Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wzburzone fale. Saga rodu Quinnów. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 stycznia 2022
Ebook
37,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Wzburzone fale. Saga rodu Quinnów. Tom 1 - ebook

Pierwsza część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.

Cameron, Ethan i Philip mają za sobą trudne dzieciństwo. Bici i wykorzystywani przez biologicznych rodziców, znaleźli prawdziwy dom u Stelli i Raymonda Quinnów. Cameron został kierowcą wyścigowym. Mieszka w Europie i wiedzie beztroskie życie. Niespodziewanie otrzymuje wiadomość, że ojciec – człowiek, który go wychował i pokochał – leży na łożu śmierci.

Ray Quinn zobowiązuje synów do opieki nad przygarniętym przez niego czwartym chłopcem. Jako pierwszy wychowaniem małego Setha ma zająć się właśnie Cameron.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-494-3
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MOWA

Drogi Czy­tel­niku!

Lubię męż­czyzn. Jako sio­stra czte­rech braci nie mam innego wyj­ścia. W dzie­ciń­stwie chłopcy prze­wyż­szali mnie liczeb­nie, potem na świat przy­szli moi dwaj syno­wie, a więc wciąż należę do mniej­szo­ści. Pozo­stało mi albo polu­bić męż­czyzn, doce­niać ich i sta­rać się zro­zu­mieć, albo uciec z krzy­kiem, gdzie pieprz rośnie.

Czer­pię też przy­jem­ność z pisa­nia o męż­czy­znach – ich umy­słach, ser­cach, nadzie­jach i marze­niach. Lubię ana­li­zo­wać dyna­mikę sto­sun­ków męsko-męskich: pomię­dzy braćmi, ojcami i synami, przy­ja­ciółmi. Natu­ralną koleją rze­czy było więc opi­sa­nie tych rela­cji w serii powie­ści.

Came­ron, Ethan i Phi­lip to trzej chłopcy z dra­ma­tyczną prze­szło­ścią, adop­to­wani w klu­czo­wych momen­tach swo­jego życia przez Ray­monda i Stellę Quinn. Stali się praw­dziwą rodziną, mimo iż nie łączą ich więzy krwi. W tomie _Wzbu­rzone fale_, będą­cym histo­rią doro­słego już Came­rona, rodzina staje w obli­czu tra­ge­dii i skan­dalu, które cał­ko­wi­cie odmie­nią ich życie.

Odkąd Came­ron opu­ścił spo­kojne mia­steczko na wybrzeżu Mary­landu, gdzie wycho­wy­wał się razem z braćmi w domu Raya i Stelli, pro­wa­dzi bez­tro­skie życie ryzy­kanta. Uwiel­bia szyb­kie łodzie, szyb­kie samo­chody i szyb­kie kobiety. Teraz wraca – nie tylko po to, by poże­gnać się z jedy­nym ojcem, któ­rego naprawdę kochał, ale także by spro­stać wiel­kiemu wyzwa­niu, jakim jest wycho­wa­nie kolej­nego chłopca, któ­rego Ray posta­no­wił ura­to­wać.

Kim jest zbun­to­wany, naje­żony dzie­ciak o imie­niu Seth? Ray Quinn na łożu śmierci prosi synów, by się nim zaopie­ko­wali. Chcąc speł­nić obiet­nicę i poznać tajem­nicę Setha, Came­ron będzie musiał odło­żyć na bok całe dotych­cza­sowe życie, a także upo­rać się z pewną sek­sowną pra­cow­nicą opieki spo­łecz­nej, która rów­nie usil­nie dąży do tego, by Seth miał praw­dziwy dom. Anna Spi­nelli to kobieta pełna nie­spo­dzia­nek i wyzwań…

Mam nadzieję, że polu­bi­cie braci Quinn, męż­czyzn, któ­rzy gotowi są wal­czyć do upa­dłego, by dotrzy­mać danego słowa.

_Nora Roberts_PRO­LOG

Came­ron Quinn nie był kom­plet­nie pijany. Gdyby tylko chciał, mógłby iść na całość, ale w tej chwili zde­cy­do­wa­nie wolał przy­jemny stan balan­so­wa­nia na gra­nicy trzeź­wo­ści. Lubił myśleć, że swój fart zawdzię­cza przede wszyst­kim umie­jęt­no­ści zatrzy­ma­nia się o krok od kra­wę­dzi.

Bez­gra­nicz­nie wie­rzył w przy­pływy i odpływy szczę­ścia, a teraz znaj­do­wał się na fali. Zale­d­wie dzień wcze­śniej zwy­cię­żył na swoim śli­zga­czu w mistrzo­stwach świata. Wygrał o czu­bek dziobu, pobi­ja­jąc dotych­cza­sowy rekord czasu i pręd­ko­ści.

Miał sławę i wypchany port­fel – jedno i dru­gie zabrał do Monte Carlo, żeby spraw­dzić, jak się spi­szą.

Pora­dziły sobie dosko­nale.

Wystar­czyło kilka par­ty­jek baka­rata, parę rzu­tów kośćmi, posta­wie­nie na wła­ściwą kartę, a port­fel stał się znacz­nie cięż­szy. Tu zacze­pił go papa­razzi, tam dzien­ni­karz „Sports Illu­stra­ted” – wyglą­dało na to, że i jego sława ma się cał­kiem dobrze.

Szczę­ście na­dal się do niego uśmie­chało – ba, śmiało się całą gębą – gdy skie­ro­wał kroki nad morze aku­rat w momen­cie, w któ­rym pewne popu­larne cza­so­pi­smo koń­czyło sesję zdję­ciową mode­lek w stro­jach kąpie­lo­wych. Naj­bar­dziej dłu­go­noga ze wszyst­kich tych boskich istot obrzu­ciła go spoj­rze­niem lazu­ro­wych oczu, a kąciki jej peł­nych, zalot­nych ust unio­sły się w zachę­ca­ją­cym uśmie­chu, który nawet ślepy by zauwa­żył. Już po chwili roz­mowy zaofe­ro­wała się zostać kilka dni dłu­żej.

Wyraź­nie dając mu do zro­zu­mie­nia, że przy odro­bi­nie wysiłku może mu się jesz­cze bar­dziej poszczę­ścić.

Szam­pan, szczo­dre kasyna, bez­tro­ski seks bez zobo­wią­zań. No, no, pomy­ślał sobie Came­ron, szczę­ście fak­tycz­nie mi sprzyja.

Kiedy wyszli z kasyna w spo­kojną mar­cową noc, nagle wysko­czył skądś jeden z wszech­obec­nych papa­raz­zich i zaczął gorącz­kowo pstry­kać zdję­cia. Dziew­czyna się nadą­sała – w końcu taka mina sta­no­wiła jej znak fir­mowy – ale jed­no­cze­śnie zgrab­nie odrzu­ciła blond grzywę nie­skoń­cze­nie dłu­gich, pro­stych wło­sów i z wprawą zapre­zen­to­wała swoje zabój­cze ciało. Czer­wona jak grzech sukienka, odro­binę grub­sza od war­stwy farby, koń­czyła się tuż przed Bra­mami Raju.

Came­ron tylko się uśmiech­nął.

– Istna plaga – powie­działa dziew­czyna, lekko seple­niąc. A może był to fran­cu­ski akcent, ni­gdy nie potra­fił odróż­nić jed­nego od dru­giego. Wes­tchnęła, testu­jąc przy tym wytrzy­ma­łość cien­kiego jedwa­biu, i pozwo­liła się popro­wa­dzić ską­paną w świe­tle księ­życa ulicą. – Gdzie nie spoj­rzysz, apa­rat. Mam już dość tego, że wszy­scy trak­tują mnie tylko jak obiekt pożą­da­nia męż­czyzn.

Aku­rat, pomy­ślał. A ponie­waż uznał, że oboje są rów­nie płytcy, zaśmiał się i chwy­cił ją w ramiona.

– Chodź, skar­bie, podamy mu na tacy coś, co będzie mógł wrzu­cić na pierw­szą stronę – powie­dział i pochy­lił się nad dziew­czyną. Smak jej ust poru­szył jego hor­mony i pobu­dził wyobraź­nię. Jak to dobrze, że hotel znaj­do­wał się zale­d­wie dwie ulice dalej…

Dziew­czyna zanu­rzyła palce w jego wło­sach. Lubiła męż­czyzn z bujną fry­zurą, a ten miał gęstą czu­prynę, ciemną jak noc, która ich ota­czała. Ciało, prężne i smu­kłe, skła­dało się z mię­śni i wyrzeź­bio­nych linii. Była wybredna, jeśli cho­dzi o wygląd poten­cjal­nego kochanka, a Came­ron z nawiązką speł­niał jej wyma­ga­nia. Tylko dło­nie miał nieco za szorst­kie jak na jej gust. I nie cho­dziło wcale o dotyk i piesz­czoty – bo te uwa­żała za cudowne – lecz o samą skórę. To były ręce czło­wieka, który nie boi się cięż­kiej pracy. Gotowa była przy­mknąć na to oko, bowiem zręcz­ność pal­ców wyna­gra­dzała sowi­cie ten brak klasy.

Męż­czy­zna miał inte­re­su­jącą twarz. Nie był ładny, ale ona ni­gdy się nie zada­wała – a już abso­lut­nie nie foto­gra­fo­wała – z żad­nym face­tem, który góro­wałby nad nią urodą. W jego rysach było coś twar­dego; coś, co wykra­czało poza opa­loną jędrną skórę. To oczy, pomy­ślała, po czym zaśmiała się lekko i wyswo­bo­dziła z uści­sku. Były szare, raczej w kolo­rze kamie­nia niż dymu, i pełne tajem­nic.

Lubiła tajem­ni­czych face­tów, zwłasz­cza że ich sekrety długo nie mogły się przed nią ucho­wać.

– Nie­grzeczny z cie­bie chło­piec, Came­ron – powie­działa, akcen­tu­jąc ostat­nią sylabę, i poło­żyła palec na jego war­gach, twar­dych i jędr­nych.

– Zawsze mi to powta­rzano… – Miał jej imię na końcu języka, musiał się tylko zasta­no­wić przez chwilę – … Mar­tine.

– Może pozwolę ci dzi­siaj na odro­binę nie­grzecz­no­ści.

– Na to wła­śnie liczę, kotku – odparł. Skrę­cił w stronę hotelu i zer­k­nął na nią z ukosa. Była wysoka, pra­wie dorów­ny­wała mu wzro­stem. – U mnie czy u cie­bie?

– U cie­bie – wymru­czała. – A jeśli zamó­wisz jesz­cze jedną butelkę szam­pana, może nawet pozwolę ci się uwieść.

Uniósł brew i pod­szedł do recep­cji po klucz.

– Chcia­łem zamó­wić butelkę cry­stala, dwa kie­liszki i jedną czer­woną różę – powie­dział, nie spusz­cza­jąc wzroku z dziew­czyny. – Na już.

– Oczy­wi­ście, mon­sieur Quinn. Zajmę się tym nie­zwłocz­nie.

– Róża… – Mar­tine zatrze­po­tała rzę­sami w dro­dze do windy. – Jakie to roman­tyczne.

– O, czyż­byś też chciała różę? – Zasko­czony uśmiech ostrzegł go, że poczu­cie humoru nie jest jej mocną stroną. Uznał więc, że zapo­mną o wygłu­pach i roz­mo­wach. Od razu przejdą do rze­czy.

W chwili, w któ­rej zamknęły się za nimi drzwi windy, przy­cią­gnął ją do sie­bie i zachłan­nie przy­warł ustami do jej nadą­sa­nych warg. Dotąd był zbyt zajęty, zbyt sku­piony na swo­jej łodzi, zbyt pochło­nięty zawo­dami, żeby myśleć o roz­ryw­kach. Teraz pra­gnął mięk­kiej i pach­ną­cej skóry, cudow­nych krą­gło­ści. Pra­gnął kobiety – jakiej­kol­wiek, byle była chętna, doświad­czona i znała pewne gra­nice.

Mar­tine zapo­wia­dała się na ide­alną kan­dy­datkę.

Jęk­nęła w pod­nie­ce­niu, nie do końca uda­wa­nym, a potem wygięła szyję tak, by mógł jej się­gnąć zębami.

– Szybki jesteś.

Prze­su­nął dło­nią w dół jedwab­nej sukienki, a potem znów w górę.

– Z tego wła­śnie żyję. Z szyb­ko­ści. Zawsze i wszę­dzie.

Nie wypusz­cza­jąc jej z objęć, wyto­czył się z windy i ruszył kory­ta­rzem do swo­jego apar­ta­mentu. Serce dziew­czyny ude­rzało w jego klatkę pier­siową, ciężko dyszała, a jej dło­nie… co tu dużo mówić, wie­działa, co należy robić.

To tyle w kwe­stii uwo­dze­nia.

Prze­krę­cił klucz w zamku, popchnął drzwi i zamknął je, przy­ci­ska­jąc do nich modelkę. Zsu­nął jej z ramion cie­niut­kie paseczki ramią­czek i patrząc pro­sto w oczy, ujął w dło­nie jej wspa­niałe piersi. Musiał przy­znać, że chi­rurg pla­styczny zasłu­żył na medal.

– Chcesz powoli?

Ow­szem, miał szorst­kie ręce, ale na Boga, jakże eks­cy­tu­jące. Unio­sła długą do nieba nogę i owi­nęła wokół jego talii.

Za zmysł rów­no­wagi należy jej się co naj­mniej piątka, pomy­ślał.

– Chcę teraz.

– To dobrze, bo ja też. – Came­ron wsu­nął rękę pod paro­dię sukienki i gwał­tow­nym ruchem zdarł znaj­du­jącą się pod spodem skąpą koronkę. Dziew­czyna otwo­rzyła sze­roko oczy, a jej oddech zgęst­niał.

– Zwie­rzę. Bru­tal – powie­działa i zato­piła zęby w jego szyi.

Się­gała mu wła­śnie do roz­porka, kiedy tuż za jej głową roz­le­gło się dys­kretne puka­nie do drzwi. Cała krew z mózgu Came­rona zdą­żyła odpły­nąć poni­żej pasa.

– Matko święta, jaką tu macie szybką obsługę. Pro­szę zosta­wić wszystko na kory­ta­rzu – pole­cił. Był już gotowy, by wziąć cudowną Mar­tine na drzwiach.

– Mon­sieur Quinn, bar­dzo prze­pra­szam, ale wła­śnie przy­szedł faks do pana. Ozna­czony jako pilny.

– Powiedz, żeby sobie poszedł. – Mar­tine objęła go ramie­niem jak klamrą. – Niech idzie w dia­bły, a ty mnie pieprz.

– Moment. To zna­czy… – Odtrą­cił jej dłoń, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia. – Zacze­kaj chwilę. – Prze­su­nął ją za drzwi, upew­nił się, że ma zapięty roz­po­rek, i chwy­cił za klamkę.

– Bar­dzo prze­pra­szam, że prze­szka­dzam…

– Nie ma sprawy. Dzięki. – Came­ron się­gnął do kie­szeni po bank­not, nawet nie zada­jąc sobie trudu, by spraw­dzić nomi­nał, po czym wymie­nił go na kopertę. Zanim recep­cjo­ni­sta zdo­łał wybeł­ko­tać choć słowo na temat wyso­ko­ści napiwku, zatrza­snął mu drzwi przed nosem.

Mar­tine wyko­nała swoje słynne potrzą­śnię­cie głową.

– Bar­dziej inte­re­suje cię głupi faks niż ja. Niż to – dodała, wpraw­nym ruchem zsu­wa­jąc z sie­bie sukienkę, wyśli­zgu­jąc się z niej jak wąż zrzu­ca­jący skórę.

Came­ron uznał, że bez względu na to, ile zapła­ciła za takie ciało, jest warte każ­dego centa.

– Wierz mi, że nie, kotku. Abso­lut­nie nie. To tylko chwilka. – Roz­darł kopertę, szybko, zanim nie podda się pra­gnie­niu, by zwi­nąć papier w kulkę, rzu­cić za sie­bie i zanur­ko­wać w jej cudowną kobie­cość.

Prze­czy­tał wia­do­mość i cały świat sta­nął w miej­scu, a z nim jego życie i serce.

– O Jezu. O matko. – Wino, które tak rado­śnie kon­su­mo­wał przez cały wie­czór, zaczęło mu teraz tań­czyć w gło­wie, kotło­wać się w żołądku i zmie­niać kolana w watę. Musiał oprzeć się o drzwi, żeby się nie prze­wró­cić. Jesz­cze raz prze­czy­tał tekst.

_Cam, do cho­lery, dla­czego nie oddzwa­niasz? Dobi­jamy się do cie­bie od kilku godzin. Tata wylą­do­wał w szpi­talu. Jest źle, gorzej być nie może. Nie mam czasu pisać wię­cej, ale on gaśnie w oczach. Pospiesz się. Phi­lip._

Came­ron uniósł rękę – tę samą, która trzy­mała ster wielu łodzi, samo­lo­tów, kie­row­nicę tylu samo­cho­dów wyści­go­wych, tę samą, która pozwa­lała kobie­tom zna­leźć się na chwilę w nie­bie. Teraz trzę­sła się, gdy prze­cze­sy­wał nią włosy.

– Muszę jechać do domu.

– Jesteś w domu. – Mar­tine posta­no­wiła dać mu drugą szansę. Pode­szła bli­żej i zaczęła się o niego ocie­rać.

– Do Sta­nów. – Odsu­nął ją na bok i ruszył w stronę tele­fonu. – Prze­pra­szam cię, ale muszę zadzwo­nić w kilka miejsc.

– Uwa­żasz, że możesz ot tak kazać mi wyjść?

– Prze­łóżmy to na inny ter­min. – Myślami był już daleko stąd. Z roz­tar­gnie­niem wyjął z kie­szeni plik bank­no­tów, drugą ręką chwy­cił słu­chawkę. – Masz, na tak­sówkę – powie­dział, zapo­mi­na­jąc, że Mar­tine mieszka w tym samym hotelu.

– Ty świ­nio! – Rzu­ciła się na niego naga i roz­wście­czona, zamach­nęła się szybko i ude­rzyła go w twarz. W nor­mal­nych warun­kach zdą­żyłby zro­bić unik, ale sytu­acja nie była nor­malna. Zadzwo­niło mu w uszach, poli­czek zapło­nął, a cier­pli­wość zupeł­nie się wyczer­pała.

Objął ją, wzdry­ga­jąc się, gdy wzięła to za grę wstępną, i zacią­gnął do drzwi. Pofa­ty­go­wał się nawet, żeby pod­nieść jej sukienkę, a potem wyrzu­cił obie na kory­tarz – dziew­czynę i jedwabną szmatkę.

Gdy zamy­kał drzwi, wrza­snęła tak, że aż go zęby roz­bo­lały:

– Zabiję cię, ty świ­nio! Ty sukin­synu! Zabiję cię za to! Za kogo ty się uwa­żasz! Jesteś nikim, sły­szysz? Nikim!

Zosta­wił ją wyjącą i walącą w drzwi, a sam poszedł do sypialni, żeby spa­ko­wać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy.

Wyglą­dało na to, że szczę­ście wła­śnie się od niego odwró­ciło.ROZ­DZIAŁ 1

Cam obdzwo­nił roz­ma­ite kon­takty, uru­cho­mił zna­jo­mo­ści, bła­gał i sypał gro­szem. Zała­twie­nie środka trans­portu z Monako na wschod­nie wybrzeże Mary­landu o pierw­szej w nocy nie było łatwe.

Dotarł do Nicei, pędząc wijącą się wzdłuż brzegu auto­stradą, i pod­je­chał na nie­wiel­kie lot­ni­sko, skąd zna­jomy obie­cał zawieźć go do Paryża za sym­bo­liczną kwotę tysiąca dola­rów ame­ry­kań­skich. W Paryżu wyczar­te­ro­wał kolejny samo­lot, znów za połowę ceny, i następne godziny spę­dził nad Atlan­ty­kiem, otę­piały ze zmę­cze­nia i para­li­żu­ją­cego stra­chu.

Tuż po szó­stej rano wylą­do­wał na lot­ni­sku Waszyng­ton-Dul­les w Wir­gi­nii, gdzie już cze­kał na niego wyna­jęty samo­chód. W chłod­nej ciem­no­ści poprze­dza­ją­cej świt ruszył w drogę ku Che­sa­pe­ake.

Kiedy wje­chał na most prze­rzu­cony przez zatokę, słońce świe­ciło już wysoko, odbi­ja­jąc się od tafli wody, roz­świe­tla­jąc łodzie, które zdą­żyły wyru­szyć na codzienny połów. Cam spę­dził znaczną część życia, pły­wa­jąc po zatoce, jej odno­gach i oko­licz­nych rze­kach. Ale czło­wiek, do któ­rego teraz tak gnał, nauczył go nie tylko żeglar­stwa. Wszystko, co Came­ron posia­dał, wszystko, co osią­gnął i czym się szczy­cił, zawdzię­czał Ray­mon­dowi Quin­nowi.

Miał trzy­na­ście lat i pędził rów­nią pochyłą w stronę pie­kła, kiedy Ray i Stella Quinn wyrwali go z tam­tego świata. Mło­dzień­cza kar­to­teka chło­paka już wtedy mogła sta­no­wić pod­ręcz­nik pod­staw kry­mi­nal­nej kariery. Kra­dzieże, wła­ma­nia, pijań­stwo, wagary, napady, wan­da­lizm i zło­śli­wie czy­nione szkody. Robił, co mu się żyw­nie podo­bało. Cza­sem nawet dopi­sy­wało mu szczę­ście i nie dawał się zła­pać. Ale naj­szczę­śliw­szą chwilą w jego życiu oka­zała się ta, kiedy w końcu został zła­pany.

Był wtedy chudy jak patyk, posi­nia­czony po ostat­nim man­cie, które spu­ścił mu ojciec. Skoń­czyło się piwo, nic dziw­nego, że stary się wściekł.

Tam­tego upal­nego let­niego wie­czoru, zanim jesz­cze krew zasty­gła mu na twa­rzy, obie­cał sobie, że już ni­gdy nie wróci do zde­ze­lo­wa­nej przy­czepy, do życia i czło­wieka, do któ­rego sys­tem spo­łeczny upo­rczy­wie go odsy­łał. Ruszył przed sie­bie, byle gdzie, bez celu. Może do Kali­for­nii albo do Mek­syku.

Marze­niami wybie­gał daleko, czego nie można było powie­dzieć o wzroku, zamglo­nym w pod­bi­tym oku. Miał przy sobie pięć­dzie­siąt sześć dolców, tro­chę drob­nia­ków, ubra­nie na grzbie­cie i żal do całego świata. Jedyne, czego potrze­bo­wał, to śro­dek trans­portu.

W Bal­ti­more wsko­czył do pociągu towa­ro­wego. Nie miał poję­cia, dokąd zmie­rza, i mało go to obcho­dziło. Byle dalej od ojca. Sku­lony w ciem­nym wago­nie, jęcząc z bólu przy każ­dym pod­skoku pociągu, obie­cał sobie, że prę­dzej zabije kogoś albo zgi­nie, ani­żeli wróci do domu.

Gdy w końcu wysiadł, oko­lica pach­niała wodą i rybami. Poczuł złość, że wcze­śniej nie pomy­ślał o skom­bi­no­wa­niu jakie­goś jedze­nia. W żołądku mu bur­czało z głodu. Zdez­o­rien­to­wany i otu­ma­niony ruszył przed sie­bie.

W mia­steczku nie było co oglą­dać. Ot, mała, prze­ciętna mie­ścina, która zwija ulice na noc. Fale poru­szały łodziami przy­cu­mo­wa­nymi do zapa­da­ją­cych się pomo­stów. Gdyby odzy­skał jasność umy­słu, być może roz­wa­żyłby wła­ma­nie do któ­re­goś ze skle­pów sto­ją­cych przy nad­mor­skim bul­wa­rze, ale wpa­dło mu to do głowy dopiero wtedy, gdy był już za mia­stem i okrą­żał bagna.

Dziwne cie­nie i dźwięki docho­dzące z mokra­deł przy­pra­wiały go o ciarki. Słońce prze­bi­jało się już przez mgłę na wscho­dzie, rzu­ca­jąc złotą poświatę na pła­skie bajora i wyso­kie, mokre trawy. Z ziemi pode­rwał się wielki, biały ptak. Serce mu zamarło. Ni­gdy wcze­śniej nie widział cza­pli. Pomy­ślał, że wygląda jak książ­kowy stwór, nie­re­alny, baśniowy.

Zatrze­po­tały skrzy­dła, ptak poszy­bo­wał do góry. Z zupeł­nie nie­zro­zu­mia­łych powo­dów chło­pak szedł za nim wzdłuż kra­wę­dzi bagien, aż znik­nął w gęstwi­nie drzew.

Stra­cił zupeł­nie orien­ta­cję, nie wie­dział, ile już prze­szedł i w jakim kie­runku zmie­rza, jed­nakże instynkt kazał mu trzy­mać się wąskiej polnej drogi, gdzie z łatwo­ścią mógłby ukryć się za drze­wem czy kuc­nąć w wyso­kich tra­wach, gdyby napa­to­czył się wóz poli­cyjny.

Marzył o jakimś schro­nie­niu, o miej­scu, w któ­rym mógłby zwi­nąć się w kłę­bek i spać, prze­cze­ku­jąc ataki głodu oraz paskudne mdło­ści. Słońce wscho­dziło coraz wyżej i powie­trze gęst­niało od upału. Koszulka przy­lgnęła mu do ple­ców, stopy miał już zakrwa­wione od mar­szu.

Naj­pierw zoba­czył samo­chód, błysz­czącą białą corvettę, sam wdzięk i moc. W mgli­stym świe­tle budzą­cego się dnia poły­ski­wała niczym puchar zwy­cięzcy. Obok stał pick-up, zardze­wiały, toporny, nie­do­rzecz­nie wiej­ski w porów­na­niu z aro­gancką fine­zją spor­to­wego wozu.

Kuc­nął za obfi­cie kwit­nącą hor­ten­sją i zaczął się uważ­nie przy­glą­dać corvet­cie. Ach, jak jej pożą­dał! Ta bestia zawio­złaby go bez pro­blemu do Mek­syku albo gdzie­kol­wiek indziej, dokąd chciałby jechać. Cho­lera, przy pręd­ko­ści, jaką roz­wi­jała, byłby już w poło­wie drogi, zanim kto­kol­wiek by się poka­po­wał, że samo­chód znik­nął.

Poru­szył się i zamru­gał mocno, żeby odzy­skać przej­rzy­stość widze­nia. Spoj­rzał na budy­nek. Zawsze zadzi­wiało go, że ludzie żyją tak schlud­nie. W czy­stych domach, z poma­lo­wa­nymi okien­ni­cami, kwia­tami i przy­cię­tymi krze­wami w ogro­dzie. Fotele bujane na tara­sie, siatki w oknach. Dom wydał mu się olbrzymi – współ­cze­sny biały pałac z błę­kit­nymi wykoń­cze­niami.

Muszą być bogaci, uznał. W brzu­chu zabur­czało mu nie tylko z głodu, ale i z roz­ża­le­nia. Stać ich było na super domy, super samo­chody i super życie. Jakaś jego cząstka – ta, którą wyszko­lił męż­czy­zna żywiący się wyłącz­nie nie­na­wi­ścią i budwe­ise­rem, pra­gnęła znisz­czyć to wszystko, sko­pać krzaki, wybić błysz­czące szyby i roz­łu­pać na drobne kawałki ślicz­nie poma­lo­wane drewno.

Chciał ich skrzyw­dzić za to, że mają wszystko, a on nic. Kiedy jed­nak wstał, gorzka furia prze­ro­dziła się w mdło­ści i zawroty głowy. Pró­bo­wał się ich pozbyć, zaci­snął zęby i cze­kał tak długo, aż i one zaczęły go boleć, ale w końcu roz­ja­śniło mu się w gło­wie.

A niech sobie śpią, bogate sukin­syny, pomy­ślał. Zabie­rze im tylko ten boski wóz. Zauwa­żył, że nawet go nie zamknęli, i otwo­rzył drzwi, wyśmie­wa­jąc ich głu­potę. Jedną z cen­niej­szych umie­jęt­no­ści, jakie prze­ka­zał mu ojciec, było ciche i sprawne odpa­la­nie auta na styk. Bar­dzo przy­datna sztuczka, kiedy facet zara­bia na życie, sprze­da­jąc kra­dzione samo­chody na czę­ści.

Wsu­nął się na sie­dze­nie, usiadł za kie­row­nicą i zabrał się do roboty.

– Trzeba mieć nie­zły tupet, żeby pró­bo­wać zwi­nąć komuś samo­chód spod domu – ode­zwał się czyjś głos.

Zanim zdo­łał zare­ago­wać lub choćby zakląć, czy­jaś ręka chwy­ciła go za tył spodni i wycią­gnęła z auta. Zamach­nął się, ale miał wra­że­nie, że zwi­nięta w pięść dłoń odbija się od skały. Wtedy po raz pierw­szy zoba­czył Raya Quinna. Męż­czy­zna był potężny, miał co naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt pięć i syl­wetkę napast­nika dru­żyny Bal­ti­more Colts. Sze­roką, ogo­rzałą twarz ota­czały gęste, jasne włosy z poły­sku­jącą tu i ówdzie srebrną siwi­zną. Prze­szy­wa­jąco nie­bie­skie oczy wpa­try­wały się w niego z wście­kło­ścią.

Po czym nagle się zwę­ziły.

Nie trzeba było wiele siły, żeby przy­trzy­mać chło­paka. Pew­nie nie waży wię­cej niż pięć­dzie­siąt kilo, pomy­ślał Quinn. Miał potwor­nie brudną i paskud­nie obitą twarz. Jedno oko prak­tycz­nie się nie otwie­rało, tak było opuch­nięte, a w dru­gim, zmru­żo­nym w ciem­no­szarą szparkę, kryła się gorycz, jakiej żadne dziecko nie powinno odczu­wać. Zaschnięta krew wid­niała na war­gach, które mimo to uło­żyły się w pogar­dliwy uśmie­szek.

Męż­czy­zna poczuł litość i gniew, lecz nie polu­zo­wał uchwytu. Dobrze wie­dział, że ten zając od razu by mu uciekł.

– Wygląda na to, chłop­cze, że z tego star­cia nie wysze­dłeś obronną ręką.

– Zabie­raj ode mnie te pie­przone łapy. Nic złego nie zro­bi­łem.

Ray uniósł nie­znacz­nie jedną brew.

– Sie­dzia­łeś w sobotę tuż po siód­mej rano w nowym samo­cho­dzie mojej żony.

– Szu­ka­łem drob­nia­ków. To chyba nie jest jakieś pie­przone groźne prze­stęp­stwo?

– Lepiej nie nad­uży­waj słowa „pie­prze­nie” w zna­cze­niu przy­miot­ni­ko­wym. Przej­dzie ci koło nosa cała gama jego innych zna­czeń.

Lekko mora­li­za­tor­ski ton głosu męż­czy­zny prze­lał czarę gory­czy.

– Słu­chaj, Jack – ode­zwał się Came­ron. – Ja tylko chcia­łem zna­leźć parę dolców w drob­nia­kach. Nawet byście nie zauwa­żyli ich braku.

– Nie, ale za to Stella z pew­no­ścią zauwa­ży­łaby brak swo­jego uko­cha­nego auta, gdy­byś skoń­czył odpa­la­nie na styk. Poza tym nie mam na imię Jack, tylko Ray. No dobra, chłop­cze. Ja to widzę tak: masz kilka opcji do wyboru. Pozwól, że opi­szę ci pierw­szą. Zacią­gam twoje żało­sne dup­sko do domu i dzwo­nię po gliny. Co byś powie­dział na spę­dze­nie kilku naj­bliż­szych lat w popraw­czaku dla takich samych ban­dzio­rów jak ty?

Jeżeli jaki­kol­wiek kolor utrzy­my­wał się do tej pory na twa­rzy chło­paka, to teraz cał­ko­wi­cie znik­nął. Cam poczuł, jak pusty żołą­dek pod­cho­dzi mu do gar­dła, a dło­nie pokry­wają się potem. Nie zniósłby nie­woli. Był pewien, że umarłby zamknięty w klatce.

– Prze­cież mówi­łem, że nie kra­dłem tego cho­ler­nego auta. Jasna dupa, to czte­ro­bie­gowy wóz. Jak do cho­lery miał­bym go popro­wa­dzić?

– No cóż, mam wra­że­nie, że pora­dził­byś sobie dosko­nale. – Ray wcią­gnął powie­trze w policzki, zasta­no­wił się nad czymś przez chwilę, po czym je wypu­ścił. – Opcja numer dwa…

– Ray! Co ty tam robisz z tym chłop­cem?

Ray odwró­cił się w stronę tarasu, na któ­rym z rękami wspar­tymi na bio­drach stała kobieta o burzy rudych wło­sów, ubrana w starą, znisz­czoną, nie­bie­ską suk­nię.

– Oma­wiam z nim pewne życiowe wybory. Kradł twój samo­chód.

– Na litość boską!

– Ktoś stłukł go na kwa­śne jabłko. I to, zdaje się, cał­kiem nie­dawno.

– No dobrze. – Wes­tchnie­nie Stelli Quinn ponio­sło się przez pokryty rosą zie­lony traw­nik. – Przy­pro­wadź go do domu, zaraz go obej­rzę. Co za bez­na­dziejny począ­tek dnia. Bez­na­dziejny. Nie, ty, głupi psie, wra­casz do środka. Super z cie­bie obrońca, nawet nie zaszcze­ka­łeś, kiedy kra­dli mi auto!

– To moja żona, Stella. – Uśmiech Raya roz­cią­gnął się od ucha do ucha i roz­ja­śnił mu twarz. – Wła­śnie zapre­zen­to­wała ci opcję numer dwa. Jesteś głodny?

Głos wibro­wał w gło­wie chło­paka. Jakiś pies uja­dał w oddali, wyda­jąc z sie­bie piskliwe, rado­sne dźwięki. Ptaki śpie­wały prze­ni­kli­wie, zbyt bli­sko, zde­cy­do­wa­nie za bli­sko. Nagle poczuł, jak oblewa go bru­tal­nie fala gorąca, a potem zimna. Pociem­niało mu w oczach.

– Spo­koj­nie, dzie­ciaku. Zaraz cię zaniosę do domu.

Zapadł się w smo­li­stą czerń i nie usły­szał już cichego, siar­czy­stego prze­kleń­stwa.

Kiedy się obu­dził, leżał na twar­dym mate­racu w pomiesz­cze­niu, w któ­rym deli­katny wia­te­rek poru­szał prze­wiew­nymi firan­kami, nio­sąc zapach kwia­tów i wody. Ogar­nęła go panika i uczu­cie poni­że­nia, ale gdy pró­bo­wał się pod­nieść, powstrzy­mały go czy­jeś ręce.

– Leż spo­koj­nie przez chwilę.

Ujrzał nad sobą szczu­płą, podłużną twarz kobiety, która wła­śnie się nad nim pochy­lała, dźga­jąc go i kłu­jąc. Miała tysiące zło­tych pie­gów i nie wie­dzieć czemu, bar­dzo go to zafa­scy­no­wało. Jej zie­lone oczy mru­żyły się z namy­słu, a usta ukła­dały w wąską, poważną linię. Zwią­zała włosy z tyłu i pach­niała deli­kat­nie tal­kiem.

Nagle zdał sobie sprawę, że został roze­brany do znisz­czo­nych gatek. Lęk i upo­ko­rze­nie wybu­chły w nim ze zdwo­joną siłą.

– Odpieprz się ode mnie. – Głos, który wydo­stał mu się z gar­dła, brzmiał jak prze­ra­żony skrzek, co go tylko roze­źliło.

– Spo­koj­nie. Spo­koj­nie. Jestem lekarką. Popatrz na mnie. – Stella przy­su­nęła twarz. – Spójrz na mnie i powiedz, jak masz na imię.

Serce zało­mo­tało mu w piersi.

– John.

– Zapewne Smith – powie­działa sucho. – No cóż, skoro masz na tyle przej­rzy­sty umysł, żeby kła­mać, nie jest z tobą aż tak źle. – Poświe­ciła mu latarką w oczy i coś mruk­nęła pod nosem. – Powie­dzia­ła­bym, że to tylko lekki wstrząs mózgu. Ile razy zemdla­łeś od czasu pobi­cia?

– To był pierw­szy raz. – Chło­pak poczuł, że rumieni się pod jej natar­czy­wym spoj­rze­niem, i ledwo poha­mo­wał chęć ucieczki. – Chyba. Nie jestem pewien. Muszę już iść.

– Oczy­wi­ście. Do szpi­tala.

– Nie! – Prze­ra­że­nie dodało mu sił i chwy­cił ją za rękę, zanim zdą­żyła wstać. Jeśli znaj­dzie się w szpi­talu, poja­wią się pyta­nia. A z pyta­niami gliny. A potem przyj­dzie opieka spo­łeczna i nim się obej­rzy, znów trafi do śmier­dzą­cej sta­rym piwem i szczy­nami przy­czepy, do faceta, który wyżywa się na o połowę mniej­szym od sie­bie synu. – Nie idę do żad­nego szpi­tala. Abso­lut­nie nie. Pro­szę oddać mi moje ubra­nie. Mam forsę, zapłacę za fatygę. Ale muszę już iść.

Kobieta znów wes­tchnęła.

– Powiedz mi, jak masz naprawdę na imię.

– Cam. Came­ron.

– Cam, kto ci to zro­bił?

– Ja nie…

– Nie kłam – wark­nęła.

Jak się oka­zało, nie był w sta­nie. Para­li­żo­wał go zbyt wielki strach, a w gło­wie pul­so­wał mu tak potężny ból, że musiał powstrzy­my­wać się od jęku.

– Mój stary.

– Dla­czego?

– Bo lubi.

Stella przy­ci­snęła palce do oczu, a potem opu­ściła ręce i wyj­rzała przez okno. Widziała wodę, błę­kitną jak całe lato, drzewa pokryte grubą koroną liści oraz niebo, bez­chmurne i cudowne. I w tak pięk­nym świe­cie ist­nieją rodzice, któ­rzy tłuką swoje dzieci tylko dla­tego, że lubią to robić, pomy­ślała. Tylko dla­tego, że mogą. Że mają je pod ręką.

– No dobrze, to może po kolei. Mia­łeś zawroty głowy i trud­no­ści z widze­niem.

– Może tro­chę – potwier­dził ostroż­nie Cam. – Ale dawno nie jadłem.

– Ray już się o to zatrosz­czył. Jest lep­szy w goto­wa­niu ode mnie. Masz poobi­jane żebra, jed­nak nie widzę zła­mań. Naj­gor­sze jest oko – mruk­nęła, prze­su­wa­jąc deli­kat­nie pal­cem po opu­chliź­nie. – Możemy tutaj się tobą zająć. Opa­trzymy cię, pod­le­czymy i zoba­czymy, co z tego będzie. Jestem lekarką – powtó­rzyła i uśmiech­nęła się, a jej dłoń, tak błogo chłodna, odsu­nęła mu włosy z twa­rzy. – Pedia­trą.

– To lekarz dzie­cięcy.

– Na­dal się kwa­li­fi­ku­jesz, twar­dzielu. A jeśli coś mi się nie spodoba, trzeba będzie jechać na prze­świe­tle­nie – oznaj­miła i się­gnęła do torby po śro­dek odka­ża­jący. – Może tro­chę szczy­pać – ostrze­gła.

Skrzy­wił się i wcią­gnął powie­trze z sykiem, gdy zaczęła prze­my­wać mu twarz.

– Dla­czego pani to robi?

Nie była w sta­nie się powstrzy­mać. Wolną ręką odgar­nęła do tyłu szopę jego ciem­nych wło­sów.

– Bo lubię.

*

Zatrzy­mali go u sie­bie. Ot tak, po pro­stu. A przy­naj­mniej wtedy wyda­wało mu się to pro­ste. Musiało upły­nąć wiele lat, zanim zro­zu­miał, ile pracy, wysiłku i pie­nię­dzy wło­żyli naj­pierw w stwo­rze­nie rodziny zastęp­czej, a potem w adop­cję. Dali mu dom, nazwi­sko i wszystko to, co było cokol­wiek warte w jego życiu.

Nie­całe osiem lat temu Stellę poko­nał nowo­twór, który wkradł się do orga­ni­zmu i powoli ją wykoń­czył. Tam­tego dnia sporo rado­ści znik­nęło z domu na przed­mie­ściach nad­mor­skiego mia­steczka St. Chri­sto­pher, zgasł blask w oczach Raya, Cama i dwóch innych zagu­bio­nych chłop­ców, któ­rych przy­gar­nęli Quin­no­wie.

Cam zaczął się ści­gać – pędził na wszyst­kim, na czym się dało i gdzie się dało. Teraz gnał do domu, do czło­wieka, któ­rego uwa­żał za swo­jego jedy­nego ojca.

W szpi­talu bywał nie­zli­czone razy, kiedy mama miała dyżur. Także potem, gdy leżała, zja­dana przez śmier­telną cho­robę. Wszedł teraz do środka, zmę­czony i prze­ra­żony. W recep­cji zapy­tał o Ray­monda Quinna.

– Leży na inten­syw­nej tera­pii. Tylko rodzina ma wstęp.

– Jestem jego synem – odparł, po czym odwró­cił się i skie­ro­wał ku win­dzie. Nie musiał pytać o pię­tro. Dobrze je znał.

Phi­lipa zoba­czył w tej samej chwili, w któ­rej drzwi windy otwo­rzyły się na oddział inten­syw­nej tera­pii.

– Jak bar­dzo źle? – zapy­tał.

Phi­lip podał mu jeden z dwóch trzy­ma­nych w ręku kub­ków kawy. Był blady ze zmę­cze­nia, co chwilę tar­gał ręką zwy­kle zadbane włosy. Na podłuż­nej, nieco aniel­skiej twa­rzy poja­wiła się męska szcze­cina, a w zło­ci­sto­brą­zo­wych oczach krył się cień wyczer­pa­nia.

– Bałem się, że nie zdą­żysz, Cam. Jest naprawdę źle. Jezu, muszę usiąść na chwilę.

To powie­dziaw­szy, wszedł do nie­wiel­kiej pocze­kalni i osu­nął się na krze­sło. Zachlu­pała cola w puszce, którą miał w kie­szeni szy­tego na miarę gar­ni­turu. Przez moment wpa­try­wał się w poranny pro­gram wyświe­tlany na ekra­nie tele­wi­zora.

– Co się stało? – zapy­tał Cam. – Gdzie on jest? Co mówią leka­rze?

– Wra­cał do domu z Bal­ti­more. To zna­czy, Ethan sądzi, że poje­chał do Bal­ti­more. Po coś. Ude­rzył w słup tele­fo­niczny. Czo­łowo. – Phi­lip przy­ci­snął nasadę dłoni do serca, bo za każ­dym razem, gdy opi­sy­wał wypa­dek, czuł ból w klatce pier­sio­wej. – Twier­dzą, że być może miał zawał albo udar i stra­cił pano­wa­nie nad kie­row­nicą, ale na razie to nic pew­nego. W każ­dym razie jechał szybko. O wiele za szybko.

Musiał zamknąć oczy, bo żołą­dek pró­bo­wał wsko­czyć mu do gar­dła.

– Za szybko – powtó­rzył. – Pra­wie godzinę wycią­gali go z wraku. Pra­wie godzinę. Leka­rze z pogo­to­wia powie­dzieli, że co chwilę tra­cił i odzy­ski­wał przy­tom­ność. To wszystko zda­rzyło się parę kilo­me­trów stąd.

Przy­po­mniał sobie o coli w kie­szeni, otwo­rzył puszkę, napił się. Pró­bo­wał zablo­ko­wać tam­ten obraz, sku­pić się na tym, co teraz i co potem.

– Udało mi się szybko skon­tak­to­wać z Etha­nem – cią­gnął. – Kiedy tu dotarł, tata leżał na stole ope­ra­cyj­nym. Teraz jest w śpiączce – powie­dział i pod­niósł wzrok, żeby spoj­rzeć bratu w oczy. – Uwa­żają, że z niej nie wyj­dzie.

– Bzdura. Jest silny jak byk.

– Powie­dzieli… – Phi­lip znów zamknął oczy. W gło­wie czuł pustkę, musiał odszu­ki­wać każdą myśl. – Roz­le­głe obra­że­nia. Uszko­dze­nie mózgu. Obra­że­nia wewnętrzne. Sztucz­nie pod­trzy­mują jego życie. Chi­rurg… On… tata zare­je­stro­wał się jako dawca orga­nów.

– Chyba cię pogięło – powie­dział Cam z wście­kło­ścią.

– Myślisz, że mam ochotę w ogóle brać to pod uwagę? – Phi­lip wstał z miej­sca, wysoki, smu­kły męż­czy­zna w pognie­cio­nym gar­ni­tu­rze za tysiąc dolców. – Twier­dzą, że to naj­wy­żej kwe­stia kilku godzin. Oddy­cha dzięki apa­ra­towi. Cam, do cho­lery, prze­cież wiesz, że rodzice o tym dys­ku­to­wali, kiedy mama zacho­ro­wała. Żad­nego sztucz­nego utrzy­my­wa­nia przy życiu. Pod­pi­sali sto­sowne oświad­cze­nia, a my nie chcemy ich reali­zo­wać, bo… nie mie­ści nam się w gło­wie, że mogli­by­śmy to zro­bić.

– A więc chcesz go odłą­czyć? – Cam chwy­cił brata za klapy mary­narki. – Ty gnoju, chcesz go odłą­czyć?

Phi­lip pokrę­cił głową, czu­jąc tylko znu­że­nie i roz­pacz.

– Wolał­bym odciąć sobie rękę. Ja też, tak jak ty, nie chcę go stra­cić. Lepiej sam zobacz. – Odwró­cił się i popro­wa­dził brata kory­ta­rzem do czę­ści, w któ­rej uno­sił się zapach bez­na­dziei, nie do końca zama­sko­wa­nej środ­kami odka­ża­ją­cymi. Prze­szli przez podwójne drzwi, minęli sta­no­wi­sko pie­lę­gnia­rek i nie­wiel­kie sale z prze­szklo­nym fron­tem, w któ­rych pikały urzą­dze­nia i upar­cie tkwiła wiara w cud.

Kiedy weszli, Ethan sie­dział na krze­śle przy łóżku. Wielką, pokrytą odci­skami rękę wsu­nął przez barierkę i poło­żył na dłoni Raya. Pochy­lał wyso­kie, żyla­ste ciało nad łóż­kiem, jakby roz­ma­wiał z nie­przy­tom­nym męż­czy­zną. Pod­niósł się powoli z miej­sca i popa­trzył uważ­nie na Cama oczami pod­puch­nię­tymi z nie­wy­spa­nia.

– A więc jed­nak posta­no­wi­łeś ruszyć tyłek i zaszczy­cić nas wizytą?

– Przy­je­cha­łem naj­szyb­ciej jak się dało.

Came­ron nie chciał przy­znać, nie chciał wie­rzyć w to, że ten stary, prze­raź­li­wie wątły męż­czy­zna, leżący na wąskim łóżku, to Ray Quinn – potężny, silny, nie­zwy­cię­żony. Facet z twa­rzą jego ojca wyda­wał się zapad­nięty w sobie, tru­pio blady i nie­ru­chomy jak nie­bosz­czyk.

– Tato – powie­dział, pod­cho­dząc do łóżka i pochy­la­jąc się niżej. – To ja, Cam. Przy­je­cha­łem. – Odcze­kał chwilę, dziw­nie pewien, że za moment ojciec otwo­rzy oczy i mru­gnie do niego prze­bie­gle.

Ale nic nie drgnęło, nie roz­legł się żaden dźwięk, nie licząc mono­ton­nego pika­nia urzą­dzeń.

– Chcę poga­dać z leka­rzem.

– Opie­kuje się nim Gar­cia. – Ethan prze­je­chał dłońmi po twa­rzy, a potem po wypło­wia­łych od słońca wło­sach. – Chi­rurg, o któ­rym mama mówiła, że ma cza­ro­dziej­skie ręce. Pie­lę­gniarka go poprosi.

Cam wypro­sto­wał się i dopiero teraz zauwa­żył śpią­cego na krze­śle sku­lo­nego chłopca.

– Co to za dzie­ciak?

– Naj­śwież­szy naby­tek Raya Quinna, kolejny poha­ra­tany przez los chło­pak. – Ethan zdo­był się na deli­katny uśmiech, który w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zła­go­dziłby poważne rysy jego twa­rzy i roz­ja­śnił spo­kojne, nie­bie­skie oczy. – Mówił ci o nim. To Seth. Tata zabrał go do sie­bie jakieś trzy mie­siące temu. – Chciał dodać coś wię­cej, ale zauwa­żył ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie Phi­lipa, więc tylko wzru­szył ramio­nami. – Póź­niej poga­damy o szcze­gó­łach.

Phi­lip sta­nął w nogach łóżka i zaczął koły­sać się na pię­tach.

– Jak było w Monte Carlo? – zapy­tał, a widząc tępe spoj­rze­nie brata, uniósł jedno ramię w geście, który cała ich trójka sto­so­wała zamiast słów. – Pie­lę­gniarka powie­działa, że powin­ni­śmy roz­ma­wiać z nim i ze sobą. Może wtedy… Ale to nic pew­nego.

– Faj­nie było. – Cam usiadł i tak samo jak Ethan się­gnął pod barierką i chwy­cił ojca za rękę. Była taka bez­władna, pozba­wiona życia. Przy­trzy­mał ją deli­kat­nie, pra­gnąc poczuć, jak go ści­ska. – Wygra­łem sporo w kasy­nie i wła­śnie zaba­wia­łem się w apar­ta­men­cie hote­lo­wym z nie­zwy­kle sek­sowną fran­cu­ską modelką, kiedy przy­szedł wasz faks. Szkoda, że jej nie widzia­łeś – zwró­cił się bez­po­śred­nio do ojca. – Nie­sa­mo­wita laska. Nogi do samego nieba, fan­ta­styczne sztuczne cycuszki.

– Twa­rzy nie miała? – zapy­tał sucho Ethan.

– Miała, miała. Ide­al­nie kom­po­nu­jącą się z resztą ciała. Mówię wam, zabój­cza pięk­ność. Ale kiedy oznaj­mi­łem, że muszę wyje­chać, wyszła z niej wredna suka. – Postu­kał się pal­cem w poli­czek, gdzie wid­niały ślady zadra­pań. – Musia­łem wyrzu­cić ją z pokoju na kory­tarz, bo roz­szar­pa­łaby mnie na kawałki. Nie jestem dra­niem, sukienkę też wyrzu­ci­łem.

– Była naga? – zain­te­re­so­wał się Phi­lip.

– Goła jak święty turecki.

Phi­lip uśmiech­nął się, a potem zaśmiał się, po raz pierw­szy od nie­mal dwu­dzie­stu godzin.

– Nie­zły z cie­bie numer – powie­dział i poło­żył rękę na sto­pach ojca, spra­gniony kon­taktu. – Spodoba mu się ta histo­ria.

*

Seth tylko uda­wał, że śpi. Sły­szał, jak Cam wcho­dzi do sali, i domy­ślił się, kto to. Ray czę­sto o nim opo­wia­dał. Miał dwa grube zeszyty wypeł­nione po brzegi wycin­kami, arty­ku­łami i zdję­ciami z róż­nych wyści­gów.

Teraz uznał, że Came­ron wcale nie wygląda na takiego waż­nego twar­dziela. Wyda­wał się blady i smutny. Będzie musiał wyro­bić sobie wła­sne zda­nie na jego temat.

Ethana nawet już polu­bił, cho­ciaż dawał ostry wycisk, kiedy wypły­wało się z nim na połów małży albo ostryg. Nie pra­wił cią­głych kazań i ani razu go nie ude­rzył, nawet gdy popeł­nił błąd. No i w sumie był taki, jaki zda­niem dzie­się­cio­let­niego Setha powi­nien być mary­narz. Szorstki, opa­lony, z czu­pryną gęstych, brą­zo­wych loków, poprze­ty­ka­nych tu i ówdzie jaśniej­szymi pasem­kami, musku­larny i gniewny. O tak. Musiał przy­znać, że lubi Ethana.

Phi­lip też mu spe­cjal­nie nie wadził, cho­ciaż był zwy­kle taki odpra­so­wany i wypu­co­wany. Miał chyba ze sześć milio­nów kra­wa­tów, Seth nie wyobra­żał sobie, po co komu jeden kra­wat, a co tu mówić o takiej licz­bie. Ale Phi­lip pra­co­wał w jakimś wypa­sio­nym biu­rze w Bal­ti­more. W rekla­mie. Wymy­ślał różne sprytne kon­cep­cje, żeby sprze­da­wać rze­czy ludziom, któ­rzy pew­nie i tak ich nie potrze­bują. W grun­cie rze­czy super pomysł na oszu­stwo.

No i Came­ron. To on błysz­czał, balan­so­wał na kra­wę­dzi i podej­mo­wał ryzyko. Nie, nie wyglą­dał wcale na twar­dego faceta. Nie spra­wiał wra­że­nia macho. Wtem Cam odwró­cił głowę i spoj­rzał mu pro­sto w oczy. Nie opusz­czał wzroku ani na chwilę, wpa­try­wał się w niego bez mru­gnię­cia, aż Seth poczuł drże­nie w żołądku. Żeby uciec przed spoj­rze­niem, po pro­stu zamknął oczy i wyobra­ził sobie sie­bie w domu nad wodą, jak rzuca patyki nie­zdar­nemu szcze­nia­kowi, któ­rego Ray nazwał Głup­ta­sem.

Pomimo że chło­pak obu­dził się i był świa­domy jego spoj­rze­nia, Cam na­dal go obser­wo­wał. Ładny dzie­ciak, przy­znał, z burzą jasnych wło­sów i wydłu­ża­jącą się syl­wetką. Sądząc po roz­mia­rze buta, wyro­śnie z niego kawał drą­gala. Zauwa­żył posępną minę oraz wysu­nięty pod­bró­dek, wyraź­nie mówiący „poca­łuj­cie mnie w dupę”. W tym swoim uda­wa­nym śnie spra­wiał wra­że­nie nie­win­nego jak mały psiak i rów­nie słod­kiego. Tylko oczy… Nie zapa­mię­tał koloru; były ciemne, nie­bie­skie albo brą­zowe. Roz­po­znał jed­nak cza­jące się w nich napię­cie, nie­mal zwie­rzęcą czuj­ność. Dobrze je znał, tyle razy widział je w lustrze.

– Nie powin­ni­śmy odsta­wić gdzieś dzie­ciaka? – zapy­tał.

– Prze­cież nie prze­szka­dza. – Ethan spoj­rzał na niego przez ramię. – Zresztą i tak nie mamy z kim go zosta­wić, a sam tylko wpad­nie w jakieś tara­paty.

Cam wzru­szył ramio­nami, odwró­cił wzrok i zapo­mniał o chło­paku.

– Chcę poroz­ma­wiać z Gar­cią. Na pewno mają już jakieś wyniki badań. Tata jeź­dzi jak zawo­dowy kie­rowca, więc jeśli miał zawał albo udar… – zawie­sił głos, bo nie był w sta­nie o tym myśleć. – Musimy wie­dzieć. Bez­czynne sta­nie wokół łóżka w niczym mu nie pomoże.

– Jeżeli czu­jesz, że musisz coś zro­bić – w cichym gło­sie Ethana sły­chać było powstrzy­my­waną złość – to idź i rób. Liczy się to, że tu jeste­śmy – powie­dział i posłał bratu spoj­rze­nie ponad nie­przy­tom­nym cia­łem ojca. – Zawsze się liczyło.

– Nie­któ­rzy z nas nie mają ochoty wygrze­by­wać ostryg ani mar­no­wać życia na łowie­nie kra­bów – odpy­sko­wał mu Cam. – Dosta­li­śmy od nich życie i mie­li­śmy zro­bić z nim to, co chcie­li­śmy.

– No i zro­bi­łeś to, co chcia­łeś.

– Wszy­scy zro­bi­li­śmy – wtrą­cił się Phi­lip. – Ale jeśli przez ostat­nie mie­siące coś było nie tak z tatą, powi­nie­neś był nam powie­dzieć.

– A skąd, do cho­lery, mia­łem wie­dzieć? – rzu­cił Ethan. Coś jed­nak wie­dział, tylko nie potra­fił tego roz­po­znać i nazwać. Pozwo­lił, by mu się wyśli­zgnęło. Teraz sie­dział i słu­chał urzą­dzeń pod­trzy­mu­ją­cych życie ojca, zja­dany przez poczu­cie winy.

– Bo byłeś bli­sko – odparł Cam.

– Ow­szem, byłem. Za to cie­bie nie było, i to przez całe lata.

– A gdy­bym został w St. Chris, tata nie wje­chałby w ten cho­lerny słup? Jezu. – Cam prze­cze­sał włosy pal­cami. – To dopiero logika.

– Gdy­byś tu był, gdy­by­ście obaj nie wyje­chali, tata nie robiłby wszyst­kiego sam. Ledwo się odwró­ci­łem, a on już stał na cho­ler­nej dra­bi­nie, pchał taczkę albo malo­wał łódź. I cią­gle jesz­cze uczy, trzy razy w tygo­dniu jeź­dzi na uczel­nię, popra­wia prace… Na litość boską, prze­cież on ma pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat!

– Tylko sześć­dzie­siąt sie­dem. – Phi­lip poczuł, jak prze­cho­dzi go lodo­waty, prze­ni­kliwy dreszcz. – Zawsze był zdrowy jak koń.

– Ostat­nio nie był. Schudł, wyglą­dał na zmę­czo­nego i wykoń­czo­nego. Sam widzia­łeś.

– No dobra, dobra. – Phi­lip potarł twarz dłońmi, wyczu­wa­jąc jed­no­dniową szcze­cinę na bro­dzie. – Może fak­tycz­nie powi­nien był zwol­nić tempo. Za dużo wziął na sie­bie, kiedy przy­gar­nął dzie­ciaka, ale nie dało mu się tego wyper­swa­do­wać.

– Cią­głe sprzeczki. – Na dźwięk głosu, sła­bego i nie­wy­raź­nego, trzej męż­czyźni aż pod­sko­czyli.

– Tato! – Ethan zare­ago­wał jako pierw­szy. Pochy­lił się nad ojcem z biją­cym sza­leń­czo ser­cem.

– Pójdę po leka­rza.

– Nie. Zostań – wymam­ro­tał Ray Quinn, zanim Phi­lip zdą­żył wybiec z sali. Powrót do życia, choćby tylko na chwilę, był dla niego nie­wy­obra­żal­nym wysił­kiem. Rozu­miał, że ma tylko chwilę. Miał wra­że­nie, że jego ciało i umysł to dwie odrębne istoty, cho­ciaż czuł na dło­niach dotyk rąk synów, sły­szał ich głos, wyczu­wał strach i gniew. Był zmę­czony. Boże, jaki był zmę­czony. I tak bar­dzo pra­gnął zoba­czyć Stellę. Ale przed odej­ściem musiał wypeł­nić jesz­cze jeden, ostatni, obo­wią­zek. – Słu­chaj­cie…

Każda powieka zda­wała się ważyć kilka kilo­gra­mów, zmu­sił się jed­nak do otwar­cia oczu i z tru­dem sku­pił wzrok. Moi syno­wie, pomy­ślał. Trzy cudowne dary od losu. Zro­bił, co mógł, by poka­zać każ­demu z nich, jak zostać męż­czy­zną. Teraz byli mu potrzebni do ura­to­wa­nia jesz­cze jed­nego chłopca. Musieli utwo­rzyć jeden zespół, już bez niego, i zająć się dzie­cia­kiem.

– Seth… – Nawet słowa miały swój cię­żar. Krzy­wił się z wysiłku, wypy­cha­jąc je z głowy do ust. – Jest mój. Teraz wasz. Zatrzy­maj­cie go, bez względu na wszystko, zaj­mij­cie się nim. Cam, ty go naj­le­piej zro­zu­miesz. – Ogromna dłoń, kie­dyś tak silna i ener­giczna, roz­pacz­li­wie pró­bo­wała uści­snąć rękę syna. – Daj mi słowo.

– Zaj­miemy się chło­pa­kiem. – W tej chwili Cam gotów był obie­cać, że ścią­gnie z nieba księ­życ i gwiazdy. – Zaj­miemy się nim, dopóki nie sta­niesz na nogi.

– Ethan. – Męż­czy­zna wcią­gnął powie­trze, które zaświsz­czało w respi­ra­to­rze. – Będzie mu potrzebna twoja cier­pli­wość i serce. To dzięki nim jesteś taki dobry na wodzie.

– Nie martw się o Setha, zaopie­ku­jemy się nim.

– Phi­lip…

– Tu jestem. – Pod­szedł bli­żej i pochy­lił się nad łóż­kiem. – Wszy­scy jeste­śmy.

– Świetny umysł. Doj­dziesz do tego, co zro­bić, żeby wszystko dzia­łało jak trzeba. Nie zosta­wiaj chłopca. Jeste­ście braćmi. Pamię­taj­cie, że jeste­ście braćmi. Taki jestem z was dumny. Z was wszyst­kich. Moi Quin­no­wie. – Uśmiech­nął się nie­znacz­nie i prze­stał wal­czyć. – Teraz pozwól­cie mi odejść.

– Idę po leka­rza. – Ogar­nięty paniką Phi­lip wybiegł na kory­tarz.

Cam i Ethan pró­bo­wali przy­wró­cić ojcu przy­tom­ność. Nikt nie zwra­cał uwagi na chłopca, który sie­dział sku­lony na krze­śle i zaci­skał mocno powieki, żeby powstrzy­mać palące łzy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: