Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wystrzałowa licealistka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 września 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wystrzałowa licealistka - ebook

Melania Korzeniowska jest zwyczajną nastolatką. Uczy się w liceum, ma przyjaciółkę, która wciąż opowiada jej o swoim chłopaku i starszego brata, który ją drażni. Niespodziewanie jej życie całkiem się zmienia, gdy przyjmuje propozycję ratowania świata... Zostaje agentką w tajnej agencji antyterrorystycznej IST. Ale nie może o tym nikomu powiedzieć. Czy uda jej się utrzymać tajemniczą pracę, nie zawalić szkoły i nie zaniedbywać bliskich?

Jeśli spodobają Ci się przygody wystrzałowej licealistki, mam dobrą wiadomość! O jej dalszych losach przeczytasz w książce "Wystrzałowa maturzystka". To idealna lektura dla fanek serialowej czarownicy Sabriny.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-3733-9
Rozmiar pliku: 593 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pierwszy września wielu ludzi uważa za najgorszy dzień w roku. Przyczyny? Po dwóch miesiącach względnego spokoju człowiek zostaje nagle postawiony przed makabryczną prawdą – skończyły się wakacje. Oczywiście nie wszyscy się ze mną zgodzą, bo zdarzają się liczne przypadki, które już trzydziestego pierwszego sierpnia uderzają głową w mur i przez wiele godzin powtarzają łamiącym się głosem „dlaczego!?”. No, cóż… każdy na swój sposób reaguje na słowo „szkoła”. Niektórzy lepiej… inni gorzej.

– Co robisz, Mel? – zawołała moja mama z kuchni, bynajmniej nie kwapiąc się, by wykonać dziesięć (w porywach do dwunastu) kroków dzielących ją od mojego pokoju.

Zdjęłam z głowy poduszkę i zawołałam z pełnym przekonaniem:

– Uczę się!

Po czym z powrotem ułożyłam ją sobie na twarzy. _Leżysz na miękkiej, gęstej zielonej trawie. Słońce świeci mocno, czujesz, jak jego promienie rozchodzą się łagodnie po twoim ciele. Powietrze jest rześkie, a w oddali słyszysz..._

– Potrzebujesz pomocy?

To pytanie było tak absurdalne, że z wrażenia ponownie zdjęłam poduszkę z twarzy i spojrzałam z niedowierzaniem na ścianę oddzielającą mój pokój do kuchni. Mama wykładała historię kobiet na Uniwersytecie Warszawskim i jej obszerna wiedza nijak się miała do programu przerabianego w liceum.

– Słucham?

– Pytałam, czy przypadkiem nie potrzebujesz pomocy...

– Nie – zawołałam, szybko zamykając ten temat.

Miałam zły humor i na wszelki wypadek nie chciałam rozpoczynać kolejnej niedorzecznej rozmowy na temat stosunków dziecko-rodzic, która wiecznie kończyła się jej łzami i tekstem „nie doceniasz, jak ja się staram”. Nie lubię przepraszać i przyznawać się do błędu, a jeszcze bardziej nie lubię tego robić, gdy wina nie leży po mojej stronie, lecz jaki mam wybór, gdy moja obrażona matka bierze mnie głodem i nagle z dnia na dzień przestaje gotować.

To bardzo skomplikowana psychologicznie kobieta. Z jednej strony (kierowana głównie zawodem) jest nienaganną feministką, a z drugiej pragnie być wzorową Matką Polką, która sprząta, pierze i gotuje. Nawet ślepy i głuchy zauważyłby, że te dwie strony się wykluczają, ale taka właśnie jest mama – pełna przeciwieństw. My, to znaczy tata, mój brat Daniel i ja, dla świętego spokoju udajemy, że radzi sobie doskonale tak samo w domu, jak i w pracy, bo jest pracującą kobietą, która 90% swojego wolnego czasu oddaje ukochanemu zawodowi, a pozostałe 10% udaje, że cały ten okres poświęciła rodzinie. Stąd biorą się nagłe pytania prosto z kosmosu, jak to ostatnie „potrzebujesz pomocy”, bo obie świetnie wiemy, że ani ja nie potrzebuję jej wsparcia w zadaniach z jednokładności, o których ona nie ma większego pojęcia, ani ona nie ma ochoty tracić chwili na moje prace domowe z matematyki. Oczywiście udajemy, że tak wcale nie jest, ale cóż… prawda czasami jest tak jaskrawa, że jest to aż śmieszne.

Ułożywszy się wygodnie na łóżku, sięgnęłam po poduszkę, by odciąć się od świata zewnętrznego. Powróciłam do autohipnozy: _powietrze jest rześkie, a w oddali słyszysz szemranie wąskiego strumyka. Atmosfera wokół ciebie jest spokojna i refleksyjna. Stres, który nagromadził się w tobie w ciągu całego dnia, powoli opuszcza twoje ciało. Czujesz, jak uchodzi z twojej głowy, ulatuje z płuc i brzucha. Jesteś coraz lżejsza i bardziej zrelaksowana. Zapominasz, że dziś jest pierwszy września…_

Zacisnęłam nerwowo palce na trawie i wzięłam głęboki oddech – podejście numer dwa: _zapominasz, że dziś jest pierwszy września. Oddech ci się wyrównuje, a serce uspokaja…_ Jeszcze raz: _oddech ci się wyrównuje, a serce uspokaja. Czas płynie powoli i nieprzerwanie jak strumyk, który słyszysz w oddali. Czasu nie można zatrzymać, bo jest jak woda. Było piękne lato, ale będzie kolejne – równie, a nawet jeszcze piękniejsze, bo dłuższe. Już nigdy nie pójdziesz pierwszego września do szkoły. Już nigdy więcej._

_Bierzesz głęboki oddech i czujesz się szczęśliwsza. Policzysz do pięciu i gdy otworzysz oczy, będziesz uśmiechnięta i zrelaksowana. Pięć…_ odgłos szemrzącego strumyka powoli zanika. C _ztery_… posłanie z trawy coraz bardziej przypominało kołdrę na moim łóżku. _Trzy…_ słońce powoli przeistaczało się w żarówkę. _Dwa…_wzięłam głęboki oddech, aby przygotować się na nieubłaganą rzeczywistość. _Jeden_.

