Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Yggdrasil. Exodus - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 maja 2025
42,00
4200 pkt
punktów Virtualo

Yggdrasil. Exodus - ebook

Drugi tom sagi powieściowej spod znaku fantastyki, science fiction i powieści drogi.

Dalsze losy Eryka, syna konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego i Świętosławy, w którego życie wmieszali się naukowcy z trzydziestego stulecia, a efekt ich eksperymentu wymknął się spod kontroli twórców.

Po bitwie z dzikimi w Dolinie, bitwie wygranej ale okupionej śmiercią przyjaciół, ten młody wojownik musi stawić czoła przysłanej z mroków kosmosu przedwiecznej sztucznej inteligencji.

To karkołomne zadanie będzie ledwie początkiem drogi ludzkości, której kolejnymi etapami są kosmiczne bitwy, zniszczone galaktyki i … napotkani sojusznicy. To tylko dzięki tym ostatnim, szanse na przetrwanie wzrosną, ale tylko odrobinę.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-67942-04-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Czy można umrzeć dwa razy?

35 000 lat p.n.e.

Klę­cza­łem, nie zwa­ża­jąc na drobne, wpi­ja­jące się w skórę ka­mie­nie. W ja­skini było ciemno, ale je­ziorko od­bi­jało nieco od­le­głego dzien­nego bla­sku, na­da­jąc czerni szary blask.

W ką­cie sku­lona po­stać tu­liła do piersi ci­chutko kwi­lące dziecko i spo­glą­dała na mnie wy­zy­wa­jąco. Była to matka z mło­dym, a nie masz nie­bez­piecz­niej­szego prze­ciw­nika. Jed­nak nie przy­po­mi­nała czło­wieka z mo­jego świata: jej skórę po­ra­stał drobny włos, a twarz mo­gła się przy­śnić pod­czas noc­nego kosz­maru po wie­czo­rze spę­dzo­nym na tę­gim pi­ciu.

– Daj – wy­char­cza­łem w nie­ludz­kiej, draż­nią­cej gar­dło mo­wie sta­rego ludu. – Daj mi je. – Wy­czer­pa­łem nie­mal cały znany mi za­sób słów.

Po­krę­ciła tylko głową i wy­szcze­rzyła zęby.

– Nie zro­bię mu krzywdy, Wierzbo – do­da­łem w moim ję­zyku. – Chcę… chcę po­czuć to młode ży­cie, bo tam – mach­ną­łem ręką w stronę wej­ścia do sys­temu ja­skiń – tylko śmierć. Ale może było warto, je­śli choć jedno…

Nie ro­zu­miała słów. Ale ja­kie to miało te­raz zna­cze­nie?

Na­gle słaby, bi­jący od je­ziorka blask znik­nął nie­mal zu­peł­nie, prze­sło­nięty niedź­wie­dzią syl­wetką. Pró­bo­wa­łem po­de­rwać się na nogi, ale ci­chy war­kot osa­dził mnie w miej­scu. Wielki, pach­nący świeżą śmier­cią i krwią przy­bysz mógł w każ­dej chwili urwać mi głowę i na nic by się zdały moja nowa szyb­kość i siła. Cała na­dzieja w tym, że nieco ochło­nął po nie­daw­nej walce.

Wo­jow­nik ze sta­rej rasy po­pa­trzył na młodą matkę i wie­dzia­łem, że po­ro­zu­mie­wają się bez słów. Na­gle oboje ski­nęli gło­wami, po czym jak na ko­mendę schy­lili się w po­kło­nie. I to mnie się kła­niali, bo ni­kogo poza nami nie było nad ska­li­stym je­zior­kiem.

Wierzba już bez pro­te­stu wy­cią­gnęła w moją stronę synka i de­li­kat­nie po­ło­żyła mi go na złą­czo­nych dło­niach. W prze­ci­wień­stwie do matki nie miał jesz­cze na ciele sier­ści. Może jak u my­szy wy­ro­śnie mu ona w ko­lej­nych mie­sią­cach czy la­tach?

– Wiesz, że tylko on prze­trwał na­pad? – Słabo znała moją mowę, ale mu­sia­łem usły­szeć ludzki głos, choćby wła­sny. – Bo­go­wie ze­słali to ży­cie, reszta leży po­cięta, zmiaż­dżona… – Z mo­jego gar­dła wy­do­był się szloch, i po­mimo walki łzy po­cie­kły mi po po­licz­kach, a ra­miona za­częły się trząść, co gro­ziło ma­leń­stwu upad­kiem.

Matka jedną ręką wzięła dzie­cię ode mnie, a drugą de­li­kat­nie ście­rała łzy z twa­rzy czło­wieka, któ­remu jesz­cze kilka dni temu zda­wało się, że zdo­łał ura­to­wać przy­ja­ciół, że naj­gor­sze mamy już za sobą. Po­tem po­chy­liła się i po­czu­łem jej po­ca­łu­nek na czole.

– Wiatr, słońce, le­piej – wy­szep­tała w ję­zyku lu­dzi – ciem­ność, smu­tek, idź.

Miała ra­cję, ale czy co­kol­wiek było w sta­nie dać mi na­dzieję? Pod­nio­słem się ciężko i ru­szy­łem w stronę wej­ścia. Nie wy­sze­dłem jed­nak na wą­ską półkę skalną, a osu­ną­łem się na zimną po­sadzkę. Nie by­łem jesz­cze go­towy, by spoj­rzeć w nie­zmienne, obo­jętne błę­kitne niebo, dla któ­rego ten dzień był jed­nym z wielu po­dob­nych. Dla mnie skoń­czył się świat.ROZDZIAŁ I

Dzika

35 000 lat p.n.e.

Mi­nął eftri­mi­ðda­gur1 i słońce dawno prze­kro­czyło naj­wyż­szy punkt na nie­bo­skło­nie, cią­gnięte przez nie­stru­dzone ru­maki: Arvaka i Al­svi­dha, a wy­da­wało się, że rzeź w do­li­nie trwała le­d­wie kilka go­dzin. Sie­dzia­łem oparty o skalną ścianę, nie zwa­ża­jąc na to, że mo­kra od potu i krwi ko­szula robi się co­raz zim­niej­sza i od­biera resztki cie­pła zmal­tre­to­wa­nym ple­com. My­śli, o ile ja­kieś po­ja­wiały się w mo­jej gło­wie, szybko z niej pierz­chały, wy­pie­rane sło­wami: „Sami! Je­ste­śmy sami!”.

By­łem po­obi­jany, otę­piały i śmierć przy­jął­bym te­raz z uśmie­chem. Los każ­dego z nas jest znany i ko­niec ży­wota rów­nież. Taki jest for­log – prze­zna­cze­nie czło­wieka.

Bo­go­wie mieli jed­nak wo­bec mnie inne plany, prze­ży­łem, a śmierć spo­tkała w tej okrut­nej kra­inie wszyst­kich, któ­rzy przy­byli wraz ze mną do świata zimy i lodu, w któ­rym żyły be­stie wy­glą­da­jące jak lu­dzie i lu­dzie o wy­glą­dzie be­stii. Pra­wie wszyst­kich…

Nie to, że­by­śmy mieli ja­kiś wy­bór. Pew­nego zi­mo­wego dnia, gdy ochra­nia­li­śmy wozy, za­wi­ta­li­śmy z kup­cem Glapą do wio­ski go­ścin­nych Sło­wian. Le­d­wie je­den dzień dzie­lił nas od grodu wła­dyki i my­ślami przy pi­wie i pie­czy­stym dzie­li­li­śmy się już z kom­pa­nami opo­wie­ściami z wy­prawy. Jakże my­li­li­śmy się wów­czas co do dnia na­stęp­nego. Ktoś – coś? – ci­snął ka­wał ziemi wraz z za­bu­do­wa­niami i miesz­kań­cami na ob­czy­znę, przy któ­rej dno pie­kieł jest le­d­wie przed­sion­kiem. Szczę­ściem wieź­li­śmy na wo­zach dla knia­zia rynsz­tu­nek wo­jenny, więc nie spa­dli­śmy do tego Hel­he­imu z go­łymi du­pami i opusz­czo­nymi por­t­kami, choć wiele nie bra­ko­wało. Co jed­nak może zdzia­łać kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi z bia­ło­gło­wami i dziećmi wo­bec ca­łego wro­giego świata?

Za­dar­li­śmy z tu­byl­cami: ma­łymi ma­lo­wa­nymi ludźmi. Nie po­mo­gło przy­mie­rze z brzyd­kimi wło­cha­czami, któ­rzy sami zwali się sta­rym lu­dem. Prze­trze­bieni przez mniej­szych i licz­niej­szych ku­zy­nów, do­go­ry­wali i zda­wało się, że są po­go­dzeni z lo­sem.

Ody­nie, za dużo śmierci wi­dzia­łem, zbyt wielu po­że­gna­łem przy­ja­ciół. Nic tu po mnie, w Wal­halli wię­cej ży­cia niż na tych zim­nych rów­ni­nach. Za­bierz i mnie. Po co ci sa­motny zła­many woj?

Nie wiem, jak długo trwało to odrę­twie­nie. Otrzą­sną­łem się, gdy ja­kiś za­błą­kany po­dmuch wia­tru wpadł do ja­skini i obu­dził w jej cze­lu­ściach upior­nie wy­jące echa. Po­wi­nie­nem po­szu­kać ży­wych i po­grze­bać tych, któ­rym nie udało się prze­trwać – ta pro­sta myśl wy­pły­nęła na wierzch ni­czym wie­lo­ry­bia tu­sza na po­wierzch­nię mo­rza i jak ona była mar­twa. Pró­bo­wa­łem wstać, ale nogi cią­żyły ka­mie­niem. Czu­łem się jak sta­rzec i tak pew­nie mu­sia­łem wy­glą­dać dla bo­gów ob­ser­wu­ją­cych wszystko z góry. Wma­wia­łem so­bie, że nie mam do nich żalu – prze­cież dali i za­brali co swoje – ale jed­nak gdzieś w głębi na­ra­stała we mnie dzika, pier­wotna wście­kłość. Zdu­si­łem ją z tru­dem.

Wśród mo­ich ro­da­ków, na oj­czy­stej skan­dy­naw­skiej ziemi, za­bi­jano nie­przy­dat­nych i sła­bych sta­rych lu­dzi. Nie było to wy­ma­ga­ją­cym po­msty mor­dem, o ile na ten czyn uzy­skano zgodę na thingu. Śmierć za­da­wał syn, zrzu­ca­jąc ro­dzi­ciela z fiordu lub roz­łu­pu­jąc mu cze­rep Ma­czugą Śmierci. To był do­bry i szybki ko­niec, ale zda­rzało się, że wy­pę­dzano star­ców na mróz, by zgi­nęli z głodu i chłodu, co urą­gało sy­now­skim obo­wiąz­kom. Tak było od za­wsze – silne zie­lone pędy za­stę­pują stare, usy­cha­jące, na­kry­wa­jąc je wła­snym bal­da­chi­mem li­ści i od­bie­ra­jąc im resztki sło­necz­nego świa­tła. Tu, w tym ob­cym świe­cie, sta­li­śmy się nie­po­trzebni, więc na­le­żał nam się miecz, ale dzieci szkoda…

Opar­łem rękę o ka­mienną po­sadzkę i po­czu­łem lepką po­sokę przy­wie­ra­jącą do pal­ców. Od­ru­chowo strzą­sną­łem ją z dłoni, ale choć ciemne kro­ple roz­pry­snęły się na wszyst­kie strony, długo jesz­cze tar­łem ręką o skó­rzany ka­ftan, jak­bym chciał usu­nąć naj­mniej­szy krwawy ślad. Nie była to moja wła­sna ju­cha, ale brzdąca, któ­rego po­kie­re­szo­wany ze­zw­łok le­żał nie­opo­dal. War­kot dzi­kiej be­stii wy­peł­nił ja­ski­nię chra­pli­wym dźwię­kiem i mi­nęła do­bra chwila, nim zro­zu­mia­łem, że ten prze­ra­ża­jący i ję­kliwy głos wy­do­bywa się z mego gar­dła. Po­tem tar­gnął mną bez­gło­śny, nie­okieł­znany szloch.

Ostat­nie mie­siące spę­dzone w zim­nej, wy­klę­tej przez bo­gów kra­inie były cięż­kie, ale na końcu tego znoju miał na nas cze­kać nowy dom, był cel. A te­raz? Ro­zej­rza­łem się po skal­nej kom­na­cie peł­nej ciał i za­pa­chu świe­żej krwi. Orm, je­dyny z mo­ich skan­dy­naw­skich przy­ja­ciół, który prze­żył, wła­śnie wy­szedł na ze­wnątrz, gniew­nie mru­cząc coś pod no­sem, ale nie udało mi się zro­zu­mieć czemu, a ra­czej komu tak zło­rze­czył. Zresztą, czy to ważne? Czy co­kol­wiek te­raz jest ważne, czy ist­nieje ja­kiś po­wód, bym pod­niósł po­obi­janą dupę z zim­nych, lep­kich ka­mieni?

Na­gle po­czu­łem na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale za­wsze, gdy ktoś dłu­żej mi się przy­gląda – i nie ma zna­cze­nia, czy to mąż, czy nie­wia­sta – mrówki roz­po­czy­nają wę­drówkę po moim karku. Od­wró­ci­łem głowę w stronę ciem­nej czę­ści ja­skini, ale zro­bi­łem to zbyt wolno. Zmę­cze­nie ostat­nich dni dało o so­bie znać. Wie­dzia­łem, że nie zdążę. Ja­kaś szara plama nie­mal bez­sze­lest­nie ode­rwała się od ściany. Wy­czu­łem na twa­rzy de­li­katny na­pór po­wie­trza, po­prze­dza­jący ostrze ce­lu­jące w szyję – tra­fiło mnie w ra­mię i roz­darło nad­szarp­niętą w tym miej­scu kol­czugę. Odrę­twie­nie roz­cho­dzące się od barku do dłoni za­mie­niło się w spazm bólu, gdy na­past­nik szarp­nął i jed­nym płyn­nym ru­chem uwol­nił ka­mienny nóż, szy­ku­jąc się do ko­lej­nego ciosu.

Sie­dzia­łem w kręgu mdłego świa­tła wpa­da­ją­cego przez otwór wej­ściowy i te­raz zo­ba­czy­łem swo­jego prze­ciw­nika. To był je­den z dzi­kich lu­dzi-be­stii, z któ­rymi wal­czy­li­śmy przez dwa ostat­nie krwawe wschody słońca. Nie wiem, jak mu się udało prze­trwać szarżę przy­bocz­nych Noah, ol­brzy­mich wo­jów ze sta­rej rasy, któ­rzy na wi­dok śmier­tel­nych ran swo­jej przy­wód­czyni wpa­dli w ber­serk i go­łymi rę­kami roz­ry­wali na­past­ni­ków ni­czym głodny chłop pszenny pod­pło­myk. Mu­siał ukryć się w ja­kiejś wnęce i cze­kał spo­sob­no­ści do po­msty. I zna­lazł, po­my­śla­łem kwa­śno, pa­trząc we wście­kłe brą­zowe oczy, które wy­raź­nie od­ci­nały się od po­ma­lo­wa­nej na biało twa­rzy.

My­śli mia­łem dziw­nie spo­kojne, jakby na­le­żały do ob­ser­wa­tora sto­ją­cego gdzieś z boku, ale ciało żyło wła­snym ży­ciem i nie chciało umie­rać. Świat zwol­nił swój bieg. Bo­go­wie ob­da­ro­wali mnie mocą bły­ska­wicz­nego le­cze­nia wła­snych ran, po­nad­ludzką siłą i szyb­ko­ścią. Nie za­wsze tak było, ale od pew­nego czasu czu­łem się niby po­sia­dacz po­dwa­ja­ją­cego tę­ży­znę Me­gin­gar­dera, ma­gicz­nego pasa sa­mego Thora.

Rękę z no­żem zła­pa­łem tuż przed tym, nim ka­mienne ostrze za­nu­rzyło się w moim le­wym oku. Na twa­rzy dzi­kiego po­ja­wiło się za­sko­cze­nie, gdy za­mkną­łem w uści­sku naj­pierw je­den, a po­tem drugi drobny nad­gar­stek. Za­czął się szar­pać, ale rów­nie do­brze wo­jow­nik mógłby pró­bo­wać za­giąć go­łymi ­rę­kami głow­nię mie­cza. Jedno mu­sia­łem mu przy­znać: był szybki ni­czym kuna. W jed­nej chwili pa­trzył mi w oczy ze zdzi­wie­niem, a w na­stęp­nej za­ta­piał już zęby w mo­jej dłoni. Usły­sza­łem chrzęst miaż­dżo­nej ko­ści. Syk­ną­łem z bólu, a on przy­cią­gnął bose stopy do sie­bie i ude­rzył mnie pię­tami w tors z taką siłą, że na chwilę ode­brało mi od­dech. Nie roz­luź­ni­łem jed­nak uchwytu, za­miast tego ci­sną­łem nie­szczę­śni­kiem o ścianę ja­skini, w którą ten ude­rzył z gło­śnym stu­ko­tem. Stał jesz­cze przez chwilę, jakby ciało nie mo­gło się po­go­dzić z po­rażką, by osu­nąć się w końcu bez czu­cia na zimne skały. Z bez­wład­nie roz­war­tych ust wy­padł mu ka­wa­łek palca. Mo­jego palca.

Po­my­śla­łem, że pew­nie wy­zio­nął du­cha, ale gdy pod­sze­dłem bli­żej, usły­sza­łem ury­wany od­dech swego nie­do­szłego za­bójcy. Zwią­za­łem go niby pro­siaka na targ, choć z za­krwa­wioną ręką nie było to pro­stym za­da­niem, i wró­ci­łem do ognia. Te­raz w jego świe­tle obej­rza­łem nową ranę. Krew prze­stała pły­nąć, wię­cej, zda­wało się, iż w miej­scu ugry­zie­nia zmie­nia się w żywą pianę, z któ­rej za­czął wy­ra­stać bra­ku­jący frag­ment dłoni. Czym się sta­wa­łem?

– Ody­nie, pa­nie mój, co się ze mną dzieje?

Ostat­nie słowa po­wie­dzia­łem gło­śno, ale kto z ży­wych mógł mnie pod­słu­chać? Jesz­cze raz spoj­rza­łem na swoją dłoń. Była cała, a bra­ku­jący frag­ment palca lśnił czy­stą, nową skórą, wy­raź­nie od­ci­na­jąc się od reszty. Je­stem by­wa­łym w świe­cie wo­jem, na­wy­kłym jed­nak do roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów zim­nym ostrzem, a w tym kryła się se­iðr – czarna ma­gia, o któ­rej wie­dzia­łem tylko tyle, że ist­nieje. Od­su­ną­łem od sie­bie sprawy prze­ra­sta­jące mój po­my­ślu­nek.

Usia­dłem, wra­ca­jąc do roz­my­ślań, jakby to, co zda­rzyło się przed chwilą, było ułudą, snem, tak jak wszystko, co mnie spo­tkało, od po­tyczki z Nie­mymi w wio­sce La­chów po dzi­siej­szy po­ra­nek. Rana na ra­mie­niu prze­stała krwa­wić. Czu­łem wpraw­dzie jesz­cze bo­le­sne pul­so­wa­nie w ręce, ale i to mi­nie, bo ostrze nie prze­cięło drogi krwi.

Coś jed­nak we mnie pę­kło i wspo­mnie­nia za­częły na­pły­wać co­raz szer­szym stru­mie­niem. Po­zwo­li­łem im za­wład­nąć my­ślami, aby choć na chwilę za­po­mnieć o tym, co jest tu i te­raz – o tym, co nas spo­tkało í dag, i o tym, co nas czeka á mor­gun.

Bi­twa z dzi­kimi była ni­czym pieśń śpie­wana przez sa­mego Bra­giego, syna Odyna. Naj­pierw drobne po­tyczki dla za­cie­ka­wie­nia braci sie­dzą­cej przy ogniu, dla wcią­gnię­cia ich w opo­wieść. Po­tem wer­bel wo­jen­nych bęb­nów i pierw­sza fala ata­ku­jąca do­linę. Je­zioro czer­wo­nej ju­chy, sterty od­cię­tych człon­ków i głów, i my, zmę­czeni, ale upo­jeni zwy­cię­stwem. Druga fala ude­rzyła w na­sze osła­bione po­zy­cje tuż po tym, i to była mu­zyka grana na lutni, dźwięczna, mocna, cza­sem szybka, in­nym ra­zem za­wo­dząca, ale w miarę pę­ka­nia ko­lej­nych strun co­raz bar­dziej szar­pana i ci­cha.

Przed tą ostat­nią bi­twą sprawy wy­glą­dały ina­czej, mia­łem do kogo gębę otwo­rzyć, była przy mnie czwórka skan­dy­naw­skich dru­hów i kil­ku­dzie­się­ciu lac­kich chło­pów wraz z nie­wia­stami i dziat­kami, któ­rych tak jak mnie bo­go­wie wy­sta­wili na próbę, zsy­ła­jąc do kraju lodu. Jesz­cze sły­sza­łem ra­do­sne dzie­cięce szcze­bio­ta­nie, ale te­raz… Zo­stała nas za­le­d­wie garstka. Tu, na gó­rze, poza mną prze­żył Orm Fro­dis­son i sze­ściu lu­dzi sta­rej rasy, wło­cha­tych ol­brzy­mów, rdzen­nych miesz­kań­ców tej ziemi, w tym Wierzba z nowo na­ro­dzo­nym ose­skiem przy piersi. Z wie­śnia­ków, z któ­rymi tu przy­by­li­śmy, nie prze­trwał nikt, chyba że ko­muś udało się ukryć w chasz­czach gę­sto po­ra­sta­ją­cych dno do­liny, co było tak praw­do­po­dobne jak to, że fa­sola ob­ro­dzi dwu­krot­nie w ciągu roku, i do tego jesz­cze bo­bem.

Na­gle ci­chy szmer wy­ostrzył moje zmy­sły i ka­zał my­ślom po­wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści Ko­lejny atak? Czy ka­mienne ściany są prze­ciw nam i ro­dzą wro­gich wo­jów? Nie­wol­nik, mój nie­do­szły oprawca, stęk­nął ci­cho, lecz za­raz znowu za­padł w stud­nię snów. Le­żał pod ścianą, nie da­jąc znaku ży­cia, ale dy­chał, i to było naj­waż­niej­sze. Po­trze­bo­wa­łem go, a ra­czej tego, co może mi po­wie­dzieć. A może jej? W tym mo­men­cie sta­nęła mi przed oczami scena, pod­czas któ­rej do­wo­dząca dzi­kimi młoda ko­bieta za­grze­wała swo­ich przed bi­twą. Jesz­cze raz spoj­rza­łem na jeńca i roz­po­zna­łem rysy wi­dziane w wi­zji ze­sła­nej przez po­bra­tym­ców Wierzby. Niech tam, i tak pod­dam ją tor­tu­rom, aż wy­jawi mi wszystko, co wie o Ja­gnie i miej­scu, w któ­rym ją uwię­ziono.

Pa­mię­ta­łem sie­bie sprzed kilku mie­sięcy, które te­raz wy­da­wały mi się ca­łym ży­ciem – dumny naj­młod­szy syn ko­nunga szwedz­kiego, Eryka Zwy­cię­skiego, i Sy­grydy Stor­rådy, córki ko­nunga lac­kiego Mieszka I. Mu­sia­łem opu­ścić ro­dzinną zie­mię, by uciec przed kno­wa­niami brata Olofa. Ten, z obawy, że za­miast niego się­gnę po kró­lew­ski pas, po­szczuł mnie swo­imi psami. Ra­to­wa­łem skórę, ale świat stał przede mną otwo­rem, nie wie­dzia­łem tylko któ­rym. Wszystko było pro­ste, a do stra­ce­nia mia­łem le­d­wie fjor, wła­sne ży­cie. By­łem ni­czym ol­brzym zdolny pod­trzy­mać jedną ręką niebo, w dru­giej dzier­żąc dzban z pi­wem.

Pró­bo­wa­łem splu­nąć ze zło­ścią, ale w su­chych, spę­ka­nych ustach za­bra­kło śliny. Przy­po­mi­nały ja­łową pu­sty­nię pełną pia­sku i gliny.

Nie­spełna rok temu ru­do­brody Thor – imię to ozna­czało w na­szym ję­zyku sza­leńca, choć od mał­żeń­stwa z do­brą Sif bar­dzo się zmie­nił – rzu­cił na­szej piątce wy­zwa­nie godne pięk­nej sagi, zsy­ła­jąc nas do sa­mego Gin­nun­ga­gapu. A może to dzielny Tyr, chcąc spraw­dzić na­sze mę­stwo, po­sta­no­wił pod­dać nas pró­bie? Albo ma­czał w tym palce oj­ciec kłam­stwa i żółci – Loki? Te­raz to nie miało zna­cze­nia, choć gdy zo­ba­czy­łem, co się z nami póź­niej stało, ten ostatni przy­cho­dził mi na myśl co­raz czę­ściej.

Moje przy­gody na­peł­ni­łyby nie­jedną sagę słod­kim mio­dem roz­grze­wa­ją­cym krew i wy­obraź­nię spra­gnio­nych sławy sy­nów skan­dy­naw­skiej ziemi. O na­szych lo­sach bar­do­wie mo­gliby śpie­wać pie­śni, ba­wiące jed­nako ga­wiedź i wład­ców. Przy pło­ną­cym ogniu, z ro­giem pie­ni­stego na­pitku w ręku, opo­wie­ści te na­bra­łyby barw i kształ­tów, a nie­je­den mło­dzik chciałby się zna­leźć na na­szym miej­scu, dla chwały i wiecz­nego ży­wota u stołu Odyna.

Głupcy i ma­rzy­ciele, ale sam kie­dyś taki by­łem. Wieszczka Skuld, słu­cha­jąca tego, co ma do­piero na­dejść, wie­działa, jaki los nas tu czeka, my nie.

W jed­nej chwili by­li­śmy na zie­miach Pia­stów i ła­pa­li­śmy od­dech po zwy­cię­skiej po­tyczce z ata­ku­ją­cymi wio­skę Nie­mymi, by za­raz po­tem, z wy­roku sa­mego Thora, jak wów­czas mnie­ma­łem, wraz z całą osadą zna­leźć się na tym zim­nym i – jak są­dzi­li­śmy – po­zba­wio­nym lu­dzi pust­ko­wiu. Bra­tem był nam głód, a sio­strą śmierć w mroź­nym od­de­chu lo­do­wych ol­brzy­mów.

Przy­po­mnia­łem so­bie swoje zdzi­wie­nie, gdy po wyj­ściu z chaty na­czel­nika za­miast za­śnie­żo­nego i gę­stego boru ota­cza­ją­cego za­bu­do­wa­nia uj­rza­łem na­gie, sma­gane wia­trem pola. Je­dyną ro­ślin­no­ścią w za­sięgu wzroku było kilka drzew ro­sną­cych w po­bliżu osady, które bo­go­wie prze­nie­śli ra­zem z nami. Miesz­kańcy wy­le­gli, by zo­ba­czyć, co się stało, i wszy­scy­śmy stali z roz­dzia­wio­nymi gę­bami, nie mo­gąc zro­zu­mieć tego, co wi­działy na­sze oczy.

Te­ren do­okoła był rów­niutko ucięty, jakby ktoś czub­kiem mie­cza za­to­czył ogromny krąg, poza któ­rym znaj­do­wał się obcy świat. W po­wie­trzu czuło się se­iðr i moc bły­ska­wic, ni­czym na fior­dach w czas bu­rzy.

Cof­ną­łem się my­ślami w tími jesz­cze da­lej…

Hez Tolov

Rok 3410

W sar­ko­fagu z pola si­ło­wego le­żało na­gie ciało osob­nika w śred­nim wieku, o bla­dej, lekko prze­źro­czy­stej skó­rze i krótko przy­strzy­żo­nych, bia­łych jak śnieg wło­sach. Bu­dową przy­po­mi­nał ra­czej chłopca niż męż­czy­znę, co świad­czyło o dłu­go­trwa­łym pod­da­wa­niu or­ga­ni­zmu cią­że­niu o war­to­ściach nie­prze­kra­cza­ją­cych ośmiu dzie­sią­tych ziem­skiego, czyli ta­kich, ja­kie pa­no­wały na nie­mal wszyst­kich okrę­tach floty ludz­kiego do­mi­nium.

Hez To­lov, ka­pi­tan Au­to­no­micz­nego Statku Do­wo­dze­nia, zwa­nego po­tocz­nie AS-em – su­per­no­wo­cze­snego, eks­pe­ry­men­tal­nego okrętu floty, zdol­nego, o ile wie­rzyć kon­struk­to­rom, do prze­bi­cia błony roz­dzie­la­ją­cej wszech­światy – prze­by­wa­jąc w wir­tu­alu, prze­ży­wał po raz nie wia­domo który przy­gody tem­po­ral­nych po­dróż­ni­ków. Mógł wcie­lić się w do­wolną po­stać, ale naj­czę­ściej wy­bie­rał Erika Eriks­sona, wo­dza dru­żyny wi­kin­gów. Można po­wie­dzieć, że stał się swego ro­dzaju eks­per­tem od ży­cia i oby­cza­jów tych bar­ba­rzyń­ców – i to do tego stop­nia, że aby po­czuć kli­mat oraz barwę tam­tych wy­da­rzeń, przy­swoił so­bie ję­zyk sta­ro­nor­dycki i wła­dał nim płyn­nie bez ak­ty­wo­wa­nia im­plan­tów lin­gwi­stycz­nych, pew­nie jako je­dyny współ­cze­sny czło­wiek. Przez lata stał się w nim tak bie­gły, iż jego mózg, nie­jako sa­mo­czyn­nie, tłu­ma­czył ar­cha­iczne wy­ra­że­nia i zwroty na uni­vela.

To dzia­łało w obie strony. Nie­dawno, pod­czas ban­kietu w ad­mi­ra­li­cji, na rzu­cone z prze­ką­sem py­ta­nie szefa po­łą­czo­nych szta­bów, kiedy w końcu ła­ska­wie uzna, że AS jest już go­towy do te­stów w otwar­tej prze­strzeni, od­po­wie­dział: „za árs­fjó­rðun­gur2, może szyb­ciej, je­śli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem”. Wy­wo­łał tym zdzi­wie­nie słu­cha­cza i skry­wane uśmie­chy ko­le­gów. Stary na szczę­ście ich nie za­uwa­żył, bo mo­głoby się to źle skoń­czyć dla we­soł­ków. Hez znaj­do­wał się poza jego za­się­giem. Jako je­dyny wśród wyż­szych ofi­ce­rów obec­nych na ban­kie­cie pod­le­gał bez­po­śred­nio pre­mie­rowi Fe­de­ra­cji. Wy­peł­nia­jąc su­per­tajną mi­sję zle­coną przez sa­mego Prana Feya, był nie­ty­kalny, więc każdy szta­bo­wiec od ko­man­dora po­rucz­nika wzwyż trak­to­wał go ni­czym okręt w nie­kon­tro­lo­wa­nym ko­lap­sie – im da­lej od ta­kiego, tym bez­piecz­niej.

Hi­sto­rię przy­pad­ko­wej po­dróży w cza­sie Sło­wian, wspie­ra­nych przez dru­żynę Nor­ma­nów z Eri­kiem Eriks­so­nem na czele, znały de­cy­liony ist­nień w ca­łej ga­lak­tyce. Czer­pały z niej peł­nymi gar­ściami kor­po­ra­cje me­dialne, przy­go­to­wu­jąc su­per­pro­duk­cje li­czące ty­siące od­cin­ków. Smaczku do­da­wał fakt, iż sce­na­riusz na­pi­sało ży­cie, a skutki… No cóż, nie ma i ni­gdy nie było od­po­wied­niej skali po­rów­naw­czej, by w pełni od­dać roz­miar kon­se­kwen­cji tam­tych zda­rzeń.

Na­ukowcy z trzy­dzie­stego stu­le­cia przy­pad­kiem od­kryli ano­ma­lię w cią­gło­ści kon­ti­nuum cza­so­wego, bę­dącą efek­tem po­ja­wie­nia się w Ukła­dzie Sło­necz­nym na mi­lio­nowe czę­ści se­kundy ciała nie­bie­skiego po­tocz­nie zwa­nego czarną dziurą. Mó­wiąc bar­dziej ob­ra­zowo: dzie­się­cio­wieczna sło­wiań­ska wieś wraz z miesz­kań­cami zo­stała roz­bita na ha­drony, a kon­kret­nie ba­riony o spi­nie po­łów­ko­wym, i od­two­rzona w nie­zmie­nio­nym sta­nie w okre­sie ziem­skiego pa­le­olitu, czyli wiele ty­sięcy lat wcze­śniej. Tra­fili w re­jon co­fa­ją­cego się lo­dowca, do świata, w któ­rym żyły ma­muty, no­so­rożce wło­chate, smi­lo­dony, niedź­wie­dzie ja­ski­niowe i dwie zwal­cza­jące się rasy ludz­kie: Homo sa­piens sa­piens i schył­kowa Homo sa­piens ne­an­der­tha­len­sis.

Ze­spół pro­fe­sora No­ela z Kor­po­ra­cji NOVA wy­słał w prze­szłość, w dzie­siąte stu­le­cie na­szej ery, czyli w okres po­prze­dza­jący tę nie­zwy­kłą po­dróż w cza­sie, na­no­jed­nostkę wiel­ko­ści atomu. Na wię­cej nie po­zwa­lał ów­cze­sny stan wie­dzy, zresztą i współ­cze­śnie nie­wiele się w tej ma­te­rii zmie­niło. Nano, po in­ten­syw­nym pro­ce­sie re­pli­ka­cji w ciele jed­nego z wie­śnia­ków, miała stwo­rzyć au­to­no­miczną sztuczną in­te­li­gen­cję i do­star­czyć po­tom­nym re­la­cję z prze­biegu tego na­tu­ral­nego, uni­ka­to­wego zja­wi­ska.

Re­zul­taty eks­pe­ry­mentu za­sko­czyły wszyst­kich. Na sku­tek in­ge­ren­cji na­stą­piło roz­war­stwie­nie rze­czy­wi­sto­ści i po­wstał rów­no­le­gły świat, któ­rego wład­cami byli po­tom­ko­wie ne­an­der­tal­czy­ków. W trzy­dzie­stym stu­le­ciu na­szej ery do­szło do kon­taktu i ludz­kość prze­ko­nała się, że „ku­zyni” znacz­nie wy­prze­dzają ją pod wzglę­dem roz­woju psy­cho­tech­no­lo­gicz­nego. Zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią oka­zało się bo­le­sne, bo tym sa­mym spo­łe­czeń­stwo wy­wo­dzące się z ga­łęzi sa­piens sa­piens prze­stało być naj­do­sko­nal­szym dzie­łem ziem­skiej ewo­lu­cji. Nie obyło się oczy­wi­ście bez fal pro­te­stów, które roz­lały się na wszyst­kie pla­nety ludz­kiego do­mi­nium, ale umarły śmier­cią na­tu­ralną, gdy ro­ze­szła się wieść, iż rasy ro­zumne w na­szej ga­lak­tyce, i to bez względu na płasz­czy­znę rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej eg­zy­stują, są ska­zane na za­gładę. Jak ma­wia stare po­wie­dze­nie: „gdy boli cię pa­lec, włóż drugą rękę w ogień, a ból znik­nie ni­czym dym na wie­trze”.

Z głębi ko­smosu, od strony Ma­cie­rzy Wszech­świa­tów, nad­cią­gała fala znisz­cze­nia, roz­bi­ja­jąca w pył starą ma­te­rię. Wła­śnie z tego po­wodu po­tom­ko­wie ne­an­der­tal­czy­ków na­wią­zali kon­takt z ludźmi. Szu­kali so­jusz­ni­ków w wy­ścigu o ży­cie.

Re­la­cja z osu­nię­cia się dzie­się­cio­wiecz­nej wio­ski o ty­siące lat w prze­szłość Ziemi – a ra­czej prze­kaz za­re­je­stro­wany przez wi­kinga Erika Eriks­sona, który stał się przy­pad­ko­wym no­si­cie­lem SI wy­sła­nej przez ze­spół pro­fe­sora No­ela – zo­stała sfor­ma­to­wana do po­ziomu moż­li­wego do zro­zu­mie­nia dla współ­cze­snego czło­wieka. Ję­zyk i wiele nie­zro­zu­mia­łych wy­ra­żeń za­stą­piono od­po­wied­ni­kami w uni­velu, za­cho­wu­jąc jed­nak kli­mat i du­cha tej nie­co­dzien­nej opo­wie­ści. Kor­po­ra­cyjna Sztuczna In­te­li­gen­cja wy­ko­nała ka­wał so­lid­nej ro­boty. W ko­lej­nych la­tach stwo­rzono setki, je­śli nie ty­siące ko­mer­cyj­nych wa­ria­cji na ten te­mat, ale Hez wra­cał tylko do ory­gi­nału, a wła­ści­wie do pierw­szej trans­la­cji.

Miał jesz­cze przed sobą go­dzinny re­laks, nim SI okrętu po­stawi go na nogi. Ta go­dzina mo­gła ozna­czać dni i ty­go­dnie przy­gód w od­le­głym pa­le­oli­cie. Je­dyne ogra­ni­cze­nie sta­no­wiła tu prze­pu­sto­wość mi­kro­por­tów i ilość wol­nego miej­sca w oso­bi­stej pa­mięci ope­ra­cyj­nej. Było to jedno z wielu do­bro­dziejstw wy­ni­ka­ją­cych z in­ten­syw­nej współ­pracy na­uko­wej współ­cze­snych lu­dzi z Braćmi, czyli po­tom­kami ne­an­der­tal­czy­ków.

Hez otwo­rzył sze­rzej ka­nały sy­nap­tyczne, po raz ko­lejny po­zwa­la­jąc się po­nieść hi­sto­rii. Znowu był Eri­kiem, z któ­rym mimo dzie­lą­cych ich ty­siąc­leci czuł dziwną bra­ter­ską więź. Ten dzielny młody wódz zmie­nił świat – co tam świat, cały wszech­świat! – je­dy­nie z garstką przy­ja­ciół i pry­mi­tyw­nym mie­czem w ręku, a Hez To­lov mu­siał ten świat ura­to­wać, dys­po­nu­jąc w skali ko­smicz­nej nie­wiele więk­szym po­ten­cja­łem.

Za­nu­rzył się w wir­tu­alu jak nu­rek w zim­nej toni. Lek­kie mdło­ści i uczu­cie dez­orien­ta­cji to­wa­rzy­szące trans­fe­rowi jaźni pra­wie na­tych­miast ustą­piły miej­sca smut­kowi i po­czu­ciu bez­na­dziei, które opa­no­wały umysł mło­dego wo­jow­nika ni­czym po­ranna mgła ba­gna. Hez nie­mal czuł, jak wę­zły mię­śni ro­bią się pod skórą więk­sze i tward­sze, a ko­ści grub­sze i moc­niej­sze. Po­mimo skraj­nego zmę­cze­nia bio­lo­giczna ma­szyna bo­jowa, w którą się prze­isto­czył, była go­towa do na­tych­mia­sto­wej ak­cji. Na­no­or­ga­ni­zmy, któ­rymi trzy­dzie­sto­wieczni na­ukowcy w ra­mach pro­jektu ba­daw­czego – o zna­mien­nej na­zwie Pan­dora – za­in­fe­ko­wali to ciało, mo­gły chło­nąć ener­gię zde­rza­ją­cych się czą­ste­czek ga­zów czy cho­ciażby asy­mi­lo­wać po­zo­sta­ło­ści po wy­ła­do­wa­niach at­mos­fe­rycz­nych, a po­tem od­da­wać nad­wyżkę no­si­cie­lowi. Hez zo­stał od­cięty od bodź­ców z re­alu, nie my­ślał już o cze­ka­ją­cych go te­stach no­wego na­pędu Hig­gsa, który był ostat­nią de­ską ra­tunku dla gi­ną­cej ludz­ko­ści. Stał się wi­kin­giem.

------------------------------------------------------------------------

1 eftri­mi­ðda­gur – wy­ra­że­nie w ję­zyku nor­dyc­kim ozna­cza­jące po­po­łu­dnie (ko­men­tarz SI)

2 árs­fjó­rðun­gur – w ję­zyku sta­ro­nor­dyc­kim okres równy trzem mie­sią­com (ko­men­tarz SI)ROZDZIAŁ XI

Walka o wszystko

Rok 3430

Dzia­ła­li­śmy zgod­nie z pla­nem. Kil­ka­set ma­łych i śred­nich jed­no­stek, po roz­sta­wie­niu sła­bego pola mi­no­wego na po­dej­ściu, ucie­kało te­raz do na­szego wszech­świata, jakby im ktoś przy­pa­lał tyłki. Stwa­rzało to wra­że­nie, że Unia w po­śpie­chu wy­co­fuje swoje okręty do ro­dzi­mego układu. Na karku mieli siły po­ści­gowe wroga, które prak­tycz­nie bez­kar­nie de­mo­lo­wały arier­gardę ziem­skiej floty. Gi­nęły ty­siące ochot­ni­ków, ale nie było in­nego spo­sobu na wcią­gnię­cie wroga w pu­łapkę.

Czu­łem się pa­skud­nie, umie­rali moi lu­dzie i nie li­czyło się w tej chwili, że za­raz spró­bu­jemy zre­wan­żo­wać się wro­gowi z na­wiązką i że nie wszy­scy ma­ry­na­rze byli człe­ko­kształtni.

SI So­koła prze­by­wała cały czas w po­bliżu, wy­peł­nia­jąc po­miesz­cze­nia do­wódz­twa Arki swoją kwan­tową istotą. Fil­tro­wała dane, które na­pły­wały sze­ro­kim stru­mie­niem od Ojca i po­ka­zy­wała na e-ekra­nie tylko naj­istot­niej­sze szcze­góły.

Wła­śnie zo­ba­czy­li­śmy, jak w ślad za na­szymi wkra­czają do tego, co po­zo­stało po Ukła­dzie Sło­necz­nym, po­tężne jed­nostki wroga. Pięć, dwa­dzie­ścia, pięć­dzie­siąt wiel­kich okrę­tów wpa­dło na peł­nym ciągu, plu­jąc po­ci­skami z wy­rzutni dzio­bo­wych.

– Po­tężne skur­czy­byki. – Ci­chy głos jed­nego z ofi­ce­rów prze­rwał za­pa­dłą ci­szę.

W ślad za pierw­szą grupą po­ja­wiły się na­stępne, tak że po trzech mi­nu­tach po na­szej stro­nie zna­la­zło się co naj­mniej trzy­sta wro­gich jed­no­stek, i to nie był ko­niec. Ucie­ka­jący pró­bo­wali ką­sać i nie­kiedy uda­wało im się unie­ru­cho­mić albo znisz­czyć prze­ciw­nika, ale pła­cili za to straszną cenę.

Wróg był ostrożny. Nie pod­jął bez­ład­nej po­goni, na co tro­chę li­czy­li­śmy, ale prze­rzu­cił je­dy­nie po­łowę swo­ich sił na na­szą stronę i w ten spo­sób sku­tecz­nie za­czo­po­wał wej­ście i wyj­ście z wę­zła.

Utwo­rzyli szyk przy­po­mi­na­jący pu­stą w środku bryłę pi­ra­midy. Jej wierz­cho­łek skie­ro­wali w na­sze wy­co­fu­jące się nisz­czy­ciele ra­kie­towe i eskor­towe. Taka for­ma­cja po­zwa­lała uzy­skać po­tworną siłę ognia.

Eskor­towce mo­gły roz­wi­nąć pręd­kość dwu­dzie­stu świetl­nych, jed­nak ich za­da­niem było wcią­gnię­cie wroga w głąb układu, więc po­zo­sta­wały z nim w sta­łym kon­tak­cie bo­jo­wym.

– Niech to szlag! – krzyk­ną­łem, chyba tro­chę zbyt gło­śno, bo oczy wszyst­kich ze­bra­nych w Cen­trum Do­wo­dze­nia Arki skie­ro­wały się w moją stronę. – Zo­sta­wili część sił na po­dej­ściu! Li­czy­li­śmy się z tym, ale mimo wszystko nie jest do­brą wia­do­mo­ścią in­for­ma­cja, że prze­ciw­nik nie oka­zał się idiotą. Co pro­po­nu­jesz, Oj­cze?

Synt­byt, któ­rego je­dy­nie nie­wielki uła­mek mocy ob­li­cze­nio­wej za­jęty był ana­lizą sy­tu­acji, od­po­wie­dział na­tych­miast:

– Dzia­łamy zgod­nie z pla­nem. Le­piej zmie­rzyć się na na­szych wa­run­kach z pię­ciu­set dwu­na­stoma wro­gimi okrę­tami niż z całą po­tęgą ob­cej floty pa­cy­fi­ka­cyj­nej.

– Przej­mij za­tem do­wo­dze­nie, wpro­wa­dzamy plan Pen­dra­gon.

Nad­szedł czas krwa­wej ze­msty.

Ukryte do­tąd za po­lami ma­sku­ją­cymi ziem­skie pan­cer­niki i cięż­kie krą­żow­niki uru­cho­miły sil­niki sys­te­mowe. Po­tężna moc za­si­liła wy­rzut­nie, statki ożyły ni­czym ol­brzymy bu­dzące się ze snu i roz­po­częły ostrzał.

Ucie­ka­jące do­tych­czas nisz­czy­ciele, wsparte lot­ni­skow­cami ukry­tymi w cie­niu pla­net układu, za­częły ma­newr za­wra­ca­nia, by fron­tal­nie ude­rzyć na wroga. Lot­ni­skowce wy­pu­ściły roje ma­łych jed­no­stek, po dwa­dzie­ścia ty­sięcy my­śliw­ców klasy Szpon każdy. Ich za­łogi skła­dały się z na­wi­ga­tora-pi­lota i ope­ra­tora sys­te­mów uzbro­je­nia. Mo­gli­śmy wpraw­dzie wy­słać w pełni zauto­ma­ty­zo­wane drony, ale obcy – o czym wie­dzie­li­śmy – dys­po­no­wali do­syć sku­tecz­nym sys­te­mem za­kłó­ca­nia ich pracy i je­dy­nie ludz­kie ob­sady da­wały gwa­ran­cję po­wo­dze­nia. Atak każ­dej jed­nostki na­szej floty był ko­or­dy­no­wany bez­po­śred­nio przez Ojca. Chcie­li­śmy unik­nąć sy­tu­acji, gdy sto­sun­kowo słabo chro­nione my­śliwce tra­fią pod ostrzał wła­snej ar­ty­le­rii. Poza tym, aby mo­gły za­szko­dzić po­tęż­nym okrę­tom Nisz­czy­cieli, broń da­le­kiego za­sięgu z pan­cer­ni­ków i krą­żow­ni­ków mu­siała naj­pierw prze­cią­żyć ich osłony.

W mo­men­cie gdy da­łem roz­kaz do ataku, Oj­ciec ak­ty­wo­wał sześć mi­lio­nów min, które do­tąd bez­wład­nie dry­fo­wały nie­da­leko wę­zła nu­mer trzy. W ciągu dzie­się­ciu mi­nut dzięki ma­łym sil­ni­kom ma­new­ro­wym usta­wiły gę­stą za­słonę, blo­ku­jącą na­jeźdź­com drogę od­wrotu, jak rów­nież unie­moż­li­wia­jącą przy­by­cie po­sił­ków.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści – wy­gry­wa­li­śmy, mało tego, ro­bi­li­śmy to przy sto­sun­kowo nie­wiel­kich stra­tach wła­snych. Część sił wroga, co­fa­jąc się, wpa­dła na na­sze miny. Se­tek ty­sięcy wy­bu­chów ła­dun­ków z an­ty­ma­te­rią nie mo­gły prze­trwać na­wet okręty dys­po­nu­jące do­sko­na­łym po­lem ochron­nym. Do­dat­kowo de­sta­bi­li­zo­wał je cią­gły ostrzał z broni da­le­kiego ra­że­nia, nę­kały ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wane ataki my­śliw­ców. W tej sy­tu­acja agre­sor tra­cił statki ca­łymi dzie­siąt­kami, prąc jed­nak me­to­dycz­nie w kie­runku wę­zła, umoż­li­wia­ją­cego wy­do­sta­nie się z za­sadzki.

– Próba prze­bi­cia ko­konu! – SI So­koła zwró­ciła uwagę na coś, co w pierw­szej chwili mi umknęło.

Na­gle po na­szej stro­nie błony po­ja­wił się ze­spół około stu okrę­tów wroga. Nie­mal na­tych­miast wpa­dli na miny i te­raz ty­siące wy­bu­chów roz­grze­wało ich tar­cze osłony.

Twarde skur­czy­byki, po­my­śla­łem, pa­trząc, jak wy­bu­chy z tru­dem na­ru­szają struk­turę pól. Mu­sieli je prze­ka­li­bro­wać pod ką­tem an­ty­ma­te­rii. Nikt nie obie­cy­wał, że bę­dzie ła­two. Po­siłki oczy­ściły wą­ski skra­wek prze­strzeni i nim wy­rwa w na­szej blo­ka­dzie zdo­łała się za­skle­pić, w ten tu­nel wle­ciała reszta oca­la­łych sił wroga. Nie li­cząc wra­ków i jed­no­stek unie­ru­cho­mio­nych, znowu by­li­śmy sami.

Po trzech go­dzi­nach walki ustały i te­raz my mie­li­śmy pod kon­trolą jedną stronę wę­zła, a prze­ciw­nik drugą. Pech po­le­gał na tym, że to po nas za kilka dni prze­to­czy się ogni­sty wa­lec, nisz­czący wszystko na swo­jej dro­dze. Dzięki za­sko­cze­niu zwy­cię­ży­li­śmy w bi­twie, ale do wy­gra­nia wojny było da­leko.

– Sta­tek, za dzie­sięć mi­nut ze­bra­nie sztabu, pełna blo­kada wyj­ścia z wę­zła.

– Czuj­niki nie wy­ka­zują obec­no­ści ob­cych sił w gra­ni­cach sys­temu. – Głos Statku był po­zba­wiony emo­cji. – Sie­dem­dzie­siąt trzy jed­nostki wroga są ciężko uszko­dzone, ale wy­kry­wam na ich po­kła­dach ak­tyw­ność bio­lo­giczną. Sto sie­dem okrę­tów zo­stało cał­ko­wi­cie znisz­czo­nych. My stra­ci­li­śmy czter­dzie­ści nie­wiel­kich nisz­czy­cieli i trzy ty­siące my­śliw­ców. Straty w lu­dziach i sprzy­mie­rzo­nych: sto sześć­dzie­siąt pięć ty­sięcy trzy­stu sied­miu ma­ry­na­rzy.

Po tej in­for­ma­cji w Cen­trum za­pa­dła ci­sza. Zda­wa­li­śmy so­bie sprawę, że o ile w przy­padku wiel­kich okrę­tów szansę na prze­trwa­nie ma przy­naj­mniej czę­ści za­łogi, to znisz­cze­nie mniej­szej jed­nostki równa się śmierci wszyst­kich. Na jed­nym tylko lot­ni­skowcu za­łoga li­czyła dwie­ście ty­sięcy osób, więc na­sze straty wy­da­wały się ak­cep­to­walne. Czu­łem smak po­piołu na pod­nie­bie­niu. Z mi­li­tar­nego punktu wi­dze­nia to tylko drobny uła­mek na­szych sił, z ludz­kiego…

Felby po­łą­czyła się ze mną na pry­wat­nym ka­nale. Wy­raz jej twa­rzy przy­wo­dził na myśl pysk sto­gona po­chy­la­ją­cego się nad swoją ofiarą.

– Hez, wiem, że za kilka mi­nut po­sie­dze­nie sztabu, ale mam pe­wien po­mysł i chcia­ła­bym go z tobą prze­dys­ku­to­wać jesz­cze przed spo­tka­niem.

– Miło cię wi­dzieć, Fell, w jed­nym ka­wałku. – Uśmiech­nęła się i po­czu­łem, że mam o po­łowę mniej pro­ble­mów. Ja­kie to pro­ste. – Z Pu­stułką chyba wszystko w po­rządku? Sta­tek nie mel­do­wał o uszko­dze­niach na tym okrę­cie.

– W pełni sprawny, żad­nych strat, ale sy­tu­acja ca­łej floty nie jest tak kom­for­towa, sie­dzimy w gów­nie, Hez.

– Wiem, Fell, ugrzęź­li­śmy w bu­telce i nie bar­dzo mam po­mysł, jak wy­jąć z niej ko­rek. Mo­żemy pró­bo­wać fron­tal­nego ataku, ale straty grubo prze­kro­czą gra­nicę ak­cep­to­wal­no­ści.

– Wła­śnie o tej spra­wie chcia­łam z tobą po­roz­ma­wiać.

Po­ja­wi­łem się w szta­bie jako ostatni. Pra­wie czu­łem pod pal­cami chro­po­watą, przy­po­mi­na­jącą drewno fak­turę mów­nicy. Do Ojca na­le­żał wy­bór wy­stroju tego wir­tu­al­nego po­miesz­cze­nia i choć za każ­dym ra­zem było tro­chę inne, za­wsze ude­rzała jego pro­stota i funk­cjo­nal­ność.

– Pa­nie, pa­no­wie ofi­ce­ro­wie – sie­dzący nie­opo­dal star­szy męż­czy­zna wstał na mój wi­dok – ad­mi­rał!

Ge­stem dłoni po­wstrzy­ma­łem po­zo­sta­łych przed pod­no­sze­niem się z miejsc.

– Siedź­cie i bierzmy się do pracy. Oj­cze.

– Sy­tu­acja przed­sta­wia się na­stę­pu­jąco. – Po­dra­pał się po si­wej czu­pry­nie.

Wy­glą­dało to tak na­tu­ral­nie, że tu i ów­dzie za­uwa­ży­łem uśmie­chy i usły­sza­łem ci­che ko­men­ta­rze. Mnie sa­mego na­gle za­swę­działa głowa, co prze­cież było nie­moż­liwe w wir­tu­alu.

– W pierw­szej fa­zie bi­twy znisz­cze­niu ule­gło czter­dzie­ści na­szych jed­no­stek klasy nisz­czy­ciel, więc po­zo­stało ich ty­siąc pięć­set osiem­dzie­siąt. Stra­ci­li­śmy trzy ty­siące sie­dem my­śliw­ców, ale na sa­mych po­kła­dach lot­ni­skow­ców po­zo­staje w go­to­wo­ści ko­lej­nych sześć mi­lio­nów dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt sie­dem ty­sięcy jed­no­stek tego typu, więc sta­ty­stycz­nie straty są nie­wiel­kie. Osła­bie­nie go­to­wo­ści bo­jo­wej na­szej floty wy­nosi jedną ty­sięczną pro­mila. Kwe­stią, którą mu­simy roz­strzy­gnąć, jest wy­do­sta­nie oby­wa­teli Unii z na­szego gi­ną­cego wszech­świata i ta­kie prze­bi­cie się przez siły wroga, aby straty były ak­cep­to­walne.

– Jaki po­ziom utraty zdol­no­ści bo­jo­wych jest do przy­ję­cia? – Ja­smin z Wę­żo­jada za­dała to py­ta­nie dziw­nie ci­chym gło­sem.

– Mak­sy­mal­nie do dwu­dzie­stu pro­cent floty, nie li­cząc oczy­wi­ście Arki, tu znisz­cze­nia prze­kra­cza­jące pięć pro­cent ozna­czają mi­lio­nowe czy wręcz mi­liar­dowe straty w lu­dziach.

– Co pro­po­nu­jesz, Oj­cze, w tej sy­tu­acji? – kon­ty­nu­owała ka­pi­tan Wę­żo­jada.

Syn­te­tyczny nad­in­te­lekt Braci zro­bił krótką pauzę, jakby dla ze­bra­nia my­śli, ale zna­jąc jego moż­li­wo­ści, cho­dziło je­dy­nie o stwo­rze­nie wra­że­nia na­tu­ral­no­ści.

– Prze­pro­wa­dzi­łem sy­mu­la­cje i mam trzy wa­rianty tak­tyczne. W pierw­szym przy­padku prze­pro­wa­dzamy atak fron­talny, nie­malże wszyst­kimi si­łami. Oczy­wi­ście na­ty­kamy się na pole mi­nowe i ostrzał z cięż­kich okrę­tów wroga. Jaka to sku­teczna ba­riera mo­gli­śmy się prze­ko­nać parę go­dzin temu. Nim na­sze jed­nostki usta­bi­li­zują się po skoku, mi­nie trzy­dzie­ści sześć se­kund czasu stan­dar­do­wego. Bez zdo­by­tego przy­czółka straty wła­sne oce­niam na trzy­dzie­ści do pięć­dzie­się­ciu pro­cent.

Z ze­bra­nych jakby uszło po­wie­trze.

– Ko­lejna moż­li­wość to wy­sła­nie przo­dem Arki, z jej po­ten­cja­łem mi­li­tar­nym. Przy­naj­mniej część osłon wy­trzyma tę pierw­szą na­wał­nicę, ale straty w za­ło­dze będą trudne do za­ak­cep­to­wa­nia. W tym cza­sie reszta floty usta­bi­li­zuje się, roz­wi­nie szyk i na­wią­żemy rów­no­rzędną walką z wrogą ar­madą. Za­zna­czam, że jest to opty­malne roz­wią­za­nie. W trak­cie dłu­giej po­dróży do są­sied­niego ha­bi­tatu do­ko­namy nie­zbęd­nych na­praw, a uszczer­bek nie prze­kro­czy dwu­dzie­stu pro­cent.

Nie­hu­ma­no­idalna syl­wetka Teda 12, ka­pi­tana echez­z­kiej jed­nostki Mi­mi­kra, za­ko­ły­sała się gwał­tow­nie.

– Straty w jed­nost­kach ży­wych na po­zio­mie nie­ak­cep­to­wal­nym. – Z ci­chym sy­kiem opadł na gra­wi­fo­tel. Jego nie­wiel­kie bło­nia­ste skrzy­dła roz­ło­żyły się i zwi­nęły w ner­wo­wym ge­ście dez­apro­baty.

– A trze­cia moż­li­wość? – Pa­trzy­łem na Ojca z nie­po­ko­jem. Wie­dzia­łem, że jest źle, ale nie spo­dzie­wa­łem się, aż tak.

– Trzeci wa­riant, a wła­ści­wie wa­rianty, są kom­bi­na­cją dwóch po­przed­nich i w żad­nym z nich na­sze straty nie scho­dzą po­ni­żej trzy­dzie­stu pro­cent.

– Ka­żesz nam wy­bie­rać mię­dzy od­cię­ciem so­bie nogi a ode­rwa­niem ręki?! – Bo Bal­raj, po­dob­nie jak wcze­śniej Echez­zja­nin, ze­rwał się z wir­tu­al­nego gra­wi­fo­tela. – A co bę­dzie, gdy tak osła­bieni na­tkniemy się na ko­lejne kor­pusy eks­pe­dy­cyjne Nisz­czy­cieli albo in­nego ko­smicz­nego dia­bel­stwa?

– Pro­szę mnie zro­zu­mieć – Oj­ciec za­ła­mał ręce w te­atral­nym ge­ście – moje pro­po­zy­cje wy­ni­kają z ana­liz i sy­mu­la­cji spraw­dzal­nych nie­mal w stu pro­cen­tach. Je­śli uda nam się zna­leźć mniej de­struk­cyjne roz­wią­za­nie, z ra­do­ścią wcielę je w ży­cie.

Przez całą dłu­gość sali po­pa­trzy­łem na Fell. Pod­nio­sła się po­woli i stała nie­ru­chomo, cze­ka­jąc, aż wrzawa ucich­nie.

– Ad­mi­rale Hez, Oj­cze, ofi­ce­ro­wie po­łą­czo­nych flot! – Prze­rwała, jakby dla do­da­nia mocy sło­wom. – Ist­nieje inne wyj­ście z na­szej pa­to­wej sy­tu­acji, które przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie wy­daje się wy­ko­nalne.

Tym ra­zem nie było szumu i szep­tów, nie wspo­mi­na­jąc już o gło­śnych okrzy­kach. Ze­brała się tu grupa prak­ty­ków, a nie roz­ga­da­nych pa­ne­li­stów. Wszy­scy cze­kali na kon­krety.

– O ile do­brze pa­mię­tam, a po­twier­dzi­łam moje przy­pusz­cze­nia, kon­sul­tu­jąc sprawę z dawną SI So­koła, która pełni te­raz funk­cję oso­bi­stego ad­iu­tanta ad­mi­rała Heza, prze­strzeń mię­dzy ha­bi­ta­tami wszech­świa­tów jest wy­peł­niona szarą ener­gią z okru­chami ciem­nej czy czar­nej ma­te­rii. W re­jo­nach bram jest gę­ściej z uwagi na wza­jemne od­dzia­ły­wa­nie wszech­świa­tów. I to sku­pi­sko ciem­nej ma­te­rii ma tu klu­czowe zna­cze­nie. Jak wszy­scy wie­dzą, w jej ato­mach rolę elek­tro­nów od­grywa an­ty­ma­te­ria. Co się sta­nie, gdy spo­tka się ze swoim an­ta­go­ni­stą, z ma­te­rią? Gdy­by­śmy po­wtó­rzyli ma­newr cy­bor­gów, by­li­by­śmy w sta­nie uniesz­ko­dli­wić, a przy­naj­mniej znacz­nie osła­bić wroga. Reszty do­ko­nają na­sze okręty.

Pełne nie­do­wie­rza­nia spoj­rze­nia prze­no­siły się ze mnie na Felby.

– Czyż­byś, ko­cha­nieńka, chciała znisz­czyć po­łowę na­szej floty, a może całą, by za­ini­cjo­wać re­ak­cję? – Swanti z My­szo­łowa pa­trzyła na pa­nią ko­man­dor jak kot na ran­nego wró­bla.

– Za­nim za­czniesz pleść bzdury, wy­słu­chaj do końca – od­cięła się szybko Felby. Rysy jej twa­rzy wy­ostrzyły się i dał­bym głowę, że wi­dzę szcze­rzące się zęby. Po­mię­dzy tymi dwoma ofi­ce­rami floty od dawna pa­no­wała ci­cha, pod­jaz­dowa wojna.

– Uwa­żaj, Pu­stu­łeczko, nie za­wsze bę­dziesz w cie­niu ad­mi­rała – syk­nęła Swanti w od­po­wie­dzi.

– Spo­kój! – Pod­nio­słem głos, bo kłót­nie były nam te­raz po­trzebne jak umar­łemu ka­dzi­dło. Nie do końca ro­zu­mia­łem źró­dło­słów tego sta­rego po­wie­dze­nia, ale wy­da­wało mi się ade­kwatne. – Niech ko­man­dor Felby przed­stawi swoją kon­cep­cję do końca, a po­tem pro­szę Ojca o opi­nię.

– Tak jak mó­wi­łam, można zde­sta­bi­li­zo­wać ten układ po­przez do­star­cze­nie od­po­wied­niej ilo­ści ma­te­rii i wy­wo­ła­nie wy­bu­chu o za­sięgu pra­wie roku świetl­nego. Do­ce­niam na­szego wroga, wiemy już, że prze­ka­li­bro­wał osłony po ataku cy­bor­gów i część jego okrę­tów prze­trwa wy­buch, ale z osła­bio­nymi po­lami. Reszty do­ko­nają na­sze jed­nostki ude­rze­niowe.

– Ko­cha­nieńka, czym chcesz pod­pa­lić tę pre­rię? – Lek­ce­wa­że­nie w gło­sie Swanti było pra­wie na­ma­calne.

Już my­śla­łem, że Felby rzuci się do gar­dła ka­pi­ta­nowi My­szo­łowa, a była do tego zdolna, ale tylko prze­łknęła gło­śno ślinę i po paru głęb­szych od­de­chach, od­po­wie­działa:

– Na­szym roz­pa­da­ją­cym się Słoń­cem, o ile uda się je prze­rzu­cić na drugą stronę.

Wszy­scy sie­dzieli z otwar­tymi ustami, na­wet Oj­ciec do­sto­so­wał się do tego to­wa­rzy­stwa, ale zro­bił to ce­lowo i z nie­wiel­kim opóź­nie­niem. Nie zwró­cił­bym na to uwagi, gdyby nie Sta­tek, który w zwol­nio­nym tem­pie pu­ścił mi ten mo­ment z wer­bal­nym ko­men­ta­rzem, który u niego ozna­czał śmiech.

– Oj­cze, czy mo­żemy to zro­bić? – Moje py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu niby bańka my­dlana w gę­stej at­mos­fe­rze.

– Teo­re­tycz­nie, przy jed­no­cze­snym wy­ko­rzy­sta­niu na­pę­dów jed­no­stek bę­dą­cych w na­szym po­sia­da­niu, można wy­two­rzyć na tyle wiel­kie roz­dar­cie mem­brany, że… Dwa­dzie­ścia se­kund.

Mil­cze­li­śmy jak za­klęci, zda­jąc so­bie sprawę, że od tego, co za­raz usły­szymy, może za­le­żeć na­sza przy­szłość.

– Je­śli wy­ko­rzy­stamy Arkę jako ho­low­nik, po od­po­wied­nim wzmoc­nie­niu jej pola prze­chwy­tu­ją­cego ope­ra­cja jest wy­ko­nalna, choć po­ziom ry­zyka oce­niam na dwa do pię­ciu pro­cent. Po­trze­buję dwu­dzie­stu trzech go­dzin na re­ali­za­cję, więc je­śli cho­dzi o czas, da się to zro­bić.

– Za­wsze po­zo­staje nam fron­talny atak, więc nie­wiele ry­zy­ku­jemy. – Go­rov, ka­pi­tan Orła, po­wie­dział to, o czym wszy­scy my­śle­li­śmy.

– Oba­wiam się, że to nie bę­dzie ta­kie pro­ste. – Spo­kojny głos Ojca ostu­dził ro­dzący się w nas za­pał. – Nie­po­wo­dze­nie ope­ra­cji może trwale uszko­dzić struk­tury bramy i utra­cimy zdol­ność prze­do­sta­nia się w tym miej­scu przez po­włokę ha­bi­tatu…

Nie­mal sły­sza­łem, jak try­biki w gło­wach ofi­ce­rów floty zwal­niają i ob­ra­cają się z chrzę­stem, tra­wiąc słowa Ojca. Na nie­któ­rych twa­rzach cią­gle go­ścił uśmiech, wy­wo­łany poja­wie­niem się tej do­dat­ko­wej opcji, ale wielu uczest­ni­ków spo­tka­nia za­częło gwał­tow­nie pro­te­sto­wać. Sam mia­łem wąt­pli­wo­ści. Ską­d­inąd ak­cep­to­walny w trak­cie dzia­łań wo­jen­nych po­ziom ry­zyka przed­sta­wiał się w cał­kiem in­nym świe­tle, gdy cho­dziło o los wszyst­kich miesz­kań­ców pię­ciu wy­mia­rów.

– Oj­cze, czy ist­nieje ja­ki­kol­wiek spo­sób ogra­ni­cze­nia ne­ga­tyw­nych skut­ków na­szych dzia­łań? – Wsta­łem z wir­tu­al­nego gra­wi­fo­tela. Naj­le­piej mi się my­ślało, gdy cho­dzi­łem w tę i z po­wro­tem ni­czym ty­grys w sta­ro­żyt­nej sta­lo­wej klatce.

– Nie­stety nie. Tak na­prawdę ry­zyko jest mi­ni­malne, ale te­raz, gdy tak bli­sko na­szych po­zy­cji znaj­duje się czoło nad­cią­ga­ją­cej fali, prze­strzeń jest nie­sta­bilna i nie­prze­wi­dy­walna. W grun­cie rze­czy każdy wa­riant staje się re­alny.

Ko­lejne pół go­dziny zwy­czaj­nie się kłó­ci­li­śmy. Może przy­szło od­re­ago­wa­nie? Może gra, w któ­rej stawką są całe światy, jest po­nad wy­trzy­ma­łość więk­szo­ści lu­dzi i nie­lu­dzi? Przy gło­so­wa­niach żadna z frak­cji nie osią­gała prze­wagi, więc da­lej trwa­li­śmy w im­pa­sie.

Mo­głem to za­koń­czyć w każ­dej chwili, jako Ad­mi­rał Po­łą­czo­nych Flot mia­łem ta­kie pre­ro­ga­tywy, ale od­po­wie­dzial­ność, którą wziął­bym wów­czas na swoje barki, zwy­czaj­nie mnie prze­ra­żała. Chyba jesz­cze nikt ni­gdy nie brał w swoje ręce lo­sów tylu ist­nień. Cho­lerny pre­mier Lee, do­brze wie­dział, z czym przyj­dzie mi się zmie­rzyć. Tłu­sty skur­wy­syn.

W końcu jed­nak mia­łem do­syć ja­ło­wego mie­le­nia ję­zy­kami.

– Oj­cze, pro­szę przy­go­to­wać szcze­góły ope­ra­cji i wdro­żyć ją w ży­cie. Kryp­to­nim Hi­ro­szima. – Pod­nio­słem rękę, by uciąć dys­ku­sje. – Nie mamy czasu na spory, w za­sa­dzie na nic nie mamy czasu.

– Ale, ad­mi­rale! – Wu z Kruka nie dał się tak ła­two uci­szyć. Czer­wony na twa­rzy, z gło­śnym trza­skiem wal­nął wir­tu­alną pię­ścią w opar­cie gra­wi­fo­tela. – Prze­bijmy się na ze­wnątrz, choćby z du­żymi stra­tami. Lep­sze to niż gra w ro­syj­ską ru­letkę, którą pan pro­po­nuje.

– Ka­pi­ta­nie Wu. – Star­łem nie­wi­dzialny py­łek z rę­kawa mun­duru. – Strata dwu­dzie­stu, trzy­dzie­stu pro­cent na­szej floty może oka­zać się pyr­ru­so­wym zwy­cię­stwem. Ru­szamy w cał­kiem obce re­jony, a w pu­stce mię­dzy wszech­świa­tami nie bę­dzie moż­li­wo­ści po­zy­ska­nia su­row­ców i na­prawy uszko­dzeń. Od­rębną kwe­stią jest śmierć mi­lio­nów ma­ry­na­rzy. W tej sy­tu­acji, bio­rąc pod uwagę za­pew­nie­nia Ojca, ry­zyko uznaję za ak­cep­to­walne i pro­szę mnie do­brze zro­zu­mieć. – Po­pa­trzy­łem na niego uważ­nie. – Mam rów­nież wiele wąt­pli­wo­ści, ale ro­bię to, do czego zo­sta­łem wy­brany i z czym jest mi cho­ler­nie źle. Biorę od­po­wie­dzial­ność. – Ostat­nie zda­nie po­wie­dzia­łem tak ci­cho, że mia­łem wąt­pli­wość, czy kto­kol­wiek poza mną i Oj­cem je usły­szał.

– Od­ma­wiam wy­ko­na­nia roz­kazu! – nie­mal krzy­czał Wu. – To nie­do­rzecz­ność i nie­po­trzebne ry­zy­kanc­two. Nie przy­łożę do tego ręki.

Lu­bi­łem sta­rego, zna­li­śmy się wiele lat, ale na­wet u niego nie mo­głem to­le­ro­wać nie­sub­or­dy­na­cji. Sy­tu­acja spra­wiła, że zmę­czony uśmiech znik­nął z mo­jej twa­rzy, zmie­nia­jąc ją w nie­ru­chomą ma­skę.

– Ka­pi­ta­nie Wu, pań­skie sta­no­wi­sko zo­stało za­pi­sane w pro­to­kole z po­sie­dze­nia sztabu – po­wie­dzia­łem nie­mal ma­to­wym gło­sem. – Pro­szę prze­ka­zać obo­wiązki swo­jemu za­stępcy, ka­pi­tan Sim­bali Der­ra­tawi. Nie wróci już pan na po­kład Kruka.

Wą­skie usta za­ci­snęły się ni­czym właz szybu ko­mu­ni­ka­cyj­nego. Nim usiadł na swoim miej­scu, pa­trzył na mnie długo dziw­nie pu­stymi, czar­nymi oczami. Od­nio­słem wra­że­nie, jak­bym obok głębi ko­smosu do­strzegł w nich cień ulgi, że ktoś pod­jął za niego de­cy­zję i kon­se­kwen­cje ewen­tu­al­nego błędu spadną na cu­dze barki. A co ja mia­łem zro­bić? Kto mnie za­stąpi? Pro­szę bar­dzo, chęt­nie od­dam tę pier­do­loną fu­chę i usiądę za ste­rami kor­wety czy choćby sta­rego my­śliwca. Pew­nie bę­dzie mi się to śniło do końca ży­cia, choć je­śli coś pój­dzie nie tak, pro­blem noc­nych kosz­ma­rów wkrótce prze­sta­nie być istotny.

Za­dzia­łało. Nikt już nie pro­te­sto­wał, przy­naj­mniej nie w mo­jej obec­no­ści. Pięć mi­nut póź­niej roz­po­czę­li­śmy re­ali­za­cję Hi­ro­szimy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij