- promocja
Wzburzone fale. Saga rodu Quinnów. Tom 1 - ebook
Wzburzone fale. Saga rodu Quinnów. Tom 1 - ebook
Pierwsza część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.
Cameron, Ethan i Philip mają za sobą trudne dzieciństwo. Bici i wykorzystywani przez biologicznych rodziców, znaleźli prawdziwy dom u Stelli i Raymonda Quinnów. Cameron został kierowcą wyścigowym. Mieszka w Europie i wiedzie beztroskie życie. Niespodziewanie otrzymuje wiadomość, że ojciec – człowiek, który go wychował i pokochał – leży na łożu śmierci.
Ray Quinn zobowiązuje synów do opieki nad przygarniętym przez niego czwartym chłopcem. Jako pierwszy wychowaniem małego Setha ma zająć się właśnie Cameron.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-494-3 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku!
Lubię mężczyzn. Jako siostra czterech braci nie mam innego wyjścia. W dzieciństwie chłopcy przewyższali mnie liczebnie, potem na świat przyszli moi dwaj synowie, a więc wciąż należę do mniejszości. Pozostało mi albo polubić mężczyzn, doceniać ich i starać się zrozumieć, albo uciec z krzykiem, gdzie pieprz rośnie.
Czerpię też przyjemność z pisania o mężczyznach – ich umysłach, sercach, nadziejach i marzeniach. Lubię analizować dynamikę stosunków męsko-męskich: pomiędzy braćmi, ojcami i synami, przyjaciółmi. Naturalną koleją rzeczy było więc opisanie tych relacji w serii powieści.
Cameron, Ethan i Philip to trzej chłopcy z dramatyczną przeszłością, adoptowani w kluczowych momentach swojego życia przez Raymonda i Stellę Quinn. Stali się prawdziwą rodziną, mimo iż nie łączą ich więzy krwi. W tomie _Wzburzone fale_, będącym historią dorosłego już Camerona, rodzina staje w obliczu tragedii i skandalu, które całkowicie odmienią ich życie.
Odkąd Cameron opuścił spokojne miasteczko na wybrzeżu Marylandu, gdzie wychowywał się razem z braćmi w domu Raya i Stelli, prowadzi beztroskie życie ryzykanta. Uwielbia szybkie łodzie, szybkie samochody i szybkie kobiety. Teraz wraca – nie tylko po to, by pożegnać się z jedynym ojcem, którego naprawdę kochał, ale także by sprostać wielkiemu wyzwaniu, jakim jest wychowanie kolejnego chłopca, którego Ray postanowił uratować.
Kim jest zbuntowany, najeżony dzieciak o imieniu Seth? Ray Quinn na łożu śmierci prosi synów, by się nim zaopiekowali. Chcąc spełnić obietnicę i poznać tajemnicę Setha, Cameron będzie musiał odłożyć na bok całe dotychczasowe życie, a także uporać się z pewną seksowną pracownicą opieki społecznej, która równie usilnie dąży do tego, by Seth miał prawdziwy dom. Anna Spinelli to kobieta pełna niespodzianek i wyzwań…
Mam nadzieję, że polubicie braci Quinn, mężczyzn, którzy gotowi są walczyć do upadłego, by dotrzymać danego słowa.
_Nora Roberts_PROLOG
Cameron Quinn nie był kompletnie pijany. Gdyby tylko chciał, mógłby iść na całość, ale w tej chwili zdecydowanie wolał przyjemny stan balansowania na granicy trzeźwości. Lubił myśleć, że swój fart zawdzięcza przede wszystkim umiejętności zatrzymania się o krok od krawędzi.
Bezgranicznie wierzył w przypływy i odpływy szczęścia, a teraz znajdował się na fali. Zaledwie dzień wcześniej zwyciężył na swoim ślizgaczu w mistrzostwach świata. Wygrał o czubek dziobu, pobijając dotychczasowy rekord czasu i prędkości.
Miał sławę i wypchany portfel – jedno i drugie zabrał do Monte Carlo, żeby sprawdzić, jak się spiszą.
Poradziły sobie doskonale.
Wystarczyło kilka partyjek bakarata, parę rzutów kośćmi, postawienie na właściwą kartę, a portfel stał się znacznie cięższy. Tu zaczepił go paparazzi, tam dziennikarz „Sports Illustrated” – wyglądało na to, że i jego sława ma się całkiem dobrze.
Szczęście nadal się do niego uśmiechało – ba, śmiało się całą gębą – gdy skierował kroki nad morze akurat w momencie, w którym pewne popularne czasopismo kończyło sesję zdjęciową modelek w strojach kąpielowych. Najbardziej długonoga ze wszystkich tych boskich istot obrzuciła go spojrzeniem lazurowych oczu, a kąciki jej pełnych, zalotnych ust uniosły się w zachęcającym uśmiechu, który nawet ślepy by zauważył. Już po chwili rozmowy zaoferowała się zostać kilka dni dłużej.
Wyraźnie dając mu do zrozumienia, że przy odrobinie wysiłku może mu się jeszcze bardziej poszczęścić.
Szampan, szczodre kasyna, beztroski seks bez zobowiązań. No, no, pomyślał sobie Cameron, szczęście faktycznie mi sprzyja.
Kiedy wyszli z kasyna w spokojną marcową noc, nagle wyskoczył skądś jeden z wszechobecnych paparazzich i zaczął gorączkowo pstrykać zdjęcia. Dziewczyna się nadąsała – w końcu taka mina stanowiła jej znak firmowy – ale jednocześnie zgrabnie odrzuciła blond grzywę nieskończenie długich, prostych włosów i z wprawą zaprezentowała swoje zabójcze ciało. Czerwona jak grzech sukienka, odrobinę grubsza od warstwy farby, kończyła się tuż przed Bramami Raju.
Cameron tylko się uśmiechnął.
– Istna plaga – powiedziała dziewczyna, lekko sepleniąc. A może był to francuski akcent, nigdy nie potrafił odróżnić jednego od drugiego. Westchnęła, testując przy tym wytrzymałość cienkiego jedwabiu, i pozwoliła się poprowadzić skąpaną w świetle księżyca ulicą. – Gdzie nie spojrzysz, aparat. Mam już dość tego, że wszyscy traktują mnie tylko jak obiekt pożądania mężczyzn.
Akurat, pomyślał. A ponieważ uznał, że oboje są równie płytcy, zaśmiał się i chwycił ją w ramiona.
