Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Yankes na dworze króla Artura - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
17,01 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Yankes na dworze króla Artura - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 342 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KIL­KA SŁÓW WSTĘ­PU

Z dziw­nym czło­wie­kiem, o któ­rym za­mie­rzam opo­wie­dzieć, spo­tka­łem się w war­wic­kim zam­ku. By­łem ocza­ro­wa­ny jego nie­wy­mu­szo­ną pro­sto­tą, zdu­mie­wa­ją­cą zna­jo­mo­ścią sta­ro­żyt­nej bro­ni i wresz­cie tym, że bez prze­rwy sam po­tra­fił to­czyć roz­mo­wę, dzię­ki cze­mu to­wa­rzy­stwo jego nig­dy nie sta­wa­ło się uciąż­li­we. Z roz­mo­wy, któ­rą na­wią­za­łem z nim, do­wie­dzia­łem się wie­lu cie­ka­wych rze­czy. Słu­cha­jąc jego płyn­nej, gór­no­lot­nej i wy­szu­ka­nej mowy, mia­łem wra­że­nie, że prze­no­szę się do ja­kiejś od­da­lo­nej epo­ki, do daw­no za­po­mnia­nych kra­jów. Gdy tak stop­nio­wo osnu­wał mnie cza­ro­dziej­ską sie­cią swej ga­wę­dy, zda­wa­ło mi się, że wi­dzę do­oko­ła sie­bie, po­przez mgłę i pa­ty­nę za­mierz­chłych cza­sów, ja­kieś ma­je­sta­tycz­ne wid­ma i cie­nie, że mó­wię z cu­dem oca­la­łym roz­bit­kiem głę­bo­kiej sta­ro­żyt­no­ści. Zu­peł­nie po­dob­nie, jak gdy­bym ja mó­wił o swych naj­bliż­szych przy­ja­cio­łach i oso­bi­stych wro­gach lub o swych są­sia­dach – opo­wia­dał o sir Be­di­ve­rze, Bors de Ga­ni­sie, Lan­ce­lo­cie, ry­ce­rzu Je­zio­ra, o sir Ga­la­ha­dzie i o in­nych wiel­kich imio­nach Okrą­głe­go Sto­łu. Ja­kim sta­rym, nie­wy­po­wie­dzia­nie sta­rym, po­marsz­czo­nym i jak gdy­by przy­pró­szo­nym py­łem stu­le­ci sta­wał się, gdy za­głę­biał się w swe opo­wie­ści!

Pew­ne­go razu, gdy­śmy pod wo­dzą wy­na­ję­te­go prze­wod­ni­ka za­zna­ja­mia­li się z hi­sto­rycz­ny­mi pa­miąt­ka­mi zam­ku, zna­jo­my mój za­py­tał mnie naj­spo­koj­niej w świe­cie, tak jak lu­dzie py­ta­ją za­zwy­czaj o po­go­dę:

– Czy sły­szał pan coś o wę­drów­ce dusz, o prze­no­sze­niu się epok i lu­dzi?

Od­po­wie­dzia­łem, że bar­dzo mało, nic pra­wie. Mia­łem wra­że­nie, że po­grą­żo­ny w za­du­mie nie sły­szał, co mu od­po­wie­dzia­łem i czy mu od­po­wie­dzia­łem w ogó­le. Mil­cze­nie, któ­re na­stą­pi­ło, prze­rwał mo­no­ton­ny głos na­sze­go prze­wod­ni­ka:

– Sta­ro­żyt­na zbro­ja po­cho­dzą­ca z szó­ste­go stu­le­cia, z cza­sów kró­la Ar­tu­ra i Okrą­głe­go Sto­łu. Jak przy­pusz­cza­ją, zbro­ja na­le­ża­ła do ry­ce­rza sir Sa­gra­mo­ra le De­si­ro­usa. Niech pań­stwo zwró­cą uwa­gę na okrą­gły otwór z le­wej stro­ny. Co do po­cho­dze­nia otwo­ru nie mamy ści­słych wia­do­mo­ści. Na­le­ży są­dzić, że jest to póź­niej­szy ślad po kuli któ­re­goś z żoł­nie­rzy krom­we­low­skich.

Zna­jo­my mój uśmiech­nął się – nie na­szym zwy­kłym uśmie­chem, lecz tak, jak się uśmie­cha­no za­pew­ne wie­le, wie­le lat temu – i mruk­nął, jak gdy­by mó­wiąc do sie­bie:

– Ga­daj pan zdrów! Ja wi­dzia­łem, jak po­wstał ten otwór. – I po chwi­li mil­cze­nia do­dał: – Sam go zro­bi­łem.

Za­nim przy­sze­dłem do sie­bie po tym dzi­wacz­nym oświad­cze­niu, już go nie było. Cały ten wie­czór spę­dzi­łem przy ko­min­ku ozdo­bio­nym war­wic­kim her­bem, za­to­pio­ny w ma­rze­niach o za­mierz­chłych cza­sach, przy­słu­chu­jąc się wy­ciu wia­tru w ko­mi­nie i szem­ra­niu desz­czu ście­ka­ją­ce­go kro­pla­mi po szy­bach. Od cza­su do cza­su za­glą­da­łem do książ­ki sta­re­go sir To­ma­sza Ma­lo­ry i roz­ko­szo­wa­łem się jej nie­stwo­rzo­ny­mi przy­go­da­mi i cu­dow­no­ścia­mi upa­ja­jąc się aro­ma­tem sta­ro­daw­nych imion. Wresz­cie po­sta­no­wi­łem już z pew­ną nie­chę­cią udać się na spo­czy­nek, gdy za­stu­ka­no do drzwi mego po­ko­ju i wszedł nowy mój zna­jo­my. Po­wi­ta­łem go z praw­dzi­wym za­do­wo­le­niem, pod­su­ną­łem mu krze­sło i za­pro­po­no­wa­łem faj­kę. Po czym, gdy się roz­siadł, po­czę­sto­wa­łem go go­rą­cą szkoc­ką whi­sky i ocze­ki­wa­łem cie­ka­wej opo­wie­ści. Po czwar­tym łyku whi­sky gość mój za­czął spo­koj­nie i nie­wy­mu­sze­nie opo­wia­dać.HI­STO­RIA NIE­ZNA­JO­ME­GO

Je­stem Ame­ry­ka­ni­nem. Uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem w Hart­for­dzie, w sta­nie Con­nec­ti­cut, tuż nad rze­ką. Je­stem więc Yan­ke­sem z krwi i ko­ści i co za tym idzie – kwin­te­sen­cją prak­tycz­no­ści. Nie znam się tam na żad­nych uczu­ciach i tym po­dob­nych sub­tel­no­ściach – in­ny­mi sło­wy, na po­ezji. Oj­ciec mój był ko­wa­lem, wuj – we­te­ry­na­rzem, ja zaś trud­ni­łem się po­cząt­ko­wo jed­nym i dru­gim. Po pew­nym cza­sie jed­nak zna­la­złem so­bie pra­cę w wiel­kiej fa­bry­ce bro­ni i zo­sta­łem wkrót­ce jed­nym z naj­bar­dziej ce­nio­nych ro­bot­ni­ków. Na­uczy­łem się ro­bić strzel­by, re­wol­we­ry… ar­ma­ty a tak­że ko­tły pa­ro­we i naj­roz­ma­it­sze ma­szy­ny rol­ni­cze. Bra­łem się, sło­wem, do wszyst­kie­go i ro­bo­ta pa­li­ła mi się w ręku. Przy tym, je­śli nie ist­nia­ła ulep­szo­na me­to­da ro­bie­nia cze­goś, to czę­sto gę­sto sam na nią wpa­da­łem i wszyst­ko szło mi jak z płat­ka. Wkrót­ce zo­sta­łem mia­no­wa­ny głów­nym maj­strem i mia­łem pod sobą dwa ty­sią­ce lu­dzi. Otóż kie­dy czło­wiek musi kie­ro­wać dwo­ma ty­sią­ca­mi lu­dzi, to nie ma cza­su na ba­wie­nie się w grzecz­no­ści i zaj­mo­wa­nie się tp… fa­ra­musz­ka­mi. Róż­nie by­wa­ło. Wresz­cie tra­fi­ła kosa na ka­mień i pew­ne­go razu od­po­ku­to­wa­łem za wszyst­ko. Zda­rzy­ło się to pod­czas sprzecz­ki z pew­nym dra­bem, któ­re­go­śmy na­zy­wa­li Her­ku­le­sem. Chłop zdzie­lił mnie tak ło­mem przez gło­wę, że wy­da­ło mi się, iż moja czasz­ka pę­kła na dwo­je jak orzech. W oczach mi po­ciem­nia­ło i stra­ci­łem przy­tom­ność.

Ock­nąw­szy się zo­ba­czy­łem, że sie­dzę na tra­wie pod dę­bem, w ja­kiejś bar­dzo pięk­nej, ale zu­peł­nie nie­zna­nej mi miej­sco­wo­ści. Nade mną stał po­chy­lo­ny ja­kiś dziw­ny czło­wiek, wy­glą­da­ją­cy tak, jak gdy­by przed chwi­lą wy­sko­czył z ram ob­ra­zu. Był on za­ku­ty od stóp do głów w że­la­zną sta­ro­żyt­ną zbro­ję i no­sił na gło­wie coś w ro­dza­ju be­czuł­ki na­bi­ja­nej gwoź­dzia­mi. W ręku trzy­mał tar­czę i ol­brzy­mią lan­cę, u boku miał miecz. Koń jego rów­nież był za­ku­ty w stal, me­ta­lo­wy róg za­wie­szo­ny był na jego szyi, a pięk­ny cza­prak i uzdy z czer­wo­ne­go i zie­lo­ne­go je­dwa­biu zwie­sza­ły się nie­mal do sa­mej zie­mi.

– Wa­lecz­ny ry­ce­rzu, czy nie ze­chciał­byś sto­czyć ze mną wal­ki? – za­py­tał mnie nie­zna­jo­my.

– Cze­go bym nie ze­chciał?

– Czy nie ze­chciał­byś się zmie­rzyć ze mną w obro­nie swej damy ser­ca, oj­czy­zny lub…

– Cze­go so­bie pan ży­czy ode mnie? – za­wo­ła­łem. – Ru­szaj pan do swe­go cyr­ku, gdyż w prze­ciw­nym ra­zie za­we­zwę po­li­cję!

Usły­szaw­szy me sło­wa, nie­zna­jo­my uczy­nił coś nie­by­wa­łe­go. Od­je­chaw­szy o kil­ka staj, zbli­żył swą be­czuł­kę do szyi wierz­chow­ca, pod­niósł ol­brzy­mią włócz­nię po­nad gło­wą i ru­szył na mnie z ko­py­ta, ma­jąc naj­oczy­wist­szy za­miar ze­trzeć mnie z po­wierzch­ni zie­mi. Zro­zu­mia­łem, że to nie żar­ty, i przy jego zbli­że­niu się sko­czy­łem na rów­ne nogi. Wów­czas czło­wiek oświad­czył mi że je­stem jego wła­sno­ścią, jeń­cem jego lan­cy. Wo­bec tego, że kij był aż nad­to prze­ko­ny­wa­ją­cym ar­gu­men­tem w jego ręku, wo­la­łem nie pro­te­sto­wać. Tym spo­so­bem za­war­li­śmy umo­wę, na mocy któ­rej ja po­wi­nie­nem był iść za nim, on zaś miał po­nie­chać wszel­kich wro­gich wy­stą­pień prze­ciw­ko mnie. Nie­zna­jo­my ru­szył przed sie­bie, ja zaś po­waż­nie kro­czy­łem u boku jego ko­nia. Dro­ga pro­wa­dzi­ła przez ja­kieś usy­pa­ne kwie­ciem, po­prze­ci­na­ne stru­mie­nia­mi łąki, przez ja­kąś zu­peł­nie mi nie­zna­ną, bez­lud­ną oko­li­cę, gdzie na próż­no wy­pa­try­wa­łem cze­go­kol­wiek przy­po­mi­na­ją­ce­go wę­drow­ny cyrk. Za­czą­łem przy­pusz­czać, że zwy­cięz­ca mój ma coś wspól­ne­go nie tyle z cyr­kiem, co z do­mem wa­ria­tów. Nie na­po­ty­ka­li­śmy jed­nak­że ni­cze­go w tym ro­dza­ju. Osta­tecz­nie, prze­rwa­łem ci­szę i za­py­ta­łem mego to­wa­rzy­sza, jak da­le­ko je­ste­śmy od Hart­for­du. Oka­za­ło się, że nig­dy nie sły­szał o ta­kiej na­zwie. Acz­kol­wiek by­łem prze­ko­na­ny, że kła­mie, sze­dłem da­lej nie wy­po­wia­da­jąc swe­go zda­nia. Mniej wię­cej po upły­wie go­dzi­ny uj­rza­łem ja­kieś mia­sto ma­low­ni­czo po­ło­żo­ne nad brze­giem krę­tej rze­ki. Obok mia­sta, na wzgó­rzu wzno­si­ła się wy­so­ka sza­ra twier­dza zdob­na w ba­stio­ny i wie­życz­ki, ja­kie zda­rza­ło mi się do­tąd oglą­dać na ilu­stra­cjach.

– Brid­ge­port? – za­py­ta­łem nie­zna­jo­me­go wska­zu­jąc na mia­sto.

– Ca­me­lot – od­po­wie­dział.

…Wi­docz­nie zna­jo­me­go mego opa­no­wa­ła sen­ność, gdyż ski­nąw­szy mi gło­wą i uśmie­cha­jąc się swo­im pa­te­tycz­nym, sta­ro­daw­nym uśmie­chem, rzekł:

– Trud­no mi opo­wia­dać da­lej; lecz je­śli się pan przej­dzie do mnie, dam panu książ­kę, w któ­rej znaj­dziesz opis ca­łej tej hi­sto­rii.

– Po­cząt­ko­wo pi­sa­łem pa­mięt­nik – cią­gnął, gdy­śmy się zna­leź­li w jego po­ko­ju – póź­niej zaś, po kil­ku la­tach, opra­co­wa­łem swe no­tat­ki. O, jak­że daw­no to było!

Nie­zna­jo­my wrę­czył mi spo­ry rę­ko­pis i wska­zał, od któ­re­go miej­sca mam czy­tać.

– Niech pan roz­pocz­nie stąd, po­przed­nie jest już panu zna­ne – rzekł że­gna­jąc się ze mną i wy­raź­nie wpa­da­jąc w co­raz więk­szą sen­ność.

By­łem już za drzwia­mi, gdy usły­sza­łem mam­ro­ta­nie: – Śpij do­brze, szla­chet­ny si­rze!

Usa­do­wi­łem się przy ko­min­ku i za­czą­łem ba­dać swój skarb. Pierw­sza część rę­ko­pi­su – cięż­ki ze­szyt – była pi­sa­na na per­ga­mi­nie i zu­peł­nie po­żół­kła od sta­ro­ści. Zba­daw­szy uważ­nie ar­kusz prze­ko­na­łem się, że jest to pa­limp­sest. Pod sta­rym, bla­dym pi­smem Yan­ke­sa znać było śla­dy star­sze­go jesz­cze i jesz­cze bar­dziej nie­wy­raź­ne­go pi­sma – ła­ciń­skie sło­wa i uwa­gi: wi­docz­nie po­zo­sta­ło­ści sta­ro­żyt­nych klasz­tor­nych kro­nik. Otwo­rzy­łem pa­mięt­nik w miej­scu wska­za­nym przez dziw­ne­go nie­zna­jo­me­go i po­grą­ży­łem się w czy­ta­ni u.

CA­ME­LOT

Ca­me­lot, Ca­me­lot – po­wta­rza­łem. – Nie, sta­now­czo nie przy­po­mi­nam so­bie ta­kiej na­zwy.

Praw­do­po­dob­nie na­zwa domu wa­ria­tów.

Ci­chy let­ni pej­zaż, de­li­kat­ny jak ma­rze­nie i wy­lud­nio­ny jak fa­bry­ka w nie­dzie­lę, roz­ta­czał się przed nami. Po­wie­trze, prze­siąk­nię­te aro­ma­tem kwia­tów, peł­ne było śpie­wu pta­ków i brzę­cze­nia owa­dów, do­oko­ła zaś nie było wi­dać ani lu­dzi, ani po­cią­gów, żad­ne­go ru­chu, żad­ne­go zna­ku ży­cia.

Za­miast dro­gi bie­gła zwy­czaj­na ścież­ka wy­dep­ta­na przez mnó­stwo koń­skich ko­pyt – zaś z obu stron jej wid­nia­ły w tra­wie śla­dy kół, sze­ro­ko­ści dło­ni. W od­da­li uka­za­ła się drob­na fi­gur­ka dziew­czyn­ki lat dzie­się­ciu; fala zło­tych wło­sów roz­sy­pa­ła się po jej ple­cach, na gło­wie no­si­ła wia­nek z ja­skra­wo szkar­łat­nych ma­ków. Ubra­na była w coś bar­dzo ład­ne­go.

Tego ro­dza­ju odzież wi­dzia­łem po raz pierw­szy w ży­ciu. Szła spo­koj­nie i bez­tro­sko z wy­ra­zem ab­so­lut­ne­go spo­ko­ju na nie­win­nej twa­rzycz­ce. Czło­wiek z cyr­ku nie zwró­cił na nią naj­mniej­szej uwa­gi, jak gdy­by jej wca­le nie spo­trzegł. I ona rów­nież nie spoj­rza­ła na jego fan­ta­stycz­ny ubiór, jak gdy­by przy­zwy­cza­jo­na była od da­wien daw­na do ta­kiej odzie­ży. Prze­szła obok nas z taką obo­jęt­no­ścią, z jaką się prze­cho­dzi koło dwóch krów. Lecz kie­dy wzrok jej wy­pad­kiem za­trzy­mał się na mnie, ma­leń­stwo osłu­pia­ło.

Z pod­nie­sio­ny­mi do góry rę­ko­ma, z sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi i roz­war­ty­mi, peł­ny­mi zdzi­wie­nia i prze­stra­chu oczy­ma mała ko­biet­ka była uoso­bie­niem zgro­zy i cie­ka­wo­ści. Nie zmie­ni­ła tej po­zy­cji i sta­ła jak ka­mien­ny po­sąg, do­pó­ki­śmy nie skrę­ci­li do lasu i nie stra­ci­li jej z oczu. Je­śli po­nie­kąd mi to po­chle­bia­ło, to rów­no­cze­śnie i dzi­wi­ło w naj­wyż­szym stop­niu, że dziew­czyn­ka pa­trza­ła na mnie wła­śnie, nie zaś na mego to­wa­rzy­sza. Po­świę­ca­jąc mi tak wie­le uwa­gi za­po­mnia­ła zu­peł­nie o swym wła­snym wy­glą­dzie, co jest za­le­tą ogrom­nie rzad­ko spo­ty­ka­ną wśród tak mło­dych stwo­rzeń. Tak, to wszyst­ko da­wa­ło mi wie­le do my­śle­nia; sze­dłem przed sie­bie jak we śnie. W mia­rę tego ja­ke­śmy się zbli­ża­li do mia­sta, za­czę­li­śmy spo­ty­kać co­raz wię­cej ob­ja­wów ży­cia. Po dro­dze na­po­ty­ka­li­śmy małe, nędz­ne le­pian­ki kry­te sło­mia­ny­mi strze­cha­mi i oto­czo­ne nie­wiel­ki­mi po­la­mi i ogród­ka­mi. Koło cha­tek prze­su­wa­li się ogo­rza­li lu­dzie o dłu­gich splą­ta­nych wło­sach, któ­re spa­da­jąc w nie­ła­dzie na twarz czy­ni­ły ich po­dob­ny­mi do zwie­rząt. Za­rów­no męż­czyź­ni jak i ko­bie­ty no­si­li or­dy­nar­ne płó­cien­ne ko­szu­le się­ga­ją­ce ko­lan, na no­gach mie­li coś w ro­dza­ju gru­bych san­da­łów, wie­lu zaś z nich no­si­ło na szyi że­la­zne na­szyj­ni­ki. Dzie­ci bie­ga­ły zu­peł­nie nago, lecz zda­wa­ło się, że nikt tego nie spo­strze­ga. Wszy­scy ci lu­dzie pa­trzy­li na mnie, mó­wi­li o mnie i wbie­ga­li do chat, by spro­wa­dzić swych do­mow­ni­ków i po­ka­zać im mą oso­bę. Jed­no­cze­śnie nikt nie czy­nił uwag na te­mat za­cho­wa­nia się i stro­ju mo­je­go to­wa­rzy­sza, wprost prze­ciw­nie, kła­nia­no mu się uni­że­nie i nikt nie żą­dał odeń wy­tłu­ma­cze­nia jego po­stę­po­wa­nia.

Po­śród ma­łych nędz­nych cha­tek tam i siam wzno­si­ły się wiel­kie domy ka­mien­ne po­zba­wio­ne okien. Uli­ca była nie­bru­ko­wa­na i ro­bi­ła wra­że­nie wą­skiej, krzy­wej ścież­ki. Mnó­stwo psów i na­gich dzie­cia­ków ha­ła­śli­wie i we­so­ło ba­wi­ło się w słoń­cu. Świ­nie grze­ba­ły się w gno­ju, a jed­na z nich roz­wa­liw­szy się na dy­mią­cym na­wo­zie i za­ta­ra­so­waw­szy sobą przej­ście kar­mi­ła swe małe. Na­gle za­brzmia­ły dźwię­ki woj­sko­wej mu­zy­ki. Stop­nio­wo się zbli­ża­ły i wkrót­ce uka­za­ła się wspa­nia­ła ka­wal­ka­da skrzą­ca od heł­mów z po­wie­wa­ją­cy­mi pió­ro­pu­sza­mi, od me­ta­lo­wych pan­ce­rzy, od ko­ły­szą­cych się cho­rą­gwi i ca­łe­go lasu zło­co­nych włócz­ni. Uro­czy­ście przede­fi­lo­wa­ła wśród gno­ju, świń, szcze­ka­ją­cych psów i na­giej dzia­twy, obok wzbu­dza­ją­cych li­tość le­pia­nek. Ru­szy­li­śmy w ślad za nią jed­ną z krę­tych ście­żek, na­stęp­nie inną i tak wspi­na­li­śmy się co­raz wy­żej i wy­żej, do­pó­ki­śmy wresz­cie nie zna­leź­li się na otwar­tym ze wszyst­kich stron pla­cu, po­śród któ­re­go wzno­sił się ol­brzy­mi za­mek. Trą­bie­niem ro­gów dano znać o na­szym zbli­że­niu się, po czym za­brzmiał okrzyk z mu­rów, po któ­rych tam i z po­wro­tem prze­cha­dza­li się lu­dzie o groź­nym wy­glą­dzie, w heł­mach i zbroi, z ha­la­bar­da­mi w ręku. Sze­ro­ka roz­war­ły się ol­brzy­mie wro­ta i ze zgrzy­tem łań­cu­chów opu­ścił się zwo­dzo­ny most. Do­wód­ca ka­wal­ka­dy pierw­szy wje­chał pod groź­ną ar­ka­dę, w ślad za nim zna­leź­li­śmy się i my wśród prze­stron­ne­go bru­ko­wa­ne­go dzie­dziń­ca ozdo­bio­ne­go wiel­ki­mi basz­ta­mi i wie­życz­ka­mi z czte­rech stron dum­nie wzno­szą­cy­mi się ku błę­kit­ne­mu nie­bu. Za­pa­no­wa­ło nie­zwy­kłe oży­wie­nie i roz­gar­diasz i ce­re­mo­nial­nie wi­ta­no się, śpie­szo­no w róż­nych kie­run­kach, oko ude­rza­ła nie­zwy­kła pstro­ka­ci­zna ja­skra­wych ubio­rów i wszyst­ko po­kry­wał przy­jem­ny, zmie­sza­ny gwar gło­sów.DWÓR KRÓ­LA AR­TU­RA

Na szczę­ście uda­ło mi się zna­leźć od­po­wied­nią chwi­lę i wy­śli­znąć się spod opie­ki swe­go to­wa­rzy­stwa. Zbli­żyw­szy się do ja­kie­goś star­sze­go czło­wie­ka – jak moż­na było wno­sić – ni­skie­go po­cho­dze­nia, ude­rzy­łem go po ra­mie­niu i za­py­ta­łem naj­bar­dziej ugrzecz­nio­nym, na jaki mnie stać było, gło­sem:

– Po­wiedz­cie mi z ła­ski swej, przy­ja­cie­lu, czy was rów­nież umiesz­czo­no w tym domu, czy też przy­szli­ście ko­goś tu od­wie­dzić lub może w in­nym ja­kim in­te­re­sie?…

Sta­ru­szek spoj­rzał na mnie z naj­wyż­szym zdu­mie­niem:

– Do­praw­dy, szla­chet­ny pa­nie, nie wiem, co chcesz po­wie­dzieć, wy­da­je mi się…

– Ro­zu­miem – ode­zwa­łem się ze współ­czu­ciem – je­ste­ście jed­nym z cho­rych.

Od­sze­dłem nie prze­sta­jąc roz­my­ślać o tym wszyst­kim i roz­pa­tru­jąc wszyst­kich prze­chod­niów w na­dziei, czy aby nie tra­fi się ktoś, kto by mi do­po­mógł zo­rien­to­wać się w tej dzi­wacz­nej sy­tu­acji. Wresz­cie wy­da­ło mi się, że tra­fi­łem na od­po­wied­nie­go czło­wie­ka. Od­pro­wa­dziw­szy go na bok szep­ną­łem mu na ucho:

– Czy nie mógł­bym się zo­ba­czyć z za­rzą­dza­ją­cym szpi­ta­la na jed­ną chwil­kę tyl­ko…

– Słu­chaj no, puść mnie, u li­cha.

– Pu­ścić was?

– A więc, nie prze­szka­dzaj mi, je­śli to sło­wo bar­dziej do cie­bie prze­ma­wia…

Po czym wy­ja­śnił mi, że jest kuch­mi­strzem i że wo­bec tego nie ma cza­su na ga­da­ni­nę, choć w ogó­le nic nie ma prze­ciw­ko temu, aby cza­sem so­bie tro­chę po­gwa­rzyć o tym i o owym; szcze­gól­nie chciał­by się do­wie­dzieć skąd wy­trza­sną­łem so­bie taki dzi­wacz­ny ubiór. Nie cze­ka­jąc jed­nak od­po­wie­dzi ro­zej­rzał się do­oko­ła i wska­zał na czło­wie­ka, któ­ry jak wi­dać nic nie miał do ro­bo­ty i któ­ry sam nie był od tego, żeby się ze mną za­po­znać. Był to szczu­pły, ete­rycz­ny chło­pak w wą­skich czer­wo­nych spoden­kach, któ­re czy­ni­ły go po­dob­nym do roz­dwo­jo­nej mar­chwi. Gór­na część jego ubio­ru była z nie­bie­skie­go je­dwa­biu, ozdo­bio­na wy­twor­nym ko­ron­ko­wym koł­nie­rzem i ta­ki­mi sa­my­mi man­kie­ta­mi. Na dłu­gich zło­ci­stych lo­kach mło­dzie­niec no­sił ko­kie­te­ryj­ną ró­żo­wą cza­pecz­kę z wą­skim pió­rem. Znać było po oczach, że jest do­brym chłop­cem, a z we­so­ło­ści jego moż­na było wy­wnio­sko­wać, że jest za­do­wo­lo­ny z sie­bie i z ży­cia.

Do­praw­dy w ubio­rze tym było mu tak ład­nie, że ro­bił wra­że­nie ma­lo­wan­ki. Zbli­żyw­szy się do mnie uśmiech­nął się i za­czął oglą­dać mnie z nie­co bez­czel­ną cie­ka­wo­ścią. Po czym przed­sta­wił mi się mó­wiąc, że jest pa­ziem, i z miej­sca za­sy­pał mnie gra­dem py­tań. Po kil­ku chwi­lach ga­wę­dził ze mną w spo­sób dzie­cin­ny i tak nie­wy­mu­szo­ny, jak gdy­by już od lat był moim przy­ja­cie­lem. Roz­py­ty­wał mnie szcze­gó­ło­wo o wszyst­ko, co się ty­czy­ło mnie oraz mego ubio­ru, i nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi prze­ska­ki­wał z te­ma­tu na te­mat. Mię­dzy in­ny­mi wspo­mi­nał, że się uro­dził na po­cząt­ku 513 roku. Ob­la­łem się zim­nym po­tem. Prze­rwa­łem mu i nie­śmia­ło za­py­ta­łem:

– Prze­pra­szam cię, przy­ja­cie­lu, w ja­kim roku po­wie­dzia­łeś, żeś się uro­dził?

– W 513.

– W 513 roku! Nic nie ro­zu­miem! Po­słu­chaj, mój dro­gi chłop­cze, je­stem cu­dzo­ziem­cem i ni­ko­go tu nie znam, bądź ze mną szcze­ry i otwar­ty. Po­wiedz; mi, czy je­steś przy zdro­wych zmy­słach?

Od­po­wiedź brzmia­ła, że naj­zu­peł­niej.

– A ci wszy­scy lu­dzie do­oko­ła są rów­nież zdro­wi?

Zno­wu na­stą­pi­ła twier­dzą­ca od­po­wiedź.

– A więc w ta­kim ra­zie to ja zwa­rio­wa­łem lub też zda­rzy­ło się ze mną coś nie­sa­mo­wi­te­go.

Ale przy­pu­ść­my, że nie jest to dom wa­ria­tów, może mi po­wiesz, do­kąd w ta­kim ra­zie tra­fi­łem?

– Do zam­ku kró­la Ar­tu­ra – brzmia­ła od­po­wiedź.

Prze­cze­kaw­szy chwi­lę, by się oswo­ić z tą my­ślą, rze­kłem:

– Do­brze, ja­kiż więc rok mamy te­raz we­dług cie­bie?

– Pięć­set dwu­dzie­sty ósmy, dzie­więt­na­sty czerw­ca.

Ser­ce mi się ści­snę­ło, gdy pe­łen roz­pa­czy uprzy­tom­ni­łem so­bie, że nig­dy, nig­dy już nie uj­rzę swych przy­ja­ciół – wszy­scy oni przyj­dą na świat do­pie­ro za trzy­na­ście stu­le­ci! Zda­je się, że uwie­rzy­łem chło­pa­ko­wi, sam nie wiem dla­cze­go. Coś mi szep­ta­ło, że to praw­da, po­mi­mo że mój roz­są­dek nie mógł się z tym wszyst­kim po­go­dzić i gło­śno prze­ciw temu pro­te­sto­wał. Nie wie­dzia­łem, jak się usto­sun­ko­wać do oko­licz­no­ści oraz do lu­dzi, któ­rzy mnie ota­cza­li. Ro­zum mój uwa­żał ich za obłą­ka­nych, wbrew wszel­kiej oczy­wi­sto­ści. Zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie i przy­pad­ko­wo przy­po­mnia­łem so­bie pew­ną rzecz: wie­dzia­łem, że je­dy­ne więk­sze za­ćmie­nie słoń­ca w pierw­szej po­ło­wie VI stu­le­cia mia­ło miej­sce 21 czerw­ca 528 roku i roz­po­czę­ło się trzy mi­nu­ty po po­łu­dniu. A więc je­śli­by star­czy­ło mi sił na prze­ży­cie 48 go­dzin w tych wa­run­kach, mógł­bym się prze­ko­nać, ile praw­dy mie­ści się w sło­wach chłop­ca. Tak czy in­a­czej, bę­dąc prak­tycz­nym oby­wa­te­lem Con­nec­ti­cu­tu odło­ży­łem roz­strzy­gnię­cie tej naj­bar­dziej pa­lą­cej dla mnie kwe­stii do ozna­czo­ne­go dnia i go­dzi­ny. Tym­cza­sem zaś bio­rąc pod uwa­gę ist­nie­ją­cy stan rze­czy po­sta­no­wi­łem so­bie wy­cią­gnąć zeń jak naj­więk­sze ko­rzy­ści. Ro­zu­mo­wa­łem, jak na­stę­pu­je: je­śli te­raz istot­nie jest w. XIX i znaj­du­ję się w domu wa­ria­tów, skąd przez pe­wien czas nie uda mi się uwol­nić, to mogę z ła­two­ścią sta­nąć na cze­le tego za­kła­du jako naj­bar­dziej zdro­wo my­ślą­cy osob­nik spo­śród wszyst­kich jego miesz­kań­ców. W prze­ciw­nym zaś ra­zie, je­że­li prze­nio­słem się dziw­nym cu­dem rze­czy­wi­ście w VI stu­le­cie, to mu­szę się za­do­wo­lić pro­jek­ta­mi wy­ma­ga­ją­cy­mi nie­co wię­cej cza­su: za ja­kie trzy mie­sią­ce będę mógł rzą­dzić ca­łym kra­jem jako naj­bar­dziej wy­kształ­co­ny czło­wiek tego cza­su, uro­dzo­ny o 1300 lat póź­niej od wszyst­kich ży­ją­cych tu w obec­nej chwi­li. W każ­dym bądź ra­zie nie na­le­żę do lu­dzi mar­nu­ją­cych czas, z chwi­lą gdy wszyst­ko ob­my­śli­łem, za­czą­łem z miej­sca dzia­łać.

– A więc, mój dro­gi Kla­ren­sie, je­śli tak brzmi w rze­czy­wi­sto­ści imię twe – zwró­ci­łem się do chłop­ca – czy nie ze­chciał­byś mi wy­ja­śnić tego i owe­go? Jak np. na­zy­wa się ten czło­wiek, któ­ry mnie tu przy­pro­wa­dził?

– Chcesz się za­pew­ne spy­tać, jak się na­zy­wa nasz wspól­ny pan? Jest to wiel­ki lord Key, szla­chet­ny ry­cerz i mlecz­ny brat wład­cy na­sze­go, kró­la Ar­tu­ra.

– Bar­dzo do­brze, a te­raz opo­wiedz mi o wszyst­kich i o wszyst­kim, co się tu dzie­je!

Paź opo­wie­dział mi bar­dzo wie­le, lecz naj­waż­niej­szą dla mnie wia­do­mo­ścią było, co na­stę­pu­je. We­dług słów jego by­łem jeń­cem sir Keya i zgod­nie z pa­nu­ją­cym zwy­cza­jem zo­sta­nę wrzu­co­ny do lo­chu, w któ­rym po­zo­sta­nę do­pó­ty, do­pó­ki moi przy­ja­cie­le nie wy­ku­pią mnie lub też do­pó­ki nie zgni­ję. Wie­dzia­łem, że to ostat­nie jest bar­dziej praw­do­po­dob­ne, lecz nie mia­łem cza­su na dłu­gie roz­my­śla­nia, gdyż nie wol­no było tra­cić ani chwi­li. Na­stęp­nie paź mi oświad­czył, że obec­nie koń­czy się obiad w wiel­kiej sali zam­ku. Kie­dy się już wszy­scy upi­ją i roz­we­se­lą, sir Key każe mnie spro­wa­dzić, aże­by przed­sta­wić kró­lo­wi Ar­tu­ro­wi oraz wspa­nia­łym ry­ce­rzom Okrą­głe­go Sto­łu. Póź­niej sir Key za­cznie opo­wia­dać, jak mnie wziął do nie­wo­li, przy czym bę­dzie wy­ol­brzy­miał i prze­krę­cał do nie­moż­li­wo­ści całe zda­rze­nie. Lecz oczy­wi­sta, że z mo­jej stro­ny bę­dzie nie tyl­ko nie­przy­zwo­ite, ale i nie­bez­piecz­ne dla mego ży­cia po­pra­wiać go. Po tej ce­re­mo­nii zo­sta­nę wresz­cie wtrą­co­ny do pod­zie­mia. Lecz Kla­rens przy­rzekł mi, iż się po­sta­ra od­wie­dzić mnie, po­cie­szyć i spró­bu­je po­wia­do­mić mo­ich przy­ja­ciół o moim nie­szczę­ściu.

– Da znać moim przy­ja­cio­łom!!!

Po­dzię­ko­wa­łem mu, bo cóż in­ne­go po­zo­sta­wa­ło mi do zro­bie­nia. W tej sa­mej chwi­li zja­wił się słu­ga i we­zwał mnie na salę. Kla­rens za­pro­wa­dził mnie tam i wska­zaw­szy mi miejc­se na ubo­czu usiadł sam tuż przy mnie.

Wi­do­wi­sko, któ­re się przede mną roz­ta­cza­ło, god­ne było uwa­gi. Znaj­do­wa­łem się w ol­brzy­mim po­miesz­cze­niu o zu­peł­nie na­gich ścia­nach, peł­nym krzy­czą­cych kon­tra­stów. Roz­mia­ry jego były tak gi­gan­tycz­ne, że cho­rą­gwie za­wie­szo­ne na bel­kach pod stro­pem le­d­wo ma­ja­czy­ły w pół­mro­ku. U góry ze wszyst­kich stron cią­gnę­ły się ka­mien­ne ga­le­rie; na jed­nych z nich sie­dzie­li mu­zy­kan­ci, na dru­gich ko­bie­ty w krzy­czą­cych pstrych suk­niach. Pod­ło­ga była wy­ło­żo­na bia­ły­mi i czar­ny­mi pły­ta­mi star­ty­mi od cza­su i uży­cia i wy­ma­ga­ją­cy­mi na­pra­wy. Co się ty­czy ozdób, to ści­śle mó­wiąc, nie było ich wca­le, cho­ciaż gdzie­nieg­dzie na ścia­nach wi­sia­ły ol­brzy­mie dy­wa­ny uwa­ża­ne tu za­pew­ne za dzie­ła sztu­ki. Na dy­wa­nach wy­obra­żo­ne były bi­twy, przy czym ko­nie przy­po­mi­na­ły po­dob­ne wy­ro­by z pier­ni­ków lub wy­ci­nan­ki ro­bio­ne przez dzie­ci. Zbro­ję wo­ja­ków wy­obra­ża­ły bia­łe pla­my, tak że w koń­cu wal­czą­cy lu­dzie łu­dzą­co przy­po­mi­na­li ciast­ka z se­rem.

Piec w sali był tak wiel­ki, iż moż­na w nim było śmia­ło sta­czać wal­ki. Jego ka­mien­ny okap oraz ka­mien­ne ko­lum­ny przy­po­mi­na­ły wej­ście do ka­te­dry.

Wzdłuż ścian sta­li żoł­nie­rze w pan­cer­zach i heł­mach, z ha­la­bar­da­mi na ra­mie­niu, nie­ru­cho­mi jak po­są­gi i bar­dzo do po­są­gów po­dob­ni. Po­śród tej sali w po­sta­ci ol­brzy­mie­go krzy­ża mie­ścił się dę­bo­wy stół, któ­ry to wła­śnie no­sił mia­no Okrą­głe­go Sto­łu. Był on wiel­ki jak are­na w cyr­ku. Do­ko­ła nie­go sie­dzie­li lu­dzie ubra­ni w tak pstre i błysz­czą­ce ubio­ry, że aż świerz­bi­ło w oczach. Wszy­scy mie­li na so­bie ka­pe­lu­sze z pió­ra­mi któ­re zdej­mo­wa­li wte­dy tyl­ko, gdy za­czy­na­li mó­wić z kró­lem.

Więk­szość z nich piła z ba­wo­lich ro­gów, ale nie­któ­rzy za­ja­da­li przy tym chleb lub ogry­za­li ko­ści pie­cze­ni. Psów było tu tyle, że na czło­wie­ka wy­pa­da­ło co naj­mniej po dwa. Le­ża­ły one u nóg bie­da­śni­ków cze­ka­jąc na ko­ści, na któ­re się hur­mem rzu­ca­ły. Na­tu­ral­nie wsz­czy­na­ła się za­żar­ta wal­ka przy akom­pa­nia­men­cie ta­kie­go uja­da­nia, ryku i ha­ła­su iż nie po­dob­na było cią­gnąć da­lej roz­mo­wę. Ale nikt nie wy­ka­zy­wał z tego po­wo­du znie­cier­pli­wie­nia – od­wrot­nie – wszy­scy chęt­nie prze­ry­wa­li bie­sia­dę, aby z na­pię­tą uwa­gą śle­dzić wal­kę psów. Pod­no­szo­no się z miejsc, aże­by le­piej wi­dzieć, damy i mu­zy­kan­ci zwie­sza­li się w tym sa­mym celu po­przez ba­lu­stra­dę.

Od cza­su do cza­su ko­muś z obec­nych wy­ry­wał się okrzyk en­tu­zja­zmu i uzna­nia. W koń­cu zwy­cięz­ca wy­god­nie roz­cią­gał się na zie­mi i z lek­ka jesz­cze war­cząc gryzł zdo­by­tą kość a z nią ra­zem i pod­ło­gę, co czy­ni­ły rów­nież i inne psy, zwy­cięz­cy w po­przed­nich wal­kach. Przy sto­le wzna­wia­ły się z po­wro­tem prze­rwa­ne roz­mo­wy.

Na ogół mowa i za­cho­wa­nie się tych lu­dzi było względ­nie de­li­kat­ne i uprzej­me. Jak spo­strze­głem, wy­słu­chi­wa­li oni z po­wa­gą i uważ­nie mó­wią­ce­go, na­tu­ral­nie w prze­rwach po­mię­dzy żar­ciem się psów. Lecz nie­ste­ty mie­li oni wspól­ne ce­chy z dzieć­mi, mia­no­wi­cie – kła­ma­li. Kła­ma­li ze zdu­mie­wa­ją­cą wpra­wą i z nie­mniej zdu­mie­wa­ją­cą nie­zręcz­no­ścią, życz­li­wie wy­słu­chu­jąc przy tym cu­dzych fan­ta­stycz­nych opo­wia­dań i bio­rąc naj­bar­dziej wie­rut­ne łgar­stwa za czy­stą mo­ne­tę. Nie moż­na było na­zwać ich okrut­ni­ka­mi lub ludź­mi krwio­żer­czy­mi, ale tym nie­mniej opo­wia­da­li oni z taką szcze­rą przy­jem­no­ścią o krwa­wych przy­go­dach i za­da­nych przez się mę­kach, że na­wet ja za­po­mnia­łem przy tym się wzdry­gnąć. Nie by­łem tu je­dy­nym jeń­cem.

Prócz mnie było tu jesz­cze prze­szło dwu­dzie­stu. Nie­szczę­śli­wi! Więk­szość z nich była strasz­li­wie po­ka­le­czo­na, po­ma­sa­kro­wa­na i po­ra­nio­na! Na wło­sach ich, na twa­rzy i na ubra­niu wid­nia­ły śla­dy spie­kłej krwi. Bez wąt­pie­nia, lu­dzie ci prze­cho­dzi­li przez po­trój­ną mękę zmę­cze­nia, gło­du i pra­gnie­nia. Ale nikt im nie współ­czuł, nikt nie dbał o nich, nikt nie po­my­ślał, że na­le­ży ob­myć rany i przy­nieść im przy­najm­niej ja­ką­kol­wiek ulgę. I nikt rów­nież nie usły­szał od nich naj­mniej­szej skar­gi, naj­lżej­sze­go jęku i nie wi­dział na­wet śla­du cier­pień. Mimo woli i ja da­łem się opa­no­wać okrut­nej my­śli:

"Ka­na­lie, prze­cież po­dob­nie po­stę­po­wa­li­ście i wy ze swy­mi jeń­ca­mi, te­raz na was przy­szła ko­lej. Wasz fi­lo­zo­ficz­ny spo­kój i hart nie jest skut­kiem du­cho­wej i in­te­lek­tu­al­nej siły, lecz gru­bo­skór­no­ścią i by­dlę­cym bra­kiem wraż­li­wo­ści. Je­ste­ście bia­ły­mi In­dia­na­mi".RY­CE­RZE OKRĄ­GŁE­GO STO­ŁU

Przy Okrą­głym Sto­le po więk­szej czę­ści nie roz­ma­wia­no, lecz wy­po­wia­da­no mo­no­lo­gi – roz­wle­kłe spra­woz­da­nia z tego, jak roz­ma­ici jeń­cy zo­sta­li wzię­ci do nie­wo­li, a ich przy­ja­cie­le za­bi­ci lub po­zba­wie­ni ru­ma­ków i uzbro­je­nia. W grun­cie rze­czy ze wszyst­kie­go, co opo­wia­da­no, moż­na było wy­wnio­sko­wać, że te wszyst­kie mor­dy i krwa­we po­tycz­ki nie były do­ko­ny­wa­ne w celu ze­msty lub obro­ny, ani na­wet nie były po­ra­chun­kiem za daw­ne ob­ra­zy. Na ogół były to zwy­kłe po­je­dyn­ki po­mię­dzy zu­peł­nie ob­cy­mi so­bie ludź­mi, któ­rzy przed­tem się nig­dy nie wi­dzie­li i nie ży­wi­li do sie­bie naj­mniej­szej ura­zy.

Kie­dyś, daw­ny­mi cza­sy, zda­rza­ło mi się wi­dzieć nie­zna­ją­cych się zu­peł­nie chłop­ców, któ­rzy spo­tkaw­szy się mó­wi­li jed­no­cze­śnie: "A wiesz, mógł­bym cię po­bić, gdy­bym ze­chciał!" i z miej­sca wsz­czy­na­li bój­kę. Lecz do­tych­czas by­łem prze­ko­na­ny, że tego ro­dza­ju rze­czy mogą się dziać je­dy­nie mię­dzy dzieć­mi. Tu­taj zaś ni z tego ni z owe­go na­ska­ki­wa­ły na sie­bie ol­brzy­mie do­ro­słe dra­by. I nie ba­cząc na to, było coś po­cią­ga­ją­ce­go, coś mi­łe­go w tych wiel­kich pro­sto­dusz­nych stwo­rze­niach. Pięk­ny mę­ski wy­raz mia­ły twa­rze nie­omal wszyst­kich tych lu­dzi – na nie­któ­rych zaś prócz tego od­zwier­cie­dla­ły się do­broć i ma­je­stat, wo­bec któ­rych zni­ka­ła chęć kry­ty­ki i po­tę­pie­nia. Szcze­gól­nie od­bi­ja­ły od in­nych wy­ra­zem szla­chet­no­ści ob­li­cze i po­stać tego, któ­re­go na­zy­wa­no tu Ga­la­ha­dem, oraz mę­ska po­stać sa­me­go kró­la i sir Lan­ce­lo­ta.

To, co się zda­rzy­ło po obie­dzie, zwró­ci­ło uwa­gę wszyst­kich na tego ostat­nie­go ry­ce­rza. Na znak oso­by speł­nia­ją­cej tu funk­cje mi­strza ce­re­mo­nii, sze­ściu czy ośmiu jeń­ców po­wsta­ło i wy­stą­pi­ło na­przód. Przy­klęk­nąw­szy i pod­nió­sł­szy ręce w kie­run­ku ga­le­rii, gdzie sie­dzia­ły damy, bła­ga­li o ła­skę prze­mó­wie­nia do kró­lo­wej. Jed­na z dam, zaj­mu­ją­ca we­dług wszel­kich po­zo­rów naj­bar­dziej wy­so­kie sta­no­wi­sko, z wdzię­kiem ski­nę­ła gło­wą na znak zgo­dy. Wów­czas czło­wiek prze­ma­wia­ją­cy w imie­niu jeń­ców zdał sie­bie oraz swych to­wa­rzy­szy na jej ła­skę i nie­ła­skę pro­sząc, aby ob­da­rzy­ła ich wol­no­ścią lub po­zwo­li­ła im zło­żyć wy­kup, je­śli ze­chce, lub też aby ka­za­ła rzu­cić ich do lo­chu, albo ska­zać na śmierć, je­śli taka jest jej wola. Sto­ją zaś tu oni wszy­scy z roz­ka­zu sir Keya, któ­ry dzię­ki swej cu­dow­nej sile, od­wa­dze i wa­lecz­no­ści zwy­cię­żył ich w ry­cer­skiej wal­ce i uczy­nił ich swo­imi jeń­ca­mi.

Zdu­mie­nie od­ma­lo­wa­ło się na wszyst­kich twa­rzach. Ła­ska­wy uśmiech kró­lo­wej ustą­pił miej­sca wy­ra­zo­wi roz­cza­ro­wa­nia, gdy tyl­ko usły­sza­ła imię sir Keya, a paź zja­dli­wie szep­nął mi na ucho:

– Sir Key, rze­czy­wi­ście! Na­zwiesz mnie osłem je­że­li spo­tkasz kie­dy­kol­wiek i gdzie­kol­wiek ta­kie­go łga­rza jak on!

Wszyst­kie spoj­rze­nia zwró­ci­ły się z wy­ra­zem su­ro­we­go za­py­ta­nia ku sir Key­owi. Lecz ten nie drgnął na­wet i jako zręcz­ny gracz nie­ocze­ki­wa­nym po­su­nię­ciem za­sza­cho­wał swych prze­ciw­ni­ków. Po­wie­dział, że bę­dzie od­twa­rzał tyl­ko na­gie fak­ty nie ko­men­tu­jąc ich zu­peł­nie, po czym do­dał:

– Je­że­li bę­dzie­cie uwa­ża­li, iż na­le­ży ko­go­kol­wiek sła­wić i zło­żyć mu hołd, zło­ży­cie go temu, któ­re­go ra­mię za­wsze uwa­ża­ne było za naj­bar­dziej po­tęż­ne i któ­re­go tar­cza i miecz nie zo­sta­ły jesz­cze nig­dy zwy­cię­żo­ne – temu, któ­ry sie­dzi tu­taj, wśród was! – Przy tym ry­cerz wska­zał na sir Lan­ce­lo­ta.

Te­raz sir Key za­czął opo­wia­dać o tym, jak sir Lan­ce­lot pod­czas swych sa­mot­nych wę­dró­wek w krót­kim cza­sie za­bił sied­miu wiel­ko­lu­dów i oswo­bo­dził z nie­wo­li sto czter­dzie­ści dwie uwię­zio­ne damy, po czym wy­ru­szył da­lej w po­szu­ki­wa­niu przy­gód bez prze­rwy wal­cząc, aż spo­tkał jego (sir Keya) roz­pacz­li­wie i bez­na­dziej­nie wal­czą­ce­go prze­ciw­ko dzie­wię­ciu cu­dzo­ziem­skm ry­ce­rzom. Sir Lan­ce­lot sam je­den na­padł na nich i ich zwy­cię­żył. Tej sa­mej nocy sir Lan­ce­lot wło­żył na sie­bie zbro­ję sir Keya, za­brał jego ko­nia i wy­ru­szył w dal­szą po­dróż. Wkrót­ce zwy­cię­żył on szes­na­stu ry­ce­rzy w jed­nej wal­ce i trzy­dzie­stu czte­rech w dru­giej. Wszyst­kim im wraz z po­przed­ni­mi dzie­wię­cio­ma roz­ka­zał nie­zwy­cię­żo­ny ry­cerz udać się na Zie­lo­ne Świąt­ki na dwór kró­la Ar­tu­ra, zdać się na ła­skę i nie­ła­skę kró­lo­wej Gi­new­ry po uprzed­nim oświad­cze­niu, że są jeń­ca­mi sir Keya.

Oto jest tu sze­ściu spo­śród tych jeń­ców, a resz­ta sta­nie przed kró­lew­skim ob­li­czem, kie­dy za­go­ją się ich rany.

Ja­kim sil­nym ru­mień­cem pło­nę­ło ob­li­cze kró­lo­wej, jak ra­do­śnie się uśmie­cha­ła, ja­kie wy­mow­ne spoj­rze­nia rzu­ca­ła sir Lan­ce­lo­to­wi, spoj­rze­nia, któ­re by ry­cerz przy­pła­cił za­pew­ne ży­ciem w Ar­kan­za­sie. Wszy­scy za­chwy­ca­li się od­wa­gą i szla­chet­no­ścią sir Lan­ce­lo­ta, co do mnie zaś, to nie mo­głem się dość wy­dzi­wić sile tego czło­wie­ka, któ­ry sam je­den, bez wszel­kiej po­mo­cy, wziął do nie­wo­li i zwy­cię­żył cały od­dział ta­kich do­świad­czo­nych szer­mie­rzy. Wy­ra­zi­łem swe zdu­mie­nie Kla­ren­so­wi, któ­ry wy­buchł śmie­chem, że aż się za­trzę­sło czer­wo­ne pió­ro na jego cza­pecz­ce.

– O, gdy­by sir Key­owi po­zo­sta­wio­no dość cza­su i gdy­by opróż­nił jesz­cze je­den dzban kwa­śne­go wina, wów­czas wszyst­kie te licz­by wzro­sły­by z pew­no­ścią w dwój­na­sób! Spoj­rza­łem nie­do­wie­rza­ją­co na chłop­ca i na­gle spo­strze­głem, że wzrok jego wy­ra­żał głę­bo­ką roz­pacz. Od­wró­ciw­szy się uj­rza­łem sę­dzi­we­go star­ca o dłu­giej si­wej bro­dzie, odzia­ne­go w czar­ne ob­szer­ne sza­ty, któ­ry w tej wła­śnie chwi­li wstał zza sto­łu i chwie­jąc się i trzę­sąc sta­rą sła­bą gło­wą wpa­try­wał się we wszyst­kich obec­nych męt­ny­mi oczy­ma. Ten sam cier­pią­cy wy­raz, któ­ry za­uwa­ży­łem na twa­rzy pa­zia, zja­wił się rów­nież na twa­rzach wszyst­kich obec­nych. Był to wy­raz po­kor­ne­go stwo­rze­nia, któ­re musi cier­pieć bez jęku.

– Mój Boże! – rzekł chło­pak – zno­wu roz­pocz­nie tę samą hi­sto­rię, któ­rą już opo­wia­dał ty­siąc razy w jed­nych i tych sa­mych sło­wach i któ­rą bę­dzie opo­wia­dał za­wsze, aż do sa­mej śmier­ci. Bę­dzie to opo­wia­dał za każ­dym ra­zem do­pó­ty, do­pó­ki jego dzban bę­dzie peł­ny i do­pó­ki bę­dzie mógł ob­ra­cać ję­zy­kiem.

– Kto to taki? – za­py­ta­łem.

– Mer­lin – wszech­moc­ny łgarz i cza­row­nik, niech go dia­bli po­rwą z jego prze­klę­tym opo­wia­da­niem!

Lecz tu­taj wszy­scy lę­ka­ją się go, gdyż w jego rę­kach są grzmo­ty i bły­ska­wi­ce i wszyst­kie du­chy pie­kiel­ne są po­wol­ne jego roz­ka­zom. Daw­no już po­win­ny były prze­gryźć mu wnętrz­no­ści i ze­trzeć go w proch wraz z jego buj­da­mi! Opo­wia­da on za­wsze o so­bie w trze­ciej oso­bie, aże­by upew­nić wszyst­kich co do swej skrom­no­ści i bra­ku za­ro­zu­mia­ło­ści. Niech bę­dzie prze­klę­ty i niech spad­ną nań wszyst­kie nie­szczę­ścia!! Dro­gi przy­ja­cie­lu, obudź mnie, gdy za­dzwo­nią na od­wie­czerz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: