Wzór na szczęście - ebook
Wzór na szczęście - ebook
Jeśli chcesz w prosty dowiedzieć się o najistotniejszych zasadach dających szczęście, pragniesz iść za słowami Jezusa ta książka jest dla Ciebie.
Wzór na szczęście to pełne prostoty słowa mówiące o tym co najważniejsze dla chrześcijanina: o oczekiwaniu i tęsknocie za Bogiem; o zaufaniu Jezusowi w trudnych sytuacjach; o miłości i służbie innym; o powstawaniu z upadków o powrocie do Miłosierdzia Bożego, o tajemnicy wieczności i doczesności; o ludzkiej wolności, którą szanuje Pan Bóg.
Autor nawiązuje do wielu życiowych przykładów, które obrazują wagę podstawowych prawd kształtujących życie chrześcijanina.
* * *
Stajesz przed Bogiem i chcesz być bardzo poprawny czasem. Ja też Mu nieraz chcę wszystko tak ładnie powiedzieć, a wystarczy, bym dał serce. Kościół powie w jednej z prefacji mszalnych: „Nasze modlitwy, Boże, niczego Tobie nie dodają, ale się przyczyniają do naszego uświęcenia”. Stając przed Bogiem, nie myśl, że Go ubogacisz, że Pan Bóg z zadowoleniem patrzy i się zachwyca: „Ach, ten to mnie uradował!”, albo że aniołowie przesuwają na swoich liczydłach ilość twoich pacierzy i mówią: „Ten jest pobożny!”. Bądź przed Bogiem prawdziwy. „Nie umiem Cię zrozumieć. Tak mi jest tu ciężko. Wołam, byś mnie przytulił, ale jeśli mnie nie przytulisz, to i tak będę przy Tobie stał”
Mała Tereska miała nieraz wyrzuty sumienia, że zdarza się jej zasypiać na rozmyślaniu, ale potem napisała, że przecież mama kocha swoje dziecko też wtedy, gdy śpi, więc „Bóg mnie kocha także, gdy zasypiam na rozmyślaniu”. Bądź przed Nim prawdziwy, szczery. Naprawdę – nic na siłę. To jest twój wybór – On zaprasza i czeka.
Jezu, który jesteś tak pokorny, że jak żebrak czekasz na chwile spotkania, na audiencję u wrót naszego wielkiego życia, naucz nas takiej pokornej miłości. Amen.
(fragmenty książki)
* * *
Ks. Wacław Gradalski - prezez i założyciel fundacji charytatywnej im. Bp. Czesława Domina jest także współzałożycielem polskiej gałęzi włoskiej wspólnoty CENACOLO (Wieczernik) – dzieła pomocy uzależnionej młodzieży, oprócz szerokiej działalności charytatywnej i ewangelizacyjnej prowadzi szereg rekolekcji.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-587-3 |
Rozmiar pliku: | 769 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Weźmy na początek jakiś przykład, choćby okres Adwentu. Zwykle w Adwencie zaczynamy przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Nie tylko te liturgiczne, najważniejsze, ale także zewnętrzne, doczesne. W sklepach i na billboardach widać wtedy gorączkę promocji świątecznych. W rodzinach, choć do świąt jeszcze prawie miesiąc, już myślimy, jak będzie w tym roku, kto przyjedzie na święta, a kto nie przyjedzie.
Większość z nas lubi święta. Mówiąc o Bożym Narodzeniu, zwykle znajdujemy słowa ciepłe i serdeczne. Nie jest tak jednak dla wszystkich. Niedawno rozmawiałem z siedemnastoletnią Justyną, która powiedziała mi wprost: „Nienawidzę Bożego Narodzenia, nie zniosę kolejnej Wigilii w moim rodzinnym domu. My się po prostu nienawidzimy, w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Wszystko jest udawane, takie sztywne, pozornie poprawne. Już sobie odłożyłam pieniądze. Wynajmę pokój w hotelu i tam dwa dni przesiedzę”. Czy tak wygląda Adwent jako oczekiwanie na Boże Narodzenie? Adwent jako oczekiwanie na radość przyjścia Pana?
Różnie z tym czekaniem jest, a przecież Jezus w Ewangeliach często mówi o swoim powrocie…
Czekanie.
Czy ja czekam na Niego?
Wartość czekania zależy od wielu czynników. Najpierw od samych osób, od tego, kto na kogo czeka. Z radością czeka się na przykład na kogoś ukochanego. Zakochany, narzeczony, czeka z wytęsknieniem na swoją dziewczynę. Wyjechała tylko na kilka dni, a on już nie może się doczekać jej powrotu. Pisze SMS za SMS-em, wykonuje telefon za telefonem. Można mu życzyć, żeby tak potrafił czekać na nią przez całe życie, gdy w przyszłości będą się rozstawać ze względu na jakieś wyjazdy czy inne okoliczności. Życie pokazuje, że różnie potem może być. Jest jednak nadzieja.
Czekają dzieci – mama gdzieś pojechała i teraz tęsknią. Czeka syn, mały chłopiec, ponieważ tata ma wrócić. Czeka, bo gdy tylko tata wróci, to się z nim pobawi, albo przywiezie jakiś samochodzik czy inną zabawkę. Ale nie zawsze tak bywa. W naszym domu, we wspólnocie Cenacolo, jest młody chłopak, który do wspólnoty przyszedł niedawno. Podczas pierwszej naszej rozmowy mówi: „Nienawidzę swojego ojca. Wyprowadził się ode mnie i od mamy pięć lat temu, ale pamiętam go tylko jako tego, który nas bił. Pamiętam, jak pijany wracał do domu i ciągle bił matkę. Nie umiem mu tego wybaczyć”. Na razie jedynie go słucham. Potrzeba jeszcze czasu, by Jezus uleczył jego rany, by on sam zrozumiał, że dopiero gdy uwolni serce, przyjdzie dla niego pomoc. On z pewnością nie czekał na ojca z radością. Gdy wspomina tamte chwile z dzieciństwa, pięść mu się zaciska i złość w nim rośnie.
Inaczej czeka się na kogoś ukochanego, inaczej na coś, co przyniesie cierpienie, inaczej na kogoś, kto nas skrzywdzi.
Inne jest oczekiwanie skazańca na rozpoczęcie wyroku, a inne więźnia, który ma zakończyć odsiadywanie kary. Podobnie jest też z dzieckiem. Inaczej czeka na kochanych rodziców, gdy było grzeczne, gdy spodziewa się nagrody i przytulenia, a inaczej wtedy, gdy zrobiło coś złego. Mama kazała mu być w domu i zachowywać się spokojnie, a ono szalało i stłukło pamiątkowy rodzinny dzban, który przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie. Nawet kochane dziecko drży wtedy, ponieważ jak mama wróci, to może mu dać w skórę.
A jak my czekamy na Jezusa? Czy czekamy tylko na te lub inne święta, czy może także na spotkanie z Nim?
Powróćmy jeszcze raz do Adwentu. Ten czas to coś więcej niż czekanie na choinkę, na gwiazdkę i na kolędy. Wtedy Kościół przypomina nam, że Jezus powiedział: „Wrócę”, „Przyjdę ponownie”. Jezus powiedział nawet, że przyjdzie znienacka, niespodziewanie dla nas.
Wyobraź sobie, że nie ma w domu osoby, którą bardzo kochasz, i nie ma jej już dosyć długo. Idziesz wieczorem spać i w ciągu nocy budzi cię jakiś hałas, ponieważ osoba ta nagle wróciła, przyjechała. W pierwszym momencie zaskoczenie, może strach, bo nie wiesz, co się dzieje, ale gdy ją rozpoznasz, wszystkie te uczucia ustępują ogromnej radości. Mówisz tylko: „Jesteś, tak tęskniłem”. Jezus także wróci w chwili mojej śmierci. To będzie ten dzień.
Czy my na Jego przyjście czekamy z radością, czy raczej z lękiem? Czy jest to dla nas obietnica, że Jezus przyjdzie i nie będzie już cierpienia, nie będzie już smutku ani tęsknoty? Nie będzie lęku, nie będzie zmęczenia, ale tylko samo szczęście? „Gdyby tak nie było, tobym wam powiedział” – mówi Jezus. Wierzysz w to? Czekasz? Chcesz tego spotkania? Wreszcie stajemy wobec pytania: Jak na Niego czekasz? Ze świadomością, że będziemy szczęśliwi, gdy się spotkamy z Jezusem, czy ze świadomością, że gdy przyjdzie, zostaniemy zawstydzeni albo może otrzymamy słuszną karę za zło, którego się dopuszczamy? Bóg dał nam pragnienie miłości i Jezus ukazuje nam Ojca jako Tego, który na to pragnienie odpowiada. W każdym jest pragnienie miłości. Choćby się czasem wydawało, że są ludzie twardzi, niemający takiej potrzeby – ponieważ jesteśmy otwarci na miłość, która nie umiera.
Prowadzę fundację. Dziesięć lat temu pod Kołobrzegiem dostaliśmy starą szkołę do remontu i zagospodarowania. Miałem pomysł, by stworzyć tam dom samotnej matki, ale nie było pieniędzy ani możliwości, żeby je zdobyć. Szukałem pracowników, którzy by taniej coś dla nas zrobili. Byłem wtedy proboszczem w Kołobrzegu. W końcu zgłosiło się trzech bezdomnych, przyszli niby przypadkowo. Zaproponowałem im tę pracę. W tym czasie mieszkali u nas, mieli w naszym ośrodku utrzymanie i jakiś drobny grosz za wykonywaną pracę. Pracowali gorliwie, dobrze. Wkrótce dom był gotowy. Samotne kobiety już w kolejce czekały, żeby go zasiedlić. Przyjechał biskup, poświęcił miejsce. Wtedy wprowadziły się te samotne, opuszczone matki. A ci trzej panowie za kilka dni okradli mnie. Zabrali wszystko, co tylko miało wartość – elektronarzędzia, wiertarki, piły. Dorzucili telewizor, wideo, a potem uciekli.
Był środek zimy. Pomyślałem sobie wtedy: „Co w tych ludziach siedzi?”. Obiecywałem przecież, że im znajdę stałą pracę, żeby mieli jakieś źródło utrzymania i mogli się ustabilizować. Dziwne to było dla mnie. Musiałem jednak stratę przeboleć. Minął może miesiąc i jeden z nich – Robert – wrócił. Robert, który miał wtedy dwadzieścia siedem czy dwadzieścia osiem lat, był sierotą z domu dziecka, przesiedział dwa, może trzy lata w więzieniu za drobne kradzieże. Wydawało się, że twardziel taki, a wrócił i mówi: „Niech mnie ksiądz przyjmie z powrotem”. A ja na to oczywiście odpowiadam: „Ty zwariowałeś? Złodzieja?”. Wszyscy, którzy pracowali ze mną w ośrodku przy parafii, to samo mówili: „Chyba ksiądz złodzieja nie przyjmie do pracy, trzeba dzwonić na policję, to prosta droga”. Coś mi jednak mówiło wewnątrz, chyba Pan Bóg dawał takie natchnienie: „Porozmawiaj z nim, usiądź, może go uratujesz”.
Niewiele miałem czasu, ale usiadłem i mówię: „Robert, patrz, życie leci, tułasz się po świecie, a to w więzieniu, a to po dworcach. Przymarzasz, głodujesz. Miałeś tu już wszystko, obiecywałem, że ci życie pomogę ułożyć, i nie mogę zrozumieć, jak mogłeś tak postąpić, jak mogłeś zniszczyć wszystko, a teraz jeszcze prosisz, żebym cię przyjął z powrotem? Czy ty się w życiu nie ustatkujesz, nie masz w życiu jakichś planów? Co byś chciał robić? No, pomyśl. Czego byś chciał od życia?”. On na mnie spojrzał, takim groźnym dość spojrzeniem, i widzę, że łza mu się w oku zakręciła. „Księże, ja to bym chciał tylko jednego, żeby mnie ktoś kiedyś pokochał”. On mnie tak zaskoczył tą odpowiedzią, że nie wiedziałem, co mam zrobić. Przyjąłem go, zostawiłem – poznał szybko dziewczynę, pobrali się, w stołówce na parafii było wesele. Dziś mieszkają w Kołobrzegu już dziesięć lat, mają dwójkę dzieci. Widuję ich czasem.
Znalazł to, czego szukał, ale wtedy nie wiedział jeszcze o jednym – że Bóg go kocha zawsze. Tego mu było bardzo trudno doświadczyć – życie go poraniło, tyle razy był smutny i cierpiący.
Czekanie na Boga to czekanie na Tego, który jest miłością, a my mamy do Niego tyle pretensji. „Tego mi nie dałeś, w tej sprawie mnie nie wysłuchałeś. Jak się mam cieszyć ze spotkania z Tobą, kiedy modlitwa jest taka trudna? Co to za radość, kiedy tylko zakazy, nakazy?”
Jakiego Boga znasz? Tyrana czy sędziego? Jaki jest twój Bóg? A jaki jest ten prawdziwy Bóg, który stał się człowiekiem, ponieważ bardzo umiłował? Dawno już – dwadzieścia lat temu, może trochę więcej – oglądałem film Krzysztofa Kieślowskiego z serii opartej na Dekalogu. Tak też nazywał się ten cykl: Dekalog. Pierwszy odcinek odnoszący się do pierwszego przykazania opowiada historię profesora informatyki, który pasjonuje się wykładanym przedmiotem. Studenci i widzowie mogą zobaczyć go mówiącego, że komputer jest jak Bóg. Profesor pochodzi z katolickiej rodziny, ale jest niewierzący. Uważa, że komputer to inteligentny umysł i że jeszcze trochę i komputer zacznie kierować światem. Profesor wychowuje synka, który jest w drugiej klasie podstawówki. Nie ma żony. Nie wiemy, czy się rozeszli, czy coś innego się stało, w filmie nie jest to do końca wyjaśnione. Może wyjechała gdzieś daleko i ma wrócić? W wychowaniu synka pomaga mu czasem jego rodzona siostra, ciocia malca, która gdy trzeba, odbiera go ze szkoły, czasem bierze na obiad. I tak to wygląda – raz jest tato, raz ciocia. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że ciocia jest wierząca. Nie dewotka, ale normalnie wierząca.
Akcja zawiązuje się, gdy chłopiec dostaje od ojca na Gwiazdkę łyżwy – jego wytęskniony prezent. Jednak jeszcze przed Gwiazdką malec wypatrzył, że łyżwy są schowane w tapczanie. I zaczyna męczyć tatę. Mówi: „Daj mi je. Pozwól mi już pojeździć na tych łyżwach”. Wszystko dzieje się na nowym osiedlu w Warszawie – nie ma tam jeszcze lodowiska, ale jest staw. Ojciec, mądry profesor, chce spełnić oczekiwanie i sprawić radość dziecku. Postanawia najpierw wyliczyć wytrzymałość lodu. Idzie i bada fizycznie, depcząc po tafli, na ile jest mocna. Wraca do domu i poleca chłopcu zadzwonić do Instytutu Meteorologii i zapytać o temperaturę z ostatnich trzech dni. Wrzuca współrzędne do komputera – zestawia powierzchnię stawu, temperaturę powietrza i wychodzi wynik, że do trzystu kilogramów ten lód lekko wytrzyma. Mówi: „Spokojnie możesz jeździć, ale uważaj. Tam, gdzie rzeczka wpływa do stawu, nie podjeżdżaj”. Następnego dnia chłopiec bez wiedzy ojca, wracając ze szkoły, mając mniej lekcji, idzie na lód. Po jakimś czasie widzimy zamieszanie na osiedlu. Okazuje się, że ukochany synek profesora zginął pod lodem.
Film kończy się sceną, w której zabłąkany profesor, w ogromnym bólu ojcowskiego serca, a do tego w chwili, gdy zawaliła się cała jego hierarchia wartości i komputer, który był dla niego jak Bóg, zawiódł, plącze się wieczorem po osiedlu i wchodzi do budującego się kościoła. Przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej wywraca prowizoryczny ołtarz i w takiej zadumie zostaje. Jest w tym obrazie pewien szczegół. Kapiące ze świecy krople wosku zdają mu się łzami z oczu Maryi. Kieślowski zostawia ten obraz otwarty, niedopowiedziany, do przemyślenia.
W filmie jest jeszcze jeden wątek – być może ważniejszy. Ten malec, który dopiero poznaje życie, ale który już świetnie posługuje się komputerem, ma pytania egzystencjalne. Zaczyna pytać ojca o wieczność, o śmierć. Widzi na ulicy zamarzniętego psa i pyta tatę: „Czy pies ma duszę? Co to jest dusza, kto to jest Bóg, co to jest wiara?”. Ojciec zbywa go, mówiąc: „To są odpowiedzi, które sobie ludzie dają, gdy nie wiedzą, jak odpowiedzieć na pytanie o cel życia. Są tacy ludzie, którym pomaga żyć, gdy wierzą, że dusza nieśmiertelna istnieje”. Ale chłopca te pytania nie przestają nurtować, tym bardziej że ciocia zapisała go na lekcje religii. Ojciec się zgodził głównie dlatego, że synek tego chciał. Być może tam usłyszał trochę o Jezusie, o Bogu i któregoś dnia, gdy ciocia go przyprowadziła do domu, dała mu obiad, on ją ciągle pytał: „Ciociu, czy jest Pan Bóg, czy jest dusza, czy wierzysz w Boga?”. Ciocia mówi: „Tak, wierzę”. A chłopiec znowu pyta: „Ciociu, jaki jest Pan Bóg?”. Malec nie mógł sobie tego wyobrazić, jaki On jest. A ciocia, mając przed sobą tego małego człowieka, mówi: „Podejdź tu bliżej, podejdź”. Gdy chłopiec już się zbliżył do niej, objęła go ramieniem, przytuliła i spytała: „Co czujesz?”. „Czuję, że mnie kochasz” – odpowiedział malec. „To taki jest Pan Bóg” – powiedziała kobieta.
Taki jest Pan Bóg – bez względu na to, co się w życiu stało, bez względu na to, czy czujesz się szczęśliwy czy nie. On cię ciągle przytula, a ty się może wyrywasz. Może masz do Niego pretensje i krzyczysz, a On chce ci tylko jedno przypomnieć: „Kocham cię. Pozwól się przygarnąć”. Jego miłość jest zawsze taka sama, tylko my od niej czasem uciekamy.
***
Jezu, który przyszedłeś na świat, byśmy uwierzyli, że kochasz, że nie jesteśmy porzuceni, dotknij naszych serc, by się rozgrzały, byśmy uwierzyli w miłość. Amen.ZAUFAĆ
Bardzo chcemy być pewni rzeczywistości, która nas otacza. Chcemy ją znać, rozumieć. Czujemy się bezpieczniej, gdy ruszamy w drogę i włączamy GPS w samochodzie. Wiemy, że nie będziemy błądzić, że łatwiej trafimy do celu. Jeśli chcemy poznać jakąś rzeczywistość, korzystamy z pomocy, z różnych zasobów wiedzy, choćby z Internetu. Równocześnie im bardziej poznajemy ten świat, tym trudniej nam zaufać, gdy ktoś wymaga od nas wejścia w ciemność. Z wiarą tak właśnie jest. Bóg mówi: „Przejdź przez ten ciemny tunel. Nie widzisz końca, ale Ja ci mówię, byś przeszedł. Nie uderzysz się, nie potkniesz. Ręczę ci za to, zapewniam cię. Zaufaj Mi”.
A my modlimy się najczęściej: „Pokaż mi drogę, pójdę wszędzie, ale oświeć mi drogę. Pokaż, co mam czynić. Jak mam czynić”. Rzadko prosimy, byśmy mogli iść, nie widząc i nie rozumiejąc. Chcemy widzieć znaki. Doprowadzamy do tego, że chcemy Boga kontrolować, że to my Mu mówimy, co nam jest potrzebne. Nie tylko odkrywamy nasze tęsknoty, ale prawie zmuszamy Go w umyśle i sercu, by realizował naszą wolę. Dzieje się tak, mimo że powtarzamy codziennie: „Bądź wola Twoja”, gdy odmawiamy Ojcze nasz. Tak trudno jest nam się zgodzić, że On nie zawsze pokazuje, którędy iść. Gdy szukamy drogi życia, mówimy Bogu: „Pokaż mi, kim mam być, gdzie mam znaleźć swoje miejsce”, a rzadko mówimy: „Poprowadź mnie, nie tłumacz mi się, nie objawiaj mi się, tylko mnie poprowadź. Nawet jak zupełnie Cię nie będę rozumiał”. Nieraz przychodzi cierpienie i nie rozumiemy, dlaczego ono się dzieje. Wtedy się buntujemy, jakbyśmy kazali stanąć Bogu na baczność i zdać relację: „Skąd to, dlaczego, po co?”.
Adwent pokazuje nam Maryję. Ewangelia zaś pokazuje nam rzymskiego żołnierza, który był pewien, że Jezus ma moc uzdrawiania nawet w szabat. Obok stali Żydzi, którzy byli poprawni liturgicznie. Patrząc w Adwencie na Maryję, widzimy, jak potrafiła Ona wejść w ciemność wiary. Wiara ma dużą przestrzeń ciemności i w niej Bóg objawia swoją moc. Gdy anioł przyszedł do Maryi i powiedział Jej rzecz przedziwną: „Będziesz matką Syna Bożego”, zapytała, tak jak każdy człowiek by zapytał: „Ale jak to się stanie, skoro nie znam męża? Nie rozumiem”. Anioł Jej jednak niczego nie tłumaczy, tylko mówi: „To jest sprawa Boga, Duch Święty wszystko sprawi”. Maryja na to odpowiada: „Jeśli tak, to zgadzam się”. Pozostała w swojej ciemności niewiedzy, nierozumienia, ale weszła w ciemność z wiarą, by doświadczyć mocy Boga. Musimy się czasem poczuć bezradni jak dziecko, które zepsuło zabawkę. Musimy wierzyć, że tylko On, nasz Ojciec, potrafi ją naprawić. Bóg w swojej wielkiej miłości daje nam czasem doświadczać wielkiej bezradności. Czasem naszej ograniczoności i niezrozumienia rzeczywistości.
Po przejściu fali buntu, gdy już przestaniemy się na Niego złościć, doświadczymy, że jesteśmy przez Niego kochani.
Dlatego trwajmy.
Zewnętrznym znakiem trwania może też być ciemność. Czekajmy na światło Jezusa, trwajmy w tym wszystkim, co w nas nie jest jasne, i wołajmy do Boga. On nie musi nam się objawiać w pełni, ale nieustannie nas kocha i prowadzi. Pełne objawienie będzie później.
***
Daj nam, Panie, taką wiarę, byśmy nie chcieli Ciebie rozliczać, byśmy nie kazali się Tobie tłumaczyć, ale byśmy Ci wierzyli, nie rozumiejąc, a nawet drżąc; byśmy trzymali się Ciebie i mówili: „Prowadź, wierzę, że jesteś, i zaradź memu niedowiarstwu”. Amen.SŁUŻYĆ
Gdy patrzymy na historię biblijną, widzimy, że na początku wszystko istniało w cudownej harmonii. Dobrze to znamy. Wiemy, że Bóg, który stworzył świat, stworzył go doskonale. Bóg, który miał ideę stworzenia człowieka, zrobił wszystko najlepiej, cudownie. Mógłbym też dopowiedzieć tak zupełnie prosto – zaryzykował i dał nam dar wolności. Niemożliwa by była Jego miłość, gdyby nam tej wolności nie dał. Tę wolność dał też aniołom. Wolność właśnie sprawiła, że losy świata potoczyły się tak, jak dziś się toczą. Był moment, gdy jeden z aniołów powiedział non serviam, co znaczy „nie będę służył”. Od tamtej chwili nastąpił podział. Podział na tych, którzy służą, czyli kochają, i na tych, którzy nie chcą służyć i nie służą. Ci, którzy służą i kochają, są po stronie Boga, a ci, którzy nie służą, czyli nie kochają, pozostali po stronie diabła. Wybór należy do nas.
Gdy patrzymy na Trójcę Świętą, widzimy, że Osoby Trójcy nieustannie się obdarowują. W ten sposób Ich miłość pozostaje ciągle żywa.
Musimy poszukać istoty miłości. Co to znaczy kochać? Co to znaczy służyć? Czy istnieje miłość, która nie służy? Bóg pokazuje nam swoją miłość, daje nam swoją miłość, ale potem jej wybór pozostawia nam. Nie zmusza. Gdyby nas przymusił do miłości, przestałby kochać, przestałby istnieć. Jeśli to by było w ogóle możliwe, w końcu jest Bogiem.
Nie będziemy się zagłębiać w filozofię, teologię, ale popatrzmy, jak nam to Bóg w Jezusie objawił. Jeden anioł powiedział: „Nie będę służył” – za nim poszli inni aniołowie. Był też moment, gdy Bóg stworzywszy człowieka, usłyszał to samo od niego. Człowiek wcześniej poznał pokusę: „Będziesz jak Bóg znał prawdę, będziesz znał dobro i zło”. W tej pokusie zawarte jest trochę prawdy, ponieważ Bóg schował przed człowiekiem przemijanie, cierpienie, zło. Ciekawość bycia jak Bóg pchnęła człowieka do nieposłuszeństwa. Od tego momentu cały rodzaj ludzki popełnia ten sam błąd. Dziś nieraz burzymy się, gdy wzywa się nas do życia służbą. Ileż to razy mówi żona do męża: „Nie jestem w swoim domu służącą”. Musisz się jednak opowiedzieć, czy jesteś po stronie tych, co służą, czyli kochają, czy po tej drugiej, która mówi: „Nie będziemy służyć”. Boimy się służyć. Dziś to zupełnie niemodne być służącym. Chcemy coś znaczyć i dlatego zabijamy w sobie miłość.
Najgłębsze pragnienie, jakie człowiek w sobie nosi, to miłość. Nie tylko doznawanie miłości. Rozczulamy się nieraz bardzo, że ktoś jest niekochany, że dzieci są niekochane, że matki są odrzucone, ale jeszcze głębsze w człowieku jest pragnienie zdolności miłowania, dawania miłości. Tylko Bóg nas tego może nauczyć, ponieważ tylko On jest tym, który nieustannie siebie daje. Bez warunków. Nie patrzy przy tym, jacy jesteśmy. Jezus w Eucharystii ciągle siebie daje bez względu na to, kto podejdzie do ołtarza. Jezus nigdy nie cofnął tego gestu.
***
Jezu, który jak sługa, w pokorze umywałeś stopy Apostołom – naucz nas miłości, która ma odwagę wszystko stracić, by dać życie. Niech świadectwo naszego życia pomoże światu uwierzyć w zwycięstwo miłości.