– Chodź, skarbie, podamy mu na tacy coś, co będzie mógł wrzucić na pierwszą stronę – powiedział i pochylił się nad dziewczyną. Smak jej ust poruszył jego hormony i pobudził wyobraźnię. Jak to dobrze, że hotel znajdował się zaledwie dwie ulice dalej…
Dziewczyna zanurzyła palce w jego włosach. Lubiła mężczyzn z bujną fryzurą, a ten miał gęstą czuprynę, ciemną jak noc, która ich otaczała. Ciało, prężne i smukłe, składało się z mięśni i wyrzeźbionych linii. Była wybredna, jeśli chodzi o wygląd potencjalnego kochanka, a Cameron z nawiązką spełniał jej wymagania. Tylko dłonie miał nieco za szorstkie jak na jej gust. I nie chodziło wcale o dotyk i pieszczoty – bo te uważała za cudowne – lecz o samą skórę. To były ręce człowieka, który nie boi się ciężkiej pracy. Gotowa była przymknąć na to oko, bowiem zręczność palców wynagradzała sowicie ten brak klasy.
Mężczyzna miał interesującą twarz. Nie był ładny, ale ona nigdy się nie zadawała – a już absolutnie nie fotografowała – z żadnym facetem, który górowałby nad nią urodą. W jego rysach było coś twardego; coś, co wykraczało poza opaloną jędrną skórę. To oczy, pomyślała, po czym zaśmiała się lekko i wyswobodziła z uścisku. Były szare, raczej w kolorze kamienia niż dymu, i pełne tajemnic.
Lubiła tajemniczych facetów, zwłaszcza że ich sekrety długo nie mogły się przed nią uchować.
– Niegrzeczny z ciebie chłopiec, Cameron – powiedziała, akcentując ostatnią sylabę, i położyła palec na jego wargach, twardych i jędrnych.
– Zawsze mi to powtarzano… – Miał jej imię na końcu języka, musiał się tylko zastanowić przez chwilę – … Martine.
– Może pozwolę ci dzisiaj na odrobinę niegrzeczności.
– Na to właśnie liczę, kotku – odparł. Skręcił w stronę hotelu i zerknął na nią z ukosa. Była wysoka, prawie dorównywała mu wzrostem. – U mnie czy u ciebie?
– U ciebie – wymruczała. – A jeśli zamówisz jeszcze jedną butelkę szampana, może nawet pozwolę ci się uwieść.
Uniósł brew i podszedł do recepcji po klucz.
– Chciałem zamówić butelkę crystala, dwa kieliszki i jedną czerwoną różę – powiedział, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. – Na już.
– Oczywiście, monsieur Quinn. Zajmę się tym niezwłocznie.
– Róża… – Martine zatrzepotała rzęsami w drodze do windy. – Jakie to romantyczne.
– O, czyżbyś też chciała różę? – Zaskoczony uśmiech ostrzegł go, że poczucie humoru nie jest jej mocną stroną. Uznał więc, że zapomną o wygłupach i rozmowach. Od razu przejdą do rzeczy.
W chwili, w której zamknęły się za nimi drzwi windy, przyciągnął ją do siebie i zachłannie przywarł ustami do jej nadąsanych warg. Dotąd był zbyt zajęty, zbyt skupiony na swojej łodzi, zbyt pochłonięty zawodami, żeby myśleć o rozrywkach. Teraz pragnął miękkiej i pachnącej skóry, cudownych krągłości. Pragnął kobiety – jakiejkolwiek, byle była chętna, doświadczona i znała pewne granice.
Martine zapowiadała się na idealną kandydatkę.
Jęknęła w podnieceniu, nie do końca udawanym, a potem wygięła szyję tak, by mógł jej sięgnąć zębami.
– Szybki jesteś.
Przesunął dłonią w dół jedwabnej sukienki, a potem znów w górę.
– Z tego właśnie żyję. Z szybkości. Zawsze i wszędzie.
Nie wypuszczając jej z objęć, wytoczył się z windy i ruszył korytarzem do swojego apartamentu. Serce dziewczyny uderzało w jego klatkę piersiową, ciężko dyszała, a jej dłonie… co tu dużo mówić, wiedziała, co należy robić.
To tyle w kwestii uwodzenia.
Przekręcił klucz w zamku, popchnął drzwi i zamknął je, przyciskając do nich modelkę. Zsunął jej z ramion cieniutkie paseczki ramiączek i patrząc prosto w oczy, ujął w dłonie jej wspaniałe piersi. Musiał przyznać, że chirurg plastyczny zasłużył na medal.
– Chcesz powoli?
Owszem, miał szorstkie ręce, ale na Boga, jakże ekscytujące. Uniosła długą do nieba nogę i owinęła wokół jego talii.
Za zmysł równowagi należy jej się co najmniej piątka, pomyślał.
– Chcę teraz.
– To dobrze, bo ja też. – Cameron wsunął rękę pod parodię sukienki i gwałtownym ruchem zdarł znajdującą się pod spodem skąpą koronkę. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy, a jej oddech zgęstniał.
– Zwierzę. Brutal – powiedziała i zatopiła zęby w jego szyi.
Sięgała mu właśnie do rozporka, kiedy tuż za jej głową rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. Cała krew z mózgu Camerona zdążyła odpłynąć poniżej pasa.
– Matko święta, jaką tu macie szybką obsługę. Proszę zostawić wszystko na korytarzu – polecił. Był już gotowy, by wziąć cudowną Martine na drzwiach.
– Monsieur Quinn, bardzo przepraszam, ale właśnie przyszedł faks do pana. Oznaczony jako pilny.
– Powiedz, żeby sobie poszedł. – Martine objęła go ramieniem jak klamrą. – Niech idzie w diabły, a ty mnie pieprz.
– Moment. To znaczy… – Odtrącił jej dłoń, unikając jej spojrzenia. – Zaczekaj chwilę. – Przesunął ją za drzwi, upewnił się, że ma zapięty rozporek, i chwycił za klamkę.
– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam…
– Nie ma sprawy. Dzięki. – Cameron sięgnął do kieszeni po banknot, nawet nie zadając sobie trudu, by sprawdzić nominał, po czym wymienił go na kopertę. Zanim recepcjonista zdołał wybełkotać choć słowo na temat wysokości napiwku, zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Martine wykonała swoje słynne potrząśnięcie głową.
– Bardziej interesuje cię głupi faks niż ja. Niż to – dodała, wprawnym ruchem zsuwając z siebie sukienkę, wyślizgując się z niej jak wąż zrzucający skórę.
Cameron uznał, że bez względu na to, ile zapłaciła za takie ciało, jest warte każdego centa.
– Wierz mi, że nie, kotku. Absolutnie nie. To tylko chwilka. – Rozdarł kopertę, szybko, zanim nie podda się pragnieniu, by zwinąć papier w kulkę, rzucić za siebie i zanurkować w jej cudowną kobiecość.
Przeczytał wiadomość i cały świat stanął w miejscu, a z nim jego życie i serce.
– O Jezu. O matko. – Wino, które tak radośnie konsumował przez cały wieczór, zaczęło mu teraz tańczyć w głowie, kotłować się w żołądku i zmieniać kolana w watę. Musiał oprzeć się o drzwi, żeby się nie przewrócić. Jeszcze raz przeczytał tekst.
_Cam, do cholery, dlaczego nie oddzwaniasz? Dobijamy się do ciebie od kilku godzin. Tata wylądował w szpitalu. Jest źle, gorzej być nie może. Nie mam czasu pisać więcej, ale on gaśnie w oczach. Pospiesz się. Philip._
Cameron uniósł rękę – tę samą, która trzymała ster wielu łodzi, samolotów, kierownicę tylu samochodów wyścigowych, tę samą, która pozwalała kobietom znaleźć się na chwilę w niebie. Teraz trzęsła się, gdy przeczesywał nią włosy.
– Muszę jechać do domu.
– Jesteś w domu. – Martine postanowiła dać mu drugą szansę. Podeszła bliżej i zaczęła się o niego ocierać.
– Do Stanów. – Odsunął ją na bok i ruszył w stronę telefonu. – Przepraszam cię, ale muszę zadzwonić w kilka miejsc.
– Uważasz, że możesz ot tak kazać mi wyjść?
– Przełóżmy to na inny termin. – Myślami był już daleko stąd. Z roztargnieniem wyjął z kieszeni plik banknotów, drugą ręką chwycił słuchawkę. – Masz, na taksówkę – powiedział, zapominając, że Martine mieszka w tym samym hotelu.
– Ty świnio! – Rzuciła się na niego naga i rozwścieczona, zamachnęła się szybko i uderzyła go w twarz. W normalnych warunkach zdążyłby zrobić unik, ale sytuacja nie była normalna. Zadzwoniło mu w uszach, policzek zapłonął, a cierpliwość zupełnie się wyczerpała.
Objął ją, wzdrygając się, gdy wzięła to za grę wstępną, i zaciągnął do drzwi. Pofatygował się nawet, żeby podnieść jej sukienkę, a potem wyrzucił obie na korytarz – dziewczynę i jedwabną szmatkę.
Gdy zamykał drzwi, wrzasnęła tak, że aż go zęby rozbolały:
– Zabiję cię, ty świnio! Ty sukinsynu! Zabiję cię za to! Za kogo ty się uważasz! Jesteś nikim, słyszysz? Nikim!
Zostawił ją wyjącą i walącą w drzwi, a sam poszedł do sypialni, żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy.
Wyglądało na to, że szczęście właśnie się od niego odwróciło.ROZDZIAŁ 1
Cam obdzwonił rozmaite kontakty, uruchomił znajomości, błagał i sypał groszem. Załatwienie środka transportu z Monako na wschodnie wybrzeże Marylandu o pierwszej w nocy nie było łatwe.
Dotarł do Nicei, pędząc wijącą się wzdłuż brzegu autostradą, i podjechał na niewielkie lotnisko, skąd znajomy obiecał zawieźć go do Paryża za symboliczną kwotę tysiąca dolarów amerykańskich. W Paryżu wyczarterował kolejny samolot, znów za połowę ceny, i następne godziny spędził nad Atlantykiem, otępiały ze zmęczenia i paraliżującego strachu.
Tuż po szóstej rano wylądował na lotnisku Waszyngton-Dulles w Wirginii, gdzie już czekał na niego wynajęty samochód. W chłodnej ciemności poprzedzającej świt ruszył w drogę ku Chesapeake.
Kiedy wjechał na most przerzucony przez zatokę, słońce świeciło już wysoko, odbijając się od tafli wody, rozświetlając łodzie, które zdążyły wyruszyć na codzienny połów. Cam spędził znaczną część życia, pływając po zatoce, jej odnogach i okolicznych rzekach. Ale człowiek, do którego teraz tak gnał, nauczył go nie tylko żeglarstwa. Wszystko, co Cameron posiadał, wszystko, co osiągnął i czym się szczycił, zawdzięczał Raymondowi Quinnowi.
Miał trzynaście lat i pędził równią pochyłą w stronę piekła, kiedy Ray i Stella Quinn wyrwali go z tamtego świata. Młodzieńcza kartoteka chłopaka już wtedy mogła stanowić podręcznik podstaw kryminalnej kariery. Kradzieże, włamania, pijaństwo, wagary, napady, wandalizm i złośliwie czynione szkody. Robił, co mu się żywnie podobało. Czasem nawet dopisywało mu szczęście i nie dawał się złapać. Ale najszczęśliwszą chwilą w jego życiu okazała się ta, kiedy w końcu został złapany.
Był wtedy chudy jak patyk, posiniaczony po ostatnim mancie, które spuścił mu ojciec. Skończyło się piwo, nic dziwnego, że stary się wściekł.
Tamtego upalnego letniego wieczoru, zanim jeszcze krew zastygła mu na twarzy, obiecał sobie, że już nigdy nie wróci do zdezelowanej przyczepy, do życia i człowieka, do którego system społeczny uporczywie go odsyłał. Ruszył przed siebie, byle gdzie, bez celu. Może do Kalifornii albo do Meksyku.
Marzeniami wybiegał daleko, czego nie można było powiedzieć o wzroku, zamglonym w podbitym oku. Miał przy sobie pięćdziesiąt sześć dolców, trochę drobniaków, ubranie na grzbiecie i żal do całego świata. Jedyne, czego potrzebował, to środek transportu.
W Baltimore wskoczył do pociągu towarowego. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, i mało go to obchodziło. Byle dalej od ojca. Skulony w ciemnym wagonie, jęcząc z bólu przy każdym podskoku pociągu, obiecał sobie, że prędzej zabije kogoś albo zginie, aniżeli wróci do domu.
Gdy w końcu wysiadł, okolica pachniała wodą i rybami. Poczuł złość, że wcześniej nie pomyślał o skombinowaniu jakiegoś jedzenia. W żołądku mu burczało z głodu. Zdezorientowany i otumaniony ruszył przed siebie.
W miasteczku nie było co oglądać. Ot, mała, przeciętna mieścina, która zwija ulice na noc. Fale poruszały łodziami przycumowanymi do zapadających się pomostów. Gdyby odzyskał jasność umysłu, być może rozważyłby włamanie do któregoś ze sklepów stojących przy nadmorskim bulwarze, ale wpadło mu to do głowy dopiero wtedy, gdy był już za miastem i okrążał bagna.
Dziwne cienie i dźwięki dochodzące z mokradeł przyprawiały go o ciarki. Słońce przebijało się już przez mgłę na wschodzie, rzucając złotą poświatę na płaskie bajora i wysokie, mokre trawy. Z ziemi poderwał się wielki, biały ptak. Serce mu zamarło. Nigdy wcześniej nie widział czapli. Pomyślał, że wygląda jak książkowy stwór, nierealny, baśniowy.
Zatrzepotały skrzydła, ptak poszybował do góry. Z zupełnie niezrozumiałych powodów chłopak szedł za nim wzdłuż krawędzi bagien, aż zniknął w gęstwinie drzew.
Stracił zupełnie orientację, nie wiedział, ile już przeszedł i w jakim kierunku zmierza, jednakże instynkt kazał mu trzymać się wąskiej polnej drogi, gdzie z łatwością mógłby ukryć się za drzewem czy kucnąć w wysokich trawach, gdyby napatoczył się wóz policyjny.
Marzył o jakimś schronieniu, o miejscu, w którym mógłby zwinąć się w kłębek i spać, przeczekując ataki głodu oraz paskudne mdłości. Słońce wschodziło coraz wyżej i powietrze gęstniało od upału. Koszulka przylgnęła mu do pleców, stopy miał już zakrwawione od marszu.
Najpierw zobaczył samochód, błyszczącą białą corvettę, sam wdzięk i moc. W mglistym świetle budzącego się dnia połyskiwała niczym puchar zwycięzcy. Obok stał pick-up, zardzewiały, toporny, niedorzecznie wiejski w porównaniu z arogancką finezją sportowego wozu.
Kucnął za obficie kwitnącą hortensją i zaczął się uważnie przyglądać corvetcie. Ach, jak jej pożądał! Ta bestia zawiozłaby go bez problemu do Meksyku albo gdziekolwiek indziej, dokąd chciałby jechać. Cholera, przy prędkości, jaką rozwijała, byłby już w połowie drogi, zanim ktokolwiek by się pokapował, że samochód zniknął.
Poruszył się i zamrugał mocno, żeby odzyskać przejrzystość widzenia. Spojrzał na budynek. Zawsze zadziwiało go, że ludzie żyją tak schludnie. W czystych domach, z pomalowanymi okiennicami, kwiatami i przyciętymi krzewami w ogrodzie. Fotele bujane na tarasie, siatki w oknach. Dom wydał mu się olbrzymi – współczesny biały pałac z błękitnymi wykończeniami.
Muszą być bogaci, uznał. W brzuchu zaburczało mu nie tylko z głodu, ale i z rozżalenia. Stać ich było na super domy, super samochody i super życie. Jakaś jego cząstka – ta, którą wyszkolił mężczyzna żywiący się wyłącznie nienawiścią i budweiserem, pragnęła zniszczyć to wszystko, skopać krzaki, wybić błyszczące szyby i rozłupać na drobne kawałki ślicznie pomalowane drewno.
Chciał ich skrzywdzić za to, że mają wszystko, a on nic. Kiedy jednak wstał, gorzka furia przerodziła się w mdłości i zawroty głowy. Próbował się ich pozbyć, zacisnął zęby i czekał tak długo, aż i one zaczęły go boleć, ale w końcu rozjaśniło mu się w głowie.
A niech sobie śpią, bogate sukinsyny, pomyślał. Zabierze im tylko ten boski wóz. Zauważył, że nawet go nie zamknęli, i otworzył drzwi, wyśmiewając ich głupotę. Jedną z cenniejszych umiejętności, jakie przekazał mu ojciec, było ciche i sprawne odpalanie auta na styk. Bardzo przydatna sztuczka, kiedy facet zarabia na życie, sprzedając kradzione samochody na części.
Wsunął się na siedzenie, usiadł za kierownicą i zabrał się do roboty.
– Trzeba mieć niezły tupet, żeby próbować zwinąć komuś samochód spod domu – odezwał się czyjś głos.
Zanim zdołał zareagować lub choćby zakląć, czyjaś ręka chwyciła go za tył spodni i wyciągnęła z auta. Zamachnął się, ale miał wrażenie, że zwinięta w pięść dłoń odbija się od skały. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Raya Quinna. Mężczyzna był potężny, miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt pięć i sylwetkę napastnika drużyny Baltimore Colts. Szeroką, ogorzałą twarz otaczały gęste, jasne włosy z połyskującą tu i ówdzie srebrną siwizną. Przeszywająco niebieskie oczy wpatrywały się w niego z wściekłością.
Po czym nagle się zwęziły.
Nie trzeba było wiele siły, żeby przytrzymać chłopaka. Pewnie nie waży więcej niż pięćdziesiąt kilo, pomyślał Quinn. Miał potwornie brudną i paskudnie obitą twarz. Jedno oko praktycznie się nie otwierało, tak było opuchnięte, a w drugim, zmrużonym w ciemnoszarą szparkę, kryła się gorycz, jakiej żadne dziecko nie powinno odczuwać. Zaschnięta krew widniała na wargach, które mimo to ułożyły się w pogardliwy uśmieszek.
Mężczyzna poczuł litość i gniew, lecz nie poluzował uchwytu. Dobrze wiedział, że ten zając od razu by mu uciekł.
– Wygląda na to, chłopcze, że z tego starcia nie wyszedłeś obronną ręką.
– Zabieraj ode mnie te pieprzone łapy. Nic złego nie zrobiłem.
Ray uniósł nieznacznie jedną brew.
– Siedziałeś w sobotę tuż po siódmej rano w nowym samochodzie mojej żony.
– Szukałem drobniaków. To chyba nie jest jakieś pieprzone groźne przestępstwo?
– Lepiej nie nadużywaj słowa „pieprzenie” w znaczeniu przymiotnikowym. Przejdzie ci koło nosa cała gama jego innych znaczeń.
Lekko moralizatorski ton głosu mężczyzny przelał czarę goryczy.
– Słuchaj, Jack – odezwał się Cameron. – Ja tylko chciałem znaleźć parę dolców w drobniakach. Nawet byście nie zauważyli ich braku.
– Nie, ale za to Stella z pewnością zauważyłaby brak swojego ukochanego auta, gdybyś skończył odpalanie na styk. Poza tym nie mam na imię Jack, tylko Ray. No dobra, chłopcze. Ja to widzę tak: masz kilka opcji do wyboru. Pozwól, że opiszę ci pierwszą. Zaciągam twoje żałosne dupsko do domu i dzwonię po gliny. Co byś powiedział na spędzenie kilku najbliższych lat w poprawczaku dla takich samych bandziorów jak ty?
Jeżeli jakikolwiek kolor utrzymywał się do tej pory na twarzy chłopaka, to teraz całkowicie zniknął. Cam poczuł, jak pusty żołądek podchodzi mu do gardła, a dłonie pokrywają się potem. Nie zniósłby niewoli. Był pewien, że umarłby zamknięty w klatce.
– Przecież mówiłem, że nie kradłem tego cholernego auta. Jasna dupa, to czterobiegowy wóz. Jak do cholery miałbym go poprowadzić?
– No cóż, mam wrażenie, że poradziłbyś sobie doskonale. – Ray wciągnął powietrze w policzki, zastanowił się nad czymś przez chwilę, po czym je wypuścił. – Opcja numer dwa…
– Ray! Co ty tam robisz z tym chłopcem?
Ray odwrócił się w stronę tarasu, na którym z rękami wspartymi na biodrach stała kobieta o burzy rudych włosów, ubrana w starą, zniszczoną, niebieską suknię.
– Omawiam z nim pewne życiowe wybory. Kradł twój samochód.
– Na litość boską!
– Ktoś stłukł go na kwaśne jabłko. I to, zdaje się, całkiem niedawno.
– No dobrze. – Westchnienie Stelli Quinn poniosło się przez pokryty rosą zielony trawnik. – Przyprowadź go do domu, zaraz go obejrzę. Co za beznadziejny początek dnia. Beznadziejny. Nie, ty, głupi psie, wracasz do środka. Super z ciebie obrońca, nawet nie zaszczekałeś, kiedy kradli mi auto!
– To moja żona, Stella. – Uśmiech Raya rozciągnął się od ucha do ucha i rozjaśnił mu twarz. – Właśnie zaprezentowała ci opcję numer dwa. Jesteś głodny?
Głos wibrował w głowie chłopaka. Jakiś pies ujadał w oddali, wydając z siebie piskliwe, radosne dźwięki. Ptaki śpiewały przenikliwie, zbyt blisko, zdecydowanie za blisko. Nagle poczuł, jak oblewa go brutalnie fala gorąca, a potem zimna. Pociemniało mu w oczach.
– Spokojnie, dzieciaku. Zaraz cię zaniosę do domu.
Zapadł się w smolistą czerń i nie usłyszał już cichego, siarczystego przekleństwa.
Kiedy się obudził, leżał na twardym materacu w pomieszczeniu, w którym delikatny wiaterek poruszał przewiewnymi firankami, niosąc zapach kwiatów i wody. Ogarnęła go panika i uczucie poniżenia, ale gdy próbował się podnieść, powstrzymały go czyjeś ręce.
– Leż spokojnie przez chwilę.
Ujrzał nad sobą szczupłą, podłużną twarz kobiety, która właśnie się nad nim pochylała, dźgając go i kłując. Miała tysiące złotych piegów i nie wiedzieć czemu, bardzo go to zafascynowało. Jej zielone oczy mrużyły się z namysłu, a usta układały w wąską, poważną linię. Związała włosy z tyłu i pachniała delikatnie talkiem.
Nagle zdał sobie sprawę, że został rozebrany do zniszczonych gatek. Lęk i upokorzenie wybuchły w nim ze zdwojoną siłą.
– Odpieprz się ode mnie. – Głos, który wydostał mu się z gardła, brzmiał jak przerażony skrzek, co go tylko rozeźliło.
– Spokojnie. Spokojnie. Jestem lekarką. Popatrz na mnie. – Stella przysunęła twarz. – Spójrz na mnie i powiedz, jak masz na imię.
Serce załomotało mu w piersi.
– John.
– Zapewne Smith – powiedziała sucho. – No cóż, skoro masz na tyle przejrzysty umysł, żeby kłamać, nie jest z tobą aż tak źle. – Poświeciła mu latarką w oczy i coś mruknęła pod nosem. – Powiedziałabym, że to tylko lekki wstrząs mózgu. Ile razy zemdlałeś od czasu pobicia?
– To był pierwszy raz. – Chłopak poczuł, że rumieni się pod jej natarczywym spojrzeniem, i ledwo pohamował chęć ucieczki. – Chyba. Nie jestem pewien. Muszę już iść.
– Oczywiście. Do szpitala.
– Nie! – Przerażenie dodało mu sił i chwycił ją za rękę, zanim zdążyła wstać. Jeśli znajdzie się w szpitalu, pojawią się pytania. A z pytaniami gliny. A potem przyjdzie opieka społeczna i nim się obejrzy, znów trafi do śmierdzącej starym piwem i szczynami przyczepy, do faceta, który wyżywa się na o połowę mniejszym od siebie synu. – Nie idę do żadnego szpitala. Absolutnie nie. Proszę oddać mi moje ubranie. Mam forsę, zapłacę za fatygę. Ale muszę już iść.
Kobieta znów westchnęła.
– Powiedz mi, jak masz naprawdę na imię.
– Cam. Cameron.
– Cam, kto ci to zrobił?
– Ja nie…
– Nie kłam – warknęła.
Jak się okazało, nie był w stanie. Paraliżował go zbyt wielki strach, a w głowie pulsował mu tak potężny ból, że musiał powstrzymywać się od jęku.
– Mój stary.
– Dlaczego?
– Bo lubi.
Stella przycisnęła palce do oczu, a potem opuściła ręce i wyjrzała przez okno. Widziała wodę, błękitną jak całe lato, drzewa pokryte grubą koroną liści oraz niebo, bezchmurne i cudowne. I w tak pięknym świecie istnieją rodzice, którzy tłuką swoje dzieci tylko dlatego, że lubią to robić, pomyślała. Tylko dlatego, że mogą. Że mają je pod ręką.
– No dobrze, to może po kolei. Miałeś zawroty głowy i trudności z widzeniem.
– Może trochę – potwierdził ostrożnie Cam. – Ale dawno nie jadłem.
– Ray już się o to zatroszczył. Jest lepszy w gotowaniu ode mnie. Masz poobijane żebra, jednak nie widzę złamań. Najgorsze jest oko – mruknęła, przesuwając delikatnie palcem po opuchliźnie. – Możemy tutaj się tobą zająć. Opatrzymy cię, podleczymy i zobaczymy, co z tego będzie. Jestem lekarką – powtórzyła i uśmiechnęła się, a jej dłoń, tak błogo chłodna, odsunęła mu włosy z twarzy. – Pediatrą.
– To lekarz dziecięcy.
– Nadal się kwalifikujesz, twardzielu. A jeśli coś mi się nie spodoba, trzeba będzie jechać na prześwietlenie – oznajmiła i sięgnęła do torby po środek odkażający. – Może trochę szczypać – ostrzegła.
Skrzywił się i wciągnął powietrze z sykiem, gdy zaczęła przemywać mu twarz.
– Dlaczego pani to robi?
Nie była w stanie się powstrzymać. Wolną ręką odgarnęła do tyłu szopę jego ciemnych włosów.
– Bo lubię.
*
Zatrzymali go u siebie. Ot tak, po prostu. A przynajmniej wtedy wydawało mu się to proste. Musiało upłynąć wiele lat, zanim zrozumiał, ile pracy, wysiłku i pieniędzy włożyli najpierw w stworzenie rodziny zastępczej, a potem w adopcję. Dali mu dom, nazwisko i wszystko to, co było cokolwiek warte w jego życiu.
Niecałe osiem lat temu Stellę pokonał nowotwór, który wkradł się do organizmu i powoli ją wykończył. Tamtego dnia sporo radości zniknęło z domu na przedmieściach nadmorskiego miasteczka St. Christopher, zgasł blask w oczach Raya, Cama i dwóch innych zagubionych chłopców, których przygarnęli Quinnowie.
Cam zaczął się ścigać – pędził na wszystkim, na czym się dało i gdzie się dało. Teraz gnał do domu, do człowieka, którego uważał za swojego jedynego ojca.
W szpitalu bywał niezliczone razy, kiedy mama miała dyżur. Także potem, gdy leżała, zjadana przez śmiertelną chorobę. Wszedł teraz do środka, zmęczony i przerażony. W recepcji zapytał o Raymonda Quinna.
– Leży na intensywnej terapii. Tylko rodzina ma wstęp.
– Jestem jego synem – odparł, po czym odwrócił się i skierował ku windzie. Nie musiał pytać o piętro. Dobrze je znał.
Philipa zobaczył w tej samej chwili, w której drzwi windy otworzyły się na oddział intensywnej terapii.
– Jak bardzo źle? – zapytał.
Philip podał mu jeden z dwóch trzymanych w ręku kubków kawy. Był blady ze zmęczenia, co chwilę targał ręką zwykle zadbane włosy. Na podłużnej, nieco anielskiej twarzy pojawiła się męska szczecina, a w złocistobrązowych oczach krył się cień wyczerpania.
– Bałem się, że nie zdążysz, Cam. Jest naprawdę źle. Jezu, muszę usiąść na chwilę.
To powiedziawszy, wszedł do niewielkiej poczekalni i osunął się na krzesło. Zachlupała cola w puszce, którą miał w kieszeni szytego na miarę garnituru. Przez moment wpatrywał się w poranny program wyświetlany na ekranie telewizora.
– Co się stało? – zapytał Cam. – Gdzie on jest? Co mówią lekarze?
– Wracał do domu z Baltimore. To znaczy, Ethan sądzi, że pojechał do Baltimore. Po coś. Uderzył w słup telefoniczny. Czołowo. – Philip przycisnął nasadę dłoni do serca, bo za każdym razem, gdy opisywał wypadek, czuł ból w klatce piersiowej. – Twierdzą, że być może miał zawał albo udar i stracił panowanie nad kierownicą, ale na razie to nic pewnego. W każdym razie jechał szybko. O wiele za szybko.
Musiał zamknąć oczy, bo żołądek próbował wskoczyć mu do gardła.
– Za szybko – powtórzył. – Prawie godzinę wyciągali go z wraku. Prawie godzinę. Lekarze z pogotowia powiedzieli, że co chwilę tracił i odzyskiwał przytomność. To wszystko zdarzyło się parę kilometrów stąd.
Przypomniał sobie o coli w kieszeni, otworzył puszkę, napił się. Próbował zablokować tamten obraz, skupić się na tym, co teraz i co potem.
– Udało mi się szybko skontaktować z Ethanem – ciągnął. – Kiedy tu dotarł, tata leżał na stole operacyjnym. Teraz jest w śpiączce – powiedział i podniósł wzrok, żeby spojrzeć bratu w oczy. – Uważają, że z niej nie wyjdzie.
– Bzdura. Jest silny jak byk.
– Powiedzieli… – Philip znów zamknął oczy. W głowie czuł pustkę, musiał odszukiwać każdą myśl. – Rozległe obrażenia. Uszkodzenie mózgu. Obrażenia wewnętrzne. Sztucznie podtrzymują jego życie. Chirurg… On… tata zarejestrował się jako dawca organów.
– Chyba cię pogięło – powiedział Cam z wściekłością.
– Myślisz, że mam ochotę w ogóle brać to pod uwagę? – Philip wstał z miejsca, wysoki, smukły mężczyzna w pogniecionym garniturze za tysiąc dolców. – Twierdzą, że to najwyżej kwestia kilku godzin. Oddycha dzięki aparatowi. Cam, do cholery, przecież wiesz, że rodzice o tym dyskutowali, kiedy mama zachorowała. Żadnego sztucznego utrzymywania przy życiu. Podpisali stosowne oświadczenia, a my nie chcemy ich realizować, bo… nie mieści nam się w głowie, że moglibyśmy to zrobić.
– A więc chcesz go odłączyć? – Cam chwycił brata za klapy marynarki. – Ty gnoju, chcesz go odłączyć?
Philip pokręcił głową, czując tylko znużenie i rozpacz.
– Wolałbym odciąć sobie rękę. Ja też, tak jak ty, nie chcę go stracić. Lepiej sam zobacz. – Odwrócił się i poprowadził brata korytarzem do części, w której unosił się zapach beznadziei, nie do końca zamaskowanej środkami odkażającymi. Przeszli przez podwójne drzwi, minęli stanowisko pielęgniarek i niewielkie sale z przeszklonym frontem, w których pikały urządzenia i uparcie tkwiła wiara w cud.
Kiedy weszli, Ethan siedział na krześle przy łóżku. Wielką, pokrytą odciskami rękę wsunął przez barierkę i położył na dłoni Raya. Pochylał wysokie, żylaste ciało nad łóżkiem, jakby rozmawiał z nieprzytomnym mężczyzną. Podniósł się powoli z miejsca i popatrzył uważnie na Cama oczami podpuchniętymi z niewyspania.
– A więc jednak postanowiłeś ruszyć tyłek i zaszczycić nas wizytą?
– Przyjechałem najszybciej jak się dało.
Cameron nie chciał przyznać, nie chciał wierzyć w to, że ten stary, przeraźliwie wątły mężczyzna, leżący na wąskim łóżku, to Ray Quinn – potężny, silny, niezwyciężony. Facet z twarzą jego ojca wydawał się zapadnięty w sobie, trupio blady i nieruchomy jak nieboszczyk.
– Tato – powiedział, podchodząc do łóżka i pochylając się niżej. – To ja, Cam. Przyjechałem. – Odczekał chwilę, dziwnie pewien, że za moment ojciec otworzy oczy i mrugnie do niego przebiegle.
Ale nic nie drgnęło, nie rozległ się żaden dźwięk, nie licząc monotonnego pikania urządzeń.
– Chcę pogadać z lekarzem.
– Opiekuje się nim Garcia. – Ethan przejechał dłońmi po twarzy, a potem po wypłowiałych od słońca włosach. – Chirurg, o którym mama mówiła, że ma czarodziejskie ręce. Pielęgniarka go poprosi.
Cam wyprostował się i dopiero teraz zauważył śpiącego na krześle skulonego chłopca.
– Co to za dzieciak?
– Najświeższy nabytek Raya Quinna, kolejny poharatany przez los chłopak. – Ethan zdobył się na delikatny uśmiech, który w normalnych okolicznościach złagodziłby poważne rysy jego twarzy i rozjaśnił spokojne, niebieskie oczy. – Mówił ci o nim. To Seth. Tata zabrał go do siebie jakieś trzy miesiące temu. – Chciał dodać coś więcej, ale zauważył ostrzegawcze spojrzenie Philipa, więc tylko wzruszył ramionami. – Później pogadamy o szczegółach.
Philip stanął w nogach łóżka i zaczął kołysać się na piętach.
– Jak było w Monte Carlo? – zapytał, a widząc tępe spojrzenie brata, uniósł jedno ramię w geście, który cała ich trójka stosowała zamiast słów. – Pielęgniarka powiedziała, że powinniśmy rozmawiać z nim i ze sobą. Może wtedy… Ale to nic pewnego.
– Fajnie było. – Cam usiadł i tak samo jak Ethan sięgnął pod barierką i chwycił ojca za rękę. Była taka bezwładna, pozbawiona życia. Przytrzymał ją delikatnie, pragnąc poczuć, jak go ściska. – Wygrałem sporo w kasynie i właśnie zabawiałem się w apartamencie hotelowym z niezwykle seksowną francuską modelką, kiedy przyszedł wasz faks. Szkoda, że jej nie widziałeś – zwrócił się bezpośrednio do ojca. – Niesamowita laska. Nogi do samego nieba, fantastyczne sztuczne cycuszki.
– Twarzy nie miała? – zapytał sucho Ethan.
– Miała, miała. Idealnie komponującą się z resztą ciała. Mówię wam, zabójcza piękność. Ale kiedy oznajmiłem, że muszę wyjechać, wyszła z niej wredna suka. – Postukał się palcem w policzek, gdzie widniały ślady zadrapań. – Musiałem wyrzucić ją z pokoju na korytarz, bo rozszarpałaby mnie na kawałki. Nie jestem draniem, sukienkę też wyrzuciłem.
– Była naga? – zainteresował się Philip.
– Goła jak święty turecki.
Philip uśmiechnął się, a potem zaśmiał się, po raz pierwszy od niemal dwudziestu godzin.
– Niezły z ciebie numer – powiedział i położył rękę na stopach ojca, spragniony kontaktu. – Spodoba mu się ta historia.
*
Seth tylko udawał, że śpi. Słyszał, jak Cam wchodzi do sali, i domyślił się, kto to. Ray często o nim opowiadał. Miał dwa grube zeszyty wypełnione po brzegi wycinkami, artykułami i zdjęciami z różnych wyścigów.
Teraz uznał, że Cameron wcale nie wygląda na takiego ważnego twardziela. Wydawał się blady i smutny. Będzie musiał wyrobić sobie własne zdanie na jego temat.
Ethana nawet już polubił, chociaż dawał ostry wycisk, kiedy wypływało się z nim na połów małży albo ostryg. Nie prawił ciągłych kazań i ani razu go nie uderzył, nawet gdy popełnił błąd. No i w sumie był taki, jaki zdaniem dziesięcioletniego Setha powinien być marynarz. Szorstki, opalony, z czupryną gęstych, brązowych loków, poprzetykanych tu i ówdzie jaśniejszymi pasemkami, muskularny i gniewny. O tak. Musiał przyznać, że lubi Ethana.
Philip też mu specjalnie nie wadził, chociaż był zwykle taki odprasowany i wypucowany. Miał chyba ze sześć milionów krawatów, Seth nie wyobrażał sobie, po co komu jeden krawat, a co tu mówić o takiej liczbie. Ale Philip pracował w jakimś wypasionym biurze w Baltimore. W reklamie. Wymyślał różne sprytne koncepcje, żeby sprzedawać rzeczy ludziom, którzy pewnie i tak ich nie potrzebują. W gruncie rzeczy super pomysł na oszustwo.
No i Cameron. To on błyszczał, balansował na krawędzi i podejmował ryzyko. Nie, nie wyglądał wcale na twardego faceta. Nie sprawiał wrażenia macho. Wtem Cam odwrócił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Nie opuszczał wzroku ani na chwilę, wpatrywał się w niego bez mrugnięcia, aż Seth poczuł drżenie w żołądku. Żeby uciec przed spojrzeniem, po prostu zamknął oczy i wyobraził sobie siebie w domu nad wodą, jak rzuca patyki niezdarnemu szczeniakowi, którego Ray nazwał Głuptasem.
Pomimo że chłopak obudził się i był świadomy jego spojrzenia, Cam nadal go obserwował. Ładny dzieciak, przyznał, z burzą jasnych włosów i wydłużającą się sylwetką. Sądząc po rozmiarze buta, wyrośnie z niego kawał drągala. Zauważył posępną minę oraz wysunięty podbródek, wyraźnie mówiący „pocałujcie mnie w dupę”. W tym swoim udawanym śnie sprawiał wrażenie niewinnego jak mały psiak i równie słodkiego. Tylko oczy… Nie zapamiętał koloru; były ciemne, niebieskie albo brązowe. Rozpoznał jednak czające się w nich napięcie, niemal zwierzęcą czujność. Dobrze je znał, tyle razy widział je w lustrze.
– Nie powinniśmy odstawić gdzieś dzieciaka? – zapytał.
– Przecież nie przeszkadza. – Ethan spojrzał na niego przez ramię. – Zresztą i tak nie mamy z kim go zostawić, a sam tylko wpadnie w jakieś tarapaty.
Cam wzruszył ramionami, odwrócił wzrok i zapomniał o chłopaku.
– Chcę porozmawiać z Garcią. Na pewno mają już jakieś wyniki badań. Tata jeździ jak zawodowy kierowca, więc jeśli miał zawał albo udar… – zawiesił głos, bo nie był w stanie o tym myśleć. – Musimy wiedzieć. Bezczynne stanie wokół łóżka w niczym mu nie pomoże.
– Jeżeli czujesz, że musisz coś zrobić – w cichym głosie Ethana słychać było powstrzymywaną złość – to idź i rób. Liczy się to, że tu jesteśmy – powiedział i posłał bratu spojrzenie ponad nieprzytomnym ciałem ojca. – Zawsze się liczyło.
– Niektórzy z nas nie mają ochoty wygrzebywać ostryg ani marnować życia na łowienie krabów – odpyskował mu Cam. – Dostaliśmy od nich życie i mieliśmy zrobić z nim to, co chcieliśmy.
– No i zrobiłeś to, co chciałeś.
– Wszyscy zrobiliśmy – wtrącił się Philip. – Ale jeśli przez ostatnie miesiące coś było nie tak z tatą, powinieneś był nam powiedzieć.
– A skąd, do cholery, miałem wiedzieć? – rzucił Ethan. Coś jednak wiedział, tylko nie potrafił tego rozpoznać i nazwać. Pozwolił, by mu się wyślizgnęło. Teraz siedział i słuchał urządzeń podtrzymujących życie ojca, zjadany przez poczucie winy.
– Bo byłeś blisko – odparł Cam.
– Owszem, byłem. Za to ciebie nie było, i to przez całe lata.
– A gdybym został w St. Chris, tata nie wjechałby w ten cholerny słup? Jezu. – Cam przeczesał włosy palcami. – To dopiero logika.
– Gdybyś tu był, gdybyście obaj nie wyjechali, tata nie robiłby wszystkiego sam. Ledwo się odwróciłem, a on już stał na cholernej drabinie, pchał taczkę albo malował łódź. I ciągle jeszcze uczy, trzy razy w tygodniu jeździ na uczelnię, poprawia prace… Na litość boską, przecież on ma prawie siedemdziesiąt lat!
– Tylko sześćdziesiąt siedem. – Philip poczuł, jak przechodzi go lodowaty, przenikliwy dreszcz. – Zawsze był zdrowy jak koń.
– Ostatnio nie był. Schudł, wyglądał na zmęczonego i wykończonego. Sam widziałeś.
– No dobra, dobra. – Philip potarł twarz dłońmi, wyczuwając jednodniową szczecinę na brodzie. – Może faktycznie powinien był zwolnić tempo. Za dużo wziął na siebie, kiedy przygarnął dzieciaka, ale nie dało mu się tego wyperswadować.
– Ciągłe sprzeczki. – Na dźwięk głosu, słabego i niewyraźnego, trzej mężczyźni aż podskoczyli.
– Tato! – Ethan zareagował jako pierwszy. Pochylił się nad ojcem z bijącym szaleńczo sercem.
– Pójdę po lekarza.
– Nie. Zostań – wymamrotał Ray Quinn, zanim Philip zdążył wybiec z sali. Powrót do życia, choćby tylko na chwilę, był dla niego niewyobrażalnym wysiłkiem. Rozumiał, że ma tylko chwilę. Miał wrażenie, że jego ciało i umysł to dwie odrębne istoty, chociaż czuł na dłoniach dotyk rąk synów, słyszał ich głos, wyczuwał strach i gniew. Był zmęczony. Boże, jaki był zmęczony. I tak bardzo pragnął zobaczyć Stellę. Ale przed odejściem musiał wypełnić jeszcze jeden, ostatni, obowiązek. – Słuchajcie…
Każda powieka zdawała się ważyć kilka kilogramów, zmusił się jednak do otwarcia oczu i z trudem skupił wzrok. Moi synowie, pomyślał. Trzy cudowne dary od losu. Zrobił, co mógł, by pokazać każdemu z nich, jak zostać mężczyzną. Teraz byli mu potrzebni do uratowania jeszcze jednego chłopca. Musieli utworzyć jeden zespół, już bez niego, i zająć się dzieciakiem.
– Seth… – Nawet słowa miały swój ciężar. Krzywił się z wysiłku, wypychając je z głowy do ust. – Jest mój. Teraz wasz. Zatrzymajcie go, bez względu na wszystko, zajmijcie się nim. Cam, ty go najlepiej zrozumiesz. – Ogromna dłoń, kiedyś tak silna i energiczna, rozpaczliwie próbowała uścisnąć rękę syna. – Daj mi słowo.
– Zajmiemy się chłopakiem. – W tej chwili Cam gotów był obiecać, że ściągnie z nieba księżyc i gwiazdy. – Zajmiemy się nim, dopóki nie staniesz na nogi.
– Ethan. – Mężczyzna wciągnął powietrze, które zaświszczało w respiratorze. – Będzie mu potrzebna twoja cierpliwość i serce. To dzięki nim jesteś taki dobry na wodzie.
– Nie martw się o Setha, zaopiekujemy się nim.
– Philip…
– Tu jestem. – Podszedł bliżej i pochylił się nad łóżkiem. – Wszyscy jesteśmy.
– Świetny umysł. Dojdziesz do tego, co zrobić, żeby wszystko działało jak trzeba. Nie zostawiaj chłopca. Jesteście braćmi. Pamiętajcie, że jesteście braćmi. Taki jestem z was dumny. Z was wszystkich. Moi Quinnowie. – Uśmiechnął się nieznacznie i przestał walczyć. – Teraz pozwólcie mi odejść.
– Idę po lekarza. – Ogarnięty paniką Philip wybiegł na korytarz.
Cam i Ethan próbowali przywrócić ojcu przytomność. Nikt nie zwracał uwagi na chłopca, który siedział skulony na krześle i zaciskał mocno powieki, żeby powstrzymać palące łzy.