Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Wyzwolona moc - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
19 listopada 2025
4250 pkt
punktów Virtualo

Wyzwolona moc - ebook

Jack Alston, lord Hawthorn, chciałby wieść lekkie, przyjemne i wygodne życie, jak na angielskiego dżentelmena przystało. Po tragicznej śmierci siostry był pewny, że skończył z magią na dobre. Jednak kiedy zagrożeni są wszyscy czarodzieje w Wielkiej Brytanii, lord Hawthorn postanawia pomóc w odnalezieniu elementu ostatniego kontraktu, zanim ten wpadnie w niepowołane ręce.

Aby tego dokonać, potrzebna będzie pomoc Alana Rossa, dziennikarza i złodzieja. Dystyngowany i niesłychanie uprzywilejowany lord Hawthorn reprezentuje sobą wszystko, czego Alan nienawidzi. I niestety Alan jest wszystkim, czego lord Hawthorn pragnie. Szalona noc pełna szampana, sekretów i krwawych ofiar doprowadzi do niejednej rewolucji. Czy świat jest gotowy na zmianę dotychczasowego porządku?

Wyzwolona moc, kontynuacjaCudownej światłościi Niespokojnej prawdy, to ostatnia część cyklu poświęconego ostatniemu kontraktowi i magii w Wielkiej Brytanii u progu XX wieku.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68541-91-5

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Cheetham Hall, 1893

Podczas biegu stopy Elsie Alston uderzały w trawę jak blade sekrety. Za dnia zazwyczaj dało się ją namówić do założenia butów, ale dzień właśnie dobiegał końca, a Elsie zdjęła i rozsznurowała wszystko, co tylko dało się zdjąć lub rozsznurować. Buty, pończochy, tasiemki gorsetu. Kosmyki jej ciemnych włosów opadały aż na lędźwie i podskakiwały, gdy biegła. Przyjemnie było czuć, jak ciągną skórę jej głowy, a Cheetham Hall podzielało jej radość, śpiewając do niej przez podeszwy jej stóp.

– Zostawię cię w tyle! – zawołała. – Zobaczysz, że tak zrobię!

– Och, doprawdy?

Uderzenia stóp Jacka były cięższe, pewniejsze. Nie wspominając o tym, że miał buty. Wyszedł na ten świat za swoją siostrą i od tamtej pory wszędzie za nią podążał.

Zatrzymał się raptownie na krawędzi zagajnika, tam gdzie rzędy buków ustępowały miejsca trawiastemu zboczu. Odległość między bliźniętami zaczęła gwałtownie się powiększać, ale po kilku metrach Elsie zwolniła kroku i obejrzała się za siebie. Jej brat uśmiechnął się, błyskając zębami białymi jak pnie drzew o zmierzchu, i pokazał jej gest w kołyskomowie: negacja, z prywatną modyfikacją klauzuli iluzji. „Blefujesz”. Bez względu na to, co mówiła, nie wierzył, że kiedykolwiek mogłaby go zostawić.

Elsie zaśmiała się i rzuciła zaklęcie, które ścięło go z nóg jak uderzenie bicza. Trawa pochwyciła go miękko i otuliła z czułością; on zaś zaklął, roześmiał się i podniósł z ziemi. I znów biegli w stronę Dębu Damy, sadząc prawie równe susy na swoich osiemnastoletnich nogach.

Świadomość Cheetham Hall wysnuła się za nimi, zaczepiona jak rzep o magię, która kipiała w jego młodych dziedzicach.

Spośród wszystkich pokoleń czarodziejów nazywających Cheetham swoim domem nigdy nie było nikogo takiego jak Jack i Elsie Alstonowie. Ich rodzice, hrabia i hrabina Cheetham, zostali wychowani wedle prastarych tradycji. Bliźnięta miały zaledwie kilka godzin, kiedy zabrano je na ceremonialny obchód domu i pokazano każdemu lustru w każdym pokoju. Potem wyniesiono je na zewnątrz, w szarówkę zimowego poranka, i przedstawiono pszczołom. Z ich delikatnych pięt została upuszczona odrobina krwi, by wsiąknąć w ziemię. Niewiele rodzin zadałoby sobie ten trud. Dom był zadowolony.

„To jest Elsie Leonora Mary Alston, nasza pierworodna córka. To jest John Frederick Charles Alston, który pewnego dnia cię odziedziczy”.

Lata minęły, a kolejni spadkobiercy się nie pojawiali, ale Cheetham Hall i Alstonowie byli bardziej niż usatysfakcjonowani tymi, których już mieli. Bliźniętom pozwalano na dzikość. Spędziły dzieciństwo na poznawaniu swojej ziemi i obejmowaniu jej we władanie, rzadko kiedy opuszczając jej granice. Jeździły konno, przemierzały teren na piechotę, wspinały się na drzewa, pływały w jeziorze.

Jack został nauczony posługiwania się swoją magią i przekazał większość tej wiedzy Elsie – choćby po to, żeby mieć się z kim nią cieszyć, z kim nią bawić. Kiedy wyjechał do szkoły z internatem, jak każdy młody dziedzic, Elsie została w domu.

Elsie Alston potrafiła okiełznać wiatr. Wiedziała wszystko, czego nauczył ją brat, a miała także coś więcej: instynkt władania mocą, która kryła się pod jej często bosymi stopami. Była dzieckiem zmierzchu i świtu, i wszystkiego pomiędzy.

Tego dnia miała szczególnie psotny nastrój. Jej rodzice byli w Londynie, a brat akurat wrócił na przerwę międzysemestralną i miał zostać do czasu, aż Oxford znów się o niego upomni. I łączył ich wspólny sekret.

Dąb Damy wieńczył niskie wzgórze. Starszy i wyższy niż wszystko inne na terenie posiadłości, w wietrzne jesienne dni skrzypiał i zrzucał żołędzie, pieczołowicie zbierane spod niego przez ogrodników. Teraz, latem, ociekał żywicą i rozpościerał swe potężne liście ku słońcu.

Gdy patrzyło się ze szczytu wzgórza, w które głęboko wnikały korzenie dębu, ziemie Cheetham Hall rozciągały się we wszystkich kierunkach. Na południu, skryty za brzozowym zagajnikiem, wznosił się sam dwór, otoczony reprezentacyjnymi ogrodami. Na zachodzie, jeśli wytężyło się wzrok, można było dostrzec szczyt odległej bramy wjazdowej, której łukowate skrzydła i masywne kolumny odcinały się ostro na tle ciemniejącego nieba.

Dwaj mężczyźni, skryci w cieniu drzewa, nie wydawali się zainteresowani podziwianiem widoków. Opierali się o najniższą gałąź dębu, przygiętą do ziemi, omszałą i tak grubą, że mogłaby być osobnym drzewem, i gawędzili w najlepsze – dopóki nie przerwał im tupot stóp Elsie.

– Dzień dobry, kuzynie – powiedziała z godnością i dygnęła. Między palcami u stóp miała grudki ziemi. – Dzień dobry, wuju Johnie.

Obaj mężczyźni skinęli na powitanie jej i Jackowi, który przybiegł tuż po siostrze, dysząc ciężko.

– Dzień dobry, wujku – powiedział. – Cześć, George. Trafił nam się piękny wieczór.

– Dobry wieczór, lordzie Hawthorn – powiedział George.

Tylko Elsie zwróciła uwagę na ton, w jakim ich kuzyn George Bastoke wypowiedział tytuł Jacka – tak uprzejmy, że zabrzmiał bardziej jak drwina. Dwór zamruczał ze współczuciem, rozumiejąc jej irytację, ale nie zrobił nic więcej. Ci mężczyźni byli gośćmi; wprawdzie nie mieszkali w Cheetham Hall, ale wciąż należeli do rodziny. George został szczególnie hojnie obdarowany magią świtu; jego moc była silna i posłuszna, ale kryło się w niej coś mosiężno-zimnego i słodko-zachłannego, czemu Dwór nie ufał.

Bliźnięta Alston usiadły na przygiętej do ziemi gałęzi. To było ich ulubione miejsce do wylegiwania się i droczenia w upalne letnie popołudnia. Ze wszystkich miejsc w posiadłości to zostało najbardziej ich własnym.

– No dobrze, to teraz powiesz nam, na czym polega ten eksperyment, wujku? – zapytała Elsie. – Wiesz, gdybyś zdradził nam coś więcej, moglibyśmy poćwiczyć.

– Nie chcę, żebyście to ćwiczyli, nie mając w pobliżu nikogo bardziej doświadczonego, kto mógłby zareagować, jeśli coś pójdzie źle – powiedział wuj John. Jego ciało było spięte, jakby coś go bolało. – Istnieje spora szansa, że to okaże się niebezpieczne.

Bliźnięta wymieniły uradowane spojrzenia. Połamane kości, niezliczone skręcone kostki i przynajmniej jedna blizna na ciele Elsie, której nawet najlepsze eliksiry nie były w stanie usunąć, dowodziły, że niebezpieczeństwo nigdy wcześniej ich nie powstrzymało. Ostrożność, jak ustalili Alstonowie, gdy tylko nauczyli się mówić, była dla nudziarzy.

– Ach, czyli dlatego robimy to teraz, kiedy naszej matki i ojca nie ma w domu – powiedział Jack. – Myślisz, wujku, że nie pochwaliliby tego pomysłu?

– Prawie na pewno. – John się uśmiechnął. – Wasza matka trułaby mi o tym przez najbliższe kilka miesięcy. Ale jesteście już na tyle dorośli, żeby podejmować własne decyzje, czyż nie? A jeśli to zadziała, po powrocie może ich czekać wielka niespodzianka.

– Jeśli co zadziała? – Elsie podskoczyła na gałęzi.

– Przekazanie. – George, kilka lat starszy od bliźniąt, osiągnął już prawie wzrost swojego ojca, ale nie był tak sztywny jak on. Mówił, jakby słowa były kamieniami, po których przeprawia się przez strumień: pewnymi, wyważonymi, niedającymi się popędzać. – Wydaje nam się, że znaleźliśmy sposób, żeby czarodziej czerpał z mocy innego czarodzieja i władał nią jak własną.

– To niemożliwe – powiedział Jack. – Wszyscy o tym wiedzą. Tego nie da się zrobić.

– A co, gdyby się dało? – zapytał George.

Jack, nieznacznie rozważniejszy od swojej siostry, nieco uważniej słuchał wyjaśnienia, którego udzielił John. Ich wuj już wiedział, że bliźnięta mają smykałkę do synchronicznego rzucania zaklęć. Podczas poprzednich wizyt prosił ich, żeby zademonstrowali, jak potrafią używać swoich mocy do osiągnięcia wspólnego celu. Umieli współpracować ze sobą tak ściśle, jakby kołyskę budowała jedna para rąk, kierowana przez jedną wolę.

Prawie.

Robili to na terenie Cheetham Hall, ponieważ, jak u większości czarodziejów związanych przysięgą krwi z konkretnym miejscem, Alstonom najłatwiej było tam używać swojej mocy. Dwór poruszył się niespokojnie, kiedy George zaklęciem rozciął palec każdego z bliźniąt, dodając klauzulę zapobiegającą koagulacji, żeby ich krew spłynęła do małego naczynia i zmieszała się w nim. Ale nie było w tym żadnego zagrożenia. Bliźnięta dobrowolnie oddały swoją krew zaklęciu, a rozlewanie krwi Alstonów na potrzeby przeprowadzenia rytuału było w tych stronach czymś zwyczajnym, naturalnym.

Elsie pstryknęła palcami i nad stojącą na ziemi miseczką pojawiło się światło, niebieskie jak jajo rudzika. Światło Jacka miało kolor moreli. Trącało światło jego siostry, jakby się z nim drażniło.

– A teraz – powiedział John – spróbujcie połączyć je w jedno światło. Jedno zaklęcie. Wyobraźcie sobie, że te światła to wasza magia, i zobaczcie, na ile jesteście w stanie je zmieszać. Z tego, co udało mi się ustalić, musicie złożyć na to przysięgę.

Przysięga wiążąca Elsie i Jacka z tą ziemią została złożona w ich imieniu przez rodziców. Żadne z nich nie kierowało dotąd magią za pomocą słów. Posłusznie powtórzyli za wujem słowa przysięgi:

– Skoro nasza krew jest ta sama, niech i nasza moc będzie jedna i ta sama.

Oba światełka zadrżały, a potem zaczęły się zlewać, aż wreszcie zajęły to samo miejsce nad miseczką z krwią.

Elsie się skrzywiła.

– Jack, twoja magia łaskocze. Jest cała kolczasta.

– Twoja smakuje jak skwaśniałe mleko.

Dali sobie nawzajem kuksańca; przez chwilę znów byli dziećmi, młodszymi i beztroskimi. Ich pierwszym instynktem, jak zawsze, było zamienienie tego w zabawę. Ich magia tymczasem zgęstniała i pociemniała, po czym zaczęła się rozrastać. Wkrótce zamieniła się w świecącą kulę prawie tak wysoką i szeroką, jak człowiek. Jej kolory się przenikały, jakby ktoś zamieszał je łyżką.

– To działa? – zapytał ostro John.

– Nie wiem – powiedział Jack. – Elsie?

Światło, jakby w odpowiedzi, skręciło się. Raz. Drugi. Różowo-pomarańczowa i błękitna poświata odnalazły wspólny rytm; każda z barw rozjarzała się, prawie pochłaniając tę drugą, a potem druga, w ostatniej chwili, przejmowała dominację, niczym puls.

I to naprawdę był puls. Dwór poczuł moment, w którym serca Jacka i Elsie się zrównały – dwa młode serca połączone wspólnym rytmem. Kolory powoli zaczęły blednąć, aż został sam blask magii, prawie biały, jasny jak gwiazda.

W oczach Johna błysnął głód.

– Nareszcie.

– Czy to…? – zaczął George.

Alstonowie stali z wyciągniętymi ramionami, wciąż zajęci robieniem głupich min. Światło co jakiś czas wypuszczało mackę i oplatało nią nagie przedramię Elsie albo rękaw koszuli Jacka, ale poza tym wydawało się, że osiągnęło równowagę.

– Nie są jeszcze na tyle dojrzali, żeby to rozpoznać – stwierdził John. Zrobił kołyskę noża i rozciął własną opuszkę palca, po czym ukląkł z trudem, zginając najpierw jedno, a potem drugie sztywne kolano. Odepchnął rękę George’a, kiedy ten chciał mu pomóc. Krew w miseczce w szybko zapadającym zmierzchu wydawała się niemal czarna. Tylko odbijające się w niej światło zaklęcia wydobywało jej głęboki, ciemnoszkarłatny kolor.

Krew Johna zaczęła skapywać do miseczki, burząc jej powierzchnię.

Wyciągnął ręce i błyskawicznie zbudował kołyskę.

– Przez echo mojej krwi w krwi tych czarodziejów – zaczął szybkim, ostrym głosem – przyzywam tę moc do siebie, do siebie, do siebie…

To powiedziawszy, pociągnął.

Magia wykrzywiła się gwałtownie. Dwie miniaturowe błyskawice przemknęły przez mgłę; cała czwórka czarodziejów zamknęła oczy, oślepiona ich blaskiem. John nadal trzymał wyciągnięte ręce, desperacko wyginając palce, nieruchome nawet wtedy, kiedy w powietrzu rozszedł się zapach palonego ciała, a paznokieć na każdym palcu jego dłoni pękł wzdłuż, odsłaniając dymiące, czarne mięso. Wydał gardłowy dźwięk i zgiął się wpół.

– Ojcze… – zaczął George, ale zagłuszył go wrzask Elsie.

Czerwona poświata wypełzła z miseczki z krwią i wsiąkła w światło bliźniąt, które zadrżało, rozjarzyło się wrząco, i znów zadrżało.

Cheetham Hall cofnęło się w przerażeniu. Jego bezgłośna zgroza chwyciła za korzenie drzew i kamień murów. Krew została oddana, przysięgi złączenia zostały złożone, ale jego dziedzice nie zgodzili się na to, co się działo, na rozdzierające, niepowstrzymane wysysanie ich magii, jakby jakieś usta zacisnęły się łapczywie na ustniku fajki.

Coś pękło, magia rozdarła się na pół i cofnęła z powrotem do ciał czarodziejów, którzy złożyli przysięgę. Wciąż czerwona, rozpalona i zła, rozrywająca ich od środka.

Jack spadł z gałęzi, wygiął plecy w łuk i wydał z siebie wrzask bólu.

Elsie poderwała głowę, słysząc jego krzyk. Zeskoczyła z gałęzi i złapała brata za nadgarstek. Teraz to ona pociągnęła i poskręcana, najeżona magia odpowiedziała na jej zew. Cała. Przepłynęła przez miejsce dotknięcia i w całości wlała się w ogromny potencjał, jakim była Elsie Alston – najpotężniejsza czarodziejka, jaką Anglia widziała od stuleci.

Dom pochwycił jej myśl – „Niebezpieczeństwo!” – i zwielokrotnił ją, tak, że przetoczyła się przez ziemię i odbiła echem między jego murami. Ale pan i pani domu byli za daleko i nie mogli tego poczuć.

Jedyni ludzie, których krew śpiewała tej ziemi, byli tutaj. Jedno z nich z trudem łapiące powietrze, zagubione i oszołomione, brutalnie pozbawione swojego daru; drugie rozpalone, z oczami jak żarzące się węgielki bólu.

– Pomóż mi – wyszeptała Elsie.

Nie mówiła do swoich krewnych. Mówiła do ziemi – a ona jej odpowiedziała.

Nie chciała tego robić. Wiedziała, że jej dziedziczka wyrządzi sobie krzywdę. Ale wola Elsie była nieugięta. Dziewczyna i ziemia wspólnie wzniosły wokół niej mur, by powstrzymać wrzącą magię przed wydostaniem się i zadaniem Jackowi kolejnych cierpień.

George zaklął gorączkowo pod nosem.

– Ojcze! – zwrócił się nagląco. – Co teraz?

John chwiał się na nogach, patrząc na bliźnięta. Miseczka się przewróciła, kiedy Jack miotał się na ziemi. Z nosa Elsie popłynęła świeża krew, nasiliła jej kaszel i zabarwiła usta, gdy dziewczyna próbowała zaczerpnąć sił z magii ziemi. Oczy Elsie zamgliły się. Ich błękit płonął jeszcze przez kilka sekund, nim osunęła się bezwładnie na ziemię.