Zdjęłam poduszkę z głowy i otworzyłam oczy. Autohipnoza może nie zadziałała tak, jak bym sobie tego życzyła, ale miała swe niewątpliwe plusy – właśnie kończył się pierwszy września, a ja nadal żyłam i nie miałam skłonności samobójczych. Byłam w o wiele lepszym stanie niż niejeden licealista, który po oderwaniu głowy od muru, kiwał się nad poręczą mostu Świętokrzyskiego i wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w mroczne odmęty Wisły, powtarzał histerycznym szeptem „za jakie grzechy?”.

Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w rytm swojego serca, przypominając sobie ogólnie znaną prawdę: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Po jedenastu latach spędzonych w szkole byłam tak uodporniona na życie, że już nic nie mogło mnie zdziwić… a co dopiero zabić.ROZDZIAŁ 1

Najlepiej będzie, jeśli zacznę od początku: nazywam się Melania i jestem jedyną córką Heleny i Przemka Korzeniowskich. Z powodu mojej naiwności jestem uczennicą ostatniej klasy Liceum Ogólnokształcącego nr 226 im. Ignacego Prądzyńskiego w Warszawie. Zapewne jesteście ciekawi, dlaczego w poprzednim zdaniu umieściłam „naiwności”. Odpowiedź nie jest wcale taka skomplikowana – otóż, kończąc szkołę mieszczącą się nieopodal mojego domu, zadecydowałam, że nie wytrzymam kolejnych lat chodzenia co rano na piechotę, więc wybrałam liceum znajdujące się idealnie po drugiej stronie miasta. W mojej młodzieńczej niewinności święcie wierzyłam, że skoro jest usytuowane w niedalekiej odległości od pracy mojego taty, będę pięć razy w tygodniu podwożona do szkoły samochodem.

O, święta naiwności! Tamtego dnia bezpowrotnie ją utraciłam, a był to pierwszy września…

– Mel – powiedział tata, zerkając na mnie znad gazety. Mimo upływu…toż to już dwa lata(!), nadal pamiętam ton, którym się do mnie zwrócił: – Dlaczego jesteś w domu? Spóźnisz się na rozpoczęcie roku szkolnego.

Zamarłam nad moim kakao.

– Nie podwieziesz mnie, gdy będziesz jechał do pracy? – wybełkotałam, przerażona nie na żarty.

Tata popatrzył na mnie przez chwilę nieobecnym spojrzeniem.

– Nie – odparł spokojnie i ponownie zagłębił się w lekturze.

Tak… to był też dzień, w którym zbiłam mój ulubiony kubek (różowy z Kłapouszkiem). Przeniosłam zdumione spojrzenie z kałuży kakao i porcelany rozszerzającej się na podłodze, na mojego tatę.

– No jak to?

Powiódł po mnie roztargnionym wzrokiem.

– Mel, jesteś już dużą dziewczynką, która…

Nie słuchałam dalej jego słów. Nagle dotarło do mnie, że tego samego dnia będę obchodzić żałobę po mojej naiwności i po kubku. Do nowej szkoły dotarłam chwilę po czasie, nie zaskoczyła mnie kolejna długa, nudna i pusta w swych banałach przemowa dyrektorki, ale fakt, iż wielu uczniów tak jak ja przyszło ubranych całkiem na czarno. Najwyraźniej oni też obchodzili żałobę…

Wakacje zawsze umierają za wcześnie.

***

Chyba każdy nienawidzi szkoły. W każdym razie ja nie wyłamuję się z tej reguły. W każdy poranek (oprócz weekendów) przeklinam tę instytucję edukacyjną we wszystkich znanych mi językach. Jestem pewna, że nie tylko mnie ogarniają czarne myśli, gdy stoi się na przystanku o bezwstydnie wczesnej porze – za dziesięć siódma – i z powodu pierwszych jesiennych przymrozków przytupuje się nogami dla rozgrzania. Warszawska komunikacja miejska niestety działa według własnego widzi mi się, a nie według rozkładu jazdy zamieszczonego za szybką na przystankach. Niestety jestem na nią skazana, więc muszę wstawać w dzień powszedni przed szóstą, co (nie ukrywam) jest prawdziwym barbarzyństwem.

Stałam pośród szarego tłumu ludzi w szalikach, którzy z nadzieją wpatrywali się w horyzont, wyczekując tramwaju. Ale, jak już wspomniałam, komunikacja miejska pozostawia wiele do życzenia. Z tego powodu jestem zmuszona być na przystanku kilka minut przed wyznaczonym czasem, by drzwi tramwaju, który przybył o kilkaset sekund za wcześnie, nie zamknęły się mi przed nosem, bo nie zdążyłam do niego dobiec. Kilka razy miałam nieszczęście być w takiej sytuacji i przyznam ze wstydem, że użyłam takiego słownictwa, iż nawet ludzie na przystanku, którzy słyszeli już w swoim życiu niemal wszystko, poczuli się moim językiem zgorszeni.

Świat jest brutalny, ok? Wiem o tym, ale kierowca mógł na mnie poczekać, prawda? No mógł! Ale nie, on bezczelnie zamknął mi drzwi przed nosem. Jak wy byście się zachowali na moim miejscu? Na pewno obrzucilibyście go stekiem najgorszych wyzwisk, jakie w życiu słyszeliście. Ja mam starszego brata Daniela i częściowo dzięki niemu, a w każdym razie pod jego natchnieniem mój słownik osobistych wulgaryzmów rozrósł się do naprawdę imponujących rozmiarów.

Na szczęście mama żyje w błogiej nieświadomości, albo stara się w niej żyć, udając, że nie zauważa naszych kłótni z Danielem, w których nie ukrywam, naprawdę rzucamy w siebie mięsem. Niestety tata prowadzi inną politykę rodzinną niż mama i te awantury rzadko uchodzą nam płazem. Nawet już nie pamiętam, kiedy ostatnim razem nie ciążyła na mnie żadna kara za wyzywanie mojego brata–idioty.

Oto cała naga prawda: mój brat (z wiekiem, coraz częściej dochodzę do wniosku, że nasze geny zbyt się różnią, byśmy mogli być dziećmi jednego ojca i matki) ma duże zaburzenia psychiczne, które nieleczone przez specjalistów (rodzice uważają te wizyty za zbędne, mimo że wiele razy na nie nalegałam) z czasem się pogłębiają, co w szybkim czasie doprowadzi do nieodwracalnych zmian na płaszczyźnie umysłowej. Nie, żeby mi było go żal, czy coś; po prostu uważam, że pobyt na oddziale zamkniętym jednego z warszawskich szpitali psychiatrycznych dobrze by mu zrobił. Mnie na pewno poprawiłby samopoczucie – byłby to najpiękniejszy okres w moim życiu: cisza, spokój, rano łazienka tylko do mojej dyspozycji, własny komputer, wiecznie wyłączony telewizor i pełna lodówka. Słowem: idylla.

Obawiam się jednak, że jest już za późno na leczenie. Daniel niedawno skończył dwadzieścia jeden lat i bez jego zgody nie ma możliwości umieszczenia go w takiej instytucji. Szkoda tylko, że moje problemy życiowe nie kończą się na nienormalnym bracie–przygłupie. Prawda wygląda tak: jest gorzej. O wiele gorzej.

Witajcie w moim świecie.

Powód, dla którego boję się spóźnić do szkoły, jest moją kolejną życiową tragedią – w sumie to wcale nie jestem pewna, czy nie bije on mojego brata na głowę pod względem kłopotów, których mi przysparza – pierwsza lekcją jest matematyka. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że jest to przedmiot najbardziej nielubiany przez licealistów, a w szczególności przez uczniów klas humanistycznych i zapewne myślicie, że to już wszystko wyjaśnia. Otóż, wcale nie!

Niestety mój kłopot nie kończy się na trudnościach związanych z matematyką, bo koncentruję się on właśnie na matematyku, profesorze Józefie Pietrusińskim. Jest to w szkole człowiek legenda: niski, gruby, z łysiejącym kołem na czubku głowy (wierzcie mi – dosłownie trzy włosy na krzyż), dużym nosem przypominającym z bliska (i z daleka) kartofel, gęstymi, krzaczastymi, ciemnymi brwiami nad rogowymi oprawami niezwykle grubych okularów, które skrzętnie maskowały przed nami jego oczy koloru, którego po dwóch latach spędzonych z nim w klasie nadal nie jestem w stanie zidentyfikować. Istny kret. Brzuchaty kret.

Pan Pietrusiński przychodzi do pracy zawsze w jednym z ośmiu, spranych garniturów. Posiada jeszcze jeden wyliniały frak, który zakłada zawsze pierwszego i ostatniego dnia szkoły. Lecz to jeszcze nie koniec. Do tych garniturów (każdy jest innego koloru, ale wszystkie można uznać za bure) zakłada zawsze ohydną, bawełnianą kamizelkę i muchę. Poważnie – nie muszkę, ale muchę! Jest ona wielkości ćwiczeń do matematyki i maskuje jego drugi podbródek – chyba nie muszę zaznaczać, że nieskutecznie? Pan Pietrusiński ma charakter tak wstrętny, że gdybym nie widziała na własne oczy jego łysego czubka głowy, mogłabym przysiądź, że kryją się tam dwa rogi. Gdy jestem załamana psychicznie, po którejś z jego niezdawalnych klasówek, pocieszam się, że te rogi są niewidzialne.

Ale wróćmy do esencji mojego problemu:

(1) Pan Pietrusiński traktuje spóźnienie na jego lekcje jako jawny brak szacunku i katuje nieszczęsnego delikwenta przez tydzień. Nie potrafi przyjąć do wiadomości, że nie spóźniamy się z naszej winy, lecz z powodu nawalającej komunikacji miejskiej i podmiejskiej, ponieważ lwia część uczniów mojej szkoły pochodzi z przemieści Warszawy. Naprawdę nie wiem, co jest lepsze: spóźnić się na matematykę, czy po prostu na nią nie przyjść. Oba wyjścia pociągają za sobą katastrofę, ponieważ:

(2) Pan Pietrusiński pod koniec każdego miesiąca podlicza frekwencje na zajęciach. Już wiem, co myślicie – wystarczy być na każdej matematyce przez cały miesiąc, aby zasłużyć na piątkę. Nie moglibyście być w większym błędzie, gdybyście powiedzieli, że George Bush był prezydentem Iraku. Pan Pietrusiński ma swój własny system oceniania. Jako że mamy matematykę trzy razy w tygodniu, wystarczy nie zjawić się na jego zajęciach trzy razy i już ma się dodatkową ocenę: jeden. Nie raz się śmiejemy, że jest to system zero-jedynkowy, bo:

(3) Po jego słynnych klasówkach w dzienniku pojawia się kolejna kolumna zer i jedynek. Zero oznacza, że nie było się tego dnia w szkole i jest (w co może trudno uwierzyć) nawet gorsze od jedynki, bo przez nie dzieli się ocenę końcową. Wierzcie mi – lepiej mieć jedynkę. Jesteście zapewne ciekawi, w jaki sposób zdajemy z klasy do klasy. Przyznam, że i mnie to czasem zaskakuje. Oczywiście nie ma w tym nic dziwnego, gdy:

(4) Pod koniec semestru cała klasa jest zagrożona z matematyki, lecz potem, po licznych dodatkowych korepetycjach, sprytniejsi uczniowie unikają jedynki na semestr. Ale nie wszyscy.

(5) Szczególnie nie mają na to szans uczniowie, którzy z jakiegoś nie wiadomego powodu narazili się panu Pietrusińskiemu i nieodwracalnie znaleźli się na Czarnej Liście osób, które na 100% będą powtarzać rok. Skuteczność jego zabiegów może zrozumiecie lepiej, jeśli wam to przybliżę w ten sposób: pierwszą klasę zaczynaliśmy w trzydzieści trzy osoby, a do trzeciej klasy przetrwało nas dziewiętnaścioro.

Oczywiście nie jest to tylko zasługa pana Pietrusińskiego. Dwie czy trzy osoby nie zdały z chemii, ale to i tak nic, gdy zsumuję się liczbę uczniów ze wszystkich klas, którzy z powodu tego jednego matematyka nie otrzymali promocji do następnej klasy. Chyba nie muszę zaznaczać, że egzamin poprawkowy w sierpniu jest prawie nie do zdania?

Podkreślam, że prawie, bo w wieloletniej karierze pana Pietrusińskiego zdarzył się mały wypadek. Jest to historia przekazywana z ust do ust, więc zakładam, że musi być prawdziwa. Otóż, sześć lat temu znalazł się uczeń, który zdał egzamin sierpniowy na dwójkę. Skąd wiem, że jest to historia prawdziwa? Bo do dnia dzisiejszego na parterze wisi jego dyplom. Pewnie myślicie, że sportowy, co? Otóż, wcale nie! Chłopak rok później został laureatem olimpiady matematycznej, a następnie dostał się na wydział matematyki! Dokonał czegoś takiego z dwóją z matmy na świadectwie ukończenia szkoły! Wierzcie mi zatem, że mam naprawdę wysoki poziom z matematyki i kiedy mówię, że sprawdziany pana Pietrusińskiego są niezdawalne, to możecie mi wierzyć – naprawdę takie są.

***

Dziś niestety uciekł mi tramwaj do szkoły – przyjechał dziesięć minut za wcześnie – w wyniku czego spóźniłam się na matmę. W pośpiechu nawet nie schodziłam do szatni, tylko bezpośrednio pognałam do sali matematycznej, przepychając się na korytarzu przez uczniów, dla których dwie minuty po dzwonku nie oznaczały największej tragedii w życiu.

Do sali wpadłam z takim impetem, że potrąciłam stojącą przy drzwiach dużą dracenę. Donica się zachwiała, ale na szczęście się nie przewróciła. Przywitała mnie grobowa cisza. Nie będę ukrywać, że w pobliżu pana Pietrusińskiego zawsze panuje napięta atmosfera. Na lekcjach jest jeszcze gorzej. On chyba rozsiewa wokół siebie nastrój przygnębienia i niepokoju. Tak jakby wysysał z otoczenia wszystkie pozytywne emocje.

Gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi klasy, pan Pietrusiński skierował na mnie ciężkie spojrzenie.

– Panna… – zmierzył mnie od stóp do głów w tak nieprzyjemny sposób, że zaczęłam się mimowolnie zastanawiać, dlaczego nie postanowiłam przeczekać tej lekcji na korytarzu, zamiast pchać się tu, gdzie mnie nie chcą – Korzeniowska… – wycedził zimnym tonem. – Co panią do nas sprowadza?

– Wiedza.

W jednej chwili połapałam się, że była to zła odpowiedź.

– Czy uważa pani, że spóźnianie się na lekcje jest najlepszym sposobem nabycia tej… wiedzy? – dodał, kiepsko naśladując mój głos.

Zrobiło się mi na raz zimno i gorąco. _Nie daj się wyprowadzić z równowagi_ – powiedziałam do siebie w myślach – _on tylko gra na twoich emocjach. Czeka aż popełnisz jakiś błąd, a wtedy już nie będzie przebacz._

– Ja… przepraszam… – wybąkałam cicho.

Mimo że uważam się za osobę odważną, przy panu Pietrusińskim pocą mi się ręce ze strachu. Głupie, co? Pewnie macie rację, ale rodzice naprawdę zabiliby mnie, gdybym musiała powtarzać klasę maturalną. Nie mogłam sobie pozwolić na dostanie się na Czarną Listę, na której figurowali wszyscy ci, którzy w jakiś sposób narazili się Pietrusińskiemu – słowem, spojrzeniem lub myślą.

– Przepraszam? – wysyczał przez zęby.

Mój żołądek w jednej chwili skurczył się o trzy rozmiary.

– Myślisz, że to wystarczy? Swoim zachowaniem utrudniasz innym naukę i wszystko, co masz im do powiedzenia to „przepraszam”?

Jeśli jeszcze rano narzekałam na moje trudne życie, to myliłam się. Nie wiedziałam po prostu, że może być gorzej.

– Panna Korzeniowska… – Pan Pietrusiński otworzył dziennik na stronie z ocenami z matematyki. Zerknął na nie, potem na mnie i jeszcze raz na nie. – Pani to rzeczywiście powinna tu przychodzić po wiedzę. Nie jest dobrze…

Ten ton! Złość zastąpiła strach i aż we mnie kipiała. „Nie jest dobrze…” Wiem, że nie jest dobrze! Był początek października, a średnia moich ocen z matematyki wynosiła 1,4. Ale nie byłam najgorsza! Kilka osób miało średnią poniżej jeden zero, lecz na to Pietrucha oczywiście nie zwrócił uwagi. Mój Życiowy Problem nr 2 siedział na krześle, które uginało się pod jego ciężarem, i wlepiał we mnie swe małe złośliwe oczka. Wtedy powiedział:

– Myślałem, że zależy pani na podejściu do matury w tym roku szkolnym.

Byłam pewna, że zacznę krzyczeć. Wierzcie mi – świetnie rozumiem innych uczniów, którzy mówią, że nienawidzą swoich nauczycieli. Oczywiście nie dałam po sobie poznać emocji, jakie mną targały. Stałam tam przed jego biurkiem, patrzyłam mu prosto w oczy, starając się na mojej twarzy ukazać mieszankę niewinności, cnotliwości, bezgrzeszności, niepokalaności i czystości na raz. Takie… dziewicze spojrzenie. Ono zawsze rozprasza starszych przedstawicieli płci brzydkiej, przez co stają się bardziej podatni na szeroki wachlarz moich uśmiechów/spojrzeń/gestów.

Na szczęście ten występek zakończył się bardzo łaskawie. Nie jestem pewna, czy spowodował to mój wyraz twarzy, czy Pietrusiński miał po prostu dobry dzień, bo skończyło się tylko na obowiązku siedzenia przez tydzień w pierwszej ławce, tuż przed nim. Dostałam oczywiście uwagę do dziennika, ale tym się nie przejęłam.

Tak się hamowałam, żeby na niego nie nakrzyczeć, że Pietrusiński musiał wziął to za wstyd połączony z poczuciem winy. Zawsze byłam dumna z wrodzonego talentu aktorskiego; nie raz, nie dwa uratowało mi to skórę. Pan Pietrusiński był niestety na niego bardzo odporny, dlatego ze zdziwieniem i ulgą usiadłam grzecznie w pierwszej ławce. Całe szczęście jest on wyjątkiem, bo nie ma innego nauczyciela, ucznia, w ogóle nikogo, kto by nie uległ urokowi mojej ładnej buzi wyszczerzonej w uroczym, odpowiednim do sytuacji uśmiechu. Dlatego uważam Pietrusińskiego za wyjątek. Jest jedyną osobą, na którą działają w mocno ograniczony sposób. Jest jeszcze moja matka chrzestna, ale to już zupełnie inna historia.

Jestem przekonana, że zastanawiacie się, dlaczego w trzeciej klasie profilu humanistycznego nadal mam matematykę w planie lekcji. Otóż, w Normalnych liceach, w Normalnych klasach trzecich następuje całkowite obcięcie przedmiotów, które nie są rozszerzane. Lecz ja jestem w Prądzyńskim, a tam wszystko zależy od wychowawcy i nauczycieli prowadzących, więc zamiast dwudziestu pięciu lekcji tygodniowo (jak powinniśmy mieć!), jest ich trzydzieści osiem. W skrócie: 8 polskich, 6 historii, 4 matematyki (bo lekcja wychowawcza z Pietrusińskim zawsze sprowadza się do matematyki), 3 WOSy, 3 w–fy, 2 religie, 2 godziny fakultetów, a pozostałe 10 godzin porozbijane na przedmioty takie jak: technologie informacyjne, biologię, chemię, fizykę, łacinę, filozofię i inne okropieństwa.

Wszystko, co powinno odpaść po drugiej klasie, u nas ciągnie się jeszcze przez pierwszy semestr trzeciej klasy (czyli do listopada). Wszystko poza matematyką. Pan Pietrusiński zadbał o to, by dyrektorka dowiedziała się, że nie sposób zrealizować z nami programu w tak krótki czas, jak kwartalny pierwszy semestr, więc za jej zgodą przedłużył nam naukę tego „ulubionego” przedmiotu do końca roku szkolnego.

Super. Wszyscy wręcz skakaliśmy pod sufit, gdy zakomunikował nam tę radosną nowinę. A było to pierwszego września…

Dlaczego wszystkie tragedie muszą się wydarzać właśnie pierwszego września?

***

Do końca pierwszej lekcji biczowałam się w myślach, dlaczego byłam taka głupia, by tu przyjść. Jeszcze jedna wpadka, a dostanę się na Czarną Listę, z której nie ma już ucieczki. Co prawda był dopiero październik, ale w mojej klasie już od dawna wiadomo, kto powtórzy trzeci rok, zaliczając – jak to mówi nauczyciel WOSu, pan Kowalczyk – „system pięcioletni”. Twierdzi, że wszyscy podświadomie pragniemy zostać w szkole dłużej, dlatego tak duży procent uczniów co roku nie zdaje.

Niestety poniedziałek nie kończy się na matematyce. Miałam jeszcze siedem lekcji, przez co wracałam do domu przed osiemnastą. Czy teraz już rozumiecie, dlaczego nienawidzę szkoły? Nie dość, że wpędza mnie w nerwicę, to jeszcze nie pozwala odespać stresów, bo zanim będę mogła położyć się spać, mam do odrobienia masę pracy domowej i jeszcze muszę znaleźć chwilę, by utrzymać moje życie towarzyskie na jakimś poziomie. Gdy wreszcie padam skonana na łóżko jest grubo po północy, a przecież muszę wstać o świcie.

Jedynym czasem, kiedy mogę naprawdę odpocząć i zając się sobą, są wakacje. Od ponad pięciu miesięcy mam osiemnaście lat, lecz ku mojej rozpaczy – nic się nie zmienia. To znaczy mogę sama sobie usprawiedliwiać nieobecności, ale jaka w tym przyjemność, jeśli nadal muszę chodzić do szkoły? Bo gdybym ją rzuciła, rodzice wyrzuciliby mnie z domu.

Życie jest ciężkie i pełne poświęceń.

Podejrzewam jednak, że moje życie byłoby wręcz nie do zniesienia, gdyby nie talent aktorski, dzięki któremu manipuluję rodzicami i resztą świata. Jest to kolejna cecha, która odróżnia mnie od Daniela – jego uśmiechy doprowadzają tylko do wieczornej rozmowy z rodzicami na temat tego, co przed nimi ukrywa. Właśnie dlatego pół godziny dziennie poświęcam na doskonalenie mojej twarzy–maski. Przyznam (nie bez satysfakcji), że z każdym rokiem idzie mi coraz lepiej, a kłamstwo w moich ustach brzmi nie raz autentyczniej od prawdy.

Możliwe że dziwicie się, dlaczego jestem z tego taka dumna. Cóż, moje życie zawsze było polem bitwy. Tak to jest, gdy mieszka się ze starszym o trzy lata bratem – bić nauczyłam się szybciej, niż chodzić. Mój brat, a w każdym razie ta wstrętna, podstępna kreatura, która się za niego podaje, zgotowała mi w domu niezłą szkołę życia. Co na to nasi rodzice? Mama jest tak przejęta życiem zawodowym, że dostrzega swe dzieci tylko, gdy sobie o nich przypomni, a tata… Kiedy miałam siedem lat i szłam pierwszy raz do podstawówki, odbył ze mną poważną rozmowę:

– Mel – powiedział, prowadząc mnie za rękę na rozpoczęcie roku szkolnego. – Powinnaś wiedzieć, że nie wolno bić innych dzieci. – Spojrzałam na niego zdumiona, wtedy nie miałam jeszcze wyćwiczonego wachlarza spojrzeń. – To, że czasem macie sprzeczki z Danielem, które kończą się siniakami, nie oznacza, że tak należy robić. Widzisz – westchnął zakłopotany – kulturalni, dobrze wychowani ludzie nie używają przemocy do rozwiązywania konfliktów. Rozumiesz?

Kiwnęłam poważnie głową, rozważając jego słowa.

– Tato? – przerwałam po chwili ciszę. – To czego oni używają… jak nie przemocy?

– Otóż, kulturalni, dobrze wychowani ludzie używają rozumu. – Chciał jeszcze coś dodać, ale się rozmyślił.

– Ale jak ja mogę Daniela pobić rozumem? Mam uderzać głową?

– Nie, Mel – zaśmiał się mój tata. – Nic z tych rzeczy. Mówiąc „rozum” miałem na myśli inteligencję i spryt. Chodzi mi o to, że nie potrzebujesz mięśni, by być silną. Podstępem można zawsze zdziałać więcej niż pięścią.

Choć jego słowa wzięłam sobie głęboko do serca, musiało minąć parę miesięcy, zanim potrafiłam w pełni wykorzystać tę radę. Co prawda jeszcze tego samego dnia nauczyłam się płakać na zawołanie, a wraz z kolejnymi latami sieć moich sztuczek i kłamstw rozrastała się do naprawdę imponujących rozmiarów, bo trenowałam kłamanie całym ciałem, nie tylko twarzą. To naprawdę niesamowite, ile ludzie mówią o sobie, używając tylko języka ciała! Lecz nie można mieć wszystkiego – sztukę autentycznego kłamania opanowałam o wiele szybciej niż Sztukę Strategicznego Planowania Przyszłych Korzyści, w skrócie SSPPK. Widocznie nie miałam zakodowanego w genach sprytu i chytrości, tak jak było w przypadku kłamstw i talentu aktorskiego. Lecz przecież nie można mieć wszystkiego! Nikt nie jest idealny.

Pierwsze miesiące w podstawówce były dość przykre. Miałam problemy z przystosowaniem się do otoczenia, co niestety zawsze kończyło się bójkami. Byłam wtedy młoda, niedoświadczona i nie wiedziałam jeszcze, że to otoczenie powinnam była przystosować do siebie, a nie na odwrót. Wiedzę tę zyskuje się dopiero z czasem, a ja wtedy byłam jeszcze na etapie, kiedy uważa się, że zło zawsze przegrywa w walce z dobrem. Zatem widząc jak Radek – potężny ośmiolatek, który rok później poszedł do szkoły niż reszta dzieci – wymusza pieniądze od wątłych kolegów i zadziera do góry spódniczki dziewczynek z naszej klasy, musiałam założyć na siebie rycerską zbroję, wsiąść na białego rumaka i udowodnić, że złe uczynki zostają pomszczone. Jaka ja byłam głupia! Moje koleżanki widząc, jak rozgniatam nos Radkowi, wpadły w histerię i przez miesiąc nie chciały się do mnie odzywać. Nie potrafiłam zrozumieć, że bardziej bały się mnie niż wyrośniętego Radka.

Te bójki nie mogły zostać niezauważone przez wychowawczynię, więc pierwszy semestr podstawówki spędziłam w gabinecie psychologa szkolnego i w poradni psychologicznej, gdzie rozwiązywałam rozmaite testy osobowości, układałam chronologicznie wydarzenia i łączyłam obrazki, a wszystko po to, by wyszły na jaw przyczyny mojej agresji. W tym czasie wreszcie dotarło do mnie, że bajki nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, a świat jest niesprawiedliwy, brutalny i nie ma w nim podziału na dobro i zło, bo cały jest szary i niejednoznaczny. Chyba w tym okresie utraciłam również wiarę w Boga, bo za żadne skarby nie chciałam czcić istoty, która godziła się na taki porządek świata.

Jak to często bywa, przyczyn mojej agresji nie udało się ustalić. W zamian dowiedziałam się, że jestem dyslektyczką, a poradnia zaleciła mi pozaszkolne zajęcia fizyczne na rozładowanie negatywnej energii. Jeszcze tego samego dnia mama zapisała mnie do Akademii Sztuk Walki „Shé” i jestem jej za to dozgonnie wdzięczna. Gdybym setki godzin treningów spędziła na ulicy, w wieku dwunastu lat na pewno siedziałabym w poprawczaku, a w prezencie na osiemnastkę dostałabym trzy wyroki w zawieszeniu.

A tak, dzięki zapobiegliwości mojej matki, po dwunastu latach nauki w Akademii mogę z dumą powiedzieć, że znam podstawy piętnastu stylów walki i od czternastu miesięcy pracuję nad własnym stylem łączącym poznane techniki w jedną całość.

Oczywiście Daniel nie mógł być gorszy. Dołączył do Akademii kilka miesięcy po mnie i przez osiem lat uczył się boksu. Mimo znacznych różnic pomiędzy nami – jest ode mnie ponad trzydzieści kilo cięższy i z dwadzieścia centymetrów wyższy – to ja jestem ta sprytniejsza. Ja, nie on, wychodzę bez szwanku po porannej bitwie o prysznic i następnie tłumaczę mamie, że nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Daniela bolą nerki. Bo przecież taka mała, słaba, delikatna osóbka jak ja nie mogłaby uderzyć swojego kochanego braciszka, potężnego dwudziestojednoletniego chłopa, który ma biceps grubszy od mojej szyi. Skąd u mamy takie pomysły? Nie mam pojęcia. W ten sposób Daniel znowu jest sam sobie winien, że szwendał się po nocy nie wiadomo gdzie.

Tak wygląda u nas w domu codzienność i wcale mu się nie dziwię, że za każdym razem, gdy mnie widzi, ma ochotę mnie uderzyć. Pominę, że za tę ochotę również ląduje u rodziców na dywaniku, tłumacząc się, dlaczego jest tak agresywny (nawet w myślach) wobec swojej siostry. Kurczę… jak się tak nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że on ma ze mną naprawdę ciężkie życie. Lecz świat jest brutalny, trzeba się z tym pogodzić – wygrywają najsilniejsze, najlepiej przystosowane do środowiska osobniki. Czytaj: ja.

Lecz na lekcjach matematyki takim osobnikiem jest tylko Pietrusiński, a my – mali, nic nieznaczący uczniowie, możemy tylko przepraszać za to, że żyjemy, i cichutko, z dużą dozą szczęścia zdawać z klasy do klasy.

***

Następnego dnia obudziłam się w moim zwykłym, marnym porannym humorze. Samopoczucie poprawiło mi się troszkę, gdy zatrzasnęłam Danielowi przed nosem drzwi do łazienki. Zaklął tak, że tata kazał mu w najbliższy weekend umyć w mieszkaniu wszystkie podłogi i okna. Jako osoba znająca większość jego niegodziwych uczynków, o których rodzice nie mają pojęcia, mogę z całą stanowczością orzec: należało mu się.

Gdy przyglądałam się w lustrze swemu zaspanemu obliczu, nie przypuszczałam nawet, że tego dnia mój świat wywróci się o 180º. Rozczesałam blond włosy, by miękko opadały wzdłuż twarzy i zrobiłam delikatni makijaż – nic ostrego, bo na ostatniej, ósmej lekcji była matematyka, a pan Pietrusiński potrafił nawet wyrzucić z klasy za zbyt intensywną (czyli wulgarną w jego mniemaniu) szminkę czy cień do powiek. Przełknęłam w pośpiechu szybkie śniadanie i pobiegłam na przystanek.

Rozpoczynał się wtorek. Stałam na przystanku, marznąc wśród bezimiennego tłumu. Snułam marzenia, że może tego dnia dla odmiany przyjedzie nowoczesny, ogrzewany tramwaj. Odgłos nadciągającego gruchota otrzeźwił mnie jak kubeł zimnej wody. Drzwi otworzyły się ze znanym trzaskiem – wszystko zapowiadało, że będzie to kolejny, szary dzień.

Prawie godzinę jechałam upchnięta pod czyimś łokciem, bo każda wolna przestrzeń była zapełniona ludźmi. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, z radością opuściłam zatłoczony wagon i udałam się szybko na przystanek autobusowy. Październik jeszcze nie jest bardzo zimnym miesiącem, więc nie jest najgorzej. Dopiero, gdy nadchodzi zima, wizja przesiadki wywołuje u mnie nerwowe skurcze. Właśnie zaczęłam wyobrażać sobie nowe cacko komunikacji miejskiej z klimatyzacją i wszystkimi wygodami, gdy z głośnym rykiem nadjechał mocno zużyty autobus pełen pasażerów.

Rzeczywistość jest bezwzględna, szczególnie dla marzycieli.

***

Może to Was zaskoczy, ale polski nie jest moim ulubionym przedmiotem. Niby wybrałam klasę o profilu humanistycznym, lecz polonistka sprawia, że jej lekcje są koszmarnie nudne. Ja po prostu nie rozumiem, co jest takiego zajmującego w analizie i interpretacji wierszy dwudziestolecia międzywojennego. Ale ja się nie znam – jak mi nie raz uświadamiała pani Malinowska. Wiersz, który według mnie opowiada o miłości, według mojej wychowawczyni mówi o śmierci przez rozstrzelanie. Nie wątpię, że to ona ma rację. Liryka zawsze była moją słabą stroną, a z każdą kolejną epoką literacką okazywało się, że jest ze mną jeszcze gorzej, niż sądziłam.

Zwykle lekcje polskiego spędzam gapiąc się nieprzytomnie za okno. Siedzę w przedostatniej ławce z moją przyjaciółką Julią. To całkowicie urocza dziewczyna o szarozielonych oczach, za którymi tak przepada męska część świata. W sumie mężczyźni uwielbiają w niej nie tylko oczy. Julia jest radosną szczupłą brunetką o tajemniczym uśmiechu.

Oczywiście nie zawsze się tak uśmiecha. Gdy jesteśmy tylko we dwie, szeroko szczerzy swe idealnie białe zęby (za które jej rodzice zapłacili majątek), ale gdy tylko na horyzoncie pojawia się płeć przeciwna, Julia poprawia grzywkę i dwa francuskie warkoczyki, sprawiające, że jej twarz jest idealnie owalna, a potem układa wargi w uśmiech, w którym wygląda najkorzystniej. Od kiedy się znamy, czyli od pięciu lat, zazdroszczę jej przekłutego nosa. Mama chyba by mnie zabiła, a na pewno wyrzuciła z domu, gdybym zdecydowała się na coś takiego.

Julia spotyka się z Markiem, kolegą Daniela ze studiów. Oto jej kolejna zaleta – podoba się wszystkim, nawet chłopakom na studiach. Jest taka mała i zgrabna, że każdy facet ma ochotę wziąć ją pod swoją ochronę. Nawet pan Pietrusiński patrzy na nią milszym wzrokiem niż na innych. Julia jest oczywiście całkowicie świadoma wrażenia, jakie wywiera, i wykorzystuje to w każdy możliwy sposób. Dlatego jest moją przyjaciółką.

Co ci powiedział? – napisałam na kartce wyrwanej z zeszytu do polskiego, który z miesiąca na miesiąc staje się coraz szczuplejszy. – Zdobyłaś informacje, o które cię prosiłam?

Miała w trakcie weekendu wypytać Marka, dokąd to mój „kochany” brat przepada w każda środę. Nie żebym się o niego niepokoiła czy coś. Po prostu wolałam wybadać sprawę, by móc go potem szantażować. Czy nie wspominałam jeszcze o tym? Szantaż to moje drugie imię. Nie zdałabym do drugiej klasy, gdybym nie zmusiła Daniela do odrabiania za mnie prac domowych z matematyki. To mój stały system – on rozwiązuje zadanie, ja je przepisuję na tablicę i dostaję tróję za „dobre chęci”. Oczywiście wiem, że ta trója jest nie za zadania, ale za mój anielski uśmiech. Daniel to twarda sztuka i gdybym nie miała na niego dobrego haka, w życiu nie zrobiłby dla mnie nic z własnej woli. Hej, przecież każdy ma swoje metody na przetrwanie!

Julia szybko przesunęła kartkę w moją stronę.

Jasne! Mel, przecież to ja! Ten twój brat to niezłe ziółko, wiesz?

Jakbym nie wiedziała… W sumie to zrozumiałe, skoro mamy taką samą krew, choć niewątpliwie istnieje prawdopodobieństwo, że mamy innych ojców lub matki. Co prawda jestem jedyną osobą w rodzinie, która w to wierzy, ale nadzieja jest zawsze lepsza niż jej brak, prawda? W każdym razie wielu ludzi utrzymuje przy życiu.

Co on robi w środy? – odpisałam. Przesunęłam kartkę równo na środek ławki, żebym mogła od razu czytać, co pisze:

Marek starał się wymigać od odpowiedzi, ale go przycisnęłam. Nie wiem wszystkiego, ale to jakiś przekręt dotyczący samochodów…

Wiedziałam! – nabazgrałam pośpiesznie.

Chyba stałe grono ludzi. Spotykają się w środy wieczorem gdzieś na Bemowie. Nie znam dokładnej lokalizacji…

Co oni tam knują!?

Nie wiem dokładnie, bo Marek do nich nie należy. Powiedział mi tylko, że jest to nielegalne i kręci się ta cała sprawa wokół części do samochodów. Chyba nimi handlują na lewo, ale nie jestem pewna.

Jesteś wielka!

To było właśnie to, czego potrzebowałam! Teraz kochany mały Danielek już nie ucieknie przed Ręką Opatrzności… moją Ręką Opatrzności, która go brutalnie ściągnie z obłoków na ziemię. Potrzebuję już tylko okazji, żeby pochwalić się przed nim moją wiedzą…

A jak się bawiłaś z Markiem w ogóle? – napisałam z grzeczności.

Co prawda na początku naszej znajomości z Julią każdą jej randkę rozkładałyśmy na części i wspólnie syntezowałyśmy, lecz gdy lata mijały, a ich liczba wciąż niepokojąco rosła, przestała mnie ta zabawa bawić. To znaczy, ja nie jestem gorsza czy coś, ale ile można!? Każdy się kiedyś nudzi… każdy oprócz Julii, która do znudzenia (nigdy nie daję go po sobie poznać) uracza mnie barwnym, często przydługim opisem kolejnej kolacyjki, imprezki, chłopaka, itd. Niestety jest to cena, jaką płacę za naszą przyjaźń. W sumie nie jest to nawet wygórowana cena, bo do perfekcji opanowałam sztukę podzielności uwagi, dzięki której podczas jej długich opowieści (Julia wymaga jedynie kiwania głową i od czasu do czasu potakiwania) mogę jednocześnie robić kilka innych rzeczy. Moją ulubioną jest obserwowanie ludzi przez okno.

Czy Julia zdaje sobie sprawę, że odpływam myślami podczas jej oracji? Nie, nie ma najmniejszego pojęcia. Bo w tych dziedzinach jestem świetna – podzielności uwagi i w kłamstwach. W przyszłości powinnam zostać oszustem, bo to jedyny zawód, do którego się nadaję.

Julia paplała o Marku jeszcze przez kolejne cztery lekcje. Czasem ta dziewczyna mnie fascynuje – mnie by się totalnie nie chciało strzępić języka, żeby opisać jakiegoś chłopaka. Ona całkowicie straciła poczucie czasu. Po raz kolejny…

W sumie nie dziwię się, że nawet studenci podrywają Julię. Ma tak piękne zielone oczy, że rzeczywiście nic dziwnego (przyznaję to z ciężkim sercem), że ma większe powodzenie ode mnie. Skąd to wiem? Prosty przykład: jest Julia i jej przyjaciółka. Nie – Mel i jej przyjaciółka. Na szczęście nie przeszkadza mi to zbytnio. Dlaczego?

1) W szkole czuję się jak szara eminencja – znam wszystkie ważne osobistości, a mało ludzi zna mnie.

2) Jestem zapraszana na wszystkie imprezy, a nie mam takich zobowiązań towarzyskich jak Julia, czyli idę tylko wtedy, gdy mam na to ochotę, a nie dlatego, że „powinnam”.

3) Zwariowałabym, gdybym (tak jak ona) uśmiechała się do każdego chłopaka w szkole.

4) Tym bardziej oszalałabym, gdybym uśmiechała się do każdej dziewczyny spotkanej na korytarzu, a potem komentowała jej wygląd.

5) Trzykrotnie łatwiej jest mi wejść/wyjść ze szkoły niż Julii, czyli jestem szybciej w domu.

No i wreszcie najważniejszy punkt:

6) Umarłabym, gdybym chodziła na randki z każdym fajniejszym facetem z naszej szkoły, bo moim zdaniem w Prądzyńskim nie ma ani jednego chłopaka wartego grzechu. To są minusy liceum dla humanistów – chromosom Y jest tu warty więcej niż złoto.

Może i jest paru przystojnych facetów, w tym Konrad, który razem z Adamem, Darkiem i Mariuszem tworzą naszą paczkę pięknych i sławnych Prądzyńskiego. Konrad jest przewodniczącym szkoły, Adam kapitanem drużyny koszykarskiej, Mariusz najlepszym zawodnikiem sekcji pływackiej, a Darek jest… cóż… najbogatszym uczniem w naszym liceum.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: