- W empik go
Yankes na dworze króla Artura - ebook
Yankes na dworze króla Artura - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 342 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z dziwnym człowiekiem, o którym zamierzam opowiedzieć, spotkałem się w warwickim zamku. Byłem oczarowany jego niewymuszoną prostotą, zdumiewającą znajomością starożytnej broni i wreszcie tym, że bez przerwy sam potrafił toczyć rozmowę, dzięki czemu towarzystwo jego nigdy nie stawało się uciążliwe. Z rozmowy, którą nawiązałem z nim, dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Słuchając jego płynnej, górnolotnej i wyszukanej mowy, miałem wrażenie, że przenoszę się do jakiejś oddalonej epoki, do dawno zapomnianych krajów. Gdy tak stopniowo osnuwał mnie czarodziejską siecią swej gawędy, zdawało mi się, że widzę dookoła siebie, poprzez mgłę i patynę zamierzchłych czasów, jakieś majestatyczne widma i cienie, że mówię z cudem ocalałym rozbitkiem głębokiej starożytności. Zupełnie podobnie, jak gdybym ja mówił o swych najbliższych przyjaciołach i osobistych wrogach lub o swych sąsiadach – opowiadał o sir Bediverze, Bors de Ganisie, Lancelocie, rycerzu Jeziora, o sir Galahadzie i o innych wielkich imionach Okrągłego Stołu. Jakim starym, niewypowiedzianie starym, pomarszczonym i jak gdyby przyprószonym pyłem stuleci stawał się, gdy zagłębiał się w swe opowieści!
Pewnego razu, gdyśmy pod wodzą wynajętego przewodnika zaznajamiali się z historycznymi pamiątkami zamku, znajomy mój zapytał mnie najspokojniej w świecie, tak jak ludzie pytają zazwyczaj o pogodę:
– Czy słyszał pan coś o wędrówce dusz, o przenoszeniu się epok i ludzi?
Odpowiedziałem, że bardzo mało, nic prawie. Miałem wrażenie, że pogrążony w zadumie nie słyszał, co mu odpowiedziałem i czy mu odpowiedziałem w ogóle. Milczenie, które nastąpiło, przerwał monotonny głos naszego przewodnika:
– Starożytna zbroja pochodząca z szóstego stulecia, z czasów króla Artura i Okrągłego Stołu. Jak przypuszczają, zbroja należała do rycerza sir Sagramora le Desirousa. Niech państwo zwrócą uwagę na okrągły otwór z lewej strony. Co do pochodzenia otworu nie mamy ścisłych wiadomości. Należy sądzić, że jest to późniejszy ślad po kuli któregoś z żołnierzy kromwelowskich.
Znajomy mój uśmiechnął się – nie naszym zwykłym uśmiechem, lecz tak, jak się uśmiechano zapewne wiele, wiele lat temu – i mruknął, jak gdyby mówiąc do siebie:
– Gadaj pan zdrów! Ja widziałem, jak powstał ten otwór. – I po chwili milczenia dodał: – Sam go zrobiłem.
Zanim przyszedłem do siebie po tym dziwacznym oświadczeniu, już go nie było. Cały ten wieczór spędziłem przy kominku ozdobionym warwickim herbem, zatopiony w marzeniach o zamierzchłych czasach, przysłuchując się wyciu wiatru w kominie i szemraniu deszczu ściekającego kroplami po szybach. Od czasu do czasu zaglądałem do książki starego sir Tomasza Malory i rozkoszowałem się jej niestworzonymi przygodami i cudownościami upajając się aromatem starodawnych imion. Wreszcie postanowiłem już z pewną niechęcią udać się na spoczynek, gdy zastukano do drzwi mego pokoju i wszedł nowy mój znajomy. Powitałem go z prawdziwym zadowoleniem, podsunąłem mu krzesło i zaproponowałem fajkę. Po czym, gdy się rozsiadł, poczęstowałem go gorącą szkocką whisky i oczekiwałem ciekawej opowieści. Po czwartym łyku whisky gość mój zaczął spokojnie i niewymuszenie opowiadać.HISTORIA NIEZNAJOMEGO
Jestem Amerykaninem. Urodziłem się i wychowałem w Hartfordzie, w stanie Connecticut, tuż nad rzeką. Jestem więc Yankesem z krwi i kości i co za tym idzie – kwintesencją praktyczności. Nie znam się tam na żadnych uczuciach i tym podobnych subtelnościach – innymi słowy, na poezji. Ojciec mój był kowalem, wuj – weterynarzem, ja zaś trudniłem się początkowo jednym i drugim. Po pewnym czasie jednak znalazłem sobie pracę w wielkiej fabryce broni i zostałem wkrótce jednym z najbardziej cenionych robotników. Nauczyłem się robić strzelby, rewolwery… armaty a także kotły parowe i najrozmaitsze maszyny rolnicze. Brałem się, słowem, do wszystkiego i robota paliła mi się w ręku. Przy tym, jeśli nie istniała ulepszona metoda robienia czegoś, to często gęsto sam na nią wpadałem i wszystko szło mi jak z płatka. Wkrótce zostałem mianowany głównym majstrem i miałem pod sobą dwa tysiące ludzi. Otóż kiedy człowiek musi kierować dwoma tysiącami ludzi, to nie ma czasu na bawienie się w grzeczności i zajmowanie się tp… faramuszkami. Różnie bywało. Wreszcie trafiła kosa na kamień i pewnego razu odpokutowałem za wszystko. Zdarzyło się to podczas sprzeczki z pewnym drabem, któregośmy nazywali Herkulesem. Chłop zdzielił mnie tak łomem przez głowę, że wydało mi się, iż moja czaszka pękła na dwoje jak orzech. W oczach mi pociemniało i straciłem przytomność.