– Niebezpieczeństwo! – zawyło Cheetham Hall, a Jack szarpnął się gwałtownie.

– Nie, nie nie – mamrotał John. – Byliśmy tak blisko. To miało się udać… powinno się udać…

– Nie możemy ich tak zostawić – powiedział George. – Masz więcej wprawy w zaklęciach związania tajemnicy niż ja – dodał spokojnie po chwili.

Jack, teraz potrząsający za rękę swojej siostry i powtarzający chrapliwie jej imię, próbował uderzyć George’a, kiedy ten złapał go za ramiona. Ale wciąż był słaby i oszołomiony, a George dość silny, by go unieruchomić.

Zaklęcie, które zbudował John, było bezwzględnie precyzyjne i potężne, mimo jego poparzonych palców.

– Nikomu nie powiesz o tym, co wydarzyło się tej nocy.

Czerwone światło spłynęło z kołyski i wślizgnęło się między zaciśnięte bezużytecznie wargi Jacka. Nie krzyknął, gdy rozżarzone zaklęcie odcisnęło się na jego języku jak piętno na końskim zadzie. Jego twarz wykrzywił mroczny grymas.

Ale gdy John uklęknął i wsunął takie samo zaklęcie w zakrwawione usta Elsie, Jack krzyknął ochryple i szarpnął się, prawie wyrywając się z uścisku George’a. Elsie się nie obudziła.

Głęboko pod fundamentami Cheetham Hall, przeplatająca się z twardymi korzeniami najstarszych drzew linia mocy zawrzała i wezbrała. Wieść o niebezpieczeństwie rozeszła się jej odnogami, ale nie było nikogo, kto mógłby to poczuć. Nikogo, kto by to widział.

Za rok ta sama moc wyleje się z brzegów, szalejąc w reakcji na nową tragedię – a raczej nieuchronny finał tragedii, która została zapoczątkowana tego dnia. Ale to dopiero miało nadejść.

Gdy tylko Jack został uwolniony, spojrzał na swojego wuja i kuzyna pełnym nienawiści wzrokiem.

– Co… cofam… – wykrztusił, ale związanie było zbyt świeże, a jego zamiary zbyt bliskie temu, od czego miało go powstrzymać. Dwór nie mógł sam cofnąć prawa gościnności.

Nie musiał. George ujął ojca pod ramię i pomógł mu oddalić się w stronę drogi biegnącej na granicy posiadłości, gdzie czekał na nich powóz z woźnicą. Odchodząc, tylko raz obejrzał się przez ramię.

– Elsie – wyrzęził Jack, kładąc ją sobie na kolanach. – Elsie – powtórzył, kiedy jej oddech stał się płytszy, a jej puls, już przyspieszony, przeszedł w ledwie wyczuwalny szept. Cheetham czuło, jak odchodzi. Jack gorączkowo sięgnął po magię, po czym zgiął się wpół i zwymiotował, gdy znalazł poszarpane resztki tego, co kiedyś w nim było.

– Weź ode mnie, co tylko chcesz – warknął. – Uratuj ją. Zrób to.

Cheetham spróbowało. Tego też nie robiło od wieków. Odnalazło haki swojej mocy, zaczepione głęboko w ciele swej dziedziczki. I pociągnęło. I pociągnęło jeszcze raz.

Ta magia nie była stworzona do precyzyjnych operacji na ludzkim ciele – co najwyżej do rozkładania tych ciał z wdzięcznością, by wzbogaciły glebę. Nigdy nie próbowała leczyć. Ale zdołała ustabilizować stan Elsie. Utrzymać ją przy życiu.

A Jack Alston siedział pod Dębem Damy, obejmując w agonii swoją siostrę, z ustami pęczniejącymi od sekretów – i wytrzymał.

Po drugiej stronie brzozowego zagajnika wszystkie okna Cheetham Hall roztrzaskały się jednocześnie.

Wreszcie podniesiono alarm. Ludzie wybiegli z domu jak mrówki z gniazda, krzycząc w panice, i wkrótce uświadomili sobie, kogo brakuje.

Tych, którzy zostali odnalezieni niedługo później, bladzi jak sama śmierć, drżący, wtuleni w siebie jak martwe liście i pogrążeni w płytkim, niespokojnym śnie. Ale żywi. Na razie.3

Gdyby Alan próbował zliczyć każde pytanie, jakie miał na temat najbardziej zagadkowych aspektów życia wyższych sfer, zabrakłoby mu palców u rąk, nóg, a pewnie też włosów łonowych i gwiazd na niebie.

Ale dość wysoko na tej liście znajdowało się pytanie: „Dlaczego akurat śniadanie?”.

Jeśli prowadziło się życie, w którym mała armia ludzi była odpowiedzialna za przynoszenie ci jedzenia, stawianie go przed tobą, a potem trzymanie się w pobliżu, by w razie czego uzupełnić lub wymienić zawartość talerza, to jaki sens miało porzucenie tego zwyczaju na jeden posiłek w ciągu dnia? Alan mógł tylko się domyślać, że to codzienny rytuał, w ramach którego bogaci i dystyngowani mogli pielęgnować swoje złudzenia, że nadawaliby się do czegokolwiek w świecie, w którym musieliby sami zaspokajać swoje potrzeby.

„Proszę bardzo”, mogliby mówić nad dżemem z czarnej porzeczki, wędzonym śledziem i jajkami na trzy sposoby. „Zachowaliśmy zdolność przenoszenia jedzenia na nasze własne talerze, zanoszenia tych talerzy do stołu, a nawet dolewania sobie kawy! A skąd się bierze jedzenie? Och, po prostu się pojawia, oczywiście. Jak każde jedzenie. Co za głupie pytanie”.

Miejsce między łopatkami Alana wciąż piekło po magicznym ukłuciu, którym poczęstował go lokaj. Musiał pamiętać, że znalazł się wśród czarodziejów. Może ich jedzenie naprawdę po prostu się pojawiało.

– Przedstawicieli prasy? – powtórzyła panna Debenham. – Nie. Ale to standardowa procedura, jaką stosujemy wobec złodziei. Och, nie, Price, tylko żartuję. Dziękuję.

Lokaj wyszedł, zostawiając Alana samego z trzema osobami, które znał, i trzema, których nie znał.

Kiedy Alan tworzył swój pochlebny, plotkarski artykuł o podróży pierwszą klasą na pokładzie „Poematu”, opisał pannę Debenham jako dobrze urodzoną, ekscentryczną dziedziczkę ze skandaliczną przeszłością i nienaganną urodą. Wszystko to było mniej więcej prawdą, nawet jeśli Alan miał najmniejsze kwalifikacje do oceniania kobiecej urody w całym Londynie. Ale to nieważne. Każdy, kto był dostatecznie dobrze urodzony albo dostatecznie bogaty, na papierze mógł uchodzić za pięknego.

Gdyby miał napisać artykuł wedle tego, co naprawdę myślał, nazwałby Violet Debenham bezwstydną kokietką i przebiegłą aktorką.

W tej chwili wyglądała na przyjemnie zrelaksowaną. Pani na włościach i w ogóle. Alan zdołał powstrzymać się od zerkania w stronę naczyń na kredensie. Jego żołądek zaburczał głośno. Miał nadzieję, że nikt tego nie usłyszał.

– Pewnie nie powinniśmy żartować sobie ze złodziei, biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło – powiedziała panna Blyth. – Jak się pan miewa, panie Ross? Miło pana znowu widzieć.

– Dzień dobry, panno B. – Uśmiech, który jej posłał, był zdecydowanie bardziej szczery. Maud Blyth składała się głównie z dołeczków w policzkach i idealizmu. Była całkiem sympatyczna jak na arystokratkę – a przynajmniej jej obecność sprawiała, że pokoje wydawały się cieplejsze, a nie zimniejsze. Faktycznie cieszył się, że może ją znowu zobaczyć.

To mogła być jedyna dobra rzecz w ponurej sytuacji, w jakiej się znalazł.

– Jak to zrobiłeś?

Pytanie zadał jeden z mężczyzn, których Alan nie znał. Wysoki, dość szczupły i wyglądający, jakby może przed przełomem wieków spotkał pojedynczy promień słońca.

– Jak co zrobiłem?

– Cokolwiek zrobiłeś, kiedy Price… – Mężczyzna złożył ręce do kołyski.

– Nic nie zrobiłem. – Alan myślał, że to ostrzeżenie. Coś, co miało pokazać mu, gdzie jego miejsce. To było takie uczucie, jakby szarpnął szyją pod złym kątem i teraz musiał ją wymasować, żeby wszystko z powrotem ustawiło się, jak powinno.

– Ale to do niego wróciło.

Alan nie znał się na magii. Wzruszył ramionami.

– Tak samo było na statku – powiedziała panna Debenham. – Nie potrafiłam sprawić, żeby iluzja porządnie się do niego przyczepiła.

– A Price powiedział, że przeszedł przez zaklęcia ochronne bez zaproszenia. – Blady mężczyzna wyglądał na bardziej podekscytowanego niż zaniepokojonego tą ewidentną luką w zabezpieczeniach. – To nie powinno być… Chwileczkę, chyba coś o tym czytałem…

– Pan musi być Edwinem Courceyem – powiedział Alan, gdy kilka mentalnych notatek z podróży na pokładzie „Poematu” połączyło mu się w całość.

– Słucham? A, tak. – Courcey wymienił spojrzenie z szatynem, który wyglądał bardzo podobnie do pani Blyth, a jeszcze bardziej jak reklama toniku odżywczego dla atletów.

Szatyn wymamrotał „miłomipanapoznać”, jakby to było jedno słowo w obcym języku.

– Od przodu czy od tyłu? Którędy pan wszedł? – dodał Edwin zaraz.

Gdyby to pytanie zadał ktokolwiek inny, Alan uznałby je za pogardliwą sugestię, że powinien był skorzystać z wejścia dla służby, ale Courcey nie miał w sobie ani cienia snobizmu – tylko niecierpliwą ciekawość.

– Od przodu.

– Naprawdę? I nie czuje się pan tutaj nieswojo? Jakby nie powinno tu pana być i rozpaczliwie chciał pan uciec?

Alan miał sporo doświadczenia w zachowywaniu kamiennego wyrazu twarzy wobec idiotycznych pytań ze strony ludzi stojących wyżej w hierarchii. Ale nie był w stanie powstrzymać języka.

– Skoro pan o tym wspomina, to możliwe, że owszem. Jak pan myśli, dlaczego tak jest?

– Panie… Ross? – wtrącił stanowczo szatyn. – Przepraszam za maniery wszystkich. Może zechciałby pan usiąść i do nas dołączyć? Violet przedstawi nas jak należy.

To musiał być starszy brat panny Blyth. Baronet. Jego postawa zdradzała przyzwyczajenie do bycia osobą o najwyższej randze w pomieszczeniu.

Choć właściwie teraz tak nie było, prawda?

Alan usiadł i w końcu przegrał walkę, którą toczył ze sobą od chwili, gdy przekroczył próg. Pozwolił sobie jeszcze raz zerknąć na barona Hawthorna.

Mężczyzna siedział na jednym z pięknie rzeźbionych drewnianych krzeseł przy stole, nieruchomy jak drapieżnik i dwa razy czujniejszy. Alan wiedział, że lord Hawthorn tu będzie. Myślał, że się przygotował.

Mylił się. Zapomniał, z jaką prędkością wzbierała w nim ta wrząca nienawiść. Zapomniał, jak szybko przelewała się przez próg, za którym przestawała być tylko nienawiścią i stawała się czymś dzikszym i bardziej niebezpiecznym.

Panna Debenham przedstawiła Alana sir Robertowi Blythowi, panu Edwinowi Courceyowi oraz ostatniej nieznanej twarzy: młodej Hindusce z uśmiechem w kącikach ust i oczami tak ciemnymi jak jego własne. Och, zdecydowanie wyróżniała się na tle tych wyblakłych, akwarelowych Brytyjczyków. Panna Adelaide Morrissey, którą panna Debeham przedstawiła jako „Rob… to znaczy…”, po czym zapadła niezręczna cisza.

– Koleżanka z pracy – podpowiedział sir Robert.

– Maszynistka – dodała wesoło panna Morrissey. Patrzyła na Alana jeszcze przez chwilę, po czym przesunęła w jego stronę stojak z tostami – jedyny produkt spożywczy niewymagający przebrnięcia przez tony etykiety pod srebrnymi pokrywkami.

– Proszę, niech pan sobie weźmie coś do zjedzenia, żeby nie wyszło, że tylko ja dalej pracuję nad moim śniadaniem. Przydaj się do czegoś, Hawthorn, nalej panu herbaty. Jak pije pan herbatę, panie Ross?

Alan był rozdarty między zakrztuszeniem się ze śmiechu a przysięgą wiecznej przyjaźni. Zmusiła lorda Hawthorna do przyjęcia roli służby stołowej siłą swojej napastliwej grzeczności.

– Czarna, trzy łyżeczki cukru.

Sposób, w jaki Hawthorn chwycił szczypce do cukru, sugerował, że rozważa wyrwanie nimi paznokci Alana. Alan poczęstował się tostami i masłem, prawdziwym masłem, którego ogromne żółte plastry po prostu leżały w maselniczce.

Courcey wypytywał wszystkich o konkretne sytuacje, kiedy Alan nie zareagował na magię tak, jak powinien. Alan tymczasem pochłonął swoje tosty i herbatę. Jak dotąd nikt go nie zapytał, dlaczego przyszedł na śniadanie i po prostu przemaszerował przez niewidzialny mur tabliczek z napisem „wstęp wzbroniony”. Dla Courceya mógłby równie dobrze być prezentem od świętej Katarzyny.

Panna Morrissey zauważyła wyraz twarzy Alana i się zaśmiała.

– Niech pan nie bierze tego do siebie. Edwin robi tak ze wszystkimi. Czarodziejami. Jasnowidzami. Mediami. Czymkolwiek pan jest.

– A pani? – zapytał Alan.

– Ja jestem śmiertelnie nudna. Nie mam żadnych magicznych zdolności. – Jej ton wciąż był przyjazny. Ale siedziała obok baroneta i kradła tosty i pieczarki z jego talerza, i mimo ciemnej skóry miała tak perfekcyjny akcent, że można było w nim dostrzec odbicie własnego. Alan chciał zwalczyć w sobie sympatię, którą do niej czuł. Chciał zapytać, ilu służących miała jej rodzina.

– Czyli nie jest całkowicie odporny na magię, nigdy zresztą nie słyszałem, żeby to było możliwe, ale w jakiś sposób ją wypacza – podsumował Courcey, kiedy skończył przepytywać pannę Blyth i pannę Debenham. – I jesteś pewny, Robinie, że nie widziałeś go w żadnej ze swoich wizji?

– Jeśli nawet, to musiała być jedna z tych, których nie pamiętam za dobrze.

Courcey strzelił palcami.

– Perturbator. Tak to nazwał Guignol. W jednej ze swoich kolekcji opisał kilka przypadków, ale nigdy u osoby niemagicznej. To zawsze pojawiało się u czarodzieja lub przynajmniej w magicznej rodzinie.

– Nie jesteśmy magiczni – powiedział Alan. – Jesteśmy katolikami.

– Wypacza – powtórzył sir Robert. – Całkiem jak ten twój dom, Violet.

– To jak jasnowidzenie. Niewiele o tym wiadomo, a jeszcze mniej zapisano. Gdybym mógł zrobić kilka eksperymentów…

Alan był przyzwyczajony do ludzi patrzących na niego tak, jakby wcale go tam nie było. Ale patrzenie na niego jak na przypiętego do tablicy motyla – to było coś nowego.

– Edwinie – powiedziała ze śmiechem panna Blyth – zostaw tego biedaka w spokoju.

Słowo „eksperymenty” brzmiało dość okropnie. Ale to był jakiś sposób, w jaki mógł im się przydać, prawda? Alan wyprostował się i odwzajemnił spojrzenie Courceya.

– Zastanowię się. Ile za godzinę?

Lord Hawthorn się zaśmiał. Ten dźwięk wspiął się po kręgosłupie Alana jak uważne palce.

– Uważaj, Edwinie. On umie się targować jak rybak z Whitechapel.

Alan obrócił się, by rzucić mu wściekłe spojrzenie. Chłodne rozbawienie w oczach Hawthorna sprawiło, że natychmiast tego pożałował.

Dziennikarz miał na sobie jeden ze swoich dwóch porządnych garniturów, spodnie i kamizelkę z wytrzymałego brązowego materiału. Kupił je z nadzieją, że będą wyglądać porządnie i elegancko przez długi czas, a zarazem nie będzie na nich widać brudu, więc on nie będzie musiał ich często prać, przez co materiał wytrzyma dłużej. I rzeczywiście – wytrzymał jakiś czas. Ale teraz Alan rozpaczliwie potrzebował nowego kompletu.

Potrzebował nowych butów, tak samo jak wszyscy w jego domu. Jak połowa Londynu. Potrzebowanie nowych butów było dla niego właściwie stanem permanentnym, jak bycie katolikiem albo posiadanie oczu tak niebieskich, że patrząc na nie, można było dostać gęsiej skórki.

Zawsze czuł na sobie pogardliwe spojrzenia redaktorów i starszych dziennikarzy w wydawnictwie, oceniających jego lichy wygląd. Ale to było nic w porównaniu z tym, jak czuł się tutaj, w tym pięknym pokoju w ogromnej miejskiej rezydencji w Bayswater, z synem hrabiego patrzącym na niego tak, jakby liczył każde wytarte miejsce i każdą dziurę zacerowaną zręcznymi rękami Belli.

Kamizelka lorda Hawthorna miała subtelny fioletowy haft, biegnący wzdłuż szarych wstawek, oraz małe srebrne guziki w kształcie węzłów. Rękawy jego koszuli były oślepiająco białe, a kołnierzyk sztywny i nieskazitelny. Pewnie miał po dwie pary butów na każdy dzień tygodnia i osobnego pucybuta do każdej z tych par.

Alan miał ochotę oderwać każdy z tych guzików i wbić swoją zużytą podeszwę w stopę jego lordowskiej mości tak mocno, że poczuje chrupnięcie kości. Wypuścił powietrze.

– Zakładam, że tak samo jak każde z nas, aż do dzisiaj nie słyszał pan słowa „perturbator”, panie Ross – dodał Hawthorn. – A zatem, który ze swoich licznych talentów przyszedł nam pan sprzedać?

Wstyd i gniew zwarły się w Alanie. Bóg jeden wiedział, jak bardzo nie chciał tu być i tego robić. Poczucie winy próbowało wypuścić czarną, wijącą się mackę i dołączyć do bójki. Zdusił je. Nie miał wyboru.

– Po tym, jak zeszliśmy z „Poematu”, nie prosiła mnie pani więcej o pomoc w swojej misji poszukiwania srebra, panno B. Pomyślałem, że wpadnę i ponowię ofertę, na wypadek gdybym mógł się przydać.

– Czyżby w Londynie nie zostało już nic, co można by było ukraść? – zapytał Hawthorn.

– Ktoś mi kiedyś powiedział, żebym trzymał się handlowania pornografią – wyrwało się Alanowi, zanim przypomniał sobie, że nie jest już na pokładzie „Poematu”, a panna Morrissey nie uczestniczyła w tamtym absurdalnym, szalonym wieczorze, którego główną atrakcją była właśnie jego kolekcja erotyków.

A sir Robert… O Jezu, sir Robert był starszym bratem dziewczyny, której to wszystko sprzedał.

Panna Debenham wydała z siebie radosny chichot.

– Czyli teraz chodzisz ze swoim towarem od drzwi do drzwi? To bardzo przedsiębiorcze. Mam nadzieję, że przyniosłeś więcej próbek.

– Zamknij się, Violet – powiedziała przyjaźnie Maud, po czym uśmiechnęła się do Alana. – Masz rację, jeszcze nie potrzebowaliśmy twoich usług, ale jestem pewna, że coś się znajdzie. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć?

– Znam faceta, który pisze dla „Tatlera”. Tropi plotki lepiej niż ogar myśliwski. – Mimo napięcia Alan zdołał się uśmiechnąć. – Młoda i niezamężna Maud Blyth przebywa praktycznie bez nadzoru w tym samym domu, co lord Hawthorn, a szalenie skandaliczna Violet Debenham zachęca ich do rozwiązłości. Jej brat, który do tego dopuścił, nie cieszy się w związku z tym najlepszą opinią – dodał, zwracając się do sir Roberta i przy okazji usiłując dopatrzyć się jakiejkolwiek reakcji pod tym uprzejmym uśmiechem.

Nie zadziałało.

– Nigdy nie cieszyłem się najlepszą opinią – powiedział swobodnie sir Robert. – Ale to prawda. Ludzie ciągle mi mówią, że nikt nie powierzy ręki swojej córki komuś, kto tak słabo dba o cnotę własnej siostry.

Panna Morrissey parsknęła śmiechem w swoją serwetkę.

– Istotnie, moja cnota każdego dnia jest narażona na szwank. – Panna Blyth rzuciła w brata skórką od chleba. – Robinie, domagam się, żebyś zrobił coś w tej sprawie.

Oboje się roześmiali. Alan przeniósł wzrok z jednej osoby o nazwisku Blyth na drugą i podjął szybką decyzję.

– Dużo kręcę się po mieście w ramach mojej pracy dla „Posta”. Nie oczekują ode mnie, żebym cały dzień siedział w redakcji. Jeśli ma pani dla mnie jakieś zajęcie, panno B., cokolwiek, byłbym bardzo wdzięczny. Nie proszę o jałmużnę, tylko o pracę. Mąż mojej siostry doznał kontuzji w zeszłym miesiącu i przez jakiś czas nie będzie mógł zarabiać, więc jest u nich ciężko, zwłaszcza że mają małe dzieci.

Twarz panny Blyth momentalnie przybrała wyraz troski.

– Oczywiście, że coś znajdziemy.

– Nie żartowałem – powiedział nagle Courcey. – Przydałby się nam perturbator, i to nie tylko do badań. Violet, jeśli magia nie działa na niego tak, jak na resztę, to może niektóre z tych trudniejszych drzwi…

– Jak kanarek w kopalni? – Panna Debenham spojrzała na Alana, unosząc brwi. – Nie musi się pan zgadzać, panie Ross. Chodzi o to, że nadal nie znaleźliśmy noża lady Enid, a ten dom czyni poszukiwania dość… niecodziennymi. To nie jest ani bezpieczna, ani łatwa robota. I to pomijając fakt, że nasi wrogowie co noc próbują się tu włamać.

Alan się zawahał. Gdyby coś mu się stało, to co będzie z Caroliną, Dickiem i ich rodziną… Bellą, która w swoim stanie nie mogła liczyć na żadne perspektywy… z jego matką…?

A jeśli się nie zgodzi, to co ich czeka?

– Myślę, że to nie jest bardziej niebezpieczne niż uganianie się po wielkim statku za bandą morderców – powiedział wreszcie. – Jeśli uważa pani, że mogę pomóc w tych poszukiwaniach, to jestem do dyspozycji.

– W takim razie możesz sam powiedzieć, czego chcesz w zamian – odparła pani Debenham. – Jeśli Dorothy zasługuje na dodatek za pracę w groźnych dla zdrowia warunkach, to ty na pewno też.

Alan zastanawiał się nad tym od jakiegoś czasu. Proszenie wprost o pieniądze w tej eleganckiej jadalni wydawało mu się jeszcze bardziej żałosne i prymitywne niż wtedy na „Poemacie”. Nie wspominając o tym, że czuł się jak pieprzony szantażysta, wracający po to, by znów chciwie zanurzyć ręce w tym samym garnku.

Poza tym nieważne, jak głęboki był ten garnek, nie mógł do niego wracać w nieskończoność. Chciał czegoś, dzięki czemu utrzyma siebie i swoich bliskich na dłużej, niż mógłby to uczynić z jedną wypłatą. Jak szło to powiedzenie? Daj człowiekowi rybę…

Przygotował sobie swój najbardziej ugodowy ton, zarezerwowany dla rozmów z przełożonymi – ten sam, którego używał w rozmowie z redaktorami – i zwrócił się do lorda Hawthorna. Największej ryby w tym miejscu, jeśli tylko uda mu się ją złowić.

– Quid pro quo – powiedział. – Chcę przysługi.4

Atmosfera panująca w dorożce, którą jechali do Westminsteru, nie była najbardziej napiętą w życiu Jacka, ale szybko pięła się w górę rankingu. Lato przygniotło miasto dusznym porankiem. Głowa Jacka swędziała od potu, a upał nieubłaganie wygrywał z jego wykrochmalonym kołnierzykiem, pomimo starań Olivera. Ross siedział naprzeciwko i wpatrywał się w okno, z dyskomfortem widocznym w zaciśniętych na kolanach dłoniach.

Te dłonie miały plamy z atramentu i były o ton ciemniejsze niż oliwkowa twarz Rossa. Jego profil prezentował się z tej perspektywy wyjątkowo korzystnie.

Nie żeby istniały jakieś kąty, pod którymi nie prezentował się korzystnie.

Jack dorównywał w milczeniu najlepszym. A Alanzo Rossi, Alan Ross, był wedle jego pięciodniowego doświadczenia jak ciemny pokój zastawiony pułapkami na myszy. Prawie każdy temat rozmowy mógł zamienić się w kłótnię.

Minęła wieczność, odkąd Jack ostatni raz się z kimś pokłócił. Niewielu ludzi wdawało się w spory z dziedzicem hrabiego Cheetham; większość z tych, która by się na to odważyła, była obecna na śniadaniu w Spinet House. Tylko dlatego nie upadł tak nisko, żeby stanąć na własnym progu i wdać się w kłótnię z Makepeacem, że jego kamerdyner znał go o wiele za dobrze. Makepeace pozwoliłby się wciągnąć w kłótnię, ale byłby to z jego strony akt łaski – i obaj by o tym wiedzieli.

Jack wyciągnął nogę przed siebie. Już go nie bolała, ale trącił kolanem o kolano Rossa, czym zaskarbił sobie jego podejrzliwe spojrzenie.

Jeśli cokolwiek miało zamienić się w kłótnię, to Jack mógł sam wybrać, czym oberwie, prawda?

– Dlaczego „Morning Post”? – zapytał.

– Czytelnicy „Posta” uważnie śledzą debatę nad ustawą pana Lloyda George’a w Izbie Lordów – odparł Ross.

– Nie o to mi chodziło.

– Proszę o wybaczenie, milordzie. Jestem przyzwyczajony do rozmów z ludźmi, którzy dbają o precyzyjność swoich wypowiedzi.

Pułapka się zatrzasnęła. Jack niemal miał ochotę cofnąć stopę.

– Jak to się stało, że tam pracujesz?

– „Jak” i „dlaczego” to dwa różne pytania. A słowa, których pan szuka, to zapewne „wykształcony ponad stan”.

– A ja już miałem nazwać cię bachorem z przytułku z wyimaginowanym zasobem słownictwa.

To musiało trafić w czuły punkt. Coś jak odległy błysk latarni morskiej przemknęło przez twarz Rossa, po czym zniknęło. Kiedy znów się odezwał, jego akcent stracił część wypolerowania i zyskał więcej geografii. Pewnie znaleźliby się językoznawcy, którzy potrafiliby określić jego pochodzenie z dokładnością do konkretnej dzielnicy Londynu.

– Piszę dla „Posta”, bo w „Poście” był wakat. Przeczytałem miesiąc archiwalnych numerów w jedno popołudnie i napisałem dla redaktora sztywny, pompatyczny felieton o tym, jak trudy życia wzmacniają charakter, a państwowa pomoc tylko zachęca do lenistwa i rodzi grzech. – Uśmiechnął się bez cienia humoru. – Przyjęli mnie następnego dnia.

Jack nie czytywał „Posta”, co najwyżej zdarzyło mu się zerknąć na pierwszą stronę w kiosku z gazetami, ale to wydawało się pasować do ich filozofii. Pewnie byli zachwyceni, że mogą łaskawie pochylić się nad człowiekiem pracy, który idealnie wpisywał się w ich wzorzec wdzięczności.

– Pisanie tekstów reklamowych po godzinach to był awans na drabinie prawdy – dodał sucho Ross. – I… – Znów wyjrzał przez okno i umilkł na moment, jakby układał sobie coś w głowie. – I pewnego dnia albo się tym udławię, albo ktoś mnie wykopie, żeby zrobić miejsce dla siostrzeńca. Potrzebuję bezpieczniejszej pozycji.

– A do tego potrzebujesz koneksji. – Stąd quid pro quo. Tak oto Ross znalazł się w jadalni Spinet House, mówiąc: „Chcę, żeby Lord Hawthorn zaprowadził mnie do Izby Lordów i obiecał mi swoją pomoc”.

Jack przytrzymał się siedzenia, gdy dorożka wzięła ostry zakręt. Usta Rossa były zaciśnięte w wąską, nieszczęśliwą linię. Na pokładzie „Poematu” z pogardą odrzucał każdy hojny gest Jacka, akceptując je tylko pod przymusem okoliczności. Bycie tutaj, proszenie o wszystkie te przysługi wyraźnie skrystalizowało jego osobistą niechęć.

– Panu Shorterowi spodobał się mój tekst o podróży, ale nigdy nie zostanę zaproszony na takie przyjęcia, o których mógłbym pisać do „Tatlera”. Może wziąłby mnie do „Sphere”, gdybym zdobył posadę zastępcy redaktora w „Poście”. Albo przynajmniej dostawał bardziej znaczące tematy.

– Znaczące, to znaczy polityczne.

– Dokładnie. Budżet Ludowy przeszedł przez Izbę Gmin; teraz cała walka toczy się w Izbie Lordów. I mogę być wykształcony jak stąd do ja pierdolę, i mówić tak samo, jak tamci, ale gdy tylko ktoś zapyta o moją rodzinę, to będę musiał przyznać, że mój kochany tata był lodziarzem w Clerkenwell, a jego rodzice pracowali na roli we Włoszech, zanim uciekli tu przed śmiercią głodową. A pan – dodał z pogardą – pewnie wcierał błoto w dywany połowy lordów w Pałacu, kiedy był pan jeszcze małym lordziątkiem. Nie muszę dostawać zaproszeń na herbatę, ale potrzebuję znajomości. Kontaktów. Chcę kilku lordów, którzy rozpoznają moje nazwisko i pozwolą mi wycisnąć z siebie jakąś soczystą wypowiedź. Ot, tyle.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij