- promocja
Wzgórze Wisielców - ebook
Wzgórze Wisielców - ebook
Gálgahraun, ponure lawowisko na obrzeżach Rejkiawiku. Niegdyś miejsce egzekucji, dziś – atrakcja turystyczna. Aż do tego poranka, kiedy znaleziono tam wiszącego mężczyznę. Gwóźdź wbity w jego klatkę piersiową dowodzi, że to nie było samobójstwo, choć z przyczepionej nim wiadomości został tylko skrawek papieru.
Gdy policja udaje się do mieszkania mężczyzny, okazuje się, że sprawa zamordowanego to nie jedyna zagadka, jaką mają do rozwiązania: w środku został czteroletni chłopiec. Wygląda na to, że nie ma żadnego związku z ofiarą, ale jego rysunki wskazują na to, że był świadkiem czegoś strasznego.
Detektyw Huldar rozpoczyna polowanie na zabójcę, a psycholog dziecięca Freya szuka rodziców chłopca. Kolejne elementy powoli tworzą mroczną układankę: historię przemocy, przywilejów i zemsty.
Czuły portret codziennych ludzkich problemów i frapująca tajemnica czynią tę powieść szczególnie udanym thrillerem. Ekscytujący, zręcznie skonstruowany i napisany kryminał, który porusza najbardziej palące współczesne problemy. „Frettabladid”
Makabrycznością często przypomina Stephena Kinga. Islandzkie długie ciemne noce są najbardziej przerażające w klimatycznych thrillerach Sigurðardóttir. „Financial Times”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-129-8 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIEDZIELA
Pod oponami zachrzęścił żwir. Auto zahamowało z gwałtownym szarpnięciem i Helgi przetoczył się po tylnej kanapie, ocierając policzkiem o szorstką, cuchnącą tapicerkę. To nie mógł być jego samochód. Z trudem otworzył oczy. Wnętrze tonęło w mroku. Po chwili kierowca włączył lampkę na suficie i w jej świetle Helgi dostrzegł śmiecie na podłodze: pogięte puszki po napojach, zmięte opakowanie po chipsach, zużyte serwetki papierowe, dwa złamane papierosy i papierową torebkę po hot dogu. Taksówki robią się coraz gorsze. A może to nie była taksówka? Może złapał okazję? Wsiadł do pierwszego lepszego auta w śródmieściu? Nie pierwszy raz po pijanemu zrobiłby coś, co na trzeźwo nawet nie przyszłoby mu do głowy.
Myślenie wymagało wielkiego wysiłku. Ból przeszył mu głowę, a żołądek, jakby solidaryzując się z nią, skurczył się złowieszczo i po chwili Helgiemu zebrało się na wymioty. Nie miał siły usiąść, czyli obrzyga siedzenie. Sądząc po zapachu, nie będzie pierwszy. Chryste, co on wypił? Zwykle się pilnował i nie chlał aż tyle. Ale jednak to alkohol musiał go wprawić w ten stan. Helgi aż za dobrze pamiętał poczucie bezwładu i zamroczenia, chociaż minęły całe lata, odkąd tak bardzo się upił.
Gdy zaczęły się torsje, Helgi zdołał jakimś cudem przysunąć głowę do krawędzi kanapy, żeby wyrzucić kwaśną zawartość żołądka na podłogę. Na leżących tam śmieciach wymiociny wyglądały tak odrażająco, że zamknął oczy. Z przedniego fotela rozległ się okrzyk, po którym nastąpiły głośne przekleństwa. Nawet w stanie zamroczenia Helgi wiedział, o co chodzi. Nikt nie chciałby mieć obrzyganego samochodu.
Drzwi kierowcy otworzyły się z metalicznym piskiem, by zaraz zamknąć się z trzaskiem, uciszając falę przekleństw i pogrążając samochód w ciemności, gdy automatycznie zgasła lampka na suficie. Zazgrzytał żwir pod butami. Po chwili drzwi przy głowie pasażera otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł strumień świeżego powietrza. Mdłości trochę zelżały, a z nimi ból głowy. Ulga była nieopisana, ale Helgi nie mógł się nią cieszyć zbyt długo. Poczuł brutalny uchwyt i szarpnięcie. Chciał zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu, ale nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Jakby nerwy łączące jego mózg z językiem zostały uszkodzone.
Konsternację przerwało wydane wściekłym głosem polecenie, żeby wysiadł z samochodu. Kierowca wyrzucał go dlatego, że zwymiotował. Ku swojemu zaskoczeniu Helgi wykonał polecenie. Nie chciał usiąść, ale jego stawy i mięśnie zdawały się działać z własnej inicjatywy. Ich wspólny wysiłek postawił go na nogach obok samochodu. Helgi napełnił płuca świeżym powietrzem. Na zewnątrz smakowało jeszcze lepiej. Okrągła tarcza księżyca, bezchmurne niebo i ani jednego podmuchu wiatru, jakby świat nagle całkowicie się zatrzymał. Stojąc z podniesioną głową, żeby podziwiać nocne niebo, Helgi stracił równowagę, ale został złapany przez tę samą silną rękę. Był wdzięczny za tę pomoc. Mógłby się pokaleczyć o krawędzie drobnych kamieni pod nogami.
Gdy przestał się chwiać i stanął względnie prosto, usłyszał, że ma iść przed siebie. Znów wykonał polecenie bez udziału mózgu. Z niejakim zdziwieniem odnotował, że kierowca nie powiedział mu do słuchu za obrzyganie samochodu. Wszystko przebiegało bardzo osobliwie, ale Helgi nie potrafił zebrać myśli na tyle, żeby zrozumieć, w czym uczestniczy. Całkiem możliwe, że dręczy go jeden z tych koszmarnych snów, z których się budzimy tuż przed upadkiem ze stromego urwiska.
Żwir pod nogami ustąpił miejsca omszałej ścieżce wijącej się po charakterystycznie pofałdowanym polu lawowym. Helgi patrzył pod nogi na oszronioną, bladą w świetle księżyca trawę. Tylko tyle mógł zrobić, żeby nie stracić równowagi. Zataczając się, szedł przodem, kierowca podążał tuż za nim. Ilekroć Helgi zaczynał zbaczać ze ścieżki albo przystawał, żeby odzyskać równowagę, silna dłoń popychała go naprzód. Chciał wytłumaczyć, że nie opóźnia marszu celowo, ale jego język okazał się zbyt napęczniały i niemrawy, żeby uformować słowa.
Przez chwilę ścieżka pięła się w górę, potem znów prowadziła wzdłuż pokrytych porostami szczelin rozwierających się między ścianami lawy. Latem musiało to być idealne miejsce na piknik, ale teraz prezentowało się ponuro i niezbyt zachęcająco. Helgi odniósł wrażenie, że rozpoznaje okolicę, podniósł więc głowę, półprzytomnie próbując określić, gdzie jest. Niewiele dalej pole lawowe się kończyło i zaczynało się morze: w ciemności wyglądało na czarne z wyjątkiem miejsc, w których księżyc połyskiwał na grzbietach fal. Ten widok przywołał wspomnienie z dzieciństwa, gdy Helgi szedł razem z dziadkiem wzdłuż wybrzeża takiego jak to, może nawet tego samego. Przypadkiem wypłoszyli dwie kaczki edredonowe. Ptaki odleciały przerażone, jego dziadek podszedł do miejsca, w którym siedziały, i znalazł tam dwa duże niebieskawe jaja leżące w miękkim brązowym gnieździe. Helgi przykucnął, dotknął palcem puchu i miał wrażenie, jakby dotykał powietrza. Gdy się wyprostował, dziadek zwrócił jego uwagę na mewy, które uformowały szeroki krąg nad ich głowami. Fruwały na tyle daleko, że atak nie od razu wydawał się oczywisty, ale stopniowo podlatywały coraz bliżej. Wtedy dziadek powiedział mu, co robią mewy, i Helgi chciał rzucać w nie kamieniami.
Stanęli wobec strasznego dylematu, a on był wystarczająco dużym chłopcem, żeby to rozumieć: jeśli zostaną tam, gdzie stoją, mewy nie odważą się zbliżyć, ale nie przylecą też ptasi rodzice i kacze jaja się wyziębią, przez co znajdujące się w nich zarodki obumrą, jeśli jednak on i jego dziadek odejdą, kaczki w końcu wrócą wysiadywać jaja, ale też istnieje ryzyko, że wcześniej mewy zaatakują niechronione gniazdo. Ostatecznie dziadek zadecydował, że powinni ruszyć dalej swoją drogą, zostawili więc gniazdo, idąc niemal tyłem i z nadzieją wypatrując, czy spłoszone kaczki wracają, by ocalić swoje przyszłe potomstwo. Edredony jednak się nie pojawiły, przynajmniej dopóki nie stracili z oczu ich gniazda. Helgi nigdy się nie dowiedział, co nastąpiło potem.
Teraz jednak, w zimie, żadnych jajek nie było. Puchu też nie. Dawno został zebrany, oczyszczony, wepchnięty do kołder i sprzedany zamożnym obcokrajowcom.
Kolejne mocne popchnięcie z tyłu uświadomiło Helgiemu, że przestał iść, powoli więc ruszył przed siebie po ścieżce wijącej się w górę zbocza. Niedługo później usłyszał polecenie, że ma się zatrzymać.
Oderwał wzrok od ziemi i w otępiałym zaskoczeniu wpatrywał się w scenerię jakby żywcem wziętą z Władcy pierścieni: wysoką czarną formację skalną rozdzieloną na dwie części sterczące w niebo. Między nimi, niczym kładka, leżała ciężka deska. Czyżby sen zawiódł go do Mordoru? Zanim spowolniony umysł zdołał doprowadzić go do jakiejkolwiek konkluzji, znów został popchnięty do przodu, tym razem w kierunku jednej ze skał. Pokrywały ją pozostałe po lecie kępki uschłej trawy, dzięki czemu dość łatwo było się wspinać. Na rozkaz mężczyzny Helgi zatrzymał się przed wierzchołkiem, po czym wdrapał się na wąską półkę, która wystawała nad szczelinę między dwoma wypiętrzeniami lawowymi. Stał tam, wpatrując się w morze, które rozjaśnione światłem księżyca przy spokojnej pogodzie wyglądało na pozór niewinnie i łagodnie.
Chwiejąc się niebezpiecznie, Helgi zdał sobie sprawę, że prędzej czy później musi stamtąd spaść. Co dziwne, wcale go to nie przeraziło. Nie stał aż tak wysoko nad ziemią, no i wszystko to mu się śniło, prawda? Tylko że w jego snach otchłań zwykle była bezdenna, tutaj zaś wyraźnie widział porośniętą szczelinę między ścianami lawy.
Ręka odwróciła go i stanął twarzą do jej właściciela, który wspiął się na szczyt razem z nim. Dolna część twarzy mężczyzny była zasłonięta szalikiem. Helgi widział więc tylko jego oczy, zmrużone i przepełnione taką odrazą, że wzdrygnął się i spuścił wzrok. Zauważył jakieś narzędzie, czarne z jaśniejszymi elementami, prawdopodobnie żółtymi, które mężczyzna trzymał w prawej ręce. Lewą chwycił Helgiego za klapę, przyciągnął bliżej siebie i zaczął rozpinać górne guziki jego płaszcza. Następnie wyjął z kieszeni kartkę papieru i przyłożył ją do odsłoniętej piersi. Helgi starał się przeczytać kilka linijek tekstu, które na niej widniały, ale litery były do góry nogami. Księżyc świecił tak jasno, że gdyby nie był taki otępiały, zdołałby je odcyfrować. Podjęty wysiłek ożywił nieco jego umysł i w przebłysku świadomości Helgi przypomniał sobie, że wcześniej został zmuszony do podpisania jakiegoś papieru, który mu podsunięto. Na nim jednak napisano dużo więcej… Przeczytał tamten tekst i pamiętał, że jego treść zrobiła na nim wielkie wrażenie. Ale dobre czy złe? Jego myśli znów spowolniły i nie potrafił już sobie tego przypomnieć.
Uniosła się druga ręka mężczyzny i po chwili Helgi patrzył, jak narzędzie przysuwa się do jego piersi. Zdziwiony, zmarszczył brwi i czekał. Nie czuł strachu, tylko ciekawość. Nie rozpoznawał tego narzędzia, bo sam ich właściwie nie miał. Do czego mogło służyć?
Patrzył, jak palce mężczyzny zaciskają się wokół rękojeści, później ciszę przerwał głośny trzask. Helgi poczuł w klatce piersiowej potworne ukłucie, które na chwilę pozbawiło go tchu. Przechylił się do tyłu i zapewne spadłby z półki, gdyby ręka znów go nie chwyciła. Mimo przeszywającego bólu poczuł ulgę. Skoro mężczyzna ocalił go przed upadkiem, to chyba nie zamierzał wyrządzać mu poważnej krzywdy.
Coś przesunęło się przez jego głowę. Spojrzał w dół i zobaczył gruby sznur zwisający wzdłuż obolałej piersi niczym nieforemny naszyjnik. Może wynikało to ze spóźnionej troski o jego bezpieczeństwo: przecież przywiązany do skały nie mógłby z niej spaść. Zaraz jednak poczuł, że sznur zaciska mu się wokół szyi, i chciał powiedzieć, że to nie jest dobry pomysł i lepiej obwiązać go wokół pasa. Tylko że język wciąż miał zbyt napęczniały, żeby formułować słowa, a przez ból w klatce piersiowej z trudem łapał oddech.
Za bardzo się tym nie przejmował. Przecież to był tylko sen. Nic innego. Gdyby spadł, mógłby pofrunąć. Lada chwila się obudzi i ból zniknie razem z poczuciem nierzeczywistości.
Gdy jego towarzysz przeklinał, Helgi patrzył na morze. Zauważył, że fale zaczynają marszczyć spokojną dotychczas powierzchnię. Z drugiej strony zatoki widział znajome białe budynki z ciemnymi dachami: prezydencka rezydencja w Bessastadir. Na pewno mu się to śni. Zamroczony umysł przywołał coś, co się wiązało z tym fragmentem wybrzeża, i wzdrygnął się na to wspomnienie. Bał się nawet, że znów zwymiotuje. Wracając do teraźniejszości, zdał sobie sprawę, jak bardzo z pięknem otaczającego go krajobrazu kłóci się stek przekleństw miotanych przez mężczyznę, który stoi za nim.
Ale przekleństwa właściwie do niego nie docierały. Widok był tak kojący, że nawet ból w klatce piersiowej zdawał się niknąć. Helgi przeniósł wzrok z rezydencji prezydenckiej na zatokę. Całą uwagę skupił na falach, które połyskiwały na czarnej powierzchni morza. Daleko nad horyzontem wisiały kłęby chmur niczym gruba czarna wstęga przepasająca niebo. Helgi czuł, że zasypia, co bardzo go dziwiło, bo przecież już znajdował się we śnie.
Rozbudziło go kolejne silne uderzenie, już ostatnie, jak miało się okazać; tym razem cios w plecy. Helgi runął do przodu, spadł z półki i przez kilka sekund pędził w powietrzu, dopóki nie zatrzymało go gwałtowne szarpnięcie sznura. Wtedy się okazało, że nie potrafi latać. Bo to jednak nie był sen.ROZDZIAŁ 2
Poruszone wiatrem zwłoki powoli zatoczyły półokrąg najpierw w jedną, później w drugą stronę. Huldar uciekł wzrokiem, gdy ponownie ukazała się sina twarz. Z wywalonym, przeraźliwie czarnym językiem. Głowa wisielca opadła na klatkę piersiową, jakby gapił się na swoje stopy zaskoczony, że zgubił jeden but. A but zabezpieczyli technicy kryminalistyczni i teraz leżał w plastikowej torebce w ich furgonetce, chociaż nikt się nie spodziewał, że wynik jego analizy rzuci jakiekolwiek światło na powody tego smutnego samobójstwa. Mimo to policjanci musieli się trzymać procedur gromadzenia dowodów rzeczowych, choć tym razem chyba tylko but został potraktowany zgodnie ze wszystkimi przepisami.
Huldar odwrócił się tyłem do zmarłego mężczyzny i zaczął obserwować pofałdowany teren Gálgahraun. Kilka lat wcześniej uczestniczył w organizowanym na tym terenie obozie kondycyjnym, podczas którego policjantom przekazano podstawowe fakty dotyczące tego pola lawowego. Lawa uformowała się tysiące lat temu, gdy rządziły tu lisy polarne – długo przed tym, zanim stopę na Islandii postawił człowiek. Niezwykle nieregularna, nierówna powierzchnia terenu powstała, gdy rozżarzona lawa przetoczyła się po bagnistym terenie sąsiadującym z brzegiem morza, powodując wrzenie bagna i eksplozje nie do końca stwardniałych płyt lawowych. W ten sposób ukształtowały się szczeliny, kratery, kamienne iglice oraz wzniesienia i fałdy rozchodzące się we wszystkich kierunkach. Nawet dywan z mchów, które przez stulecia pokryły powierzchnię lawy, nie zmiękczał jej surowości. Był to pejzaż ponury i niepokojący.
– Dziwne wybrał sobie miejsce, żeby się powiesić, nie uważasz? – zauważył Huldar, zerkając na swojego kolegę Gudlaugura.
– Miejsce jak każde inne. – Gudlaugur nadal wpatrywał się w zwisające na końcu sznura ciało. – Przynajmniej mógł być pewien, że nie znajdzie go nikt z najbliższych. Obstawiałbym, że właśnie dlatego zrobił to tutaj.
– Możliwe. – Huldar był nieprzekonany. Cała operacja wymagała nadzwyczajnego wysiłku. Choćby dlatego, że miejsce było znacznie oddalone od szosy, a deska użyta jako szubienica na pewno ważyła niemało, co mógł ocenić swoim stolarskim okiem. Ostatnich minut własnego życia Huldar z pewnością nie chciałby poświęcić na taszczenie ciężkiej deski po polu lawowym. Nie podzielił się jednak tą myślą z Gudlaugurem. Jego młody kolega był wyraźnie skacowany w ten niedzielny poranek: czerwone oczy, włosy w nieładzie i lukrecjowe landrynki wtykane do ust jedna za drugą. Zdecydowanie więc nie był gotowy na polemiki, gdy już się w ogóle odezwał.
Huldar spojrzał na rozcięte głębokim pęknięciem wzgórze, przy którym koledzy właśnie się głowili, jak ściągnąć na dół powieszonego mężczyznę. Sznur obwiązywał deskę przerzuconą nad szczeliną, było więc jasne, że jeśli go przetną, zwłoki runą na ziemię, być może po drodze dodatkowo kiereszując się o ostre kamienie. Nikogo nie trzeba było przekonywać, że lepiej będzie ściągnąć zwłoki nienaruszone. Erla stała bezpośrednio pod wiszącą sylwetką i wskazywała na coś podniesioną ręką, krzycząc do funkcjonariuszy, którzy wspięli się na wierzchołek po jednej i po drugiej stronie. Dzielnie próbowali robić, co im kazała, ale czym innym jest wydawać rozkazy, gdy się stoi na ziemi, a czym innym wprowadzać je w życie, gdy się przycupnęło niepewnie na półce skalnej. Było oczywiste, że lada moment Erla straci cierpliwość i sama wespnie się na górę, żeby im pokazać, co mają zrobić. Niewątpliwie po takim bezcelowym wysiłku byłaby jeszcze bardziej zirytowana niż teraz.
Deska zapiszczała i skrzypnęła niepokojąco, gdy jeden z funkcjonariuszy na nią wpełzł. Nie było jasne, co chce osiągnąć: musiałby mieć nadludzką siłę, żeby wciągnąć zwłoki na górę, a następnie odczołgać się z powrotem w bezpieczne miejsce, ciągnąc je za sobą. Ale i tak głośne protesty obciążonego drewna szybko skłoniły go do zmiany zdania i przeprowadzenia pośpiesznego odwrotu. Erla westchnęła gwałtownie, nie kryjąc rozczarowania. Czyli pomysł był jej.
– Czy nie byłoby lepiej pożyczyć sieć od strażaków? A właściwie to coś, co rozkładają, żeby łapać ludzi wyskakujących z płonącego budynku. Gdybyśmy rozpostarli takie coś na dole, zwłoki by się nie zniszczyły.
Huldar musiał stłumić uśmiech, zanim odwrócił głowę. Głos należał do Líny, studentki Uniwersytetu w Akureyri odbywającej właśnie praktyki. Trafiła do nich jako pierwsza z grupy studentów, którzy wybrali nowy kierunek studiów policyjnych. Chociaż nikt z wydziału do spraw zabójstw nie powiedział tego głośno, to jednak wszyscy sceptycznie oceniali te studia. Ich uprzedzenie po części wynikało z podświadomego strachu, że każdy kolejny kandydat do pracy w dochodzeniówce będzie machał takim dyplomem. Czy wówczas oni wrócą do prewencji i znów będą patrolować pełne turystów ulice, interweniować na hałaśliwych domówkach i wypisywać mandaty za drobne wykroczenia?
Sam Huldar się tym nie przejmował. Gdyby w policji spotkała go kolejna degradacja, zawsze mógłby wrócić do stolarstwa. Poza tym praktykantka była źródłem nieustającej rozrywki, zwłaszcza gdy ujawniał się jej talent do nadeptywania ludziom na odcisk.
Bez przerwy podkreślała, że funkcjonariusze wydziału do spraw zabójstw nie postępują zgodnie z zasadami, albo poprawiała używaną przez nich terminologię, albo cytowała im fragmenty podręczników i przytaczała badania naukowe. Ilekroć robiła to w obecności Erli, można było niemal zobaczyć dym idący z uszu ich szefowej. Huldar ledwie powstrzymywał wtedy wesołość, podobnie jak wówczas gdy praktykantka jakąś mało taktowną uwagą przycierała nosa Gudlaugurowi.
– Nie ma czasu na pożyczanie sieci, Líno. Ale pomysł dobry.
Na jego pochwałę odpowiedziała uśmiechem. Była niska, nie sięgała mu nawet do ramienia, miała rude włosy i karnację tak bardzo przypominającą kolor kości słoniowej, że zęby prawie się nie odróżniały od cery. Po chwili spoważniała i znów się skupiła na postępowaniu.
Huldar podejrzewał, że Erlą kierowały niskie pobudki, gdy poleciła Línie przyjechać na miejsce znalezienia zwłok. Oficjalnie chodziło o to, żeby dziewczyna zapoznała się z procedurami obowiązującymi w takich przypadkach, ale po cichu Erla niewątpliwie liczyła, że zszokowana praktykantka zwróci śniadanie. Lína była jednak na to o wiele za twarda. Przepchnęła się na sam front i stała tam, obserwując dyndające zwłoki z takim przejęciem, jakby patrzyła na zwisającą na kablu żarówkę. Gdy wreszcie opuściła głowę, zmarszczyła brwi i zaczęła się na głos zastanawiać, dlaczego Erla nie wydała rozkazu, żeby teren ogrodzić taśmą. Szorstka odpowiedź przełożonej, że teraz nie ma na to czasu, nie skłoniła Líny do milczenia i Huldar musiał ją odciągnąć na bok, żeby wyjaśnić, że chodzi o wyjątek, który z pewnością został wymieniony w jej podręcznikach: sytuację, gdy od standardowych procedur ważniejszy jest pośpiech. Jego wypowiedź została nagrodzona grymasem: Lína najwyraźniej nie uznawała obecnej sytuacji za pilną na tyle, żeby łamać reguły.
Była jednak osamotniona w tej opinii. Reszta zespołu doskonale rozumiała, jak istotne jest tempo. Nie co dzień policja odbierała telefon od pracownika rezydencji prezydenta Islandii w Bessastadir, który poinformował o znalezieniu zwłok. Normalnie do takiego zgłoszenia wysłano by dwóch funkcjonariuszy w towarzystwie ekipy techników kryminalistycznych, ale tym razem na miejscu roiło się od policji. W panice, która wybuchła po przyjęciu zgłoszenia, niemal każdy dostępny funkcjonariusz został skierowany na wskazane miejsce, a kilku wezwano nawet mimo wolnego dnia. Niewątpliwie chodziło o przyśpieszenie procesu usuwania zwłok, ale w praktyce efekt okazał się odwrotny do zamierzonego. Większość funkcjonariuszy nie miała żadnego zajęcia i plątała się tylko pod nogami.
Gdy zadzwonił telefon Erli, Huldar obserwował przebieg rozmowy. Erla zamknęła oczy i pocierała czoło, najwyraźniej wysłuchując cierpkich słów od przełożonych. Nic dziwnego, że góra ględziła. Nie chcieli wyjść na niekompetentnych przed obstawą delegacji supermocarstwa. Huldar uśmiechnął się na myśl o tym, ale jego uśmiech zbladł, gdy Erla rzuciła spojrzenie w jego kierunku, zakończyła rozmowę i wsunęła komórkę z powrotem do kieszeni.
– Czas minął! Odcinamy go! – wrzasnęła do ludzi na górze. – Kolumna wyruszyła i dotrze do Bessastadir za pół godziny. Do tego czasu mamy się stąd wynieść. Trudno, zwłoki muszą się trochę poobijać. Podejrzewam, że zmarłemu i tak będzie wszystko jedno.
Huldar zauważył, że Lína otwiera usta z wyraźną dezaprobatą. Zapewne w rozdziale poświęconym zabezpieczaniu dowodów w miejscu znalezienia zwłok nie wspominano o wizytach zagranicznych dygnitarzy. Kładąc rękę na jej ramieniu, Huldar szepnął do delikatnego białego ucha:
– Na twoim miejscu bym się nie odzywał. To nie przyniesie nic dobrego.
Usta Líny zacisnęły się w wąską kreskę. Owszem, brakowało jej doświadczenia, ale nie była głupia. Znała tło sprawy, ponieważ uczestniczyła w odprawie zorganizowanej przez Erlę przed wyjazdem. Z niezadowoloną miną wpatrywała się w rezydencję prezydentów, Bessastadir, położoną za zatoką. Huldar mógłby się założyć, że w najbliższych wyborach Lína nie zagłosuje na urzędującego prezydenta, chociaż on nie miał z tym zdarzeniem nic wspólnego. Jego jedynym grzechem było zorganizowanie przyjęcia z okazji rozpoczęcia oficjalnej wizyty chińskiego ministra spraw zagranicznych. Funkcjonariusze ochrony ministra, którzy przyjechali wcześniej, żeby zabezpieczyć teren, zauważyli wisielca między skałami po drugiej stronie zatoki Lambhúsatjörn. Martwy mężczyzna nie został odkryty przez personel pałacu prezydenckiego, bo wcześniej cały teren pokrywała warstwa gęstej mgły.
Jak można było się spodziewać, odkrycie zwłok wywołało istne pandemonium w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, którego pracownikom przypadło zadanie nie do pozazdroszczenia, ponieważ musieli odwieść chińską ambasadę i ochronę od decyzji, by zawrócić samolot ministra. Ostatecznie udało im się przekonać gości, że to nie jest protest inspirowany przez Falun Gong, lecz niewiarygodnie wręcz niefortunny zbieg okoliczności. Wspólnymi siłami uradzono, że wszystko odbędzie się według ustalonego programu, pod warunkiem oczywiście, że zwłoki zostaną usunięte przed przyjazdem ministra.
Tyle tylko że pracownicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie mieli pojęcia, ile czasu policja potrzebuje na opanowanie sytuacji. Zanim biuro komisarza policji przekazało sprawę Erli, samolot chińskiego ministra podchodził do lądowania w Keflavíku. Erla usłyszała, że po nieboszczyku i policjantach ma nie pozostać nawet ślad i muszą się uwinąć, zanim ministerialna kawalkada przejedzie obok Álftanes, chociaż teren wokół wzgórza był niewidoczny z trasy przejazdu. Chodziło o to, żeby nikt ich nie dostrzegł z Bessastadir. Pod żadnym pozorem nie można było postawić prezydenta w żenującej sytuacji tłumaczenia gościowi, co tabuny policji robią po drugiej stronie zatoki. Po tym incydencie Islandia niemal na pewno nie mogła już liczyć na wypożyczenie pandy wielkiej, choć wciąż była jeszcze nadzieja, że wizyta wzmocni wzajemną wymianę handlową.
Huldar i Lína z zainteresowaniem obserwowali działania swoich kolegów, którzy podzielili się na dwie grupy, po jednej na każdym wypiętrzeniu, i właśnie próbowali wysunąć nożyce na tyle daleko, żeby przeciąć sznur. Szybko jednak się okazało, że to misja nie do wykonania. Erla wyjęła telefon, żeby sprawdzić, która godzina, po czym krzyknęła, żeby zepchnąć wszystko razem: deskę, sznur i zwłoki.
Dzięki wspólnemu wysiłkowi funkcjonariuszom po obydwu stronach udało się unieść deskę, a następnie zrzucić ją na ziemię z całym obciążeniem.
Gdy to się działo, Huldar szturchnął bladego, milczącego Gudlaugura i we dwóch poszli po nosze pozostawione przy ścieżce prowadzącej na wzgórze. Wrócili chwilę po tym, jak martwy mężczyzna runął na ziemię, i podeszli do jego zwłok, które teraz leżały przygniecione potężną deską. Policjanci, którzy zdążyli już zejść na dół, pomogli im odciąć sznur i przesunąć ciężkie drewno. Później Gudlaugur oraz jeden z mundurowych odwrócili zwłoki, a po obydwu stronach ustawili się funkcjonariusze gotowi przenieść je na nosze. W tym momencie Huldar dyskretnie się wycofał. Nie chciał z bliska oglądać groteskowej maski pośmiertnej wisielca.
– Stop! – W głosie Líny pobrzmiewał autorytet, jakby krzyczał ktoś przyzwyczajony do posłuchu. Zważywszy na jej mierne doświadczenie, zakrawało to na żart. Huldar przeglądał CV praktykantki, zanim się u nich pojawiła, wiedział więc, że ma na koncie jedynie typowy dla młodych ludzi zestaw prac wakacyjnych: wydział parków i zieleni miejskiej w Akureyri, kasa w supermarkecie, zakład przetwórstwa rybnego i kino. Trudno było zgadnąć, które z tych zajęć wyrobiło w niej taką stanowczość, może pokrzykiwanie na kinomanów, żeby wyłączyli telefony komórkowe przed rozpoczęciem projekcji.
– Nie ty wydajesz tu rozkazy! – Z wściekłości na tę ingerencję Erla miała siną twarz. Machając ręką na grupę stojącą przy zwłokach, warknęła, żeby natychmiast przenieśli je na nosze.
– Ale… – Lína nie dawała się zniechęcić.
– Ale, kurwa, co? Nie rozumiesz, kurwa, prostego rozkazu? – Erla była naprawdę wściekła i jak zawsze dawała temu wyraz wulgarnym językiem.
Huldar rzucił Línie ostrzegawcze spojrzenie. Ignorując go, dziewczyna kontynuowała:
– Nie widzisz? Tutaj, na piersi. – Wskazała na zwłoki.
Chociaż nie było wątpliwości, że ściągną na siebie gniew Erli, kilku funkcjonariuszy nie zdołało się oprzeć impulsowi i podążyło wzrokiem za palcem Líny. Wgapiali się w klatkę piersiową zmarłego. Potem ich zaintrygowane twarze pochylały się niżej. Ale Huldar dobrze wiedział, na co patrzy: to była główka gwoździa, prawdopodobnie czterocalowego. Pod nią znajdował się strzępek papieru, jakby tym gwoździem do piersi denata przybito jakąś notkę.
Erla najwyraźniej zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Z jej ust wydobył się przejmujący jęk.
To nie mogło być samobójstwo. Mało komu wystarczyłoby determinacji, żeby wbić we własne ciało taki cholernie wielki gwóźdź. Niemal na pewno znajdowali się na miejscu zbrodni, które właśnie potraktowali jak banda amatorów. W panice nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby wezwać medyka sądowego.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia praktyk zawodowych dezaprobata na twarzy Líny miała pełne uzasadnienie.
– Cofnijcie się! – Głos Erli brzmiał spokojnie, chociaż z całą pewnością spokojna nie była. – Przykryjcie go czymś, żeby nie był widoczny z Bessastadir. Nawet przez lornetkę. Zakamuflujcie go trawą albo czymś innym, dzięki czemu wtopi się w otoczenie. – Zamknęła oczy i potarła ze złością powieki. – Potem spieprzamy stąd i czekamy, aż te cholerne snoby się rozjadą.