Ocknąwszy się zobaczyłem, że siedzę na trawie pod dębem, w jakiejś bardzo pięknej, ale zupełnie nieznanej mi miejscowości. Nade mną stał pochylony jakiś dziwny człowiek, wyglądający tak, jak gdyby przed chwilą wyskoczył z ram obrazu. Był on zakuty od stóp do głów w żelazną starożytną zbroję i nosił na głowie coś w rodzaju beczułki nabijanej gwoździami. W ręku trzymał tarczę i olbrzymią lancę, u boku miał miecz. Koń jego również był zakuty w stal, metalowy róg zawieszony był na jego szyi, a piękny czaprak i uzdy z czerwonego i zielonego jedwabiu zwieszały się niemal do samej ziemi.
– Waleczny rycerzu, czy nie zechciałbyś stoczyć ze mną walki? – zapytał mnie nieznajomy.
– Czego bym nie zechciał?
– Czy nie zechciałbyś się zmierzyć ze mną w obronie swej damy serca, ojczyzny lub…
– Czego sobie pan życzy ode mnie? – zawołałem. – Ruszaj pan do swego cyrku, gdyż w przeciwnym razie zawezwę policję!
Usłyszawszy me słowa, nieznajomy uczynił coś niebywałego. Odjechawszy o kilka staj, zbliżył swą beczułkę do szyi wierzchowca, podniósł olbrzymią włócznię ponad głową i ruszył na mnie z kopyta, mając najoczywistszy zamiar zetrzeć mnie z powierzchni ziemi. Zrozumiałem, że to nie żarty, i przy jego zbliżeniu się skoczyłem na równe nogi. Wówczas człowiek oświadczył mi że jestem jego własnością, jeńcem jego lancy. Wobec tego, że kij był aż nadto przekonywającym argumentem w jego ręku, wolałem nie protestować. Tym sposobem zawarliśmy umowę, na mocy której ja powinienem był iść za nim, on zaś miał poniechać wszelkich wrogich wystąpień przeciwko mnie. Nieznajomy ruszył przed siebie, ja zaś poważnie kroczyłem u boku jego konia. Droga prowadziła przez jakieś usypane kwieciem, poprzecinane strumieniami łąki, przez jakąś zupełnie mi nieznaną, bezludną okolicę, gdzie na próżno wypatrywałem czegokolwiek przypominającego wędrowny cyrk. Zacząłem przypuszczać, że zwycięzca mój ma coś wspólnego nie tyle z cyrkiem, co z domem wariatów. Nie napotykaliśmy jednakże niczego w tym rodzaju. Ostatecznie, przerwałem ciszę i zapytałem mego towarzysza, jak daleko jesteśmy od Hartfordu. Okazało się, że nigdy nie słyszał o takiej nazwie. Aczkolwiek byłem przekonany, że kłamie, szedłem dalej nie wypowiadając swego zdania. Mniej więcej po upływie godziny ujrzałem jakieś miasto malowniczo położone nad brzegiem krętej rzeki. Obok miasta, na wzgórzu wznosiła się wysoka szara twierdza zdobna w bastiony i wieżyczki, jakie zdarzało mi się dotąd oglądać na ilustracjach.
– Bridgeport? – zapytałem nieznajomego wskazując na miasto.
– Camelot – odpowiedział.
…Widocznie znajomego mego opanowała senność, gdyż skinąwszy mi głową i uśmiechając się swoim patetycznym, starodawnym uśmiechem, rzekł:
– Trudno mi opowiadać dalej; lecz jeśli się pan przejdzie do mnie, dam panu książkę, w której znajdziesz opis całej tej historii.
– Początkowo pisałem pamiętnik – ciągnął, gdyśmy się znaleźli w jego pokoju – później zaś, po kilku latach, opracowałem swe notatki. O, jakże dawno to było!
Nieznajomy wręczył mi spory rękopis i wskazał, od którego miejsca mam czytać.
– Niech pan rozpocznie stąd, poprzednie jest już panu znane – rzekł żegnając się ze mną i wyraźnie wpadając w coraz większą senność.
Byłem już za drzwiami, gdy usłyszałem mamrotanie: – Śpij dobrze, szlachetny sirze!
Usadowiłem się przy kominku i zacząłem badać swój skarb. Pierwsza część rękopisu – ciężki zeszyt – była pisana na pergaminie i zupełnie pożółkła od starości. Zbadawszy uważnie arkusz przekonałem się, że jest to palimpsest. Pod starym, bladym pismem Yankesa znać było ślady starszego jeszcze i jeszcze bardziej niewyraźnego pisma – łacińskie słowa i uwagi: widocznie pozostałości starożytnych klasztornych kronik. Otworzyłem pamiętnik w miejscu wskazanym przez dziwnego nieznajomego i pogrążyłem się w czytani u.
CAMELOT
Camelot, Camelot – powtarzałem. – Nie, stanowczo nie przypominam sobie takiej nazwy.
Prawdopodobnie nazwa domu wariatów.
Cichy letni pejzaż, delikatny jak marzenie i wyludniony jak fabryka w niedzielę, roztaczał się przed nami. Powietrze, przesiąknięte aromatem kwiatów, pełne było śpiewu ptaków i brzęczenia owadów, dookoła zaś nie było widać ani ludzi, ani pociągów, żadnego ruchu, żadnego znaku życia.
Zamiast drogi biegła zwyczajna ścieżka wydeptana przez mnóstwo końskich kopyt – zaś z obu stron jej widniały w trawie ślady kół, szerokości dłoni. W oddali ukazała się drobna figurka dziewczynki lat dziesięciu; fala złotych włosów rozsypała się po jej plecach, na głowie nosiła wianek z jaskrawo szkarłatnych maków. Ubrana była w coś bardzo ładnego.
Tego rodzaju odzież widziałem po raz pierwszy w życiu. Szła spokojnie i beztrosko z wyrazem absolutnego spokoju na niewinnej twarzyczce. Człowiek z cyrku nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, jak gdyby jej wcale nie spotrzegł. I ona również nie spojrzała na jego fantastyczny ubiór, jak gdyby przyzwyczajona była od dawien dawna do takiej odzieży. Przeszła obok nas z taką obojętnością, z jaką się przechodzi koło dwóch krów. Lecz kiedy wzrok jej wypadkiem zatrzymał się na mnie, maleństwo osłupiało.
Z podniesionymi do góry rękoma, z szeroko otwartymi ustami i rozwartymi, pełnymi zdziwienia i przestrachu oczyma mała kobietka była uosobieniem zgrozy i ciekawości. Nie zmieniła tej pozycji i stała jak kamienny posąg, dopókiśmy nie skręcili do lasu i nie stracili jej z oczu. Jeśli poniekąd mi to pochlebiało, to równocześnie i dziwiło w najwyższym stopniu, że dziewczynka patrzała na mnie właśnie, nie zaś na mego towarzysza. Poświęcając mi tak wiele uwagi zapomniała zupełnie o swym własnym wyglądzie, co jest zaletą ogromnie rzadko spotykaną wśród tak młodych stworzeń. Tak, to wszystko dawało mi wiele do myślenia; szedłem przed siebie jak we śnie. W miarę tego jakeśmy się zbliżali do miasta, zaczęliśmy spotykać coraz więcej objawów życia. Po drodze napotykaliśmy małe, nędzne lepianki kryte słomianymi strzechami i otoczone niewielkimi polami i ogródkami. Koło chatek przesuwali się ogorzali ludzie o długich splątanych włosach, które spadając w nieładzie na twarz czyniły ich podobnymi do zwierząt. Zarówno mężczyźni jak i kobiety nosili ordynarne płócienne koszule sięgające kolan, na nogach mieli coś w rodzaju grubych sandałów, wielu zaś z nich nosiło na szyi żelazne naszyjniki. Dzieci biegały zupełnie nago, lecz zdawało się, że nikt tego nie spostrzega. Wszyscy ci ludzie patrzyli na mnie, mówili o mnie i wbiegali do chat, by sprowadzić swych domowników i pokazać im mą osobę. Jednocześnie nikt nie czynił uwag na temat zachowania się i stroju mojego towarzysza, wprost przeciwnie, kłaniano mu się uniżenie i nikt nie żądał odeń wytłumaczenia jego postępowania.
Pośród małych nędznych chatek tam i siam wznosiły się wielkie domy kamienne pozbawione okien. Ulica była niebrukowana i robiła wrażenie wąskiej, krzywej ścieżki. Mnóstwo psów i nagich dzieciaków hałaśliwie i wesoło bawiło się w słońcu. Świnie grzebały się w gnoju, a jedna z nich rozwaliwszy się na dymiącym nawozie i zatarasowawszy sobą przejście karmiła swe małe. Nagle zabrzmiały dźwięki wojskowej muzyki. Stopniowo się zbliżały i wkrótce ukazała się wspaniała kawalkada skrząca od hełmów z powiewającymi pióropuszami, od metalowych pancerzy, od kołyszących się chorągwi i całego lasu złoconych włóczni. Uroczyście przedefilowała wśród gnoju, świń, szczekających psów i nagiej dziatwy, obok wzbudzających litość lepianek. Ruszyliśmy w ślad za nią jedną z krętych ścieżek, następnie inną i tak wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, dopókiśmy wreszcie nie znaleźli się na otwartym ze wszystkich stron placu, pośród którego wznosił się olbrzymi zamek. Trąbieniem rogów dano znać o naszym zbliżeniu się, po czym zabrzmiał okrzyk z murów, po których tam i z powrotem przechadzali się ludzie o groźnym wyglądzie, w hełmach i zbroi, z halabardami w ręku. Szeroka rozwarły się olbrzymie wrota i ze zgrzytem łańcuchów opuścił się zwodzony most. Dowódca kawalkady pierwszy wjechał pod groźną arkadę, w ślad za nim znaleźliśmy się i my wśród przestronnego brukowanego dziedzińca ozdobionego wielkimi basztami i wieżyczkami z czterech stron dumnie wznoszącymi się ku błękitnemu niebu. Zapanowało niezwykłe ożywienie i rozgardiasz i ceremonialnie witano się, śpieszono w różnych kierunkach, oko uderzała niezwykła pstrokacizna jaskrawych ubiorów i wszystko pokrywał przyjemny, zmieszany gwar głosów.DWÓR KRÓLA ARTURA
Na szczęście udało mi się znaleźć odpowiednią chwilę i wyśliznąć się spod opieki swego towarzystwa. Zbliżywszy się do jakiegoś starszego człowieka – jak można było wnosić – niskiego pochodzenia, uderzyłem go po ramieniu i zapytałem najbardziej ugrzecznionym, na jaki mnie stać było, głosem:
– Powiedzcie mi z łaski swej, przyjacielu, czy was również umieszczono w tym domu, czy też przyszliście kogoś tu odwiedzić lub może w innym jakim interesie?…
Staruszek spojrzał na mnie z najwyższym zdumieniem:
– Doprawdy, szlachetny panie, nie wiem, co chcesz powiedzieć, wydaje mi się…
– Rozumiem – odezwałem się ze współczuciem – jesteście jednym z chorych.
Odszedłem nie przestając rozmyślać o tym wszystkim i rozpatrując wszystkich przechodniów w nadziei, czy aby nie trafi się ktoś, kto by mi dopomógł zorientować się w tej dziwacznej sytuacji. Wreszcie wydało mi się, że trafiłem na odpowiedniego człowieka. Odprowadziwszy go na bok szepnąłem mu na ucho:
– Czy nie mógłbym się zobaczyć z zarządzającym szpitala na jedną chwilkę tylko…
– Słuchaj no, puść mnie, u licha.
– Puścić was?
– A więc, nie przeszkadzaj mi, jeśli to słowo bardziej do ciebie przemawia…
Po czym wyjaśnił mi, że jest kuchmistrzem i że wobec tego nie ma czasu na gadaninę, choć w ogóle nic nie ma przeciwko temu, aby czasem sobie trochę pogwarzyć o tym i o owym; szczególnie chciałby się dowiedzieć skąd wytrzasnąłem sobie taki dziwaczny ubiór. Nie czekając jednak odpowiedzi rozejrzał się dookoła i wskazał na człowieka, który jak widać nic nie miał do roboty i który sam nie był od tego, żeby się ze mną zapoznać. Był to szczupły, eteryczny chłopak w wąskich czerwonych spodenkach, które czyniły go podobnym do rozdwojonej marchwi. Górna część jego ubioru była z niebieskiego jedwabiu, ozdobiona wytwornym koronkowym kołnierzem i takimi samymi mankietami. Na długich złocistych lokach młodzieniec nosił kokieteryjną różową czapeczkę z wąskim piórem. Znać było po oczach, że jest dobrym chłopcem, a z wesołości jego można było wywnioskować, że jest zadowolony z siebie i z życia.
Doprawdy w ubiorze tym było mu tak ładnie, że robił wrażenie malowanki. Zbliżywszy się do mnie uśmiechnął się i zaczął oglądać mnie z nieco bezczelną ciekawością. Po czym przedstawił mi się mówiąc, że jest paziem, i z miejsca zasypał mnie gradem pytań. Po kilku chwilach gawędził ze mną w sposób dziecinny i tak niewymuszony, jak gdyby już od lat był moim przyjacielem. Rozpytywał mnie szczegółowo o wszystko, co się tyczyło mnie oraz mego ubioru, i nie czekając odpowiedzi przeskakiwał z tematu na temat. Między innymi wspominał, że się urodził na początku 513 roku. Oblałem się zimnym potem. Przerwałem mu i nieśmiało zapytałem:
– Przepraszam cię, przyjacielu, w jakim roku powiedziałeś, żeś się urodził?
– W 513.
– W 513 roku! Nic nie rozumiem! Posłuchaj, mój drogi chłopcze, jestem cudzoziemcem i nikogo tu nie znam, bądź ze mną szczery i otwarty. Powiedz; mi, czy jesteś przy zdrowych zmysłach?
Odpowiedź brzmiała, że najzupełniej.
– A ci wszyscy ludzie dookoła są również zdrowi?
Znowu nastąpiła twierdząca odpowiedź.
– A więc w takim razie to ja zwariowałem lub też zdarzyło się ze mną coś niesamowitego.
Ale przypuśćmy, że nie jest to dom wariatów, może mi powiesz, dokąd w takim razie trafiłem?
– Do zamku króla Artura – brzmiała odpowiedź.
Przeczekawszy chwilę, by się oswoić z tą myślą, rzekłem:
– Dobrze, jakiż więc rok mamy teraz według ciebie?
– Pięćset dwudziesty ósmy, dziewiętnasty czerwca.
Serce mi się ścisnęło, gdy pełen rozpaczy uprzytomniłem sobie, że nigdy, nigdy już nie ujrzę swych przyjaciół – wszyscy oni przyjdą na świat dopiero za trzynaście stuleci! Zdaje się, że uwierzyłem chłopakowi, sam nie wiem dlaczego. Coś mi szeptało, że to prawda, pomimo że mój rozsądek nie mógł się z tym wszystkim pogodzić i głośno przeciw temu protestował. Nie wiedziałem, jak się ustosunkować do okoliczności oraz do ludzi, którzy mnie otaczali. Rozum mój uważał ich za obłąkanych, wbrew wszelkiej oczywistości. Zupełnie nieoczekiwanie i przypadkowo przypomniałem sobie pewną rzecz: wiedziałem, że jedyne większe zaćmienie słońca w pierwszej połowie VI stulecia miało miejsce 21 czerwca 528 roku i rozpoczęło się trzy minuty po południu. A więc jeśliby starczyło mi sił na przeżycie 48 godzin w tych warunkach, mógłbym się przekonać, ile prawdy mieści się w słowach chłopca. Tak czy inaczej, będąc praktycznym obywatelem Connecticutu odłożyłem rozstrzygnięcie tej najbardziej palącej dla mnie kwestii do oznaczonego dnia i godziny. Tymczasem zaś biorąc pod uwagę istniejący stan rzeczy postanowiłem sobie wyciągnąć zeń jak największe korzyści. Rozumowałem, jak następuje: jeśli teraz istotnie jest w. XIX i znajduję się w domu wariatów, skąd przez pewien czas nie uda mi się uwolnić, to mogę z łatwością stanąć na czele tego zakładu jako najbardziej zdrowo myślący osobnik spośród wszystkich jego mieszkańców. W przeciwnym zaś razie, jeżeli przeniosłem się dziwnym cudem rzeczywiście w VI stulecie, to muszę się zadowolić projektami wymagającymi nieco więcej czasu: za jakie trzy miesiące będę mógł rządzić całym krajem jako najbardziej wykształcony człowiek tego czasu, urodzony o 1300 lat później od wszystkich żyjących tu w obecnej chwili. W każdym bądź razie nie należę do ludzi marnujących czas, z chwilą gdy wszystko obmyśliłem, zacząłem z miejsca działać.
– A więc, mój drogi Klarensie, jeśli tak brzmi w rzeczywistości imię twe – zwróciłem się do chłopca – czy nie zechciałbyś mi wyjaśnić tego i owego? Jak np. nazywa się ten człowiek, który mnie tu przyprowadził?
– Chcesz się zapewne spytać, jak się nazywa nasz wspólny pan? Jest to wielki lord Key, szlachetny rycerz i mleczny brat władcy naszego, króla Artura.
– Bardzo dobrze, a teraz opowiedz mi o wszystkich i o wszystkim, co się tu dzieje!
Paź opowiedział mi bardzo wiele, lecz najważniejszą dla mnie wiadomością było, co następuje. Według słów jego byłem jeńcem sir Keya i zgodnie z panującym zwyczajem zostanę wrzucony do lochu, w którym pozostanę dopóty, dopóki moi przyjaciele nie wykupią mnie lub też dopóki nie zgniję. Wiedziałem, że to ostatnie jest bardziej prawdopodobne, lecz nie miałem czasu na długie rozmyślania, gdyż nie wolno było tracić ani chwili. Następnie paź mi oświadczył, że obecnie kończy się obiad w wielkiej sali zamku. Kiedy się już wszyscy upiją i rozweselą, sir Key każe mnie sprowadzić, ażeby przedstawić królowi Arturowi oraz wspaniałym rycerzom Okrągłego Stołu. Później sir Key zacznie opowiadać, jak mnie wziął do niewoli, przy czym będzie wyolbrzymiał i przekręcał do niemożliwości całe zdarzenie. Lecz oczywista, że z mojej strony będzie nie tylko nieprzyzwoite, ale i niebezpieczne dla mego życia poprawiać go. Po tej ceremonii zostanę wreszcie wtrącony do podziemia. Lecz Klarens przyrzekł mi, iż się postara odwiedzić mnie, pocieszyć i spróbuje powiadomić moich przyjaciół o moim nieszczęściu.
– Da znać moim przyjaciołom!!!
Podziękowałem mu, bo cóż innego pozostawało mi do zrobienia. W tej samej chwili zjawił się sługa i wezwał mnie na salę. Klarens zaprowadził mnie tam i wskazawszy mi miejcse na uboczu usiadł sam tuż przy mnie.
Widowisko, które się przede mną roztaczało, godne było uwagi. Znajdowałem się w olbrzymim pomieszczeniu o zupełnie nagich ścianach, pełnym krzyczących kontrastów. Rozmiary jego były tak gigantyczne, że chorągwie zawieszone na belkach pod stropem ledwo majaczyły w półmroku. U góry ze wszystkich stron ciągnęły się kamienne galerie; na jednych z nich siedzieli muzykanci, na drugich kobiety w krzyczących pstrych sukniach. Podłoga była wyłożona białymi i czarnymi płytami startymi od czasu i użycia i wymagającymi naprawy. Co się tyczy ozdób, to ściśle mówiąc, nie było ich wcale, chociaż gdzieniegdzie na ścianach wisiały olbrzymie dywany uważane tu zapewne za dzieła sztuki. Na dywanach wyobrażone były bitwy, przy czym konie przypominały podobne wyroby z pierników lub wycinanki robione przez dzieci. Zbroję wojaków wyobrażały białe plamy, tak że w końcu walczący ludzie łudząco przypominali ciastka z serem.
Piec w sali był tak wielki, iż można w nim było śmiało staczać walki. Jego kamienny okap oraz kamienne kolumny przypominały wejście do katedry.
Wzdłuż ścian stali żołnierze w pancerzach i hełmach, z halabardami na ramieniu, nieruchomi jak posągi i bardzo do posągów podobni. Pośród tej sali w postaci olbrzymiego krzyża mieścił się dębowy stół, który to właśnie nosił miano Okrągłego Stołu. Był on wielki jak arena w cyrku. Dokoła niego siedzieli ludzie ubrani w tak pstre i błyszczące ubiory, że aż świerzbiło w oczach. Wszyscy mieli na sobie kapelusze z piórami które zdejmowali wtedy tylko, gdy zaczynali mówić z królem.
Większość z nich piła z bawolich rogów, ale niektórzy zajadali przy tym chleb lub ogryzali kości pieczeni. Psów było tu tyle, że na człowieka wypadało co najmniej po dwa. Leżały one u nóg biedaśników czekając na kości, na które się hurmem rzucały. Naturalnie wszczynała się zażarta walka przy akompaniamencie takiego ujadania, ryku i hałasu iż nie podobna było ciągnąć dalej rozmowę. Ale nikt nie wykazywał z tego powodu zniecierpliwienia – odwrotnie – wszyscy chętnie przerywali biesiadę, aby z napiętą uwagą śledzić walkę psów. Podnoszono się z miejsc, ażeby lepiej widzieć, damy i muzykanci zwieszali się w tym samym celu poprzez balustradę.
Od czasu do czasu komuś z obecnych wyrywał się okrzyk entuzjazmu i uznania. W końcu zwycięzca wygodnie rozciągał się na ziemi i z lekka jeszcze warcząc gryzł zdobytą kość a z nią razem i podłogę, co czyniły również i inne psy, zwycięzcy w poprzednich walkach. Przy stole wznawiały się z powrotem przerwane rozmowy.
Na ogół mowa i zachowanie się tych ludzi było względnie delikatne i uprzejme. Jak spostrzegłem, wysłuchiwali oni z powagą i uważnie mówiącego, naturalnie w przerwach pomiędzy żarciem się psów. Lecz niestety mieli oni wspólne cechy z dziećmi, mianowicie – kłamali. Kłamali ze zdumiewającą wprawą i z niemniej zdumiewającą niezręcznością, życzliwie wysłuchując przy tym cudzych fantastycznych opowiadań i biorąc najbardziej wierutne łgarstwa za czystą monetę. Nie można było nazwać ich okrutnikami lub ludźmi krwiożerczymi, ale tym niemniej opowiadali oni z taką szczerą przyjemnością o krwawych przygodach i zadanych przez się mękach, że nawet ja zapomniałem przy tym się wzdrygnąć. Nie byłem tu jedynym jeńcem.
Prócz mnie było tu jeszcze przeszło dwudziestu. Nieszczęśliwi! Większość z nich była straszliwie pokaleczona, pomasakrowana i poraniona! Na włosach ich, na twarzy i na ubraniu widniały ślady spiekłej krwi. Bez wątpienia, ludzie ci przechodzili przez potrójną mękę zmęczenia, głodu i pragnienia. Ale nikt im nie współczuł, nikt nie dbał o nich, nikt nie pomyślał, że należy obmyć rany i przynieść im przynajmniej jakąkolwiek ulgę. I nikt również nie usłyszał od nich najmniejszej skargi, najlżejszego jęku i nie widział nawet śladu cierpień. Mimo woli i ja dałem się opanować okrutnej myśli:
"Kanalie, przecież podobnie postępowaliście i wy ze swymi jeńcami, teraz na was przyszła kolej. Wasz filozoficzny spokój i hart nie jest skutkiem duchowej i intelektualnej siły, lecz gruboskórnością i bydlęcym brakiem wrażliwości. Jesteście białymi Indianami".RYCERZE OKRĄGŁEGO STOŁU
Przy Okrągłym Stole po większej części nie rozmawiano, lecz wypowiadano monologi – rozwlekłe sprawozdania z tego, jak rozmaici jeńcy zostali wzięci do niewoli, a ich przyjaciele zabici lub pozbawieni rumaków i uzbrojenia. W gruncie rzeczy ze wszystkiego, co opowiadano, można było wywnioskować, że te wszystkie mordy i krwawe potyczki nie były dokonywane w celu zemsty lub obrony, ani nawet nie były porachunkiem za dawne obrazy. Na ogół były to zwykłe pojedynki pomiędzy zupełnie obcymi sobie ludźmi, którzy przedtem się nigdy nie widzieli i nie żywili do siebie najmniejszej urazy.
Kiedyś, dawnymi czasy, zdarzało mi się widzieć nieznających się zupełnie chłopców, którzy spotkawszy się mówili jednocześnie: "A wiesz, mógłbym cię pobić, gdybym zechciał!" i z miejsca wszczynali bójkę. Lecz dotychczas byłem przekonany, że tego rodzaju rzeczy mogą się dziać jedynie między dziećmi. Tutaj zaś ni z tego ni z owego naskakiwały na siebie olbrzymie dorosłe draby. I nie bacząc na to, było coś pociągającego, coś miłego w tych wielkich prostodusznych stworzeniach. Piękny męski wyraz miały twarze nieomal wszystkich tych ludzi – na niektórych zaś prócz tego odzwierciedlały się dobroć i majestat, wobec których znikała chęć krytyki i potępienia. Szczególnie odbijały od innych wyrazem szlachetności oblicze i postać tego, którego nazywano tu Galahadem, oraz męska postać samego króla i sir Lancelota.
To, co się zdarzyło po obiedzie, zwróciło uwagę wszystkich na tego ostatniego rycerza. Na znak osoby spełniającej tu funkcje mistrza ceremonii, sześciu czy ośmiu jeńców powstało i wystąpiło naprzód. Przyklęknąwszy i podniósłszy ręce w kierunku galerii, gdzie siedziały damy, błagali o łaskę przemówienia do królowej. Jedna z dam, zajmująca według wszelkich pozorów najbardziej wysokie stanowisko, z wdziękiem skinęła głową na znak zgody. Wówczas człowiek przemawiający w imieniu jeńców zdał siebie oraz swych towarzyszy na jej łaskę i niełaskę prosząc, aby obdarzyła ich wolnością lub pozwoliła im złożyć wykup, jeśli zechce, lub też aby kazała rzucić ich do lochu, albo skazać na śmierć, jeśli taka jest jej wola. Stoją zaś tu oni wszyscy z rozkazu sir Keya, który dzięki swej cudownej sile, odwadze i waleczności zwyciężył ich w rycerskiej walce i uczynił ich swoimi jeńcami.
Zdumienie odmalowało się na wszystkich twarzach. Łaskawy uśmiech królowej ustąpił miejsca wyrazowi rozczarowania, gdy tylko usłyszała imię sir Keya, a paź zjadliwie szepnął mi na ucho:
– Sir Key, rzeczywiście! Nazwiesz mnie osłem jeżeli spotkasz kiedykolwiek i gdziekolwiek takiego łgarza jak on!
Wszystkie spojrzenia zwróciły się z wyrazem surowego zapytania ku sir Keyowi. Lecz ten nie drgnął nawet i jako zręczny gracz nieoczekiwanym posunięciem zaszachował swych przeciwników. Powiedział, że będzie odtwarzał tylko nagie fakty nie komentując ich zupełnie, po czym dodał:
– Jeżeli będziecie uważali, iż należy kogokolwiek sławić i złożyć mu hołd, złożycie go temu, którego ramię zawsze uważane było za najbardziej potężne i którego tarcza i miecz nie zostały jeszcze nigdy zwyciężone – temu, który siedzi tutaj, wśród was! – Przy tym rycerz wskazał na sir Lancelota.
Teraz sir Key zaczął opowiadać o tym, jak sir Lancelot podczas swych samotnych wędrówek w krótkim czasie zabił siedmiu wielkoludów i oswobodził z niewoli sto czterdzieści dwie uwięzione damy, po czym wyruszył dalej w poszukiwaniu przygód bez przerwy walcząc, aż spotkał jego (sir Keya) rozpaczliwie i beznadziejnie walczącego przeciwko dziewięciu cudzoziemskm rycerzom. Sir Lancelot sam jeden napadł na nich i ich zwyciężył. Tej samej nocy sir Lancelot włożył na siebie zbroję sir Keya, zabrał jego konia i wyruszył w dalszą podróż. Wkrótce zwyciężył on szesnastu rycerzy w jednej walce i trzydziestu czterech w drugiej. Wszystkim im wraz z poprzednimi dziewięcioma rozkazał niezwyciężony rycerz udać się na Zielone Świątki na dwór króla Artura, zdać się na łaskę i niełaskę królowej Ginewry po uprzednim oświadczeniu, że są jeńcami sir Keya.
Oto jest tu sześciu spośród tych jeńców, a reszta stanie przed królewskim obliczem, kiedy zagoją się ich rany.
Jakim silnym rumieńcem płonęło oblicze królowej, jak radośnie się uśmiechała, jakie wymowne spojrzenia rzucała sir Lancelotowi, spojrzenia, które by rycerz przypłacił zapewne życiem w Arkanzasie. Wszyscy zachwycali się odwagą i szlachetnością sir Lancelota, co do mnie zaś, to nie mogłem się dość wydziwić sile tego człowieka, który sam jeden, bez wszelkiej pomocy, wziął do niewoli i zwyciężył cały oddział takich doświadczonych szermierzy. Wyraziłem swe zdumienie Klarensowi, który wybuchł śmiechem, że aż się zatrzęsło czerwone pióro na jego czapeczce.
– O, gdyby sir Keyowi pozostawiono dość czasu i gdyby opróżnił jeszcze jeden dzban kwaśnego wina, wówczas wszystkie te liczby wzrosłyby z pewnością w dwójnasób! Spojrzałem niedowierzająco na chłopca i nagle spostrzegłem, że wzrok jego wyrażał głęboką rozpacz. Odwróciwszy się ujrzałem sędziwego starca o długiej siwej brodzie, odzianego w czarne obszerne szaty, który w tej właśnie chwili wstał zza stołu i chwiejąc się i trzęsąc starą słabą głową wpatrywał się we wszystkich obecnych mętnymi oczyma. Ten sam cierpiący wyraz, który zauważyłem na twarzy pazia, zjawił się również na twarzach wszystkich obecnych. Był to wyraz pokornego stworzenia, które musi cierpieć bez jęku.
– Mój Boże! – rzekł chłopak – znowu rozpocznie tę samą historię, którą już opowiadał tysiąc razy w jednych i tych samych słowach i którą będzie opowiadał zawsze, aż do samej śmierci. Będzie to opowiadał za każdym razem dopóty, dopóki jego dzban będzie pełny i dopóki będzie mógł obracać językiem.
– Kto to taki? – zapytałem.
– Merlin – wszechmocny łgarz i czarownik, niech go diabli porwą z jego przeklętym opowiadaniem!
Lecz tutaj wszyscy lękają się go, gdyż w jego rękach są grzmoty i błyskawice i wszystkie duchy piekielne są powolne jego rozkazom. Dawno już powinny były przegryźć mu wnętrzności i zetrzeć go w proch wraz z jego bujdami! Opowiada on zawsze o sobie w trzeciej osobie, ażeby upewnić wszystkich co do swej skromności i braku zarozumiałości. Niech będzie przeklęty i niech spadną nań wszystkie nieszczęścia!! Drogi przyjacielu, obudź mnie, gdy zadzwonią na odwieczerz.