- W empik go
Wysypisko ludzi - ebook
Wysypisko ludzi - ebook
W tej książce możecie odnaleźć źródło melancholii, która jątrzy się na dnie serca każdego człowieka. Możecie odszukać splamione nadzieją całuny, których nikt już nie nosi, gdyż stały się niemodne. Dzięki tej książce macie szansę spojrzeć w głąb biblioteki snów; w dusze, którym los odebrał wolność. Każdy, kto wciąż zmaga się z własnym szczęściem, powinien odnaleźć w tym zbiorze wierszy coś, co zatrzyma go na dłużej.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-178-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
utożsamione kierunki świateł
każda pogarda zaczyna się
od wzruszeń
stojąc wbrew kolejności przetrwania
umierając na złość życiu
dobieramy się do kości
niestworzonym istotom
plastry miodu
kołyszą się na wietrze
wezgłowia kołysek
nie niosą ciernistych pokazów ognia
zapatrzona w wyolbrzymiony cel
łaszę się do twoich policzków
każdy z nas szuka nocy
która nasyci sterane losem powieki
odkąd przestałam ufać ci na pożegnanie
łzy zakwitły w moim ogrodzie
fale powietrza wystąpiły z brzegów
a przypadłość odwróciła na pięciegdyby do nas należał Bóg
rozchełstane myśli marzną
wbrew letniej porze
wymyślone ciała nie pasują
do szkicu ducha
ludzkie sprawy
dopasowują się do ukształtowania
terenu
obejmujesz światłem mosty
czasów kiedy życie należało
do ciężkostrawnych sił
zanim świt wtoczy czaszkę słońca
na krwiożerczy całun
pęknie ostatnia podskórna myśl
nauczmy się oddychać pomaleńku
jakby do nas należał Bóg
jakbyśmy karmili pełne życia bezkształtytaplać się w nadziei
napotykam bezkształtne mrowiska
kierunkowskazów
spojrzenia wpadają na
miękką warstwę stuleci
marzenia z grubej skóry
obudź się z kolejnego nietrafionego
przeinaczenia
ocknij z potęgi
jasnolicych skrupułów znamienia
dokuczają mi sponiewierane pasma
łodzi
pną w dół miasta
dryfujące na powierzchni posoki
w szklance na nocnym stoliku
odkąd znieważone anioły
zaplątały się we własne skrzydła
wiem gdzie szukać wierzchołków
taplać w nadziei brata
rozglądać
we wszystkich kierunkachtutejsze pustynie
dzikie są tutejsze pustynie wzruszeń
skrawki pobożności
i zmarszczek
usta złożone do spowiedzi
kołują nad meniskiem wypukłym
macierzystych cudów
obracam w opuszkach
dopożyczone duszyczki
odpadki
bezcennych ścieżek wiodą
w kierunku niedostatków
wypluwasz z wnętrza sklepień
wiatr którego płeć
wypełnia mostki
spróbuj zrozumieć cisza także istnieje
staniemy na baczność
gdy wybuchnie siódma wojna
życiowa
poukładana z cząstek słońca
ciżba odzwierciedla międzygalaktyczną
wymianę znaczeńwysypisko ludzi
nie w tę stronę pomknął szept
zrodzony w złotym kielichu
piwonii
potargane cebulki włosów
zaprzeszłe pukanie do drzwi
złości poskładanych z konkluzji
znów zakochałeś się w świetle
przepalonych żarówek
w sierści umierających
psów
poprzez przeludnione identyczne miasta
sunie kohorta
podniebnych statków
zanurz zanurz się
pomiędzy konstelacjami słońc
między wysypiskami ludzi
rozpędź do prędkości światła
zaprzedaj strach ciepłolubnym lękom
pali mnie twoja skóracoś więcej niż dusza
zaakceptuj moją gołosłowną martwotę
prostopadłą niemoc jutra
zaakceptuj mój krzyk bez pokrycia
przetrawionych wyobrażeń
zaakceptuj moje życie wypatroszone
u samego progu przytwierdzone do piedestału
zaakceptuj moją śmierć domniemaną idiotkę
z zezowatym okiem
zaakceptuj moją bliskość którą przywlekłam
gołymi rękoma na granicę ust
zaakceptuj moją obecność wskrzeszoną
na samym zrywie zwyrodnienia
zaakceptuj moją nienawiść która nadstawia
drugi policzek dusi się własnym światłem
zaakceptuj moją miłość bez potwierdzenia
postradała cztery kąty
zaryglowała wejście do domorosłego przeczulenia
spostrzegła coś więcej niż duszęodnalazłam kryzys istnienia
niewysłowione słowa cudów
co patrzą prosto w usta
wykrochmalone ciała
pozbawione wątpliwości
łatwopalnych otarć naskórków
podejdź na tyle blisko
żebyś potrafił
dostrzec piegi na grzbiecie
bogobojności
odnalazłam w tobie
kryzys istnienia
wskrzesiłam szyderstwo
z niewłaściwie dobranych uczuć
usiłuję zmartwychwstać ale
twoja modlitwa ciągnie mnie na dno
na strzeliste wąwozy
na wzniesienia poranków
o zbyt cienkiej powłoceciężarny znak zapytania
umieram z przesytu
zakamarkami twojego zasobu słów
otumaniona w zagrodzie palców
piedestałów płacht dłoni
budzę się z osobnego przekształcenia
zakończeń nerwowych
złożona z samych drogowskazów
sięgam po krawędź życia wiecznego
bez szacunku odwracam kartkę
i stawiam wielki ciężarny
znak zapytania
zapytana o sens oddychania
odpowiadam równie czułym smutkiem
kolejne zbezczeszczone ciało nie doczekuje się
wsparcia po kąśliwych śladach
na podeście dachurozmyte ściany
wspinam się wzdłuż gardła
przeciekają kolejne
niewysłowione momenty
ciało jednak potrafi zaufać
oskarżeniom
wykorzystaj niecnie i szyderczo
właściwe tylko sobie ramiona
przeżegnaj wbrew nienaruszonej uczciwości
wybrakowaniu przypuszczeń
ograbiona z kryształu
bogobojnej glorii
wyzuta z piedestału jednej skazy
zbliżam się na wyciągnięcie spazmu
w kierunku rozmytych ścian
papierowych szyb
z braku łatwowiernych wyznań
przypodobam się twoim obmierzłym
podpunktom i strzałom
jutrzenkom
bez instynktu samozachowawczegouzurpator
zanurzam się pośród
wiekopomnych incydentów
wewnątrz słów którym nikt nie nadał oddechu
wolność istnienia
nie mieści się w kącie
wypełnia po brzegi tutejszą miejscowość
ograbioną z milczenia
zanim bruk odnajdzie prawdę
w naszych krokach
zwymyślana chmura wydechu przesłoni
paroksyzm sekundnika
ocknij się ze zniewieściałych uzurpatorów
z niewypełnionego powietrza
będę jątrzyć powieki
aż po sumienny powiew ciał
będę modlić się na tabliczce mnożenia
łagodnie i bez łakomych haustów uległościzmyślone błogosławieństwo
wyłuskana z objęć kamiennych witraży
pląsam nad przeręblem nocy
okrążona przez bezskrzydłe anioły
karmię alter ego
zmyślonym błogosławieństwem
podniesiona do potęgi
obliczam na skrawku
nonsensu jeden wykorzeniony rupieć
piątą ścieżkę świata
strach znów mnie unieruchomił
wyłudził z pełnomocnego oszustwa
nie pław się w delcie
moich naczyń
krwionośnych nie przejmuj bólem
spomiędzy kierunkowskazówtkane z kamienia
wymknąłeś się spomiędzy stron
mojego osobnego przeczucia
uwolniłeś z połaci snu
w którym chciałam dostrzec cię
przez jedno wspomnienie
wydziedziczyłam wszystkie żywopłoty
tkane z kamienia
chcę nabyć kilka dedykowanych
tobie iluzji
choć przekrwione oko księżyca unosi się
na płachcie sufitu
choć przez czas przedziera
okraszona twoim zapachem krew
choć powoli niknie moje niebo
nauczę gwiazdozbiory krzyku
tuzina znaczeń dla pozorów
którym nie wybaczę że zdziczały skafander
porasta czarnym zderzeniem wargołtarz straconego bóstwa
nie klęcz przed ołtarzem
straconego bóstwa
nie proś o życie kogoś kto o tym życiu
niewiele wie
podnieś lewą rękę i nakreśl nią
znak pojednania
zanim piętno bólu ugrzęźnie
nam w gardłach zaczekajmy
na kolejną apokalipsę
póki trwa nienawiść póki roi się od łez
nie gaśmy cieni
w naszych wzdętych sercach
nie baw się w wątpliwą przyjemność
nie sprawiaj mi bólu pieszczotą
póki cierpię
mój strach wykrwawia się na śmierć
bez skargi
bez nieposłuszeństwa
spędziłam kilka tysiącleci
na poszukiwaniu bram
spojrzenia
twoje jasne włosy powiewały potulnie
na zimnym wietrze
odkąd zapoznałam cię
z moim życiem możemy bez przeszkód
staczać się na samo dnoczarne ciało nocy
kiedy dotkniesz czarnego ciała nocy
gwiazdy odmówią ci posłuszeństwa
nie chcę żebyś ścigał moje sny
bowiem cisza jest tym
czego wszyscy się spodziewają
zanim wyruszysz w podróż
osamotnionych płomieni ognia
nie pozbędziesz się ani jednej
pustej udręki
od początku rozkochanego
w tobie snu błąkam się między
zgaszonymi latarniami
błądzę od okna do ściany
na ścianie widzisz swoje prywatne piekło
twoje archanielskie skrzydła
zajmują się nienawiścią
zanim zaczęłam iść po śladach
nowo narodzonego świata
życie pozwoliło mi grać w tę samą grę
zanim wzejdzie ostatni
w tej epoce księżyc
wystrugaj z horyzontu ostatnią
białą pustkę
pomimo wypatroszonej duszy
pomimo skażonych pragnień
usiądź na kamieniu
i wspomnij
szkarłatne chmury i jutrzenkę
wykrwawiającą się na śmierćpsychodeliczna układanka
pewność że ból jest
wymarzonym celem egzystencji
przekonuje nas do żarliwości
odkąd czas zwątpił w swoją własną
punktualność
odtąd warto spodziewać się
ciekawszej osobności
osowiałość nadliczbowych słów
syci nas krwią nieba
i cielesnością zmarłych piedestałów
jeśli trwa w nas pewność
iż światło nie daje cienia
czy warto pielęgnować tę ofiarę?
obojętna na wczesnowiosenne niedopałki
próbuję wydostać się
z tej psychodelicznej układanki
i odłożyć na miejsce to
na co straciłam licencjęobskurne wizje
odkąd popadam w schematy
dotyczące martwych znaków zapytania
moje słowa stały się prostopadłe
i wyzbyte obskurnych wizji
zaplątana w zmarszczki
na martwej twarzy
wysnutej z kamienia
podzielona przedsionkami ukrytych
wyobrażeń
bawię się w nieidealny plan
zmartwychwstałam z ciekawości
chcąc poznać smak wynajętych rozdroży
wznieść toast
za zaprzepaszczoną rolę
przestałam dogasać
z niecnie wykorzystaną religią
czekać na pamięć
w odmętach niczyich spojrzeń
odkąd uśmiechamy się
dla żartu
będą trwały rozwaga i przekonanie
szukające właściwej egzystencji
poklasku dla ufności
zatracenia w potrzaskuw stronę niedojrzałości
przepełniona grzechami niewinnych
wdrapuję się na wezgłowie
z nie najgorszym widokiem
na człowieczeństwo
tłamsisz mnie pragnieniem
świeżego światła
przegrywasz nieporozumienie
z cichym cieniem w skroniach
wznosisz na pobojowisku
marmurowy odłamek podnieconej sensacji
istnieją słowa które niosą
podupadłe na ciszy wyzwolenie
podążam w stronę niedojrzałości
przygwożdżona do srebrnego nieba
do odprysków lubieżnościaż po szpik
bezludne przepierzenia pozorów
odciski motylich skrzydeł
na moich mlecznych wargach
nadgorliwe znaki zapytania
kilka wykrzykników garść wielokropków
znalazły się tak blisko
rozwiązania
odkąd borykam się
z zatraconym w sobie wybaczeniem
pozostanę wierna ideologiom
które przestały nastręczać się ciału
zagubiona między wybałuszonymi gwiazdami
pominięta przez kryształową pustkę
usiłuję utrzymać przy życiu
gadatliwe ptaki
spazmy wiatru
niepogodzone z życiem lazurowe kości
aż po szpikpromień cienia
nie boję się
przeciążenia wzruszeń
po kryjomu zaobserwowanych zdjęć
sprzed dwóch epok
omijam szerokim horyzontem
nadpobudliwe stworzenia
nie udaję namiętności która rozprasza
moje poczucie rytmu
nie naprzykrzaj się oddechowi
nie miej sercu za złe
jeszcze jednego uderzenia
krwawią poszarpane obojczyki
światło w którym najprościej
odnaleźć promień cienia
ożywiona płomieniem
odwracam myśli w stronę
skąd dobiega człekokształtna piosenka
nie szukaj we mnie poklasku
dla spraw które można spotkać
na strychu sąsiedniej kamienicyaby Bóg się odwrócił
nie ma w nas wizji
podobnych do tych które odebrał nam
plaster słońca
odkąd w naszych słowach
pląsa pasmo rozrzutności
strach pozostanie bez imienia
obracam w dłoni piętno
obcego świata
obawiam zmysłowość już mnie
nie dotyczy
borykam się z ciasnym ciałem
uwiera mnie
w okolicach źdźbła
przy zgaszonym cieniu
przychodzi pora na ostatni
w tej dekadzie powrót słońca
szczerego do zgaszonej prośby
aby Bóg się odwróciłdrzwi antywłamaniowe
pukasz do otwartych na oścież
antywłamaniowych drzwi
do piekła
nikogo nie ma
próbujesz przeciąć węzeł gordyjski
kościstych ramion słońca
chcesz położyć kres
warstwom ziemi
i jest róża która nie należy
do żadnego ogrodu
i jest czas nie odmierzy go
żaden zegar
wzniesiesz się ponad połacie konstelacji
ponad pagórki światła
odkąd karmisz mnie
swoim mlekiem otulasz ciepłym miękkim
całunem
moje blizny
nie wystąpią z brzegów