- W empik go
Wyzyskiwani powieść - ebook
Wyzyskiwani powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 441 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za oknem szalała burza. Gałęzie uderzały w szyby, niby rzesza bezdomna, pukająca do miłosierdzia ludzkiego. Hulał wicher jesienny, a w nim wyła zbiorowa skarga dzieci ziemi: bieda ludzka, nędza zwierząt, jęk roślinności, obdzieranej z życia.
Jak potępieniec, gnany furyą zniszczenia, opasywał wicher chłodnym pierścieniem stary, wspaniały dwór wiejski, usiłując dostać się do jego wnętrza. W bezsilnym gniewie wpadał na dach, dmuchał na palące się w kominie gałęzie sośniny, wyrzucał na jasny, obszerny pokój skry żarzącego się węgla, drażniąc jakimś głuchym skowytem drzemiącą tu ciszę.
Niemłoda kobieta o siwych włosach, siedząca przy kominie, z niepokojem przysłuchiwała się tym harcom listopadowym.
– Nie nauczyłaś się jeszcze lekcyi, Nelciu? – zwróciła się naraz do małej dziewczynki, siedzącej nad książką przy stoliku.
– Nie mogą, pani Michalino – odpowiedział żałosny głos dziecka. – Ta geografia taka trudna…
– Niema tam nic trudnego. Tyle razy przeczytałam ci zadany kawałek… już go prawie umiałaś.
– Bo mi z panią łatwiej…
– Ależ nie mogą, moja Nelciu, uczyć cię każdej lekcyi; nie przyniosłoby ci to żadnej korzyści.
– Ten raz tylko…
– Dobrze, ale pamiętaj, że ostatni raz ułatwiam ci pracę w ten sposób. Trzeba, żebyś się nauczyła sama myśleć – rzekła pani Michalina.
Nelcia przysunęła z hałasem stołeczek do jej stóp, uklękła na nim i ręce oparła na kolanach nauczycielki.
– Przeczytam ci raz jeszcze zadaną lekcyę, a ty mi ją powtórzysz, mały leniuszku. Wielki to wstyd, że się sama takiego łatwego kawałka nauczyć nie możesz. Taka duża jedenastoletnia dziewczyna!
Pani Michalina poczęła odczytywać lekcyę, dziewczynka ją powtarzała, to przymykając, to otwierając szeroko swe duże, czarne oczy, które sen kleił.
Po upływie kwadransa nauczycielka odłożyła książkę.
– Idź spać, Nelciu… dziewiąta już wybiła!
– Czy nie poczekam na mamusię?
– Nie, dziecko. Rodzice powrócą dopiero może około północy. Z Gazdowiec jest cztery mile fatalnej drogi.
Pani Michalina ogrzała przy ogniu, płonącym na kominku, nocną koszulkę dziecka i poprawiwszy poduszki, odsłoniła kołdrę, pod którą rozebrana już Nelcia prędko się wsunęła.
– A paciorek?
– Prawda! Zaraz zmówię.
Uklękła na łóżku, objęła za szyję siedzącą przy niej panią Michalinę, złożyła ręce na jej plecach i odmawiała pacierz, patrząc w jej oczy.
Po kilku chwilach już spała.
Pani Michalina zgasiła stojącą na eleganckim stoliku świecę, żeby blask jej nie raził śpiącej i wyszła do drugiego pokoju, w którym bronzowa lampa, wisząca nad długim, okrytym białą ceratą stołem, oświetlała rzeźbiony dębowy kredens i takież meble.
– Franiu – zwróciła się do młodszej, ustawiającej coś w kredensie – niech Antoni zaraz pojedzie konno z latarnią naprzeciw państwa! Tak ciemno, deszcz pada… o wypadek nie trudno; wracając zawołaj mi tu kucharza!
Wydawała te rozkazy głosem pewnym i stanowczym, jak osoba, która wie, że wszystkie jej zlecenia będą natychmiast wykonane.
Po krótkiej rozmowie z kucharzem wróciła do pokoju, w którym spała Nelcia, przy sunęła fotel do kominka, usiadła i splótłszy ręce na kolanach zamyśliła się głęboko.
Z rysów jej i pogodnych, ciemnoszarych oczów, okolonych leciutką siecią zmarszczek, przeglądało zastygłe jakieś zadowolenie.
Podobna była do drzewa jesiennego, pozbawionego kwiatu i owoców, którego listki, okryte szronem, nie lękają się już burz letnich.
Otaczający ją komfort zamożnego domu obywatelskiego, ciepło idące od komina, cisza, wśród której słychać było szamotanie się za oknem gałęzi niepokojonych wichrem jesiennym, ukołysały ją do spokojnej zadumy.
Dziesięć lat już upłynęło od chwili, gdy po raz pierwszy, jako nauczycielka weszła w progi tego zamożnego gniazda.
Podobała się jej ta pańska siedziba o ogromnych sieniach i wysokich z posadzką kamienną komnatach, chłodnych latem, a zimą ogrzewanych kominami, na których ciągle żarzył się ogień. Z przyjemnością słuchała żałosnego krzyku pawi, gnieżdżących się w parku i szeptu lip rozłożystych, które pod jej oknami opowiadały o wielkości dawno zapomnianych dziejów.
Lata przesuwały się ponad jej głową spokojne, niczem niezamącone; tylko czasem wicher jesienny wywlekał z przeszłości bolesne chwile, rozkopywał ukochane mogiły, przypominał tułacze lata, przegryzając jej duszę żalem i tęsknotą.
Czas jednak wyrównywał powoli głębokie bruzdy bolesnych wspomnień i dziś, gdy ćwierćwiekowa pleśń pokryła grób przeszłości, już tylko ze smutkiem myślała o utraconem szczęściu i drogich cieniach.
Wszystko przeszło, minęło, jak sen. Życie jej było jedną chwilą, krótką i bezbarwną, gdy prze – leciała je myślą, a długą, bolesną, gdy policzyła lata tęsknoty, pracy i dokuczliwej myśli o jutrze niepewnem.
Za oknem przycichło. Węgle dogasały na kominie. Niekiedy zaskwierczała żywica na szyszce sosnowej napół zwęglonej, niekiedy wybuchnęła nagłym blaskiem leżąca z boku, zdala od ognia gałązka i znów był mrok i cisza, w której zdawał się szemrać wiecznie pracowity ruch niszczącej ręki czasu.
Pani Michalina siedziała pogrążona w półśnie, wyczuwając z rozkoszą ciepło i spokój, nie wstrząsana żadnem pragnieniem młodości, nie wybiegająca myślą po za próg tej siedziby.
Turkot podjeżdżajęcego powozu i głosy na ganku wyrwały ją ze spokojnego półbytu.
Powstała z fotelu i wyszła do ogromnego, oświetlonego lampą przedsionku, w którym rozbierali się z wierzchniego odzienia państwo Widzcy i córka ich Terenia.
– Okropną mieliśmy drogę – mówiła do pani Michaliny, zdejmując z siebie ciepłe okrycie Widzka, otyła blondynka, dość jeszcze młoda, wesoła, o rysach pospolitych, ale sympatycznych. – Wiatr pogasił nam latarnie przy karecie i gdyby nie Antoni, wpadlibyśmy z pewnością w jaki rów. Dobrze pani zrobiła, wysyłając go nam na spotkanie.
– Alboż pani Michalina może co kiedy źle zrobić? – wtrącił Widzki, witając nauczycielkę.
Oboje małżonkowie byli do siebie podobni: blondyni, otyli, weseli, zadowoleni z życia.
Na dobrodusznej, ładnej twarzy Widzkiego, ozdobionej jasnymi, dużymi wąsami gościł szczery, poczciwy uśmiech.
Weszli do pokoju jadalnego, gdzie wnet zabrali się do herbaty, którą im pani Michalina nalewała.
Arcyprzyjemną jest jednak rzeczą, siedzieć w rodzinnym kącie i pić doskonałą herbatę, po czterogodzinnych balance i tours de mains w powozie – rzekł Widzki.
– Biedaczysko! Całą drogę ja i Terenia chwytałyśmy go za ręce za każdem przechyleniem się powozu. Poczciwy mój Stasiek! – mówiła, śmiejąc się i całując męża Widzka.
– Cóż słychać u Rolińskich i jakże się zabawa udała? – spytała pani Michalina.
– Jak zwykle w Gazdowcach. Ładna mama, brzydkie córki, zabawa nudna, kolacya zapóźno i wieczne westchnienia Klarci do pana Mieczysława, który wciąż woli mamę, niż jej konsolacyę.
– Gwałtu! To niby nic nie powiedziała – wtrącił Widzki.
– Alboż to sekret? Wiedzą o tem i wróble na dachu.
– Ale od kogo?
– No… od wszystkich. Idę spać, bo ledwie żyję. Jutro opowiem pani o szczegółach wieczoru, dziś nie jestem w stanie. Nelcia śpi?
– Oddawna.
– Idźże zaraz i ty, Tereniu, spać. Jesteś pewnie ogromnie znużoną.
– Tak, mamo – odrzekła jasno ubrana panna, wysokiego wzrostu, blondynka dość zgrabna, szykowna, o twarzy podłużnej, nic nie mówiącej, jasnych niewielkich oczach i zanadto wysokiem czole. Młodzieńcza świeżość policzków i ust broniła ją od miana brzydkiej.
Była doskonałym typem poczwarki, z której w przyszłości miała się wylęgnąć kobieta przeciętna, nosząca, jak ślimak skorupę, swą pospolitą naturę, niezdolna wykrzesać z niej bodaj przelotnego przejawu ducha.
Twarz jej, znudzona w tej chwili i obojętna, ożywiała się złośliwym uśmiechem, gdy matka krytykowała sąsiadów, uśmiechem mówiącym, że umysł jej zdrobniały szukał dla siebie pożywienia na śmietnisku życiowem, skwapliwie chwytając wszystko to, co było zaprawione miernotą codziennych zatargów ludzkich.
Powiedziała rodzicom dobranoc i poszła do swego pokoju, znajdującego się tuż obok salonu.
Pani Michalina, pomogła jej rozebrać się, powyjmowała szpilki z jej włosów, splotła na noc warkocze, przygładzając je dłonią pieszczotliwie.
Później długo jeszcze, gdy wszyscy już spali, przesuwała się po pokojach, gasząc lampy, ustawiając krzesła, szepcąc pacierze, łagodna spokojna, błogosławiąca modlitwą, niby dobry duch domu.
* * *ROZDZIAŁ II
Widzka należała do rzadkich wybranek losu. Nie posiadając ani posagu, ani piękności, wyszła za człowieka uczciwego, sympatycznego i zamożnego, który nie tylko pozwolił jej urządzić sobie życie podług swego upodobania, ale był zupełnie zadowolony z jego trybu..
W domu była najpierwszą osobą; wszyscy chodzili na palcach, gdy spała, spieszyli do jej łóżka, skoro się obudziła. Nie wypływało to wcale z despotycznego, lub kapryśnego jej usposobienia, lubiono ją poprostu. Chociaż w domu niczem się nie zajmowała i cały dzień spędzała na ożywionej gawędce i paleniu papierosów, wszystkim jej brakło, gdy wyjeżdżała na dłuższy czas z domu.
Spała zwykle do południa. Po przebudzeniu się miała zawsze świetny humor. Kazała zaraz do siebie wołać męża, dzieci, panią Michalinę. Sypialnia jej była punktem zbornym domowych od południa do czwartej, to jest do obiadu. Przy jej łóżku odbywano narady, dzielono się wszelkiemi wrażeniami, tworzono projekty, a panie, przyjeżdżające z ranną wizytą, szły odrazu do jej sypialnego pokoju.
Ponieważ lubiła, zarówno jak i jej mąż, gości, ciągle ktoś z sąsiadów przyjeżdżał w odwiedziny.
Podawano śniadania, obiady, o których gospodyni nic nie wiedziała; wszystko, co się smażyło lub gotowało w kuchni, było dla niej niespodzianką; to należało do pani Michaliny.
Gdy Widzki zwrócił uwagę żony na to… że nauczycielka jest nazbyt przeciążona pracą, zgodziła się zaraz z jego zdaniem i gdy podwyższył pensyę pani Michalinie, która zamiast trzystu zaczęła pobierać czterysta rubli rocznie, podziękowała mu serdecznie.
Była szczęśliwą i lubiła widzieć dokoła siebie zadowolone twarze.
Dziś, obudziwszy się, jak zwykle w południe, spytała zaraz młodszej, gdzie jest pani Michalina.
– Ma lekcye z Nelcią – odrzekła służąca, niosąc kawę… którą postawiła na stoliku przy łóżku Widzkiej.
– Poproś ją do mnie.
Służąca odeszła, żeby wypełnić polecenie.
Widzka przeciągnęła się leniwie, wypiła trochę kawy, zapaliła papierosa i zaczęła się niecierpliwić, że nikt dotąd nie nadchodzi.
Pani Michalina weszła.
– Siadajcie no, paniusiu i pogawędźcie ze mną – mówiła wesoło Widzka, wskazując jej miejsce na swem łóżku.
– Nie bardzo ja mam czas na gawędy – odrzekła na pół żartem nauczycielka.
– Zaczekajcie chwile., mam coś ciekawego do powiedzenia.
Pani Michalina usiadła, nadeszła Terenia.
Zaczęła się znów rozmowa o wczorajszym wieczorze u Rolińskich. W opowiadaniu matki brzmiały: humor i dowcip, słowa córki podszyte były żółcią z wyraźnym odcieniem zazdrości.
– W niedzielę mają tu wszyscy zjechać. Nowy kłopot dla paniusi! Na święta zapowiadają się wspaniałe zabawy. A wie pani, że przyjechał brat Zurakowskiej, ten co ma objąć posadę chemika w cukrowni; kawaler, przystojny, zadłużony, cierpiący na newralgię, jednem słowem comme il fant. Panny się szykują do konkursu. Co ty na to, Tereniu?
– Chyba niema tu komu o pierwszeństwo walczyć; wszystkie takie brzydkie.
– Co prawda, to w tej okolicy panny są okropnie brzydkie. Mężatki za to tęgie, zaczynając odemnie – zaśmiała się Widzka.
– Siostra dyrektorowej bardzo ładniutka – rzekła pani Michalina.
– A tak. Ta jest milutka.
– Zawsze ma włosy, jakby je wicher potargał – wtrąciła Terenia.
– To jej wcale nie szpeci. A wie pani –
mówiła Widzka – że w Zukówce jest nowa nauczycielka?
– Młoda?
– Ma, podobno, dwadzieścia parę lat.
– Widziałyście ją panie?
– Nie. Została z dziećmi w domu. Pani zna dzieci Zurakowskiej. Czyż można je same zostawić? Pewnieby dom spaliły.
– Trudne będzie miała, biedaczka, zadanie, w Zukówce. Dzieci tam ogromnie są rozpieszczone – rzekła pani Michalina, która, słuchając sprawozdań i biorąc udział w rozmowie, myślała jednocześnie o tem, że Nelcia oczekuje końca przerwanej lekcyi, że dziecko czas traci i denerwuje się bezczynnem siedzeniem.
Do pokoju wszedł Widzki.
– Jeszcze w łóżku! Co ty sobie myślisz, kobieto? Już obiad podają. Niechby kto tak kazał mężczyźnie leżeć tyle czasu; toby łóżko przeklął, a kobieta śpi szesnaście godzin i, wstając, jeszcze łakomie na poduszki spogląda. A wszystko to ofiary, niewolnice! – mówił Widzki, całując w rękę żonę, która go objęła za szyję i uściskała serdecznie.
– Cóżeście panie uradziły na dzisiejszym kongresie?
– Jeszcze nic, Stasieczku, ale musimy coś uradzić. Stroje nasze potrzebują koniecznie odświeżenia na święta. Trzeba, żeby kto pojechał do Warszawy po sprawunki. Chyba pani Michalina zrobi z siebie ofiarę, bo nikt lepiej od niej nie potrafi obmyśleć wszystkiego.
– Zlituj się, chcesz pozbawić dom jedynego pracowitego człowieka – mówił Widzki.
– To prawda – zgodziła się wesoło żona, – Nie wiem, jakby wyglądała Hornica bez pani Michaliny. Ale co począć ze strojami? Ja jechać w taką pogodę ze swoim reumatyzmem nie mogę, Tereni samej nie wypada.
– Nie wiem czy dobrzeby było, gdybym teraz odjechała? Nelcia nie miałaby lekcyi, a przytem gospodarstwo domowe… – odrzekła pani Michalina.
Projekt jechania do Warszawy uśmiechnął się był jej w pierwszej chwili; miała tam ukochanego brata, którego od dwóch lat nie widziała.
Nelcia wsunęła przez drzwi swoją ciemną główkę.
– Chodź-no tu, pieszczoto, chodź prędzej! – zawołała Widzka.
Dzieweczka przebiegła jak strzała przez pokój i rzuciła się w objęcia matki, która ją całowała w oczka, w buzię. Napieściwszy się z matką, skoczyła do ojca i, wyściskawszy go, usiadła na kolanach u pani Michaliny.
Była bardzo szczupła, drobna na swoje jedenaście lat i prześliczna.
– Wstawaj już, wstawaj, Basiu. To obraza Boska spędzać pół życia w łóżku – zwrócił się Widzki do żony, wychodząc z pokoju.
– Zaraz, Staśku, zaraz. Więc jakże będzie z Warszawą? Pojedzie paniusia?
– Jeżeli trzeba, to pojadę. Ale znów Nelcia straci dużo czasu.
Terenia będzie z nią odrabiała lekcye.
– Sądzę, że to wszystko dałoby się w domu zrobić, skoro znajdziemy w miasteczku dobre materyały.
Widzka zaczęła z pomocą młodszej ubierać się. Pani Michalina poszła z Nelcią do biblioteki, gdzie zwykle odbywały się lekcye.
Nelcia była zasępiona i spoglądała od czasu do czasu z minką chmurną na nauczycielkę.
– Jesteś czemś zmartwiona, Nelciu?
– Nie… A pani bardzo się chce tej Warszawy?
– Dlaczego mię o to pytasz?
– Bo widziałam, jak pani była zadowolona, gdy mamusia wspomniała o wyjeździe. Pani była kontenta, że zobaczy swoich siostrzeńców i tę… Jadwinię, którą pani tak kocha – mówiła zazdrośnie dziewczynka.
Pani Michalina uśmiechnęła się.
– Będę zadowoloną, gdy się z nimi zobaczę, ale tęskno mi będzie bez ciebie.
Nelcia pokręciła główką z niedowierzaniem.
– Ja nie będę uczyła się z Terenią! – wybuchnęła nagle. – Ona się tylko złości przy lekcyi. Gdy pani była latem chora i ja przy niej czytałam po francusku, to mi dała trzy klapsy, a nawet za włosy targała. Nie powiedziałam o tem ani tatusiowi, ani mamusi, ale teraz kiedy pani musi jechać po stroje dla niej, wszystko opowiem.
– Nie trzeba nigdy nikogo oskarżać, moja dziecino. Jeśli pojadę, to wrócą prędko; będzie mi tęskno za wszystkimi, a najwięcej za tobą… bo cię bardzo kocham.
– Tak samo jak… Jadwinię?
– Może… może… troszeczkę… Dziewczynka zawisła na jej ustach…… więcej – odpowiedziała, śmiejąc się i przyciągając do siebie Nelcię.
W niedzielę zjechali się goście do Hornicy.
Pierwszy powóz przywiózł dziedziców z Gazdowiec, państwa Rolińskich. Sama pani była to jeszcze bardzo ładna kobieta, przybierająca poważnie skromną minkę wobec trzech brzydkich córek i rnęża w podeszłym wieku, mówiąca ciągle o swej starości z młodzieńczym błyskiem w prześlicznych oczach.
Zaledwie goście zasiedli w salonie, gdy na dziedzińcu ukazała się kareta poprzedzana przez wolant, w którym siedzieli dwaj malcy i młody człowiek o eleganckim wyglądzie.
Była to rodzina Zurakowskich z Zukówki.
Widzki witał gości w przedsionku.
Zurakowska, wdowa w średnim wieku, przystojna i dystyngowana, chociaż trochę wymuszona i sztywna, ładnie ubrana, weszła do salonu z dwunastoletnią córką, za nią szła młoda panna wysokiego wzrostu o ciemnych oczach i takichże włosach, upiętych wysoko na kształtnej głowie.
Była przystojna i prześlicznie zbudowana. Czarna suknia eleganckiego kroju przystrajała jej zgrabną postać.
– Nauczycielka moich dzieci, panna Ewa Starkiewiczówna – zaprezentowała ją Zurakowska Widzkim. A to mój brat, Czesław Włókowski. Państwo Widzcy witali gości z wielką uprzejmością.
f – Niech mi państwo wybaczą, że przywiozłam z sobą dzieci – mówiła Zurakowska – ale tak przyrzekały wzorową grzeczność, żem je zabrała.
– Bardzo jestem pani wdzięczną; moja Nelcia będzie miała przyjemność odrzekła Widzka.
Pani Michalina zabrała zaraz dzieci Zurakowskiej: dwóch malców, Fredzia i Kocia i dziewczynkę. Wicie, a także Bronię Rolińską, której towarzyszyła francuzka, i zaprowadziła je wraz z Nelcią do biblioteki, gdzie mogły swobodnie się bawić.
Ewa wahała się przez chwilę, nie wiedząc co ma z sobą zrobić.
Kwestyę tę rozstrzygnęła Zurakowska z uprzejmym, pańsko-grzecznym uśmiechem.
– Panno Ewo! Niech pani będzie tak dobra i dopilnuje, żeby dzieci były grzeczne.
Nauczycielka lekko pobladła, ale natychmiast opuściła salon i poszła za dziećmi do biblioteki.
Przybyli jeszcze Kośmicze, zbogaceni dorobkiewicze z synem Julianem, brzydkim, z ogromnymi zębami i dużemi czerwonemi rękami, z któremi nie wiedział nigdy co ma robić, i córką Anielą, jasną blondyną o zielonkawej cerze, która ją czyniła podobną do jakiejś anemicznej trawy. Następnie przyjechał dyrektor z żoną, oboje młodzi i sympatyczni. Towarzyszył im doktór.
W salonie zrobiło się gwarno. Panienki otoczyły fortepian, przy którym doktór, niemłody już wdowiec, bardzo wesołego usposobienia, wyśpiewywał z komicznym patosem:., Ujrzałem raz i kocham już"…
Czesław usiadł zdala od towarzystwa i przerzucając album, spoglądał krytycznem okiem na obecnych, wśród których sądzono mu było spędzić szmat życia.
Oczy jego przysłonięte binoklami, przesuwały się po postaciach kobiecych z obojętnością i ironią: wszystkie były brzydkie i nosiły cechę prowincyonalizmu.
Po chwili spochmurniał.
Z tego koła prowincyonałek musiał jednak wybrać sobie żonę, której posag zapewniłby mu niezależną przyszłość. W Warszawie, gdzie grosze w ustach blagi pęcznieją do rozmiaru dukatów, niebezpiecznie było załatwiać podobną sprawę. Powierzył więc ją siostrze i ta wyszukawszy mu posadę, sprowadziła go na grunt, gdzie owe owieczki pól i lasów hodowały się i gdzie ich wartość łatwo było otaksować.
– Jak one chętnie idą do ręki – pomyślał, patrząc z za binokli na panny zerkające w jego stroną.
Uśmiech szyderczy przemknął mu po ustach i znikł na widok zbliżającej się Widzkiej.
Powstał z krzesła.
– Pan się tak odosobnił od młodego towarzystwa. Nowe okolice i nowe stosunki nie zawsze są zajmujące, szczególniej, gdy kto… jak pan, przybywa z szerszej widowni – mówiła uprzejmie gospodyni.
Zapewnił, że się czuje zupełnie szczęśliwym i zadowolonym w nowem otoczeniu i przyłączył się do młodego towarzystwa.
Podano herbatę.
Pani Michalina zmęczona, czerwona, biegała od samowara do kuchni, wydając rozporządzenia, zastawiając stół… to znów, znosząc do biblioteki różne łakocie dla dzieci, bawiących się w gry pod przewodnictwem gadatliwej francuzki.
Ewa usiadła przy okrągłym stole, stojącym na środku pokoju i przeglądała dzienniki.
Oczy jej spoczywały na literach, nie widząc ich wcale. Upokorzenie, którego doznała przed godziną, gdy jej kazano opuścić towarzystwo i pilnować dzieci, wstrząsnęły nią do głębi.
Od lat kilku była już nauczycielką, ale dotychczas prawie zawsze miewała dorastające uczennice, a przytem przebywała w domach średnio zamożnych, gdzie imponowała wykształceniem i znajomością form towarzyskich. Lubiąc komfort i wystawne życie, pragnęła zawsze dostać się do jakiego bogatego domu, któryby lepiej licował z jej usposobieniem.
Dziś śród tego upragnionego otoczenia spotkało ją pierwsze upokorzenie.
Z niecierpliwością czekała końca wieczoru, usiłując nie słuchać hałaśliwych wykrzykników dzieci i piskliwej paplaniny francuzki.
Dla nauczycielek i dzieci podano herbatę w bibliotece. Widzka usiadłszy obok Ewy, rozmawiała z nią przez chwilę.
Żal jej było tej przystojnej panny, która się nudziła śród dzieci, ale nie wiedziała jak na to poradzić.
W salonie tańczono.
– Niech pani idzie do salonu – rzekła do niej z życzliwą nutą w głosie – ja trochę popilnuję dzieci. Jest tu wreszcie panna Martin i za chwilę nadejdzie pani Michalina. Pani potańczy trochę.
– Dziękuję pani, nie lubię tańców.
– Więc pani przejdzie się, zapozna z młodem towarzystwem – nalegała Widzka.
– Nie chciałabym opuszczać dzieci. Pani Zurakowskiej byłoby to przykro. Dziękuję pani serdecznie za troskliwość o mnie, ale wolę pozostać na swem stanowisku.
Po odejściu Widzkiej rozdrażnienie Ewy spotęgowało się. Zrozumiała, że jest przedmiotem litości, że jest sługą, która nie ma prawa opuścić pokoju z obawy, żeby jej nie skarcono publicznie.
W drzwiach ukazał się Czesław.
Ewa nie podniosła nawet oczu na wchodzącego.
– Czy dobrze się sprawują tu moi siostrzeńcy? – zapytał francuzki, która wnet zaszczebiotała… jak gadatliwa sroka.
Rozmawiał z nią przez chwilę, patrząc na twarz Ewy i czytając jej myśli, maskowane wyrazem chłodnej obojętności.
Była blada i drobniutkie krople potu, wywołane gorącem i podrażnieniem, perliły się nad jej ustami.
Czesław zbliżył się do niej.
– Jak też pani wytrzymuje hałas tych dzieci? Uderzyła go oczyma pełnemi ironii.
– Zupełnie tak samo, jak pan zgrzyt kół maszynowych. Są rzeczy, które stają się tak koniecznem złem, jak samo życie, skoro się raz istnieje.
– Złe przestaje być koniecznością wobec woli ludzkiej.
– Wola ludzka jest niewolnicą warunków życia.
– Tylko nie dla jednostek, które potrafią ujarzmić najbardziej wrogie sobie warunki.
– Nie należę do nadkobiet.
– Robi jednak pani wrażenie istoty silnej, zdolnej pochwycić cugle losu i kierować nim podług upodobania.
W tej chwili rozległ się okropny wrzask. Ewa powstała z miejsca przerażona.
W kącie pokoju bili się Fredzio z Kociem, targając się… za włosy, uszy, wymyślając sobie wzajemnie.
Francuzka piszczała, rozbrajając ich.
Do biblioteki wbiegła Zurakowska, a za nią kilka osób, zwabionych hałasem.
– Co tu się stało? – zwróciła się do Ewy – O co im poszło?
– Mamo! On mi wyrwał pajaca, którego mi Nelcia darowała…
– Kłamie, mamo, kłamie! Wyprosiłem go u niej wprzódy. On mój! – przerwał mu Fredzio, gotując się do nowej walki.
– Będziesz go widział jak swoje uszy! Lepiej go podrę w kawałki! – krzyczał Kocio.
– Cicho mi zaraz! Nigdy już więcej nie wezmę was z sobą. Trzeba było ciągle uważać na nich – zwróciła się Zurakowska octowo-grzecznie do Ewy – to są chłopcy: nie mogą się bawić spokojnie.
Kocio miał uszy burakowe, Fredzio rozdrapane czoło.
– Proszę mu zimnej wody przyłożyć do czoła.
Ewa wzięła z rąk francuzki ręcznik, umoczony w wodzie i przyłożyła go do ranki Fredzia, czując w tej chwili niepohamowaną nienawiść do tego krępego, piegowatego chłopca, któremu męska brutalność, niepohamowana jeszcze kulturą, wyzierała z oczu o rozhukanym wyrazie.
Nienawiść, którą uczuwała, musiała suggestyjnym prądem przelecieć przez jej rękę… do czoła Fredzia, gdyż chłopak nagle odtrącił ją od siebie ze złością.
– Pani mnie drapie tym ręcznikiem i jeszcze więcej mię boli.
– Proszę dać ręcznik, zrobię to sama – rzekła Zurakowska, odbierając Ewie ręcznik.
– Z dziećmi trzeba umieć się obchodzić – dodała. – No, dość… już dość!… Nic się nie stało! – uspokajała Fredzia. – Sądzę, że będziecie cicho, gdyż inaczej otrzymacie w domu surową karę.
Terenia, która weszła razem z Zurakowska do biblioteki, nie spuszczała oczu z Ewy. Młodziutkie jej rysy, przy tem spojrzeniu pełnem niechęci, nagle jakby postarzały od dotknięcia starych, jak świat, skrzydeł zawiści.
Spojrzała na Czesława.
– Czy to pan był sprawcą zamieszania?
– Sądzi więc pani, żem stawał także do konkursu o pajaca? – odrzekł z uśmiechem Czesław, idąc za nią do salonu.
Kolacyę jadły nauczycielki wraz z dziećmi przy wspólnym stole. Ewa siedziała pomiędzy Wicią a Fredziem, który dławił się żarłocznie pasztetem i chrupał przeraźliwie kości z drobiu.
Głos Zurakowskiej skierowany do niej rozlegał się co chwila, uderzając ją po nerwach.
– Panno Ewo! Proszę obetrzeć palce Fredziowi. Panno Ewo! Proszą nalać wody Wici. Niech pani spyta, czego chce Kocio.
Za każdem odezwaniem się Zurakowskiej, uwaga całego towarzystwa przenosiła się na Ewę i na chwilę ucichała wesoła rozmowa, zaprawiona wybuchami śmiechu.
Ewie zdawało się, że ten fatalny wieczór nie skończy się już chyba nigdy.
Odetchnęła z ulgą, gdy kareta wyjechała z oświetlonego latarniami dziedzińca w ciemną głąb, broniącą jej rysów powleczonych goryczą, od ciekawych spojrzeń.
Po wyjeździe gości Widzki zabrał się do herbaty, którą zwykle pijał przed snem.
– Żal mi było – rzekł do żony – tej biednej nauczycielki. Nie wesoła to rzecz przesiedzieć cały wieczór z takiemi podłemi dziećmi.
– Ależ to dzieci! No, wiesz Stasieczku, żem nic podobnego nie widziała dotąd. I mnie też żal jej było, ale co począć? Ma się nauczycielkę do dzieci, ale nie do wprowadzania jej w świat. Zurakowską też trudno winić. Gdyby nauczycielka była w salonie, ona musiałaby być z dziećmi. Nieszczęsny to fach, to nauczycielstwo! Patrząc na nią, dziękowałam Bogu, że moje córki nie są biedne.
– Tem większy powód, żeby były dobre. Niepodobało mi się dziś, że Terenia wcale się do tej panienki nie zbliżała – mówił Widzki.
Terenia zaczerwieniła się.
– Taką miała miną nasępioną i złą – odrzekła.
– Miałabyś i ty, moje dziecko, nie lepszą minę, gdybyś musiała cały wieczór przesiedzieć na jednem miejscu, kiedy inni się bawią.
– Ma tatuś racyę – podtrzymywała męża Widzka – Trzeba być grzeczniejszą w swoim domu.
Terenia nic nie odpowiedziała, ale niechęć jej do Ewy podwoiła się jeszcze.
* * *ROZDZIAŁ III.
Jakże się czujesz, Cześku, na nowem stanowisku?
– Tak, jak się może czuć na zależnem stanowisku człowiek, który był panem swojego czasu, swoich fantazyi, no i… kawałka grosza. Zurakowska spojrzała na brata, Na twarzy jego malowało się znudzenie i zniechęcenie.
– Powiedz mi, ile ci zostało po sprzedaniu majątku i spłaceniu długów? – spytała po chwili.
– Parę tysięcy – bąknął Czesław.
– Pytam o to dlatego, że mam pewien projekt. Ja ci dopomogę. Mała fabryczka, chociażby wzniesiona z pomocą kredytu, zapewniłaby ci byt samodzielny.
– Zapewniłaby mi tylko długi na przyszłość, a może i ławę oskarżonych. Przemysł potrzebuje ogromnych środków i pewnego sprytu w gorszym gatunku, którego ja nie posiadam wcale. Nie umiałbym też opędzać potrzeb życia marnym zarobkiem, a taki tylko może dać przemysł na małą skalę.
– Jakże jesteś z dyrektorem?
– Dyrektor dość przyzwoity człowiek.
– A ten inżynier?
– Z Nałęczem nie zgadzamy się wcale. Jestto nieznośnie pedantyczna kreatura.
– Trzeba jednak pomyśleć o przyszłości, Cześku. Cóż to znaczy te tysiąc dwieście rubli, które pobierasz w cukrowni?
– Pensya doskonała dla początkującego.
– Bardzo być może… ale dla ciebie, coś się przyzwyczaił do innych warunków, nie może wystarczyć na życie.
– Wystarczy na wegetacyę. Zurakowska milczała przez chwilę, namyślając się, w jaki sposób przystąpić do sprawy, która jej bardzo leżała na sercu.
Myśl o polepszeniu losu brata nie opuszczała jej od chwili, gdy ten przybywszy do cukrowni Plińskiego, objął w niej posadę chemika. Dawniej roiła dla niego najświetniejsze plany. Przystojny, wykształcony i zamożny miał prawo do zupełnego powodzenia w życiu. Dziś przyszłość jego przedstawiała się w mniej świetnych barwach. W ciągu ostatnich pięciu lat zaszła w nim ogromna zmiana. Świeżość młodzieńcza uleciała, zastąpiona żółtawą bladością, oczy przymglone przesytem patrzyły apatycznie, nerwy dokuczały, a z ojcowizny pozostało zaledwie parę tysięcy.
– Jakże ci się podobają nasze panny – spytała wreszcie.
Czesław skrzywił się ironicznie.
– Brzydkie i niesmaczne, jak pokuta za grzechy.
– Otóż to właśnie: jak pokuta – zaśmiała się Zurakowska, spostrzegłszy, że brat zrozumiał intencye, jej zapytania. – A ponieważ każdy grzech wymaga pokuty, więc, mój braciszku, pora o niej pomyśleć. Widzka nie brzydka…
– Ogromnem czołem przypomina cielę.
– Jest jedną z najposażniejszych panien w okolicy.
– Czyżby Widzki był tak bogaty?
– Hornica jest pięknym majątkiem i Widzki doskonale w nim gospodaruje. Można więc liczyć, że każda z córek dostanie po 30 tysięcy. Oprócz tego Terenia ma w banku, zapisane przez babkę, pięćdziesiąt ośm tysięcy, które tylko oczekują na szczęśliwego posiadacza panny.
Czesław nic nie odpowiedział. Patrzył przez okno na Ewę. Ubrana do spaceru, stała na ganku, czekając na dzieci.
Zapinała rękawiczki, krzywiąc lekko usta za każdem naciśnięciem sprężynki. Jasny żakiet, okrywał jej doskonale rozwinięte kształty, a czarne futerko zarzucone na szyję i takaż czapeczka nizko nasunięta na czoło, przysłaniały prawie jej twarz.
Schowała ręce do mufki i patrzyła przed siebie ponuro.
W duszy jej było chmurno.
Po chwili, poprzedzana przez dzieci, szła po ścieżce wijącej się wśród dwóch szeregów sosen ośnieżonych, wzdrygając się od czasu do czasu na odgłos wrzasków Fredzia i Kocia, których krępe i silne postacie tarzały się po śniegu z towarzyszącymi im psami dworskimi. Duże ich rude głowy, z których zlatywały co chwila czapki, mieniły się w słońcu, jak miedziane rondle, złośliwe oczka, osadzone w płaskich piegowatych twarzach, błyszczały uciechą, gdy z dzikim okrzykiem ciskali kawałkami drzewa w ptaszki, siedzące na gałęziach.
W wyobraźni Ewy stanęła postać nieboszczyka Zurakowskiego. Wizerunek jego zawieszony w jadalnym pokoju, napełniał ją zawsze obrzydzeniem: z krwiożerczym wzrokiem, niski, rudy, krępy, celował z fuzyi wprost w oczy patrzącemu.
– Mieć takiego rnęża i być zmuszoną prawem dziedziczności do przelania całości tej dzikiej natury na swych potomków, to niemałe nieszczęście – pomyślała Ewa, patrząc ze wstrętem na rozhukane dzieci.
Od Zajączkowskiej, aptekarzowej z miasteczka, Ewa wiedziała, że Zurakowska była panną bez posagu. Pochodziła z okolic, w których córka przedstawia czternastą część wartości syna, musiała się więc kontentować małą schedą, gdy brat jej odziedziczył piękny majątek. Schedę ową opiekun roztrwonił, pokrywając samobójstwem, deficyt moralny.
Deficytem zaś życiowym Zurakowskiej był mąż: despota, grubych obyczajów, mściwy, zły, i tych dzieci troje o płaskich rysach i złych naturach.
– Nie miała wiele do wyboru – powiedziała złośliwie aptekarzowa – i rada była, że się znalazł mąż, który ją uratował od wysługiwania się po cudzych domach. Panny bez posagu nie mogą być wybredne.
Powiedzenie to ubodło wówczas Ewę, teraz na wspomnienie tych słów ogarnął ją jakiś lęk.
Widmo przyszłości, grożące tułactwem do końca życia przerażało ją nieraz. Nie lubiła swego zawodu i miała zawsze uczucie istoty zamkniętej w wygodnem, obszernem więzieniu, skąd jednak wyjścia nie było.
Jako biedną sierotę wychowano ją na nauczycielkę i skoro tylko ukończyła naukę, popchnięto tą zwykłą koleją ubogich kobiet, nie pytając, czy zawód ten odpowiada jej usposobieniu.
Szła tą koleją od kilku lat bez wyraźnego celu, bez jutra, bez zamiłowania do swych obowiązków, popychając z tłumioną niecierpliwością codzienną taczkę.
Na innem polu jej inteligentna, o szlachetnych pierwiastkach natura wybujałaby może, jak silna, pożyteczna roślina; przeniesiona na grunt nieodpowiedni, czuła w sobie niechęć, rozgoryczenie istoty pokrzywdzonej siłą zbiorową, wobec której była bezsilną.
Od wieczoru u Widzkich, gdzie tak zraniono jej dumę, gdzie po raz pierwszy cielec złoty zakreślił wyraźnie granicę między nią, a światem, w którym musiała przebywać, Ewa zaczęła coraz niespokojniej spoglądać w przyszłość, usiłując przeniknąć zakrytą kartę swego jutra.
Co ta karta zawiera? "Wieczną bezdomność… a może los Zurakowskiej?
Z daleka ujrzała zbliżającego się Czesława i wyraz niezadowolenia osiadł na jej rysach.
Zauważyła kilka razy spojrzenie Zurakowskiej, śledzącej niespokojnie brata, gdy z nią rozmawiał i postanowiła unikać Czesława; był jej zresztą zupełnie obojętny, a nawet niesympatyczny.
Nie rozumiała jego niezadowolenia z losu, skoro miał przed sobą otwarte bramy różnych dróg; wstrętne jej też były zabiegi Zurakowskiej w celu pozyskania najposażniejszej panny dla niego, co zdawał się tolerować, ofiarowując wspaniałomyślnie swą osobę za wór złota.
– Myślałam, że pan już odjechał do fabryki – rzekła – gdy ją witał ukłonem.
– I z przykrością pani widzi, że jeszcze jestem.
– Z przykrością? Każde słowo określające jakieś uczucie, mające barwę, jest w danym wypadku niewłaściwe – odrzekła Ewa spokojnie.
– A uczuciem bezbarwnem jest?…
– Obojętność.
Czesław spojrzał na nią z uśmiechem.
– Posiada pani dwie właściwości ogromnie dla mnie sympatyczne przy obecnem mojem usposobieniu: niezmiernie rzadko pani się śmieje, i mówi bezwarunkową prawdę.
– To ostatnie może mieć wartość dla każdego; nie rozumiem tylko, komu może sprawiać przyjemność posępny wyraz twarzy?
– Tyłem widział uśmiechów, maskujących rzeczywiste uczucia i tyłem razy śmiał się nieszczerze, że z prawdziwą przyjemnością witam na każdej twarzy odbicie rzeczywistego stanu duszy.
– Jestto uczucie nazbyt egoistyczne. Zapomina pan, że nie każdy odpoczywa po zbytnim śmiechu, i że są jednostki, których życie nie nauczyło śmiać się – odrzekła Ewa z goryczą.
– Jestem egoistą w każdym calu.
– Zachwycę pana nową szczerością i przyznam się… że ta właściwość pana jest dla mnie niesympatyczną.
– A więc… odpłacę takąż szczerością i powiem, że wszelkie sądy o mnie moich bliźnich wywołują w mej duszy tylko to uczucie, które pani nazywa: bezbarwnem.
Ewa obróciła głowę i spojrzała po za siebie, słysząc jakiś krzyk.
Fredzio i Kocio tarzali się w śniegu, zadając sobie razy z wściekłością, Wicia usiłowała ich rozbroić; otrzymawszy jednak, energiczne upomnienie od braci, zaczęła ich bić niewielkim kijkiem, dopomagając sobie przeraźliwym krzykiem.
Ewa spieszyła na miejsce katastrofy.
– Dokąd pani idzie? – wstrzymał ją za rękę Czesław. – Proszę ich zostawić. Niech… użyją świeżego powietrza…
– Pokaleczą się jeszcze…
– Nic im się nie stanie, a pani może ponieść szwank w ogólnym zapale.
Chłopcy, poczuwszy razy hojnie udzielane przez rozłoszczoną Wicie., przestali się bić i zwrócili wspólne siły przeciw siostrze.
Wicia jednak po kilku bohaterskich wysiłkach wywinęła się im z rąk i pomknęła pędem do Ewy, czując pogoń za sobą. Fredzio nie zważając na surowy głos nauczycielki, zabraniającej mu dalszej bójki, usiłował dosięgnąć Wici, ukrywającej się za Ewą, długim kijem. Dosięgał jej niekiedy, przyczem jeden z razów padł na rękę Ewy.
Kocio śpieszył brata na pomoc. Obaj znów natarli na nieprzyjaciela, gdy wreszcie zniecierpliwiony Czesław ujął każdego z nich za kołnierz i podniósłszy… w górę, cisnął obydwóch w śnieg.
Powstali, otrzepując odzienie i patrząc na rozgniewanego wuja bojaźliwie, jak skarcone zwierzęta.
Rozpoczynać dalszej bitwy nie śmieli.
Wicia szła teraz między nauczycielką i wujem, zadowolona, uśmiechając się złośliwie i pokazując język braciom, którzy szli w pewnem oddaleniu, patrząc na nią z bezsilną złością.
– Czekaj, czekaj! – mruczał Fredzio – złapiemy cię gdziekolwiek w kącie.
Puścili się znów przed siebie z dzikim wrzaskiem.
Ewa szła prędko z powrotem do domu, nie mówiąc nic do Czesława.
Zurakowska już czekała na nich w jadalnym pokoju gdzie podawano śniadanie.
– Ledwiem się państwa doczekała, taka byłam głodna – mówiła do Ewy, siadającej w milczeniu na swojem miejscu u stołu, między dwoma malcami.
Wyszliśmy z domu cokolwiek zapóźno – odrzekła Ewa,
– Proszę o wodę – zwrócił się do niej Kocio.
– Ja także – rzekł Fredzio. Sięgnęła po karafkę z wodą.
– Ależ panno Ewo! Niechże pani na nich spojrzy, jacy są spoceni! Czyż można im teraz dawać wody? – zwróciła się do niej z Wymówką Zurakowska.
Ewa jadła niewiele i usiłowała nie patrzeć wcale na siedzących z obu stron chłopców. Spocone, ich rude głowy i lśniące, nabiegłe krwią, piegowate twarze odbierały jej apetyt. Chrapliwe, donośne głosy, wydobywające się im z silnie rozwiniętych piersi, mówiących o całym szeregu przodków, których fizyczne przymioty rozrastały się kosztem duchowych, drażniły jej nerwy.
Mimowoli przysłuchiwała się, jak mlaskali ustami, połykając chciwie kawałki mięsa, jak wciągali do ust z hałasem ze szklanki piwo… które im z głośnem gulgotaniem przechodziło przez gardło.
Gdyby chociaż na chwilę puściła wodze swemu rozdrażnieniu, byłaby się zerwała i uciekła z pokoju. Siedziała jednak z oczyma utkwionemi w talerz, nie podnosząc ich wcale z obawy, żeby się nie spotkać ze wzrokiem nieboszczyka Zurakowskiego, który z olbrzymiego, wiszącego naprzeciw niej portretu zdawał się przyglądać swemi srogiemi oczyma siedzącym przy stole.
– Co to stało się z ręką pani? – spytała Zurakowska Ewę, gdy ta wyciągnęła po chleb rękę nabrzmiałą i siną,
– To Fredzio tak poczęstował kijem pannę Ewę, gdy mię zaczęła bronić przed ich razami. A przedtem sami się bili i włosy sobie wyrywali – ozwała się Wicia rada, że może oskarżyć braci.
– Wiecznie jakieś awantury! – rzekła kwaśno Zurakowska. – Jeżeli się to powtórzy drugi raz, Fredzio będzie ukarany.
Po śniadaniu Czesław przeszedł do małego pokoiku, łączącego się z salonem, w którym Wicia miała lekcyę muzyki z Ewą.
Zapalił papierosa, wziął jakąś książkę i zagłębił się w czytaniu.
Zurakowska usiadła obok brata.
W salonie panowało milczenie, fortepian nie odzywał się wcale.
– Graj, Wiciu! – rozległ się głos Ewy. Milczenie.
– Proszę ciebie, graj! Tracimy tylko czas napróżno. Uderz tę nutę! Jak się ona nazywa?
Milczenie.
– Może nie chcesz grać etiud, w takim razie zaczniemy od sonatinki, od tej, którą lubisz? Zagraj mi ją! Milczenie.
– Wiciu! Cóż to znaczy? Proszą cię, graj!… Uderz tą nutą! Gdzie ona jest? Pokaż mi ją na klawiaturze!… Uderz mi ją zaraz!… – powtórzyła surowo.
Rozległo się silne uderzenie dwóch dźwięków, tworzących dysonans.
– To nie są te nuty, które ci wskazują. Spojrz, proszą, gdzie jest ta mała czarna nutka!… Pokaż mi ją na klawiaturze!
Rozległo się silniejsze jeszcze uderzenie kilku niezgodnych dźwięków. Czesław syknął. Zurakowskiej rumieńce wystąpiły na policzki.
– Ta Ewa jest dość dystyngowana i dobrze posiada języki, ale nie umie sobie dać rady z dziećmi. Nie ma wrodzonych pedagogicznych zdolności. Nie ma taktu w postępowaniu z uczniami. Do dzieci trzeba trafiać rozmaitymi sposobami. Czasem swawolą, zniżaniem się do ich poziomu, czasem jakąś niedorzecznością nawet… A ona zawsze zimna i sztywna. No, niech tam z chłopcami wieczne historye, ale z Wicią chyba każda potrafiłaby sobie poradzić.
– Radzą ci wziąć do chłopców guwernera: oni potrzebują męskiej ręki.
– Toż przecie jeszcze dzieciaki, Czesiu.
– Ale mają krew i naturą swego ojca, którą trzeba wcześnie okiełzać.
– Z natury nie są podobni do ojca – zaprotestowała żywo Zurakowska, dotknięta w swej miłości macierzyńskiej. – Wreszcie Zbigniew nie był znowu tak zły.
– Tak… Tylko strzelał do ludzi, których bydlęta weszły mu w szkodą – odrzekł Czesław z ironią, podając siostrze rękę, na pożegnanie.
– Odjeżdżasz już?
– Muszę dziś jeszcze wstąpić do fabryki. W salonie tymczasem panowało milczenie.
Ewa siedziała koło fortepianu, czekając kiedy uczennica zechce grać.
Wicia opuściła ręce na kolana i patrzyła bezmyślnie przed siebie. Od czasu do czasu jednak rzucała z ukosa szybkie spojrzenie na pobladłą z gniewu nauczycielkę. Usta jej drgały szyderstwem.
– Nie chcesz grać, Wiciu? Więc może będziemy co innego robiły, a później zajmiemy się muzyką? – spytała znów głosem spokojnym Ewa, opanowując zniecierpliwienie.
Nie odbierając odpowiedzi wstała, zbliżyła się do stołu, na którym były rozrzucone książki i gazety i wziąwszy jakiś dziennik, wróciła do fortepianu.