- W empik go
Wystrzałowa maturzystka - ebook
Wystrzałowa maturzystka - ebook
Tajna agentka IST Melania Korzeniowska kolejny raz podejmuje trudne wyzwania. Jeśli nie wiesz, o kim mowa, sięgnij po pierwszą powieść o losach tej wyjątkowej nastolatki - "Wystrzałowa licealistka".
Mel ma wiele na głowie. Międzynarodowa agencja antyterrorystyczna szykuje dla niej nowe zadania, a przecież zostaje jeszcze szkoła, której nie może zawalić. Nie w tym roku, kiedy zbliża się matura! Jakby tego było mało kłóci się z najlepszą przyjaciółką, a chłopak, z którym miała iść na studniówkę ją olewa.
Czy nastolatce uda się pogodzić wszystkie obowiązki i z sukcesem przebrnąć przez maturalną klasę? Czy znajdzie jeszcze czas na przyjaźń i miłość?
Przygody Melanii z pewnością spodobają się wszystkim fankom popularnego serialu o perypetiach młodej czarownicy Sabriny, która podobnie jak Mel skrywa tajemnice przed bliskimi.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-3732-2 |
Rozmiar pliku: | 568 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy wspominałam już kiedyś, że nienawidzę poniedziałków? Tak? Cóż, zrobię to ponownie – nienawidzę poniedziałków. Prawie tak samo jak szkoły. Lecz tym razem „prawie” stanowiło małą różnicę.
Gdy stoję przed świtem na przystanku tramwajowym, nienawidzę wtedy całego świata, a szczególnie mroźnych grudniowych poranków. Wystarczy rozejrzeć się po twarzach otaczających mnie ludzi, by bez wahania stwierdzić, że podzielając moja opinię.
Nigdy nie lubiłam zimy. Przyszłość chadzacza krawężnikowego planowałam spędzić w jakimś kraju, gdzie przez cały rok jest jedna pora roku. Te wielomiesięczne ciemności przyprawiają człowieka o depresję. Sześć godzin światła słonecznego, które notabene spędzam w szkole, to stanowczo za mało, by zakwalifikować do jakiegokolwiek minimum.
W ten poniedziałek szkoła była ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę. Nic dziwnego, że wpadłam do szatni z humorem chmury gradowej i wygłodzonego tygrysa syberyjskiego oderwanego od długo oczekiwanego posiłku w jednym.
Julia przywitała mnie radosnym uśmiechem. Ten uśmiech zawsze oznaczał u niej tylko jedno – przebolała Marka i poznała nowego, fantastycznego chłopaka. Aż jęknęłam na myśl o zbliżającym się nieubłaganie monologu Julii.
– Jak się nazywa? – zapytałam na dzień dobry.
– Wacław Mięszychowski – oznajmiła z dumą. – Jest studentem drugiego roku Akademii Teatralnej w Warszawie.
– Aktor? – spojrzałam na nią zdziwiona. – Przecież tyle razy mówiłaś, że artyści są nudni.
– Cóż… – powiedziała, uśmiechając się szeroko do mijających nas chłopaków – ten nie jest. On jest niesamowity! Mądry, oczytany i ma najpiękniejszy brzuch jak w życiu widziałam! Nosi na lewej dłoni dwa pierścionki i uważa, że…
Położyłam się pod salą, wkładając plecak pod głowę. Zapowiadał się kolejny męczący dzień.
***
Nie miałam ani siły, ani ochoty na trening. Wabiak leżał na kanapie w Pokoju Wspólnym, więc usiadłam obok niego, starając się wypędzić z myśli Julię i jej nowego amanta.
– Jak brzuszek?
– Lepiej… Wycieli mi metr jelit, więc będę lżejszy – powiedział, ciągnąc mnie lekko za kucyk. – Wyglądasz na zmęczoną.
– Jestem zmęczona.
Uśmiechnął się czarująco.
– Nasza mała księżniczka się wczoraj napracowała.
Posłałam mu spojrzenie, mówiące „nie zaczynaj ze mną”.
– Kto ci popsuł humor? Podaj mi jego imię, to spuszczę mu lanie.
Roześmiałam się, oczami wyobraźni oglądając pojedynek Wabiak vs Julia.
– Skąd wiesz, że to on?
Zamyślił się.
– Wydawało mi się, że to faceci mają naturalny talent do psucia dziewczynom humorów, ale mogę się mylić. Co to za głupia baba?
– Taka jedna…
– Ta brunetka, co siedzi z tobą w ławce?
Spojrzałam na Stokrotkę.
– Taa…
– Z rozkoszą spuszczę jej lanie. – Jego oczy zabłyszczały niedwuznacznie.
– Nie wątpię – odparłam, uśmiechając się do Stokrotki.
– Mel, czy nie powinnaś zaczynać już treningu? – zapytał Toperz, odrywając na chwilę uwagę od papierów, które przeglądał na stole.
– Powinnam, ale samej mi się nie chce.
Toperz zmarszczył brwi.
– Gdzie Fipek?
Agenci wzruszyli obojętnie ramionami.
– Jeśli nie pojawi się w ciągu sześćdziesięciu sekund, to go…
– To co mi zrobisz? – przerwał mu Filip, wchodząc do pokoju.
– Masz szczęście – mruknął, ponownie zagłębiając się w lekturze.
– Chodź, Mel. Nie traćmy więcej czasu.
– Nie chce mi się.
Uśmiechnął się wesoło.
– Chodź, będzie fajnie.
– Zawsze tak mówicie, a potem dzieci nie znają swoich ojców.
Pokój Wspólny rozbrzmiał niskim rechotem, a ja chcąc, nie chcąc, poszłam za nim na salę treningową.
Zmierzyłam Wroga nr 1 niechętnym spojrzeniem.
– Nie będziesz ćwiczyć na worku – oznajmił Filip.
– To dobrze. Już mam do niego awersję. – Zauważyłam, że wyciąga coś z kieszeni. – Co to… – Coś cienkiego, długiego. – Co chcesz zrobić? – zapytałam, cofając się o krok.
– Zawiązać ci oczy.
Wpatrywałam się przez chwilę w czarną szarfę.
– Żartujesz?
Pokręcił głową. Nagle zaczęło brakować mi powietrza.
– Nie ma mowy, Fil. W życiu się na to nie zgodzę. – Podniósł brew, więc dodałam: – Cokolwiek innego, ale nie to.
Uśmiechnął się przebiegle.
– Świetnie. – Schował szarfę do kieszeni i wyjął plastykowe słuchawki.
Spojrzałam na niego wyczekująco.
– To jest właśnie cokolwiek innego: zatyczki do uszu.
Nagle zdałam sobie sprawę, że zostałam zmanipulowana. Dobrze wiedział, że nie zgodziłabym się na zatyczki do uszu, więc zaproponował zawiązanie oczu. Wyruszyłam ramionami. Czasem trzeba dotrzymać słowa.
– Ok. – Wzięłam od niego zatyczki. – To jak zamierzasz mnie uczyć?
– Przez praktykę. – Spojrzał na drugi koniec sali. – Hej, Hudy!
Wysoki szczupły agent w zielonej judodze zjawił się na zawołanie.
– To… co mam robić? – zapytałam niepewnie.
– Bić się, tylko tyle.
Spojrzałam na Fila, potem na Hudego i jeszcze raz za Filipa. Włożyłam zatyczki do uszu i… pochłonęła mnie cisza. Spojrzałam niepewnie na agentów. Kątem oka dojrzałam nadciągającą pieść, zrobiłam szybki unik i zablokowałam cios Filipa. Chciałam im udowodnić, ile się nauczyłam od października. Chciałam zetrzeć ten irytujący uśmieszek z twarzy Hudego. Chciałam… ale wszystko działo się zbyt szybko.
Agenci starali znaleźć się za moimi plecami, bym nie mogła zobaczyć nadciągającego ataku. Po drugim mocnym uderzeniu w nerki, zrozumiałam, że nie będą dla mnie delikatni. Dlatego wytoczyłam ostrzejsze działa i zaczęłam taniec. Skakałam, uchylałam się, fikołkowałam, turlałam – wykorzystałam wszystkie uniki, których nauczył mnie Wabiak, ale to nie wystarczało. Nie słyszałam ani ich kroków, ani swojego świszczącego oddechu. Mostki, przejścia w przód, w tył – zawsze mnie wyprzedzali. Im bardziej mi nie wychodziło, tym bardziej chciałam im udowodnić, że jednak potrafię. Każde kolejne uderzenie atakowało moją ambicję, więc dawałam z siebie nie 100, a 200%.
Po kwadransie ledwie trzymałam się na nogach; z ulgą przyjęłam kilka minut przerwy. Wyjęłam zatyczki i opadłam na maty. Wszystko wydawało mi się strasznie głośne – dyszałam jak sporej wielkości lokomotywa.
– Czego się nauczyłaś, Mel? – zapytał Filip, siadając obok mnie.
Przyłożyłam dłoń do czoła.
– Że jestem beznadziejna?
Uśmiechnął się wesoło.
– Źle sformułowałem pytanie. Czego dowiedziałaś się o zmyśle wzroku?
Poprawiłam włosy, rozważając odpowiedź.
– Że nie jest niezastąpiony?
Kiwnął głową.
– Chcę ci uświadomić, że jeśli będziesz kontrolować wszystkie zmysły, twoja skuteczność wzrośnie. Nie jest to kwestia braku umiejętności. – Uśmiechnął się lekko. – Nie jesteś… pozwól, że przytoczę twoje słowa „beznadziejna”, tylko nie potrafisz w pełni korzystać z opanowanej wiedzy. Na tych treningach nie będę uczył cię walczyć… chcę tylko zwiększyć twoją skuteczność.
– Czuję się uświadomiona – odparłam, uśmiechając się przekornie.
– To dobrze – wstał. – Przerwa się skończyła, wracajmy do treningu.
***
Od czasu odejścia pana Pietrusińskiego, matematyka stała się dla nas zrozumiałym przedmiotem. Była w tym duża zasługa pani Jarzębskiej, ale to chyba w nas samych nastąpiła zmiana. Nagle wszyscy zaczęli się uczyć matmy – nie dlatego, że musieli, lecz dlatego, że była przyjemna. Wizja zdawania jej na maturze nie przyprawiała mnie już o niemiłe dreszcze i czasem wręcz żałowałam, że nie zamknięto Pietruchy za kratkami dwa lata wcześniej.
Lecz świat jest brutalny – nie można mieć wszystkiego.
W piątek jest osiemnastka Angeliki – napisała Julia na marginesie zeszytu.
Kto to jest?
Julia westchnęła nad moją niewiedzą.
Dziewczyna Adama z 3c.
Wytrzeszczyłam oczy.
To on ma nową dziewczynę!?
Julia zganiła mnie spojrzeniem. Z nas dwóch tylko ona była na bieżąco ze wszystkimi nowinkami.
Od kiedy? – nabazgrałam, zastanawiając się, jak mogłam tego nie zauważyć.
Od tygodnia.
Odetchnęłam z ulgą. Nie było jeszcze ze mną tak źle.
Idziesz?
Oczywiście.
Pokręciłam głową. Głupie pytanie – Julia zawsze intensywnie udzielała się towarzysko.
W takim razie ja też.
Uśmiechnęła się do mnie ciepło.
Nagle monotonny głos pani Malinowskiej ucichł. Poderwałam głowę, by sprawdzić, co się dzieje. W drzwiach naszej klasy stała sekretarka.
– Melania Korzeniewska proszona do dyrektora – oznajmiła wysokim głosem.
Gdyby nie spojrzenia całej klasy, nie uświadomiłabym sobie, że mówi o mnie. Wstałam niepewnie, przypominając sobie listę moich ostatnich grzechów.
– Weź plecak, proszę.
Zamarłam. Było gorzej, niż myślałam. Rzuciłam jeszcze jedno spojrzenie Julii, starając się w nim zawrzeć całą sytuację: „nie wiem, o co im chodzi, niczego nie zrobiłam, ale to chyba coś większego, trzymaj za mnie kciuki, powiedź o tym reszcie” i podążyłam za sekretarką do jaskini lwa.
Podwójne drzwi oddzielają sekretariat od gabinetu dyrektora. Jest to mały pokoik o pożółkłych już ścianach, zagracony przez dwie szafy pancerne, duże akwarium i kolosalne biurko całkowicie zasłaniające drobną panią dyrektor. Atmosfera jak zawsze była ciężka, napięta, a powietrze zastałe.
Pani dyrektor na wstępie rzuciła mi uważne spojrzenie znad prostokątnych okularów.
– Usiądź. – Wskazała mi niski taboret.
Czułam się jak przed sądem wojskowym; byłam główną oskarżoną, podczas rozprawy o dezercję.
Posłałam jej Spojrzenie nr 12 „czysta niewinność” i przybrałam na ustach Uśmiech nr 7 „co ja tu robię?”. Układałam właśnie w głowie całą przemowę, potwierdzającą moją niewinność, gdy powiedziała:
– Dzwoniła twoja matka.
Wytrzeszczyłam oczy. Niemożliwe – moja mama? Dzwoniła do szkoły? Musiała być sytuacja krytyczna jak wybuch III Wojny Światowej, publiczne spalenie protestujących feministek przed pałacem prezydenckim lub porwanie Daniela przez kuzynów z kosmosu.
Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej mama dzwoniła do szkoły.
– Co się stało? – zapytałam przestraszona nie na żarty.
Dyrektorka długo dobierała słowa.
– Twój ojciec miał wypadek. Przed szkołą czeka opłacona taksówka, która zawiezie cię do szpitala. – Spojrzała mi prosto w oczy. – Miał zawał.
Osłupiałam. Czas zatrzymał się w miejscu.
Nie rozumiałam, o czym ona mówiła. To nie mógł być mój tata. Każdy, ale nie on. Przecież był najzdrowszym członkiem naszej rodziny! Nie chorował, nawet się nie przeziębiał.
_Zawał?_
Sekretarka zaprowadziła mnie do taksówki, choć ja nadal nie potrafiłam przyjąć tego do wiadomości. Tępo patrzyłam na świat przesuwający się za oknem.
_Mój tata?_
Przez głowę przemknęło mi naraz tysiąc wspomnień: tata pracujący, tata gotujący ze mną obiad, tata prowadzący mnie pierwszego dnia do szkoły, tata na huśtawce w parku, tata chrapiący głośno w nocy, tata czeszący mnie w warkocz, tata zamyślony nad filiżanką kawy, tata w domu, pracy, szkole, samochodzie, restauracji, tramwaju, na ulicy, plaży, koniu, jeziorze. Tata sam, ze mną, z mamą, z Danielem, z przyjaciółmi z Politechniki, z dziadkiem, z babcią. Tata smutny, zdrowy, uśmiechnięty, załamany, poważny, chory, zły, roześmiany, skupiony, senny, zrelaksowany.
Tata… wydawało mi się, że słyszę jego głos: taki niski, trochę chropowaty, mówiący: „Mel, jesteś moim jedynym udanym dzieckiem” albo „Gdyby nie ty, byłby tu dom wariatów”. Albo „Zrób mi, proszę, filiżankę kawy, muszę się zrelaksować po pracy”.
Oczami wyobraźni wyraźnie widziałam jego sylwetkę: taką znajomą, kochaną, jedyną w swoim rodzaju. Krótkie siwe włosy, szarozielone oczy, podłużna twarz, za długie ręce, wystający brzuszek i te ogromne stopy. Tata w słońcu, deszczu, cieniu, śniegu, mgle…
Taksówka zatrzymała się z piskiem opon.
Wysiadłam i wkroczyłam do świata pielęgniarek i lekarzy. Wirowało mi w głowie, ale dzielnie szłam dalej.
– Gdzie leży Korzeniowski… – przez ściśnięte gardło z trudem mówiłam– Przemek?
Pielęgniarka spojrzała na mnie ze współczuciem. Przez chwilę stukała na komputerze.
– Trzecie piętro, sala 303.
Kiwnęłam głową i powlokłam się do windy.
Tata pomagający mi w pracach domowych, uczący mnie wiosłować i jeździć na nartach. Tata otoczony swoimi studentami, w gronie innych wykładowców i sam… wpatrujący się we mnie z nieustającą wiarą.
– Jak pójdziesz na Politechnikę – mawiał – wreszcie będziemy więcej czasu spędzać razem. Tylko ty i ja…
Nieprzytomna kroczyłam długim, klinicznie czystym korytarzem. Charakterystyczny zapach przeżerał mi ubranie i czułam, jak wnika we włosy.
_Ty i ja?_
– Przepraszam – jak przez mgłę doleciał mnie uniesiony głos pielęgniarki – dlaczego nie ma pani ochraniaczy na obuwie? Nie powinna pani wchodzić na ostry dyżur…
– Ona jest ze mną – przerwała jej moja mama. – Och, Mel! – jęknęła, zgniatając mnie w uścisku.
Spięłam się wewnętrznie pod wpływem jej dotyku. Byłam zła na siebie, że musiałam się zmuszać, by jej nie odepchnąć.
_Jaka ze mnie córka?_ – pomyślałam. – _To przecież moja własna matka! Nie powinnam uciekać przed jej dotykiem._
Czułam, jak jej ciałem wstrząsają dreszcze, gdy moczyła mi ubranie swymi łzami. Niezgrabnie poklepałam ją po plecach. Mimowolnie odetchnęłam z ulgą, gdy wreszcie się ode mnie odsunęła. Wyglądała, jakby od rana postarzała się o dziesięć lat. Czerwone, szkliste oczy, pomarszczone czołowo, napięte usta… Zawsze młoda, nagle zaczęła wyglądać na swój wiek pięćdziesięciu ośmiu lat.
– Pani Korzeniowska? – zaczepił nas lekarz.
Na moment oderwała ode mnie swe przewiercające na wskroś spojrzenie.
– Tak? Co z moim mężem? Jak on… – Zakryła roztrzęsioną dłonią usta, a jej oczy ponownie zapełniły się łzami.
– Będę z panią szczery. Mimo naszych wysiłków jego stan nie jest stabilny. Żyje, ale obawiamy się najgorszego.
Mama zacisnęła mi dłoń na ramieniu, wbijając paznokcie głęboko w ciało i zgięła się, jak po otrzymaniu ciosu w brzuch.
– Bardzo mi przykro, robimy wszystko, co w naszej mocy.
Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Stałam tam, nie wiedząc, co powinnam uczynić, co powiedzieć…
– Chodź, mamo – szepnął Daniel.
Wstrząsnął mną widok mamy, ale dopiero teraz poczułam uderzenie pioruna. Daniel… nie, to nie mógł być mój brat. Wyglądał jak obca osoba. Rozczochrane czarne włosy, wykrzywione usta, zaczerwienione obwódki oczu.
Poszłam za nimi do sali 303. Patrzyłam, jak jego potężnym ciałem wstrząsa szloch. Mama przysiadła na brzegu łóżka i zaczęła gładzić tatę po dłoni.
– Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze – powtarzała łamiącym się głosem.
Tata leżał spokojnie podłączony do aparatury. Wyglądał jakby spał. Jego twarz była rozluźniona, zrelaksowana… wargi wygięte delikatnie, jakby w uśmiechu.
Daniel zgarnął mnie w swoje objęcia i zaczął moczyć mi drugie ramię. Jego muskularne ramiona zgniatały mi kości.
W przełyku narastała mi gulę. Czułam się w tym miejscu jak intruz. Jak oszust. Chciałam uciec. Biec i nie zatrzymywać się. Uciec od tego miejsca, tych ludzi i zapachu, który mnie dławił i nie pozwał oddychać. Miałam wrażenie, że ściany pokoju najeżdżają na mnie. Czułam się jak podczas ataku klaustrofobii. Puls mi przyśpieszył, a ja tylko stałam biernie, pozwalając człowiekowi podszywającemu się pod mojego brata, łamać mi kości.
– Wszystko będzie… – głos mamy się załamał i wybuchnęła histerycznym płaczem.
Daniel wreszcie oderwał się ode mnie i podszedł do niej, zamykając jej rozedrgane ramiona w mocnym uścisku.
_Ty i ja?_
Spojrzałam na bladą twarz taty pogrążonego w głębokim śnie. Oczami wyobraźni zobaczyłam go w kuchni, z uśmiechem pakującego mi kanapki do szkoły. Nagle obraz się zmieniał i oto patrzył na mnie zamyślony znad porannej gazety.
– Jak chcesz – odparł, chociaż jak zwykle nie słuchał mojej wcześniejszej przemowy. – Rób to, co uważasz za słuszne_._
Cofnęłam się o krok.
Głośny szloch wstrząsał mama i Danielem, przyciśniętymi do siebie tak mocno, że nawet zapałka by się między nimi nie zmieściła.
_Co ja tu robię?_
Cichy odgłos pracującej aparatury brzmiał dla mnie równie głośno, jak pędzące po autostradzie samochody.
Poczułam się jak sześciolatka podczas tamtej pamiętnej awantury w domu.
Zrobiłam drugi krok do tyłu.
– Będzie dobrze, mamo – powiedział Daniel nieswoim głosem. – Tata… – jęknął i przytulił się do niej jeszcze mocniej.
Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Nie byłam w stanie wytrzymać więcej. Odwróciłam się i uciekłam.
***
Długo biegłam przed siebie, byle dalej od tego miejsca. Dzięki codziennym treningom nie czułam zmęczenia. Tak naprawdę to nie czułam nic. W pustej głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: _Biegnij. Tak szybko jak możesz._
Więc biegłam. Plecak z każdym krokiem uderzał mnie w plecy, ale nie zwracałam na niego uwagi. Przeciskając się przed przechodniów, mknęłam aleją Jana Pawła II. Suche, mroźne powietrze owiewało mi twarz, oczyszczając mnie ze szpitalnego zapachu. Pozbawione woli nogi same niosły mnie przez labirynt wąskich uliczek, aż w końcu zatrzymały się przed zardzewiałą bramą. Przez chwilę łapałam oddech, wpatrując się zdumiona w budynek IST.
Wyciągnęłam kartę z plecaka i spokojnym krokiem skierowałam się do windy. Jedynym otaczającym mnie dźwiękiem był mój świszczący, wciąż niewyrównany oddech. Byłam strasznie zmęczona wyczerpującym biegiem, ale ignorując zmęczenie poczłapałam do łazienki. Szybko ściągnęłam przepocone ubranie i weszłam pod prysznic. Strumień gorącej wody powoli zmywał ze mnie resztki tego okropnego zapachu szpitala. Przemyłam delikatnie moje fioletowo-różowe ramiona – pamiątkę po mocnych uściskach Daniela, oraz odciśnięte półkola paznokci mamy.
_Tata…_
Wsadziłam głowę pod ostry strumień. Chciałam… zapomnieć. Osunęłam się na kolana.
_Dlaczego on?_
Poczułam się tak przeraźliwie samotna, jak jeszcze nigdy wcześniej. Opuszczona przez wszystkich.
_Opuszczona? A może to ja wszystkich opuściłam?_
Zakręciłam wodę i wyszłam spod prysznica. Szybko wciągnęłam spodnie od dresu, koszulkę i skuliłam się na łóżku.
Zamknęłam oczy i zobaczyłam… tatę. Stał przy moim łóżku na tle światła lampy z korytarza wpadającego przez uchylone drzwi. Jak za dawnych lat śpiewał mi na dobranoc kołysankę:
Lulaj, lulaj, malutka
Przeszłość nadpłynęła jak chłodna fala. Byłam małą dziewczynką, którą rodzice znowu zapomnieli odebrać ze szkoły na czas. Czułam się rozdrażniona, nieszczęśliwa, a przede wszystkim zawiedziona. Majtałam nogami na wysokim krześle obok wejścia do budynku i obawiałam się, że jestem rodzicom niepotrzebna. Czas mijał nieubłaganie.
Nagle padł na mnie cień. Podniosłam głowę i spojrzałam w oczy tacie. Uśmiechnął się niepewnie, kucając obok mnie.
– Przepraszam – szepnął, biorąc mnie za rękę. Wyrwałam dłoń i obrażona wpatrywałam się w ścianę. – Nie chciałem… po prostu tak wyszło.
Założyłam rękę na rękę, nie odrywając wzroku od plam na tynku.
– To się już nie powtórzy, przyrzekam.
Prychnęłam tylko w odpowiedzi.
– Wybaczysz mi kiedyś?
Zaraz mały żagielek blasku przypłynie,
A my na nim daleko… lulaj, córeczko*
Rzeczywistość była coraz dalej i dalej, aż w końcu, czując przy sobie jego obecność, zasnęłam.
***
Usłyszałam głuche uderzenia. Poderwałam głowę, rozglądając się nieprzytomnie dokoła. Ktoś pukał. Ziewnęłam i niechętnie nacisnęłam przycisk przy łóżku. Filip wsunął głowę do pokoju.
– Mogę wejść?
Zasłoniłam oczy ręką przed rażącym światłem nocnej lampki. Usłyszałam, jak nie czekając na pozwolenie, wchodzi i zamyka za sobą drzwi.
– Nie pójdę na trening – oświadczyłam zaspanym głosem.
Czekałam przez chwile na komentarz, ale minuty mijały, a on wciąż milczał. Otworzyłam jedno oko. Stał oparty o drzwi i mierzył mnie swym zagadkowym spojrzeniem.
– Nie pójdę dziś na trening – powtórzyłam, przekonana, że wcześniej nie dosłyszał.
Żadnej reakcji.
Ponownie zasłoniłam ręką oczy. Chciałam odpłynąć w niebyt. Zasnąć. Zapomnieć. Uciec przed prawdą i rzeczywistością. Przed oczami stanął mi obraz taty na łóżku szpitalnym.
_Wszystko będzie dobrze_ – przeleciał mi przez głowę pełen lęku szept mamy.
Skuliłam się mocniej. Dlaczego świat jest taki bezwzględny? Nagle zaczęłam żałować, że nie byłam wierząca. Mogłabym wtedy wylać przed Bogiem wszystkie swoje nieszczęścia i wierzyć, że swoją boską mocą naprawi wykolejoną rzeczywistość. Gdybym wierzyła, czekałabym na cud.
Lecz Bóg nie istniał, a cuda się nie zdarzały. W każdym razie nie tam, gdzie ja żyłam.
Gdyby… to takie słowo pozbawione nadziei.
– Mój tata umiera – powiedziałam, nawet nie wiem, po co. Słowa są puste. Nic nie znaczą. Niczego nie zmienią.
Tata był bliski śmierci, a ja nawet nie potrafiłam się za niego pomodlić.
– Uciekłam ze szpitala… nie mogłam na nich patrzeć.
Wraz z resztką snu opuściło mnie wrażenie, że tata stał obok mnie. Wróciła samotność… przeraźliwa samotność.
– Stali nad nim, wypłakując oczy. Kłamiąc sobie nawzajem, że wszystko się ułoży, że on nie umiera…
Przypomniałam sobie ich uścisk i poczułam zazdrość. Zazdrość, że ja tak nie potrafiłam. Nie potrafiłam zrzucić na kogoś swojego bólu i musiałam sama sobie z nim radzić. Jak zawsze.
– Wyglądał, jakby był pogrążony w głębokim śnie – ciągnęłam. – Uśmiechał się nawet. – Przyłożyłam dłoń do czoła. Miałam gorączkę; musiałam przeziębić się podczas biegu. – Nic dziwnego. Zasłużył na niebo, był dobrym człowiekiem. – Zmarszczyłam brwi. – Był? Nadal jest… – Krtań mi się ścisnęła. – Chyba.
Otworzyłam oczy; Filip nadal opierał się o drzwi. Jego spojrzenie było nieprzeniknione.
– Wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? – Zacisnęłam dłoń na poduszce. – Nie płakałam. Mój ojciec umiera, a ja nie potrafiłam… – Pokręciłam z niedowierzaniem głową. – Nawet jednej łzy. Kocham go, a mimo wszystko nie mogłam. Nawet Daniel ryczał za wszystkie czasy, ale ja nie umiałam. A przecież jak nikt inny zasłużył na moje łzy. – Spojrzałam na niego. – Czy to znaczy, że jestem nieczuła? Niewrażliwa?
Czułam się tak strasznie nieszczęśliwa. Jakbym już nigdy w życiu nie miała się uśmiechnąć. Ucieszyć. Pomyślałam o mamie pogrążonej w rozpaczy. Jej przyszło to tak naturalnie. Tylko ja w naszej rodzinie byłam człowiekiem gorszego gatunku. Bez problemu płaczę na zawołanie, ale gdy w końcu przychodzi co do czego, nie potrafię wydusić z siebie choćby pojedynczej łzy.
– Czy to znaczy, że kocham go mniej niż oni?
– Łzy nie są miernikiem miłości – odezwał się w końcu Filip.
– A co jest? – zapytałam po chwili.
Oderwał się od drzwi i usiadł w nogach łóżka.
– Nie da się zmierzyć uczuć, a tym bardziej miłości.
– To skąd… jak… dlaczego…
– Pozostają tylko słowa.
Aż usiadłam.
– Słowa są puste, bezużyteczne – powiedziałam wzburzona – nie dają stu procentowej pewności, zawsze można skłamać…
– Trzeba wierzyć.
Przypomniałam sobie wyraz twarzy mamy, gdy powtarzała w kółko „wszystko będzie dobrze”. Czułam się taka zagubiona. Ponownie położyłam się na poduszkach w bezpiecznej odległości od niego.
– Nie potrafię wierzyć… w cokolwiek.
– Potrafisz.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Skoro potrafisz kochać, potrafisz też wierzyć – powiedział cichym, spokojnym głosem. – Zamknij oczy.
– Co?
Pod wypływem jego przenikliwego spojrzenia, zrobiłam, jak kazał.
– Wyobraź sobie, że dryfujesz po bezkresnym szafirowym morzu. Słońce co chwilę wygląda zza chmur i oświetla ci twarz. Nie jest ani za zimno, ani za gorąco. Akurat. Letni wiatr tańczy po wodzie, a łagodne fale opływają całe twoje ciało. Morze szumi cicho, jednostajnie… nic nie przerywa tej melodii. Czujesz się zrelaksowana, ze spokojem myślisz o przyszłości, bo jesteś tylko ty i morze. Nikogo więcej. Monotonny szmer wiatru odpręża cię. Czujesz się dobrze, kontrolujesz sytuację i nic nie może zakłócić ci tego spokoju.
Czas mija, a ty prawie usypiasz. Nagle w powietrzu rozchodzi się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach wrzask. Zdenerwowana rozglądasz się dokoła, szukając przyczyny tego okropnego dźwięku. Jesteś zła, że ktoś zakłócił ci samotność. Krzyk ponownie rozchodzi się w powietrzu. Jest dużo głośniejszy niż wcześniej. Twoja irytacja rośnie. Niespodziewanie dostrzegasz na niebie mewę.
W jednej chwili cała złość mija i jesteś zachwycona, bo oto masz towarzystwo. Chciałabyś jej powiedzieć, że cieszysz się, że ją widzisz, ale nie wiesz jak. Nie znasz języku, w którym mogłabyś się z nią porozumieć. Mewa krąży nad tobą, ale jej rozdzierający krzyk nie jest ci już niemiły. Przeciwnie, zaczyna ci się podobać, bo przerwał wcześniejszą monotonię. Obserwujesz jej czyste białe pióra, gładki dziób i dochodzisz do wniosku, że to najpiękniejsze stworzenie na świecie.
Lecz mewa nie słyszy twoich myśli i w pewnej chwili mocniejszy powiew wiatru porywa ją ze sobą i niesie w dal, w stronę horyzontu. Ze smutkiem wpatrujesz się w jej niknąca sylwetkę. Znowu zostajesz sama. Słońce przygląda ci się z zza chmur, a powiewy wiatru wprawiają fale w ruch. Ale tobie już nie wystarcza. Zrozumiałaś, że towarzystwo mewy ma o wiele bogatszy smak od samotności. Znasz na pamięć szum morza i wiatru. Świat wydaje ci się zbyt przewidywalny, nudny. Mimo całej spokojnej atmosfery, brakuje ci jakiegoś towarzystwa. Pragniesz, by mewa do ciebie wróciła, ale żywioły są nieubłagane. Nie spełniają życzeń. Nie potrafisz się już cieszyć morzem tak, jak przed spotkaniem mewy. Pogrążasz się w swoim nieszczęściu, nie zwracając uwagi na uroki morza, którym zachwycałaś się wcześniej.
Nagle melodia wiatru się zmienia. Rozglądasz się dokoła, szukając przyczyny tej zmiany i dostrzegasz w oddali wyspę. Piękną okrągłą wyspę z białym piaskiem i palmami kokosowymi. Tak strasznie chciałabyś się na niej znaleźć! Lecz morze bardzo wolno pcha cię do przodu. Za wolno, jak na twój gust. Chciałabyś tak dotrzeć szybciej, ale jesteś zdana na łaskę fal. Pragniesz dotknąć tego cudownego piasku. Wyobrażasz sobie, jaki musi być wspaniały w dotyku, ale dopóki sama się nie przekonasz, nie masz stu procentowej pewności. Marzenia ci nie wystarczają. Siląc się na cierpliwość, pozwalasz morzu zabrać się na wyspę w jego powolnym tempie.
Gdy wreszcie jednostajny szum fal się zmienia i wyczuwasz pod sobą miękki ciepły piasek, ponownie ogarnia cię szczęście. Z zachwytem wpatrujesz się w szumiące palmy i z euforią stwierdzasz, że ich liście wydają o wiele ładniejszy dźwięk niż fale. Znowu czujesz się zrelaksowana. Leżysz w promieniach słońca na miękkiej plaży i powoli zapadasz w sen.
Nagle słyszysz nowy, dziwny szum. Rozglądasz się drobiazgowo, ale oprócz kilku palm i kamieni jesteś jedyną żywą istotą na plaży. Ponownie starasz się zapaść w sen, lecz dziwny szum nie ustępuje i wprawia cię w coraz większą irytację. Dźwięk nieubłaganie zbliża się do ciebie, a ty wciąż nie dostrzegając jego przyczyny, zaczynasz czuć się nieswojo. Strach zagląda ci w oczy. Jesteś zła na morze, że zostawiło cię w takim przerażającym miejscu. Wolałabyś wrócić w jego monotonną toń, niż być narażona na taki denerwujący szmer.
Wtem dostrzegasz motyla, a ten dziwny dźwięk okazuje się trzepotem jego skrzydeł. Cała nagromadzona złość i strach mijają w jednej chwili. Jesteś zachwycona, że oto znowu masz towarzystwo. Dostrzegasz, że motyl ma białe skrzydełka i z tego powodu nie mogłaś go wcześniej zauważyć, bo zlewały się z kolorem chmur na niebie. Nowy dźwięk nie jest ci już niemiły. Przeciwnie, zachwycasz się siłą tego małego stworzenia, którą wkładało w unoszenie się w powietrzu. Chciałabyś się do niego zbliżyć, ale plaża nie jest morzem i porywany wiatrem piasek nie zabiera cię ze sobą.
Boisz się ponownie zostać sama na tej pustej plaży. Wpatrujesz się w motyla, starając się przekazać mu w myślach, że chcesz by do ciebie podleciał. Mewa, mimo że potrafiła krzyczeć, nie była w stanie cię usłyszeć. Motyl nie umie mówić, ale powoli zbliża się do ciebie. Zatacza koło nad twoją głową, a ty czujesz się dumna, że uważa się za interesującą osobę, wartą wysiłku, który wkładał w ruch skrzydeł. Chciałabyś go dotknąć, ale piasek nie jest morzem. Możesz tylko na niego patrzeć. Podziwiać, jak promienie słońca przebijają się przez jego białe skrzydełka. Dochodzisz do wniosku, że jest to najpiękniejsze stworzenie na świecie, o wiele wspanialsze od samolubnej mewy, mimo że o wiele od niej mniejsze.
Dziękujesz w myślach morzu, że wyrzuciło cię na tę wspaniałą wyspę. Dziękujesz białej plaży i ciepłemu wiatru, że doprowadzili do tego spotkania. Spoglądasz na palmy i ich jednostajny szum nie jest ci już nieprzyjemny. Cała wyspa znowu jest dla ciebie piękna, niezwykła. Motyl zniża swój lot i siada ci na dłoni. Wyczuwasz na skórze jego cienkie nóżki i czujesz się szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Uczucie to promienieje z ciebie i przez jedną, krótką chwilę świecisz jaśniej niż słońce. Niepokój, że motyl opuści cię jak mewa, mija. Mija także strach przed ponowną samotnością. Jesteś najszczęśliwszą osobą na wyspie, ba, na całym morzu. Bo nie jesteś już sama… Otwórz oczy.
Usiadłam i szybko dotknęłam skóry dłoni. Byłam przekonana, że zobaczę na niej motyla.
– Ja… – szepnęłam zdumiona – czułam jego ciężar, jego…
Uśmiechnął się do mnie tajemniczo.
Wróciłam wspomnieniami do tej pół-hipnozy. Oczami wyobraźni wciąż widziałam ogromne morze, nagrzaną wyspę i motyla o białych skrzydełkach.
– Gdybym nie doświadczyła samotności na wyspie, nie doceniłabym towarzystwa tak małego zwierzątka… – powiedziałam, trochę do niego, trochę do siebie.
– Miałem nadzieję, że przełożysz to na swoje prawdziwe życie.
Spojrzałam na niego zaskoczona i uczyniłam to, zanim zdążyłam rozkazać sobie w myślach tę czynność. Poczułam się, jakbym układała puzzle.
– Dziękuję. – Pod nagłym impulsem wyciągnęłam rękę i ścisnęłam jego dłoń. – Dziękuję ci za wszystko.
***
Niechętnie przekroczyłam rano mury Prądzyńskiego. Bardziej niż zwykle nie miałam ochoty na lekcję. Mało spałam w IST, większą część nocy poświęciłam na rozważania nad własnym życiem. Analizowałam moje kontakty z rodziną z innej perspektywy i rano płaciłam za nie ciągle zamykającymi się ze zmęczenia oczami. Położyłam się na podłodze przed salą polonistyczną, wetknęłam pod głowę plecak i na jeszcze jedna, krótką chwilkę zapadłam w sen.
– Mel – głos Julii, dobiegał do mnie jakby z oddali. Niechętnie otworzyłam jedno oko. – Słyszałam, co się stało. Tak mi przykro.
Wpatrywała się we mnie z prawdziwą troską. Nie wiedziałam, jak się zachować, bo nigdy wcześniej nikt nie składał mi kondolencji, więc wzruszyłam tylko ramionami.
– Jeśli potrzebujesz z kimś pogadać – ciągnęła strapionym tonem – to pamiętaj, że ja zawsze z chęcią cię wysłucham.
– Dzięki – odparłam, podnosząc się z podłogi. – Już mi lepiej. – Otrzepałam ubranie. – Wczoraj odbyłam… rozmowę i o wiele lepiej się czuję.
Wydała z siebie coś na kształt „ouoh” i widziałam, jak ciekawość paruje jej uszami.
– Twoja mama jest mądrą kobietą – strzeliła niewinnym tonem, starając się odgadnąć, z kim rozmawiałam.
Uśmiechnęłam się lekko – wczoraj wątpiłam, czy kiedykolwiek jeszcze będę do tego zdolna, a teraz uczyniłam to całkowicie naturalnie.
– Owszem jest, ale to nie z nią rozmawiałam. Zbyt była pogrążona w żalu, by zwrócić na mnie uwagę.
Drgnęła zaskoczona.
– Na pewno przesadzasz. Jak każda matka bardzo cię kocha…
– Nie powiedziałam, że mnie nie kocha, tylko że była tak pogrążona we własnym nieszczęściu, że nie dostrzegała świata poza nim.
Julia znowu chrząknęła „ouoh”. Podbiegła do mnie reszta świty młodych i pięknych Prądzyńskiego. Wszyscy naraz zgnietli mnie w zbiorowym uścisku. Oprócz natychmiastowej chęci ucieczki, przez głowę przemknęła mi myśl: _oni się naprawdę martwili o mnie. To urocze._
– Jak się czujesz? – zapytał Konrad, mierzwiąc mi włosy.
– Dobrze.
– A twój tata? – Darek poklepał mnie lekko po ramieniu. W oczach malowało mu się szczere współczucie.
– Nie wiem, nie widziałam go od wczorajszego popołudnia, a wtedy umierał, więc… – Mój lekki ton musiał ich trochę przestraszyć, bo patrzyli na mnie tak jakoś… dziwnie.
– To gdzie potem byłaś? Dzwoniłam do ciebie do domu chyba z tysiąc razy – powiedziała Julia, wpatrując się we mnie badawczo.
Uśmiech nr 2 „wszystko w porządku”.
– Musiałam się trochę… przewietrzyć.
– Cały dzień i noc? – zapytał z niedowierzaniem Adam.
– Musiałam wszystko przemyśleć, a to zajęło trochę czasu… trochę dużo.
– Spałaś w ogóle tej nocy? – dopytywał się Mariusz.
Ziewnęłam teatralnie.
– Z godzinkę, może dwie.
– W takim razie dlaczego przyszłaś do szkoły? Myślałem, że będziesz wolała być z tatą…
Spojrzałam na Konrada.
– I tak mnie nie usłyszy. Po lekcjach go odwiedzę.
_Jeśli nadal będzie żył_ – dodałam w myślach.
– Nie, to zły pomysł – stwierdził Darek. – Nie byłaś w szpitalu prawie dobę, powinnaś już teraz do niego jechać. Weź plecak, podwieziemy cię.
Spojrzałam na nich.
– Podwieziecie mnie?
Odpowiedziały mi poważne spojrzenia.
W ten sposób nie poszłam na pierwszą lekcję. Nie poszłam na ani jedną lekcję tego dnia. Pojechaliśmy w szóstkę pięcioosobowym mercedesem klasy S Darka. Gnietliśmy się z tyłu w cztery osoby, ale nawet nie przeszkadzało mi to tak bardzo. Było nawet zabawnie; przypomniało pamiętną jazdę do lasu, gdy zostałam wgnieciona w szybę przez dwóch ogromnych agentów.
Spojrzałam niepewnie na szpital, żałując, że zostawili mnie samej. Z wahaniem weszłam do środka. Nozdrza zaatakował mi charakterystyczny zapach, ale ku memu zaskoczeniu, nie wywoływał już zawrotów głowy.
Pewniejszym krokiem pomaszerowałam do windy, nawet uśmiechnęłam się do kobiety z średnim wieku, która dosiadła się do mnie na drugim piętrze. W znajomym korytarzu panowała przenikliwa cisza. Starając się stąpać jak najciszej, podeszłam do sali 303. Przez szybę zobaczyłam Daniela i mamę skupionych przy łóżku. Wzięłam głęboki oddech, przygotowując się na najgorsze, i pchnęłam drzwi.
– Mel przyszła! – oznajmiła mama, uśmiechając się przez łzy. – Chodź, przywitaj się z tatą!
Serce mi zamarło, ale zbliżyłam się do łóżka i spojrzałam w kochane szarozielone oczy.
– Cześć, tato – szepnęłam na resztce oddechu.
Uśmiechnął się powoli, leniwie, w swój charakterystyczny sposób.
– Witaj, córeczko.
Zakręciło mi się w głowie. Głos miał trochę zachrypły, ale identycznym tonem śpiewał: „Tak ja za każdym twoim ruchem w noc, biegnę w potrzebie”. W tym momencie był moim motylkiem o białych skrzydełkach, który zmęczony długim lotem przysiadł mi na ręce. Poczułam się szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa.
Jak przez mgłę dotarło do mnie echo słów Filipa:
_Uczucie to promienieje z ciebie i przez jedną, krótką chwilę świecisz jaśniej niż słońce._
Tak właśnie się czułam.
***
Nucąc wesoło pod nosem, przebierałam się w judogę. Mimo nieprzespanej nocy miałam mnóstwo energii. Tego dnia mogłabym się wpiąć na Mount Everest w szpilkach i wciąż nie byłby to kres moich sił. Rozczesałam włosy i związałam je mocno w kucyk. Zerknęłam w lustro – uśmiech nie schodził mi z twarzy. Czułam się, jakby mięśnie napinały się niezależnie od mojej woli.
Już dawno nie czułam się tak szczęśliwa.
– Witam – zwróciłam się do Filipa, wkraczając do sali wyłożonej matami.
Spojrzał zaskoczony na mój szeroki uśmiech, ale powstrzymał się od komentarza.
– To co dzisiaj robimy? – zapytałam wesoło.
W odpowiedzi wyciągnął z kieszeni czarną szarfę. Zamarłam, a krew na chwilę przestała krążyć mi w żyłach. Wpatrywałam się w nią jak sarna w nadjeżdżający samochód. Po chwili czas ruszył na przód, a świat wrócił do ustalonego porządku.
– Nie – powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. Zrobiło mi się głupio, biorąc pod uwagę wszystko, co dla mnie zrobił, więc dodałam, siląc się na szczerość: – Nie jestem jeszcze w stanie zaufać ci na tyle.
– Rozumiem – odparł, chowając szarfę do kieszeni.
Spojrzałam na niego niepewnie.
– Przykro mi.
Machnął ręką.
– Niepotrzebnie. Czy w zamian za to możesz zamknąć oczy?
Nie zrozumiałam, o co mu chodzi.
– Czy możesz spróbować walczyć z zamkniętymi, a nie zawiązanymi oczami? – wyjaśnił i widząc, że rozważam odpowiedź, dodał: – Jak coś będzie nie tak, zawsze możesz je otworzyć.
Obliczałam w myślach, czy jestem gotowa zgodzić się na ten kompromis.
– Będziesz tylko ty, a nie… – Zerknęłam na przeciwny koniec sali, gdzie ćwiczył agent w zielonej judodze.
– Tylko ja.
Przez chwilę wpatrywałam się w jego oczy.
– Ok – odparłam niechętnie.
Uśmiechnął się lekko, gdy zamykałam oczy.
Świat zniknął. Otaczała mnie ciemność, ale nie czerń, bo mocne światło lamp pod sufitem prześwietlało mi powieki. Skupiłam się na dźwiękach, a wśród nich wyróżniłam miarowe kroki. Filip okrążył mnie kilka razy, podczas gdy ja starałam się zarejestrować odgłos przecinanego powietrza. Kiedy zaatakował mnie od tyłu, od razu wykonałam unik. Nie otwierając oczu, cofnęłam się, starając się utrzymać go przed sobą. Usłyszałam świst powietrza i szybko zablokowałam jego cios. Ponownie mnie okrążył i tym razem zaatakował o wiele szybciej. Uniknęłam dwóch uderzeń, ale trzecie trafiło mnie w nerkę. Mimowolnie jęknęłam.
– Nie otwieraj oczu – rozkazał, cofając się o krok.
Była to duża pokusa, ale po krótkiej bitwie z wolą, udało mi się ją opanować.
– Postaraj się wyczuć moje ruchy – polecił.
Walczyliśmy dość długo, aż z trudnej łapałam oddech. Wtedy przerwałam i otworzyłam oczy.
– Zróbmy przerwę, bo jedyne, co słyszę, to mój przyśpieszony oddech.
– Nie ma sprawy – odparł, siadając na macie.
Położyłam się obok, ciesząc mózg i samopoczucie odbiorem obrazu rzeczywistości. Bolało mnie całe ciało, bo chociaż ciosy Filipa nie były mocne, to zablokowałam tylko marne piętnaście procent całości.
_No to wlazłam na mój Mount Everest_ – pomyślałam wesoło. – _W obiecanych szpilkach!_
Tępo wpatrywałam się w sufit, uspokajając oddech, że aż oczy zaszły mi mgłą od długiego niemrugania. Nagle drgnęłam zaskoczona, wyczuwając na dłoni motyla o białych skrzydłach. Oderwałam spojrzenie od sufitu i skierowałam je na rękę.
– Jak… co… – Zerknęłam na Filipa – Co zrobiłeś?
– Nic – odparł, uśmiechając się rozbawiony.
Rozmasowałam skórę dłoni. Byłam przekonana, że przed chwilą czułam na niej ciężar cienkich, motylich nóżek.
Posłałam mu Spojrzenie nr 15 „wielkie wątpliwości”, ale tylko zaśmiał się w odpowiedzi.
– Coś zrobiłeś. Wiedziałam, że ciężar motyla nie jest tylko skutkiem hipnozy. – Usiadłam. – Pokaż mi, jak to robisz.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.