Yggdrasil. Exodus - ebook
Drugi tom sagi powieściowej spod znaku fantastyki, science fiction i powieści drogi.
Dalsze losy Eryka, syna konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego i Świętosławy, w którego życie wmieszali się naukowcy z trzydziestego stulecia, a efekt ich eksperymentu wymknął się spod kontroli twórców.
Po bitwie z dzikimi w Dolinie, bitwie wygranej ale okupionej śmiercią przyjaciół, ten młody wojownik musi stawić czoła przysłanej z mroków kosmosu przedwiecznej sztucznej inteligencji.
To karkołomne zadanie będzie ledwie początkiem drogi ludzkości, której kolejnymi etapami są kosmiczne bitwy, zniszczone galaktyki i … napotkani sojusznicy. To tylko dzięki tym ostatnim, szanse na przetrwanie wzrosną, ale tylko odrobinę.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: | brak |
| ISBN: | 978-83-67942-04-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy można umrzeć dwa razy?
35 000 lat p.n.e.
Klęczałem, nie zważając na drobne, wpijające się w skórę kamienie. W jaskini było ciemno, ale jeziorko odbijało nieco odległego dziennego blasku, nadając czerni szary blask.
W kącie skulona postać tuliła do piersi cichutko kwilące dziecko i spoglądała na mnie wyzywająco. Była to matka z młodym, a nie masz niebezpieczniejszego przeciwnika. Jednak nie przypominała człowieka z mojego świata: jej skórę porastał drobny włos, a twarz mogła się przyśnić podczas nocnego koszmaru po wieczorze spędzonym na tęgim piciu.
– Daj – wycharczałem w nieludzkiej, drażniącej gardło mowie starego ludu. – Daj mi je. – Wyczerpałem niemal cały znany mi zasób słów.
Pokręciła tylko głową i wyszczerzyła zęby.
– Nie zrobię mu krzywdy, Wierzbo – dodałem w moim języku. – Chcę… chcę poczuć to młode życie, bo tam – machnąłem ręką w stronę wejścia do systemu jaskiń – tylko śmierć. Ale może było warto, jeśli choć jedno…
Nie rozumiała słów. Ale jakie to miało teraz znaczenie?
Nagle słaby, bijący od jeziorka blask zniknął niemal zupełnie, przesłonięty niedźwiedzią sylwetką. Próbowałem poderwać się na nogi, ale cichy warkot osadził mnie w miejscu. Wielki, pachnący świeżą śmiercią i krwią przybysz mógł w każdej chwili urwać mi głowę i na nic by się zdały moja nowa szybkość i siła. Cała nadzieja w tym, że nieco ochłonął po niedawnej walce.
Wojownik ze starej rasy popatrzył na młodą matkę i wiedziałem, że porozumiewają się bez słów. Nagle oboje skinęli głowami, po czym jak na komendę schylili się w pokłonie. I to mnie się kłaniali, bo nikogo poza nami nie było nad skalistym jeziorkiem.
Wierzba już bez protestu wyciągnęła w moją stronę synka i delikatnie położyła mi go na złączonych dłoniach. W przeciwieństwie do matki nie miał jeszcze na ciele sierści. Może jak u myszy wyrośnie mu ona w kolejnych miesiącach czy latach?
– Wiesz, że tylko on przetrwał napad? – Słabo znała moją mowę, ale musiałem usłyszeć ludzki głos, choćby własny. – Bogowie zesłali to życie, reszta leży pocięta, zmiażdżona… – Z mojego gardła wydobył się szloch, i pomimo walki łzy pociekły mi po policzkach, a ramiona zaczęły się trząść, co groziło maleństwu upadkiem.
Matka jedną ręką wzięła dziecię ode mnie, a drugą delikatnie ścierała łzy z twarzy człowieka, któremu jeszcze kilka dni temu zdawało się, że zdołał uratować przyjaciół, że najgorsze mamy już za sobą. Potem pochyliła się i poczułem jej pocałunek na czole.
– Wiatr, słońce, lepiej – wyszeptała w języku ludzi – ciemność, smutek, idź.
Miała rację, ale czy cokolwiek było w stanie dać mi nadzieję? Podniosłem się ciężko i ruszyłem w stronę wejścia. Nie wyszedłem jednak na wąską półkę skalną, a osunąłem się na zimną posadzkę. Nie byłem jeszcze gotowy, by spojrzeć w niezmienne, obojętne błękitne niebo, dla którego ten dzień był jednym z wielu podobnych. Dla mnie skończył się świat.ROZDZIAŁ I
Dzika
35 000 lat p.n.e.
Minął eftrimiðdagur1 i słońce dawno przekroczyło najwyższy punkt na nieboskłonie, ciągnięte przez niestrudzone rumaki: Arvaka i Alsvidha, a wydawało się, że rzeź w dolinie trwała ledwie kilka godzin. Siedziałem oparty o skalną ścianę, nie zważając na to, że mokra od potu i krwi koszula robi się coraz zimniejsza i odbiera resztki ciepła zmaltretowanym plecom. Myśli, o ile jakieś pojawiały się w mojej głowie, szybko z niej pierzchały, wypierane słowami: „Sami! Jesteśmy sami!”.
Byłem poobijany, otępiały i śmierć przyjąłbym teraz z uśmiechem. Los każdego z nas jest znany i koniec żywota również. Taki jest forlog – przeznaczenie człowieka.
Bogowie mieli jednak wobec mnie inne plany, przeżyłem, a śmierć spotkała w tej okrutnej krainie wszystkich, którzy przybyli wraz ze mną do świata zimy i lodu, w którym żyły bestie wyglądające jak ludzie i ludzie o wyglądzie bestii. Prawie wszystkich…
Nie to, żebyśmy mieli jakiś wybór. Pewnego zimowego dnia, gdy ochranialiśmy wozy, zawitaliśmy z kupcem Glapą do wioski gościnnych Słowian. Ledwie jeden dzień dzielił nas od grodu władyki i myślami przy piwie i pieczystym dzieliliśmy się już z kompanami opowieściami z wyprawy. Jakże myliliśmy się wówczas co do dnia następnego. Ktoś – coś? – cisnął kawał ziemi wraz z zabudowaniami i mieszkańcami na obczyznę, przy której dno piekieł jest ledwie przedsionkiem. Szczęściem wieźliśmy na wozach dla kniazia rynsztunek wojenny, więc nie spadliśmy do tego Helheimu z gołymi dupami i opuszczonymi portkami, choć wiele nie brakowało. Co jednak może zdziałać kilkudziesięciu ludzi z białogłowami i dziećmi wobec całego wrogiego świata?
Zadarliśmy z tubylcami: małymi malowanymi ludźmi. Nie pomogło przymierze z brzydkimi włochaczami, którzy sami zwali się starym ludem. Przetrzebieni przez mniejszych i liczniejszych kuzynów, dogorywali i zdawało się, że są pogodzeni z losem.
Odynie, za dużo śmierci widziałem, zbyt wielu pożegnałem przyjaciół. Nic tu po mnie, w Walhalli więcej życia niż na tych zimnych równinach. Zabierz i mnie. Po co ci samotny złamany woj?
Nie wiem, jak długo trwało to odrętwienie. Otrząsnąłem się, gdy jakiś zabłąkany podmuch wiatru wpadł do jaskini i obudził w jej czeluściach upiornie wyjące echa. Powinienem poszukać żywych i pogrzebać tych, którym nie udało się przetrwać – ta prosta myśl wypłynęła na wierzch niczym wielorybia tusza na powierzchnię morza i jak ona była martwa. Próbowałem wstać, ale nogi ciążyły kamieniem. Czułem się jak starzec i tak pewnie musiałem wyglądać dla bogów obserwujących wszystko z góry. Wmawiałem sobie, że nie mam do nich żalu – przecież dali i zabrali co swoje – ale jednak gdzieś w głębi narastała we mnie dzika, pierwotna wściekłość. Zdusiłem ją z trudem.
Wśród moich rodaków, na ojczystej skandynawskiej ziemi, zabijano nieprzydatnych i słabych starych ludzi. Nie było to wymagającym pomsty mordem, o ile na ten czyn uzyskano zgodę na thingu. Śmierć zadawał syn, zrzucając rodziciela z fiordu lub rozłupując mu czerep Maczugą Śmierci. To był dobry i szybki koniec, ale zdarzało się, że wypędzano starców na mróz, by zginęli z głodu i chłodu, co urągało synowskim obowiązkom. Tak było od zawsze – silne zielone pędy zastępują stare, usychające, nakrywając je własnym baldachimem liści i odbierając im resztki słonecznego światła. Tu, w tym obcym świecie, staliśmy się niepotrzebni, więc należał nam się miecz, ale dzieci szkoda…
Oparłem rękę o kamienną posadzkę i poczułem lepką posokę przywierającą do palców. Odruchowo strząsnąłem ją z dłoni, ale choć ciemne krople rozprysnęły się na wszystkie strony, długo jeszcze tarłem ręką o skórzany kaftan, jakbym chciał usunąć najmniejszy krwawy ślad. Nie była to moja własna jucha, ale brzdąca, którego pokiereszowany zezwłok leżał nieopodal. Warkot dzikiej bestii wypełnił jaskinię chrapliwym dźwiękiem i minęła dobra chwila, nim zrozumiałem, że ten przerażający i jękliwy głos wydobywa się z mego gardła. Potem targnął mną bezgłośny, nieokiełznany szloch.
Ostatnie miesiące spędzone w zimnej, wyklętej przez bogów krainie były ciężkie, ale na końcu tego znoju miał na nas czekać nowy dom, był cel. A teraz? Rozejrzałem się po skalnej komnacie pełnej ciał i zapachu świeżej krwi. Orm, jedyny z moich skandynawskich przyjaciół, który przeżył, właśnie wyszedł na zewnątrz, gniewnie mrucząc coś pod nosem, ale nie udało mi się zrozumieć czemu, a raczej komu tak złorzeczył. Zresztą, czy to ważne? Czy cokolwiek teraz jest ważne, czy istnieje jakiś powód, bym podniósł poobijaną dupę z zimnych, lepkich kamieni?
Nagle poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze, gdy ktoś dłużej mi się przygląda – i nie ma znaczenia, czy to mąż, czy niewiasta – mrówki rozpoczynają wędrówkę po moim karku. Odwróciłem głowę w stronę ciemnej części jaskini, ale zrobiłem to zbyt wolno. Zmęczenie ostatnich dni dało o sobie znać. Wiedziałem, że nie zdążę. Jakaś szara plama niemal bezszelestnie oderwała się od ściany. Wyczułem na twarzy delikatny napór powietrza, poprzedzający ostrze celujące w szyję – trafiło mnie w ramię i rozdarło nadszarpniętą w tym miejscu kolczugę. Odrętwienie rozchodzące się od barku do dłoni zamieniło się w spazm bólu, gdy napastnik szarpnął i jednym płynnym ruchem uwolnił kamienny nóż, szykując się do kolejnego ciosu.
Siedziałem w kręgu mdłego światła wpadającego przez otwór wejściowy i teraz zobaczyłem swojego przeciwnika. To był jeden z dzikich ludzi-bestii, z którymi walczyliśmy przez dwa ostatnie krwawe wschody słońca. Nie wiem, jak mu się udało przetrwać szarżę przybocznych Noah, olbrzymich wojów ze starej rasy, którzy na widok śmiertelnych ran swojej przywódczyni wpadli w berserk i gołymi rękami rozrywali napastników niczym głodny chłop pszenny podpłomyk. Musiał ukryć się w jakiejś wnęce i czekał sposobności do pomsty. I znalazł, pomyślałem kwaśno, patrząc we wściekłe brązowe oczy, które wyraźnie odcinały się od pomalowanej na biało twarzy.
Myśli miałem dziwnie spokojne, jakby należały do obserwatora stojącego gdzieś z boku, ale ciało żyło własnym życiem i nie chciało umierać. Świat zwolnił swój bieg. Bogowie obdarowali mnie mocą błyskawicznego leczenia własnych ran, ponadludzką siłą i szybkością. Nie zawsze tak było, ale od pewnego czasu czułem się niby posiadacz podwajającego tężyznę Megingardera, magicznego pasa samego Thora.
Rękę z nożem złapałem tuż przed tym, nim kamienne ostrze zanurzyło się w moim lewym oku. Na twarzy dzikiego pojawiło się zaskoczenie, gdy zamknąłem w uścisku najpierw jeden, a potem drugi drobny nadgarstek. Zaczął się szarpać, ale równie dobrze wojownik mógłby próbować zagiąć gołymi rękami głownię miecza. Jedno musiałem mu przyznać: był szybki niczym kuna. W jednej chwili patrzył mi w oczy ze zdziwieniem, a w następnej zatapiał już zęby w mojej dłoni. Usłyszałem chrzęst miażdżonej kości. Syknąłem z bólu, a on przyciągnął bose stopy do siebie i uderzył mnie piętami w tors z taką siłą, że na chwilę odebrało mi oddech. Nie rozluźniłem jednak uchwytu, zamiast tego cisnąłem nieszczęśnikiem o ścianę jaskini, w którą ten uderzył z głośnym stukotem. Stał jeszcze przez chwilę, jakby ciało nie mogło się pogodzić z porażką, by osunąć się w końcu bez czucia na zimne skały. Z bezwładnie rozwartych ust wypadł mu kawałek palca. Mojego palca.
Pomyślałem, że pewnie wyzionął ducha, ale gdy podszedłem bliżej, usłyszałem urywany oddech swego niedoszłego zabójcy. Związałem go niby prosiaka na targ, choć z zakrwawioną ręką nie było to prostym zadaniem, i wróciłem do ognia. Teraz w jego świetle obejrzałem nową ranę. Krew przestała płynąć, więcej, zdawało się, iż w miejscu ugryzienia zmienia się w żywą pianę, z której zaczął wyrastać brakujący fragment dłoni. Czym się stawałem?
– Odynie, panie mój, co się ze mną dzieje?
Ostatnie słowa powiedziałem głośno, ale kto z żywych mógł mnie podsłuchać? Jeszcze raz spojrzałem na swoją dłoń. Była cała, a brakujący fragment palca lśnił czystą, nową skórą, wyraźnie odcinając się od reszty. Jestem bywałym w świecie wojem, nawykłym jednak do rozwiązywania problemów zimnym ostrzem, a w tym kryła się seiðr – czarna magia, o której wiedziałem tylko tyle, że istnieje. Odsunąłem od siebie sprawy przerastające mój pomyślunek.
Usiadłem, wracając do rozmyślań, jakby to, co zdarzyło się przed chwilą, było ułudą, snem, tak jak wszystko, co mnie spotkało, od potyczki z Niemymi w wiosce Lachów po dzisiejszy poranek. Rana na ramieniu przestała krwawić. Czułem wprawdzie jeszcze bolesne pulsowanie w ręce, ale i to minie, bo ostrze nie przecięło drogi krwi.
Coś jednak we mnie pękło i wspomnienia zaczęły napływać coraz szerszym strumieniem. Pozwoliłem im zawładnąć myślami, aby choć na chwilę zapomnieć o tym, co jest tu i teraz – o tym, co nas spotkało í dag, i o tym, co nas czeka á morgun.
Bitwa z dzikimi była niczym pieśń śpiewana przez samego Bragiego, syna Odyna. Najpierw drobne potyczki dla zaciekawienia braci siedzącej przy ogniu, dla wciągnięcia ich w opowieść. Potem werbel wojennych bębnów i pierwsza fala atakująca dolinę. Jezioro czerwonej juchy, sterty odciętych członków i głów, i my, zmęczeni, ale upojeni zwycięstwem. Druga fala uderzyła w nasze osłabione pozycje tuż po tym, i to była muzyka grana na lutni, dźwięczna, mocna, czasem szybka, innym razem zawodząca, ale w miarę pękania kolejnych strun coraz bardziej szarpana i cicha.
Przed tą ostatnią bitwą sprawy wyglądały inaczej, miałem do kogo gębę otworzyć, była przy mnie czwórka skandynawskich druhów i kilkudziesięciu lackich chłopów wraz z niewiastami i dziatkami, których tak jak mnie bogowie wystawili na próbę, zsyłając do kraju lodu. Jeszcze słyszałem radosne dziecięce szczebiotanie, ale teraz… Została nas zaledwie garstka. Tu, na górze, poza mną przeżył Orm Frodisson i sześciu ludzi starej rasy, włochatych olbrzymów, rdzennych mieszkańców tej ziemi, w tym Wierzba z nowo narodzonym oseskiem przy piersi. Z wieśniaków, z którymi tu przybyliśmy, nie przetrwał nikt, chyba że komuś udało się ukryć w chaszczach gęsto porastających dno doliny, co było tak prawdopodobne jak to, że fasola obrodzi dwukrotnie w ciągu roku, i do tego jeszcze bobem.
Nagle cichy szmer wyostrzył moje zmysły i kazał myślom powrócić do rzeczywistości Kolejny atak? Czy kamienne ściany są przeciw nam i rodzą wrogich wojów? Niewolnik, mój niedoszły oprawca, stęknął cicho, lecz zaraz znowu zapadł w studnię snów. Leżał pod ścianą, nie dając znaku życia, ale dychał, i to było najważniejsze. Potrzebowałem go, a raczej tego, co może mi powiedzieć. A może jej? W tym momencie stanęła mi przed oczami scena, podczas której dowodząca dzikimi młoda kobieta zagrzewała swoich przed bitwą. Jeszcze raz spojrzałem na jeńca i rozpoznałem rysy widziane w wizji zesłanej przez pobratymców Wierzby. Niech tam, i tak poddam ją torturom, aż wyjawi mi wszystko, co wie o Jagnie i miejscu, w którym ją uwięziono.
Pamiętałem siebie sprzed kilku miesięcy, które teraz wydawały mi się całym życiem – dumny najmłodszy syn konunga szwedzkiego, Eryka Zwycięskiego, i Sygrydy Storrådy, córki konunga lackiego Mieszka I. Musiałem opuścić rodzinną ziemię, by uciec przed knowaniami brata Olofa. Ten, z obawy, że zamiast niego sięgnę po królewski pas, poszczuł mnie swoimi psami. Ratowałem skórę, ale świat stał przede mną otworem, nie wiedziałem tylko którym. Wszystko było proste, a do stracenia miałem ledwie fjor, własne życie. Byłem niczym olbrzym zdolny podtrzymać jedną ręką niebo, w drugiej dzierżąc dzban z piwem.
Próbowałem splunąć ze złością, ale w suchych, spękanych ustach zabrakło śliny. Przypominały jałową pustynię pełną piasku i gliny.
Niespełna rok temu rudobrody Thor – imię to oznaczało w naszym języku szaleńca, choć od małżeństwa z dobrą Sif bardzo się zmienił – rzucił naszej piątce wyzwanie godne pięknej sagi, zsyłając nas do samego Ginnungagapu. A może to dzielny Tyr, chcąc sprawdzić nasze męstwo, postanowił poddać nas próbie? Albo maczał w tym palce ojciec kłamstwa i żółci – Loki? Teraz to nie miało znaczenia, choć gdy zobaczyłem, co się z nami później stało, ten ostatni przychodził mi na myśl coraz częściej.
Moje przygody napełniłyby niejedną sagę słodkim miodem rozgrzewającym krew i wyobraźnię spragnionych sławy synów skandynawskiej ziemi. O naszych losach bardowie mogliby śpiewać pieśni, bawiące jednako gawiedź i władców. Przy płonącym ogniu, z rogiem pienistego napitku w ręku, opowieści te nabrałyby barw i kształtów, a niejeden młodzik chciałby się znaleźć na naszym miejscu, dla chwały i wiecznego żywota u stołu Odyna.
Głupcy i marzyciele, ale sam kiedyś taki byłem. Wieszczka Skuld, słuchająca tego, co ma dopiero nadejść, wiedziała, jaki los nas tu czeka, my nie.
W jednej chwili byliśmy na ziemiach Piastów i łapaliśmy oddech po zwycięskiej potyczce z atakującymi wioskę Niemymi, by zaraz potem, z wyroku samego Thora, jak wówczas mniemałem, wraz z całą osadą znaleźć się na tym zimnym i – jak sądziliśmy – pozbawionym ludzi pustkowiu. Bratem był nam głód, a siostrą śmierć w mroźnym oddechu lodowych olbrzymów.
Przypomniałem sobie swoje zdziwienie, gdy po wyjściu z chaty naczelnika zamiast zaśnieżonego i gęstego boru otaczającego zabudowania ujrzałem nagie, smagane wiatrem pola. Jedyną roślinnością w zasięgu wzroku było kilka drzew rosnących w pobliżu osady, które bogowie przenieśli razem z nami. Mieszkańcy wylegli, by zobaczyć, co się stało, i wszyscyśmy stali z rozdziawionymi gębami, nie mogąc zrozumieć tego, co widziały nasze oczy.
Teren dookoła był równiutko ucięty, jakby ktoś czubkiem miecza zatoczył ogromny krąg, poza którym znajdował się obcy świat. W powietrzu czuło się seiðr i moc błyskawic, niczym na fiordach w czas burzy.
Cofnąłem się myślami w tími jeszcze dalej…
Hez Tolov
Rok 3410
W sarkofagu z pola siłowego leżało nagie ciało osobnika w średnim wieku, o bladej, lekko przeźroczystej skórze i krótko przystrzyżonych, białych jak śnieg włosach. Budową przypominał raczej chłopca niż mężczyznę, co świadczyło o długotrwałym poddawaniu organizmu ciążeniu o wartościach nieprzekraczających ośmiu dziesiątych ziemskiego, czyli takich, jakie panowały na niemal wszystkich okrętach floty ludzkiego dominium.
Hez Tolov, kapitan Autonomicznego Statku Dowodzenia, zwanego potocznie AS-em – supernowoczesnego, eksperymentalnego okrętu floty, zdolnego, o ile wierzyć konstruktorom, do przebicia błony rozdzielającej wszechświaty – przebywając w wirtualu, przeżywał po raz nie wiadomo który przygody temporalnych podróżników. Mógł wcielić się w dowolną postać, ale najczęściej wybierał Erika Erikssona, wodza drużyny wikingów. Można powiedzieć, że stał się swego rodzaju ekspertem od życia i obyczajów tych barbarzyńców – i to do tego stopnia, że aby poczuć klimat oraz barwę tamtych wydarzeń, przyswoił sobie język staronordycki i władał nim płynnie bez aktywowania implantów lingwistycznych, pewnie jako jedyny współczesny człowiek. Przez lata stał się w nim tak biegły, iż jego mózg, niejako samoczynnie, tłumaczył archaiczne wyrażenia i zwroty na univela.
To działało w obie strony. Niedawno, podczas bankietu w admiralicji, na rzucone z przekąsem pytanie szefa połączonych sztabów, kiedy w końcu łaskawie uzna, że AS jest już gotowy do testów w otwartej przestrzeni, odpowiedział: „za ársfjórðungur2, może szybciej, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem”. Wywołał tym zdziwienie słuchacza i skrywane uśmiechy kolegów. Stary na szczęście ich nie zauważył, bo mogłoby się to źle skończyć dla wesołków. Hez znajdował się poza jego zasięgiem. Jako jedyny wśród wyższych oficerów obecnych na bankiecie podlegał bezpośrednio premierowi Federacji. Wypełniając supertajną misję zleconą przez samego Prana Feya, był nietykalny, więc każdy sztabowiec od komandora porucznika wzwyż traktował go niczym okręt w niekontrolowanym kolapsie – im dalej od takiego, tym bezpieczniej.
Historię przypadkowej podróży w czasie Słowian, wspieranych przez drużynę Normanów z Erikiem Erikssonem na czele, znały decyliony istnień w całej galaktyce. Czerpały z niej pełnymi garściami korporacje medialne, przygotowując superprodukcje liczące tysiące odcinków. Smaczku dodawał fakt, iż scenariusz napisało życie, a skutki… No cóż, nie ma i nigdy nie było odpowiedniej skali porównawczej, by w pełni oddać rozmiar konsekwencji tamtych zdarzeń.
Naukowcy z trzydziestego stulecia przypadkiem odkryli anomalię w ciągłości kontinuum czasowego, będącą efektem pojawienia się w Układzie Słonecznym na milionowe części sekundy ciała niebieskiego potocznie zwanego czarną dziurą. Mówiąc bardziej obrazowo: dziesięciowieczna słowiańska wieś wraz z mieszkańcami została rozbita na hadrony, a konkretnie bariony o spinie połówkowym, i odtworzona w niezmienionym stanie w okresie ziemskiego paleolitu, czyli wiele tysięcy lat wcześniej. Trafili w rejon cofającego się lodowca, do świata, w którym żyły mamuty, nosorożce włochate, smilodony, niedźwiedzie jaskiniowe i dwie zwalczające się rasy ludzkie: Homo sapiens sapiens i schyłkowa Homo sapiens neanderthalensis.
Zespół profesora Noela z Korporacji NOVA wysłał w przeszłość, w dziesiąte stulecie naszej ery, czyli w okres poprzedzający tę niezwykłą podróż w czasie, nanojednostkę wielkości atomu. Na więcej nie pozwalał ówczesny stan wiedzy, zresztą i współcześnie niewiele się w tej materii zmieniło. Nano, po intensywnym procesie replikacji w ciele jednego z wieśniaków, miała stworzyć autonomiczną sztuczną inteligencję i dostarczyć potomnym relację z przebiegu tego naturalnego, unikatowego zjawiska.
Rezultaty eksperymentu zaskoczyły wszystkich. Na skutek ingerencji nastąpiło rozwarstwienie rzeczywistości i powstał równoległy świat, którego władcami byli potomkowie neandertalczyków. W trzydziestym stuleciu naszej ery doszło do kontaktu i ludzkość przekonała się, że „kuzyni” znacznie wyprzedzają ją pod względem rozwoju psychotechnologicznego. Zderzenie z rzeczywistością okazało się bolesne, bo tym samym społeczeństwo wywodzące się z gałęzi sapiens sapiens przestało być najdoskonalszym dziełem ziemskiej ewolucji. Nie obyło się oczywiście bez fal protestów, które rozlały się na wszystkie planety ludzkiego dominium, ale umarły śmiercią naturalną, gdy rozeszła się wieść, iż rasy rozumne w naszej galaktyce, i to bez względu na płaszczyznę rzeczywistości, w której egzystują, są skazane na zagładę. Jak mawia stare powiedzenie: „gdy boli cię palec, włóż drugą rękę w ogień, a ból zniknie niczym dym na wietrze”.
Z głębi kosmosu, od strony Macierzy Wszechświatów, nadciągała fala zniszczenia, rozbijająca w pył starą materię. Właśnie z tego powodu potomkowie neandertalczyków nawiązali kontakt z ludźmi. Szukali sojuszników w wyścigu o życie.
Relacja z osunięcia się dziesięciowiecznej wioski o tysiące lat w przeszłość Ziemi – a raczej przekaz zarejestrowany przez wikinga Erika Erikssona, który stał się przypadkowym nosicielem SI wysłanej przez zespół profesora Noela – została sformatowana do poziomu możliwego do zrozumienia dla współczesnego człowieka. Język i wiele niezrozumiałych wyrażeń zastąpiono odpowiednikami w univelu, zachowując jednak klimat i ducha tej niecodziennej opowieści. Korporacyjna Sztuczna Inteligencja wykonała kawał solidnej roboty. W kolejnych latach stworzono setki, jeśli nie tysiące komercyjnych wariacji na ten temat, ale Hez wracał tylko do oryginału, a właściwie do pierwszej translacji.
Miał jeszcze przed sobą godzinny relaks, nim SI okrętu postawi go na nogi. Ta godzina mogła oznaczać dni i tygodnie przygód w odległym paleolicie. Jedyne ograniczenie stanowiła tu przepustowość mikroportów i ilość wolnego miejsca w osobistej pamięci operacyjnej. Było to jedno z wielu dobrodziejstw wynikających z intensywnej współpracy naukowej współczesnych ludzi z Braćmi, czyli potomkami neandertalczyków.
Hez otworzył szerzej kanały synaptyczne, po raz kolejny pozwalając się ponieść historii. Znowu był Erikiem, z którym mimo dzielących ich tysiącleci czuł dziwną braterską więź. Ten dzielny młody wódz zmienił świat – co tam świat, cały wszechświat! – jedynie z garstką przyjaciół i prymitywnym mieczem w ręku, a Hez Tolov musiał ten świat uratować, dysponując w skali kosmicznej niewiele większym potencjałem.
Zanurzył się w wirtualu jak nurek w zimnej toni. Lekkie mdłości i uczucie dezorientacji towarzyszące transferowi jaźni prawie natychmiast ustąpiły miejsca smutkowi i poczuciu beznadziei, które opanowały umysł młodego wojownika niczym poranna mgła bagna. Hez niemal czuł, jak węzły mięśni robią się pod skórą większe i twardsze, a kości grubsze i mocniejsze. Pomimo skrajnego zmęczenia biologiczna maszyna bojowa, w którą się przeistoczył, była gotowa do natychmiastowej akcji. Nanoorganizmy, którymi trzydziestowieczni naukowcy w ramach projektu badawczego – o znamiennej nazwie Pandora – zainfekowali to ciało, mogły chłonąć energię zderzających się cząsteczek gazów czy chociażby asymilować pozostałości po wyładowaniach atmosferycznych, a potem oddawać nadwyżkę nosicielowi. Hez został odcięty od bodźców z realu, nie myślał już o czekających go testach nowego napędu Higgsa, który był ostatnią deską ratunku dla ginącej ludzkości. Stał się wikingiem.
------------------------------------------------------------------------
1 eftrimiðdagur – wyrażenie w języku nordyckim oznaczające popołudnie (komentarz SI)
2 ársfjórðungur – w języku staronordyckim okres równy trzem miesiącom (komentarz SI)ROZDZIAŁ XI
Walka o wszystko
Rok 3430
Działaliśmy zgodnie z planem. Kilkaset małych i średnich jednostek, po rozstawieniu słabego pola minowego na podejściu, uciekało teraz do naszego wszechświata, jakby im ktoś przypalał tyłki. Stwarzało to wrażenie, że Unia w pośpiechu wycofuje swoje okręty do rodzimego układu. Na karku mieli siły pościgowe wroga, które praktycznie bezkarnie demolowały ariergardę ziemskiej floty. Ginęły tysiące ochotników, ale nie było innego sposobu na wciągnięcie wroga w pułapkę.
Czułem się paskudnie, umierali moi ludzie i nie liczyło się w tej chwili, że zaraz spróbujemy zrewanżować się wrogowi z nawiązką i że nie wszyscy marynarze byli człekokształtni.
SI Sokoła przebywała cały czas w pobliżu, wypełniając pomieszczenia dowództwa Arki swoją kwantową istotą. Filtrowała dane, które napływały szerokim strumieniem od Ojca i pokazywała na e-ekranie tylko najistotniejsze szczegóły.
Właśnie zobaczyliśmy, jak w ślad za naszymi wkraczają do tego, co pozostało po Układzie Słonecznym, potężne jednostki wroga. Pięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt wielkich okrętów wpadło na pełnym ciągu, plując pociskami z wyrzutni dziobowych.
– Potężne skurczybyki. – Cichy głos jednego z oficerów przerwał zapadłą ciszę.
W ślad za pierwszą grupą pojawiły się następne, tak że po trzech minutach po naszej stronie znalazło się co najmniej trzysta wrogich jednostek, i to nie był koniec. Uciekający próbowali kąsać i niekiedy udawało im się unieruchomić albo zniszczyć przeciwnika, ale płacili za to straszną cenę.
Wróg był ostrożny. Nie podjął bezładnej pogoni, na co trochę liczyliśmy, ale przerzucił jedynie połowę swoich sił na naszą stronę i w ten sposób skutecznie zaczopował wejście i wyjście z węzła.
Utworzyli szyk przypominający pustą w środku bryłę piramidy. Jej wierzchołek skierowali w nasze wycofujące się niszczyciele rakietowe i eskortowe. Taka formacja pozwalała uzyskać potworną siłę ognia.
Eskortowce mogły rozwinąć prędkość dwudziestu świetlnych, jednak ich zadaniem było wciągnięcie wroga w głąb układu, więc pozostawały z nim w stałym kontakcie bojowym.
– Niech to szlag! – krzyknąłem, chyba trochę zbyt głośno, bo oczy wszystkich zebranych w Centrum Dowodzenia Arki skierowały się w moją stronę. – Zostawili część sił na podejściu! Liczyliśmy się z tym, ale mimo wszystko nie jest dobrą wiadomością informacja, że przeciwnik nie okazał się idiotą. Co proponujesz, Ojcze?
Syntbyt, którego jedynie niewielki ułamek mocy obliczeniowej zajęty był analizą sytuacji, odpowiedział natychmiast:
– Działamy zgodnie z planem. Lepiej zmierzyć się na naszych warunkach z pięciuset dwunastoma wrogimi okrętami niż z całą potęgą obcej floty pacyfikacyjnej.
– Przejmij zatem dowodzenie, wprowadzamy plan Pendragon.
Nadszedł czas krwawej zemsty.
Ukryte dotąd za polami maskującymi ziemskie pancerniki i ciężkie krążowniki uruchomiły silniki systemowe. Potężna moc zasiliła wyrzutnie, statki ożyły niczym olbrzymy budzące się ze snu i rozpoczęły ostrzał.
Uciekające dotychczas niszczyciele, wsparte lotniskowcami ukrytymi w cieniu planet układu, zaczęły manewr zawracania, by frontalnie uderzyć na wroga. Lotniskowce wypuściły roje małych jednostek, po dwadzieścia tysięcy myśliwców klasy Szpon każdy. Ich załogi składały się z nawigatora-pilota i operatora systemów uzbrojenia. Mogliśmy wprawdzie wysłać w pełni zautomatyzowane drony, ale obcy – o czym wiedzieliśmy – dysponowali dosyć skutecznym systemem zakłócania ich pracy i jedynie ludzkie obsady dawały gwarancję powodzenia. Atak każdej jednostki naszej floty był koordynowany bezpośrednio przez Ojca. Chcieliśmy uniknąć sytuacji, gdy stosunkowo słabo chronione myśliwce trafią pod ostrzał własnej artylerii. Poza tym, aby mogły zaszkodzić potężnym okrętom Niszczycieli, broń dalekiego zasięgu z pancerników i krążowników musiała najpierw przeciążyć ich osłony.
W momencie gdy dałem rozkaz do ataku, Ojciec aktywował sześć milionów min, które dotąd bezwładnie dryfowały niedaleko węzła numer trzy. W ciągu dziesięciu minut dzięki małym silnikom manewrowym ustawiły gęstą zasłonę, blokującą najeźdźcom drogę odwrotu, jak również uniemożliwiającą przybycie posiłków.
Nie ulegało wątpliwości – wygrywaliśmy, mało tego, robiliśmy to przy stosunkowo niewielkich stratach własnych. Część sił wroga, cofając się, wpadła na nasze miny. Setek tysięcy wybuchów ładunków z antymaterią nie mogły przetrwać nawet okręty dysponujące doskonałym polem ochronnym. Dodatkowo destabilizował je ciągły ostrzał z broni dalekiego rażenia, nękały idealnie zsynchronizowane ataki myśliwców. W tej sytuacja agresor tracił statki całymi dziesiątkami, prąc jednak metodycznie w kierunku węzła, umożliwiającego wydostanie się z zasadzki.
– Próba przebicia kokonu! – SI Sokoła zwróciła uwagę na coś, co w pierwszej chwili mi umknęło.
Nagle po naszej stronie błony pojawił się zespół około stu okrętów wroga. Niemal natychmiast wpadli na miny i teraz tysiące wybuchów rozgrzewało ich tarcze osłony.
Twarde skurczybyki, pomyślałem, patrząc, jak wybuchy z trudem naruszają strukturę pól. Musieli je przekalibrować pod kątem antymaterii. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Posiłki oczyściły wąski skrawek przestrzeni i nim wyrwa w naszej blokadzie zdołała się zasklepić, w ten tunel wleciała reszta ocalałych sił wroga. Nie licząc wraków i jednostek unieruchomionych, znowu byliśmy sami.
Po trzech godzinach walki ustały i teraz my mieliśmy pod kontrolą jedną stronę węzła, a przeciwnik drugą. Pech polegał na tym, że to po nas za kilka dni przetoczy się ognisty walec, niszczący wszystko na swojej drodze. Dzięki zaskoczeniu zwyciężyliśmy w bitwie, ale do wygrania wojny było daleko.
– Statek, za dziesięć minut zebranie sztabu, pełna blokada wyjścia z węzła.
– Czujniki nie wykazują obecności obcych sił w granicach systemu. – Głos Statku był pozbawiony emocji. – Siedemdziesiąt trzy jednostki wroga są ciężko uszkodzone, ale wykrywam na ich pokładach aktywność biologiczną. Sto siedem okrętów zostało całkowicie zniszczonych. My straciliśmy czterdzieści niewielkich niszczycieli i trzy tysiące myśliwców. Straty w ludziach i sprzymierzonych: sto sześćdziesiąt pięć tysięcy trzystu siedmiu marynarzy.
Po tej informacji w Centrum zapadła cisza. Zdawaliśmy sobie sprawę, że o ile w przypadku wielkich okrętów szansę na przetrwanie ma przynajmniej części załogi, to zniszczenie mniejszej jednostki równa się śmierci wszystkich. Na jednym tylko lotniskowcu załoga liczyła dwieście tysięcy osób, więc nasze straty wydawały się akceptowalne. Czułem smak popiołu na podniebieniu. Z militarnego punktu widzenia to tylko drobny ułamek naszych sił, z ludzkiego…
Felby połączyła się ze mną na prywatnym kanale. Wyraz jej twarzy przywodził na myśl pysk stogona pochylającego się nad swoją ofiarą.
– Hez, wiem, że za kilka minut posiedzenie sztabu, ale mam pewien pomysł i chciałabym go z tobą przedyskutować jeszcze przed spotkaniem.
– Miło cię widzieć, Fell, w jednym kawałku. – Uśmiechnęła się i poczułem, że mam o połowę mniej problemów. Jakie to proste. – Z Pustułką chyba wszystko w porządku? Statek nie meldował o uszkodzeniach na tym okręcie.
– W pełni sprawny, żadnych strat, ale sytuacja całej floty nie jest tak komfortowa, siedzimy w gównie, Hez.
– Wiem, Fell, ugrzęźliśmy w butelce i nie bardzo mam pomysł, jak wyjąć z niej korek. Możemy próbować frontalnego ataku, ale straty grubo przekroczą granicę akceptowalności.
– Właśnie o tej sprawie chciałam z tobą porozmawiać.
Pojawiłem się w sztabie jako ostatni. Prawie czułem pod palcami chropowatą, przypominającą drewno fakturę mównicy. Do Ojca należał wybór wystroju tego wirtualnego pomieszczenia i choć za każdym razem było trochę inne, zawsze uderzała jego prostota i funkcjonalność.
– Panie, panowie oficerowie – siedzący nieopodal starszy mężczyzna wstał na mój widok – admirał!
Gestem dłoni powstrzymałem pozostałych przed podnoszeniem się z miejsc.
– Siedźcie i bierzmy się do pracy. Ojcze.
– Sytuacja przedstawia się następująco. – Podrapał się po siwej czuprynie.
Wyglądało to tak naturalnie, że tu i ówdzie zauważyłem uśmiechy i usłyszałem ciche komentarze. Mnie samego nagle zaswędziała głowa, co przecież było niemożliwe w wirtualu.
– W pierwszej fazie bitwy zniszczeniu uległo czterdzieści naszych jednostek klasy niszczyciel, więc pozostało ich tysiąc pięćset osiemdziesiąt. Straciliśmy trzy tysiące siedem myśliwców, ale na samych pokładach lotniskowców pozostaje w gotowości kolejnych sześć milionów dwieście dziewięćdziesiąt siedem tysięcy jednostek tego typu, więc statystycznie straty są niewielkie. Osłabienie gotowości bojowej naszej floty wynosi jedną tysięczną promila. Kwestią, którą musimy rozstrzygnąć, jest wydostanie obywateli Unii z naszego ginącego wszechświata i takie przebicie się przez siły wroga, aby straty były akceptowalne.
– Jaki poziom utraty zdolności bojowych jest do przyjęcia? – Jasmin z Wężojada zadała to pytanie dziwnie cichym głosem.
– Maksymalnie do dwudziestu procent floty, nie licząc oczywiście Arki, tu zniszczenia przekraczające pięć procent oznaczają milionowe czy wręcz miliardowe straty w ludziach.
– Co proponujesz, Ojcze, w tej sytuacji? – kontynuowała kapitan Wężojada.
Syntetyczny nadintelekt Braci zrobił krótką pauzę, jakby dla zebrania myśli, ale znając jego możliwości, chodziło jedynie o stworzenie wrażenia naturalności.
– Przeprowadziłem symulacje i mam trzy warianty taktyczne. W pierwszym przypadku przeprowadzamy atak frontalny, niemalże wszystkimi siłami. Oczywiście natykamy się na pole minowe i ostrzał z ciężkich okrętów wroga. Jaka to skuteczna bariera mogliśmy się przekonać parę godzin temu. Nim nasze jednostki ustabilizują się po skoku, minie trzydzieści sześć sekund czasu standardowego. Bez zdobytego przyczółka straty własne oceniam na trzydzieści do pięćdziesięciu procent.
Z zebranych jakby uszło powietrze.
– Kolejna możliwość to wysłanie przodem Arki, z jej potencjałem militarnym. Przynajmniej część osłon wytrzyma tę pierwszą nawałnicę, ale straty w załodze będą trudne do zaakceptowania. W tym czasie reszta floty ustabilizuje się, rozwinie szyk i nawiążemy równorzędną walką z wrogą armadą. Zaznaczam, że jest to optymalne rozwiązanie. W trakcie długiej podróży do sąsiedniego habitatu dokonamy niezbędnych napraw, a uszczerbek nie przekroczy dwudziestu procent.
Niehumanoidalna sylwetka Teda 12, kapitana echezzkiej jednostki Mimikra, zakołysała się gwałtownie.
– Straty w jednostkach żywych na poziomie nieakceptowalnym. – Z cichym sykiem opadł na grawifotel. Jego niewielkie błoniaste skrzydła rozłożyły się i zwinęły w nerwowym geście dezaprobaty.
– A trzecia możliwość? – Patrzyłem na Ojca z niepokojem. Wiedziałem, że jest źle, ale nie spodziewałem się, aż tak.
– Trzeci wariant, a właściwie warianty, są kombinacją dwóch poprzednich i w żadnym z nich nasze straty nie schodzą poniżej trzydziestu procent.
– Każesz nam wybierać między odcięciem sobie nogi a oderwaniem ręki?! – Bo Balraj, podobnie jak wcześniej Echezzjanin, zerwał się z wirtualnego grawifotela. – A co będzie, gdy tak osłabieni natkniemy się na kolejne korpusy ekspedycyjne Niszczycieli albo innego kosmicznego diabelstwa?
– Proszę mnie zrozumieć – Ojciec załamał ręce w teatralnym geście – moje propozycje wynikają z analiz i symulacji sprawdzalnych niemal w stu procentach. Jeśli uda nam się znaleźć mniej destrukcyjne rozwiązanie, z radością wcielę je w życie.
Przez całą długość sali popatrzyłem na Fell. Podniosła się powoli i stała nieruchomo, czekając, aż wrzawa ucichnie.
– Admirale Hez, Ojcze, oficerowie połączonych flot! – Przerwała, jakby dla dodania mocy słowom. – Istnieje inne wyjście z naszej patowej sytuacji, które przynajmniej teoretycznie wydaje się wykonalne.
Tym razem nie było szumu i szeptów, nie wspominając już o głośnych okrzykach. Zebrała się tu grupa praktyków, a nie rozgadanych panelistów. Wszyscy czekali na konkrety.
– O ile dobrze pamiętam, a potwierdziłam moje przypuszczenia, konsultując sprawę z dawną SI Sokoła, która pełni teraz funkcję osobistego adiutanta admirała Heza, przestrzeń między habitatami wszechświatów jest wypełniona szarą energią z okruchami ciemnej czy czarnej materii. W rejonach bram jest gęściej z uwagi na wzajemne oddziaływanie wszechświatów. I to skupisko ciemnej materii ma tu kluczowe znaczenie. Jak wszyscy wiedzą, w jej atomach rolę elektronów odgrywa antymateria. Co się stanie, gdy spotka się ze swoim antagonistą, z materią? Gdybyśmy powtórzyli manewr cyborgów, bylibyśmy w stanie unieszkodliwić, a przynajmniej znacznie osłabić wroga. Reszty dokonają nasze okręty.
Pełne niedowierzania spojrzenia przenosiły się ze mnie na Felby.
– Czyżbyś, kochanieńka, chciała zniszczyć połowę naszej floty, a może całą, by zainicjować reakcję? – Swanti z Myszołowa patrzyła na panią komandor jak kot na rannego wróbla.
– Zanim zaczniesz pleść bzdury, wysłuchaj do końca – odcięła się szybko Felby. Rysy jej twarzy wyostrzyły się i dałbym głowę, że widzę szczerzące się zęby. Pomiędzy tymi dwoma oficerami floty od dawna panowała cicha, podjazdowa wojna.
– Uważaj, Pustułeczko, nie zawsze będziesz w cieniu admirała – syknęła Swanti w odpowiedzi.
– Spokój! – Podniosłem głos, bo kłótnie były nam teraz potrzebne jak umarłemu kadzidło. Nie do końca rozumiałem źródłosłów tego starego powiedzenia, ale wydawało mi się adekwatne. – Niech komandor Felby przedstawi swoją koncepcję do końca, a potem proszę Ojca o opinię.
– Tak jak mówiłam, można zdestabilizować ten układ poprzez dostarczenie odpowiedniej ilości materii i wywołanie wybuchu o zasięgu prawie roku świetlnego. Doceniam naszego wroga, wiemy już, że przekalibrował osłony po ataku cyborgów i część jego okrętów przetrwa wybuch, ale z osłabionymi polami. Reszty dokonają nasze jednostki uderzeniowe.
– Kochanieńka, czym chcesz podpalić tę prerię? – Lekceważenie w głosie Swanti było prawie namacalne.
Już myślałem, że Felby rzuci się do gardła kapitanowi Myszołowa, a była do tego zdolna, ale tylko przełknęła głośno ślinę i po paru głębszych oddechach, odpowiedziała:
– Naszym rozpadającym się Słońcem, o ile uda się je przerzucić na drugą stronę.
Wszyscy siedzieli z otwartymi ustami, nawet Ojciec dostosował się do tego towarzystwa, ale zrobił to celowo i z niewielkim opóźnieniem. Nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie Statek, który w zwolnionym tempie puścił mi ten moment z werbalnym komentarzem, który u niego oznaczał śmiech.
– Ojcze, czy możemy to zrobić? – Moje pytanie zawisło w powietrzu niby bańka mydlana w gęstej atmosferze.
– Teoretycznie, przy jednoczesnym wykorzystaniu napędów jednostek będących w naszym posiadaniu, można wytworzyć na tyle wielkie rozdarcie membrany, że… Dwadzieścia sekund.
Milczeliśmy jak zaklęci, zdając sobie sprawę, że od tego, co zaraz usłyszymy, może zależeć nasza przyszłość.
– Jeśli wykorzystamy Arkę jako holownik, po odpowiednim wzmocnieniu jej pola przechwytującego operacja jest wykonalna, choć poziom ryzyka oceniam na dwa do pięciu procent. Potrzebuję dwudziestu trzech godzin na realizację, więc jeśli chodzi o czas, da się to zrobić.
– Zawsze pozostaje nam frontalny atak, więc niewiele ryzykujemy. – Gorov, kapitan Orła, powiedział to, o czym wszyscy myśleliśmy.
– Obawiam się, że to nie będzie takie proste. – Spokojny głos Ojca ostudził rodzący się w nas zapał. – Niepowodzenie operacji może trwale uszkodzić struktury bramy i utracimy zdolność przedostania się w tym miejscu przez powłokę habitatu…
Niemal słyszałem, jak trybiki w głowach oficerów floty zwalniają i obracają się z chrzęstem, trawiąc słowa Ojca. Na niektórych twarzach ciągle gościł uśmiech, wywołany pojawieniem się tej dodatkowej opcji, ale wielu uczestników spotkania zaczęło gwałtownie protestować. Sam miałem wątpliwości. Skądinąd akceptowalny w trakcie działań wojennych poziom ryzyka przedstawiał się w całkiem innym świetle, gdy chodziło o los wszystkich mieszkańców pięciu wymiarów.
– Ojcze, czy istnieje jakikolwiek sposób ograniczenia negatywnych skutków naszych działań? – Wstałem z wirtualnego grawifotela. Najlepiej mi się myślało, gdy chodziłem w tę i z powrotem niczym tygrys w starożytnej stalowej klatce.
– Niestety nie. Tak naprawdę ryzyko jest minimalne, ale teraz, gdy tak blisko naszych pozycji znajduje się czoło nadciągającej fali, przestrzeń jest niestabilna i nieprzewidywalna. W gruncie rzeczy każdy wariant staje się realny.
Kolejne pół godziny zwyczajnie się kłóciliśmy. Może przyszło odreagowanie? Może gra, w której stawką są całe światy, jest ponad wytrzymałość większości ludzi i nieludzi? Przy głosowaniach żadna z frakcji nie osiągała przewagi, więc dalej trwaliśmy w impasie.
Mogłem to zakończyć w każdej chwili, jako Admirał Połączonych Flot miałem takie prerogatywy, ale odpowiedzialność, którą wziąłbym wówczas na swoje barki, zwyczajnie mnie przerażała. Chyba jeszcze nikt nigdy nie brał w swoje ręce losów tylu istnień. Cholerny premier Lee, dobrze wiedział, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Tłusty skurwysyn.
W końcu jednak miałem dosyć jałowego mielenia językami.
– Ojcze, proszę przygotować szczegóły operacji i wdrożyć ją w życie. Kryptonim Hiroszima. – Podniosłem rękę, by uciąć dyskusje. – Nie mamy czasu na spory, w zasadzie na nic nie mamy czasu.
– Ale, admirale! – Wu z Kruka nie dał się tak łatwo uciszyć. Czerwony na twarzy, z głośnym trzaskiem walnął wirtualną pięścią w oparcie grawifotela. – Przebijmy się na zewnątrz, choćby z dużymi stratami. Lepsze to niż gra w rosyjską ruletkę, którą pan proponuje.
– Kapitanie Wu. – Starłem niewidzialny pyłek z rękawa munduru. – Strata dwudziestu, trzydziestu procent naszej floty może okazać się pyrrusowym zwycięstwem. Ruszamy w całkiem obce rejony, a w pustce między wszechświatami nie będzie możliwości pozyskania surowców i naprawy uszkodzeń. Odrębną kwestią jest śmierć milionów marynarzy. W tej sytuacji, biorąc pod uwagę zapewnienia Ojca, ryzyko uznaję za akceptowalne i proszę mnie dobrze zrozumieć. – Popatrzyłem na niego uważnie. – Mam również wiele wątpliwości, ale robię to, do czego zostałem wybrany i z czym jest mi cholernie źle. Biorę odpowiedzialność. – Ostatnie zdanie powiedziałem tak cicho, że miałem wątpliwość, czy ktokolwiek poza mną i Ojcem je usłyszał.
– Odmawiam wykonania rozkazu! – niemal krzyczał Wu. – To niedorzeczność i niepotrzebne ryzykanctwo. Nie przyłożę do tego ręki.
Lubiłem starego, znaliśmy się wiele lat, ale nawet u niego nie mogłem tolerować niesubordynacji. Sytuacja sprawiła, że zmęczony uśmiech zniknął z mojej twarzy, zmieniając ją w nieruchomą maskę.
– Kapitanie Wu, pańskie stanowisko zostało zapisane w protokole z posiedzenia sztabu – powiedziałem niemal matowym głosem. – Proszę przekazać obowiązki swojemu zastępcy, kapitan Simbali Derratawi. Nie wróci już pan na pokład Kruka.
Wąskie usta zacisnęły się niczym właz szybu komunikacyjnego. Nim usiadł na swoim miejscu, patrzył na mnie długo dziwnie pustymi, czarnymi oczami. Odniosłem wrażenie, jakbym obok głębi kosmosu dostrzegł w nich cień ulgi, że ktoś podjął za niego decyzję i konsekwencje ewentualnego błędu spadną na cudze barki. A co ja miałem zrobić? Kto mnie zastąpi? Proszę bardzo, chętnie oddam tę pierdoloną fuchę i usiądę za sterami korwety czy choćby starego myśliwca. Pewnie będzie mi się to śniło do końca życia, choć jeśli coś pójdzie nie tak, problem nocnych koszmarów wkrótce przestanie być istotny.
Zadziałało. Nikt już nie protestował, przynajmniej nie w mojej obecności. Pięć minut później rozpoczęliśmy realizację Hiroszimy.