- W empik go
Yuma Shetar. Tępiciel Yuma - ebook
Yuma Shetar. Tępiciel Yuma - ebook
„Yuma Shetar”, powieść pióra Karola Maya to niesamowita podróż w głąb serca Dzikiego Zachodu, gdzie honor, przyjaźń i odwaga stanowią nieodłączne elementy życia. W tej książce, autor Karol May, z wyjątkowym wyczuciem opisuje między innymi historię wojownika Yuma Shetara, którego imię jest synonimem odwagi i męstwa. Ta powieść przenosi nas w świat, gdzie wielka blada twarz Old Shatterhanda nadała imię Yuma Shetarowi, a Winnetou, legendarny Apacz, wyznaczył mu miejsce jako swemu bratu i przyjacielowi. Każda strona tej książki jest nasycona wibracjami emocji i ducha walki. Historia ta jest pełna wyzwań, gdzie postacie muszą stawić czoła gniewom i wątpliwościom. Jak Old Shatterhand, który zapalał fajkę pokoju z synem Yuma Shetara, między bohaterami narasta głęboka więź, której nie da się złamać. Jeśli szukasz opowieści o odwadze, przyjaźni i przemianie, „Yuma Shetar” to lektura, która wciągnie Cię w wir emocji i przygód Dzikiego Zachodu, gdzie każda strona skrywa nowe wyzwanie i niespodziankę.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-499-2 |
Rozmiar pliku: | 138 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A więc hacjenda była stracona!
Czyżby rzeczywiście? — Był jeszcze jeden, jedyny ratunek, lecz tylko w wypadku, gdyby zaprowadzili mnie w jej pobliże, aby można było usłyszeć ostrzegawcze okrzyki. Postanowiłem uczynić to, choćby groziła mi nawet śmierć.
Niestety Indjanie odgadli mój zamiar, czy też zachowali zwykłe środki ostrożności, dość, że po kwadransie jazdy pięciu czerwonych zatrzymało się wraz ze mną, podczas gdy reszta ruszyła dalej. Staliśmy w szczerem polu. Gdyby przynajmniej ocieniały nas drzewa, może udałoby mi się umknąć pomimo krępujących więzów. Tutaj nie mogłem marzyć o ucieczce! Nie bacząc na to, czerwoni strzegli mnie w wyrafinowany zaiste sposób; ręce i nogi miałem przywiązane do wbitych w ziemię kołków, a więc byłem poprostu rozkrzyżowany.
Panowało głuche milczenie. Suszyłem mózg, by wymyśleć jakiś środek ratunku. Napróżno! Czas mijał; szarzała noc; nastawał poranek. — Wtem usłyszałem jakiś niewyraźny, jakby metaliczny odgłos, pochodzący zdaleka. Poznałem, — było to echo bojowego okrzyku Indjan. Teraz za późno; gdybym nawet nie był skrępowany, nie zdołałbym już uratować ani jednego ludzkiego istnienia!
Nie mogę opisać, co się ze mną działo. Owładnęła mną taka wściekłość, że musiałem całą siłą woli zapanować nad sobą, by nie zdradzić uczucia, które mi pierś rozsadzało. Twarze strażników wykrzywiał szatański uśmiech; ach, z jaką rozkoszą zdusiłbym tych drabów, chociaż zwykle niełatwo zadawałem śmierć! Nasłuchiwałem niemniej usilnie, niż czerwoni. Wrzask się powtórzył! Była to zwycięska fanfara Indjan. Widocznie nie stawiano oporu. Napad się udał! —
Upłynęła godzina, jedna i druga, a nikt nie nadchodził. Zrozumiałem, że żaden z tych łotrów nie chce opuszczać hacjendy, gdzie zapewne rozpoczęło się już plondrowanie. — Wreszcie, po trzech godzinach, zjawił się, a raczej nadbiegł jeden z wojowników. Opowiedział z radością, że wszystko poszło jak z płatka, i polecił jechać do hacjendy. Osiodłano konia i ruszyliśmy. W lesie napotkano młodszą latorośl domu Wellerów; były steward pozostał tutaj, nie chcąc się pokazywać w hacjendzie. Obrał sobie miejsce, z którego mógł wszystko widzieć i słyszeć. Leżał na trawie, przy nim stał koń, przywiązany do drzewa. Zobaczywszy nas, podniósł się i zawołał:
— Co teraz powiecie, master? Gdybyście poruszyli nawet niebo i ziemię, nie zmienicie ani na jotę niemiłej dla was rzeczywistości! Hacjenda jest nasza, a dla was wybiła ostatnia godzina!
Miałem zamiar nie odpowiadać wcale, a jednak nie mogłem się powstrzymać i zawołałem:
— Raczej dla ciebie, łotrze! Dosięgnę cię, skoro tylko będę wolny; możesz w to nie wątpić!
— Zrób to, zrób to! — zaśmiał się. — Zostać zastrzelonym przez Old Shatterhanda, to nietylko zaszczyt, ale poprostu rozkosz. Przyjdź więc jak najprędzej! Będę cię oczekiwał z tęsknotą!
Ten człowiek śmiał się naumor; ja jednak, pomimo beznadziejnej sytuacji, miałem wrażenie, że obracam już na niego wylot swej strzelby, że słyszę jej krótki, ostry huk. —
Wyjechawszy z lasu, dostaliśmy się na owe łąki, wśród których widziałem dawniej trzody hacjendera. Trzody pasły się i teraz; warty jednak trzymali przy nich czerwoni; pasterze, zamordowani, leżeli w trawie; żaden z nich nie uszedł z życiem. Później dopiero zrozumiałem, dlaczego ich nie oszczędzano, chociaż wszystkim emigrantom darowano życie.
Zatrzymaliśmy się przed hacjendą na odległości strzału. Leżeli tam na ziemi skrępowani wychodźcy; między nimi hacjendero. Ten, zobaczywszy mnie, zawołał:
— Pan tutaj, sennor? Skąd pan tu się wziął?
— Chciałem pana ratować, lecz, niestety, sam dostałem się w ręce morderców. Czy przyznajesz sennor teraz, że miałem słuszność?
— Miał pan słuszność, ale przecież niezupełną. Napad sprawdził się; lecz Melton jest niewinny, jak się pan może sam o tem przekonać!
Wskazał głową wbok, gdzte leżeli Melton i Weller senjor, również związani. Była to oczywiście komedja, zapomocą której chciano udowodnić, że nie mieli oni nic wspólnego z dziełem czerwonoskórych. Zamierzałem objaśnić hacjendera, gdy w tej samej chwili porwali mnie strażnicy i uprowadzili tak daleko, że nie mogliśmy już więcej ze sobą rozmawiać.
Przede mną rozgrywała się dzika scena. Brama hacjendy stała szeroko otworem; Indjanie przechodzili całemi gromadami tam i zpowrotem, wynosząc z budynków wszystko, co tylko dało się zabrać. Pozostały chyba jedynie futryny okien, drzwi, oraz gwoździe w ścianach. Czerwoni wyli z radości, jak tygrysy. Uderzyło mnie, że nie składali łupów pod murem, lecz o wiele dalej; dało mi to powód do przypuszczenia, które, niestety, sprawdziło się później aż nadto dosłownie. Hacjendę miano spalić! — Dlatego znoszono łupy w bezpieczne miejsce, ażeby iskry nie mogły ich dosięgnąć.
Ale poco to zniszczenie? Jaki cel miał w tem mormon, który był przecież sprawcą, całego zamachu? To szatańskie wyrachowanie miało mi się wyjaśnić dopiero później.
Do niewoli dostał się tylko hacjendero i jego żona; nie spostrzegłem ani jednej z osób, które widziałem podczas mego pobytu w hacjendzie; „sennor Adolfo“, napuchnięty majordomus, zniknął bez śladu. Wszyscy, dosłownie wszyscy, jak się później dowiedziałem, zostali zamordowani; powód był mi wtenczas naturalnie jeszcze nieznany.
Grabież trwała prawie do południa; potem spędzono trzody i zgromadzono je na wolnej przestrzeni na północ od hacjendy; mieli je pilnować Indjanie. Skoro się z tem uporano, przywleczono ciała zabitych pasterzy, zaniesiono je do domu, ażeby spłonęły razem z całem osiedlem. Wkrótce podniosły się gęste kłęby dymu, naprzód z głównego budynku, potem z małych domków, stojących na podwórzu. Słyszałem, jak hacjendero krzyczał z przerażenia; żona wtórowała mu głośnem biadaniem.
A miało spaść na niego jeszcze gorsze nieszczęście. Trzydziestu, czy czterdziestu czerwonych wsiadło na konie i pojechało w różnych kierunkach. W jakim celu, tego nie mogłem się domyślić. Po upływie pół godziny zobaczyłem na wzgórzach, po stronie wschodniej, wznoszący się w powietrzu dym; następnie zauważyłem to samo na południu, a wnet potem na północy. Ku zachodowi nie mogłem patrzeć, gdyż leżałem zwrócony głową w tym kierunku. Nie było żadnej wątpliwości; czerwoni podpalili las! Wyschnięta trawa posłużyła za hubkę, którą ogień pożerał z przerażającą szybkością; od niej zajęły się suche gałęzie i pożar wzmógł się wkrótce tak, że płomień dosięgał wierzchołków drzew. Hacjendero prosił, jęczał i klął naprzemian, — bez skutku. Czerwoni podsycali ogień, dopóki nie rozgorzał tak potężnie, że żadna siła ludzka nie mogłaby go powstrzymać, i nie ulegało wątpliwości, że soczyste rośliny, wysuszone na jego skwarze, będą musiały paść pastwą płomieni.
Żar wzmagał się gwałtownie, zmuszając Indjan do szybkiego odwrotu. — Nałożono koniom siodła juczne i obładowano je zdobytym łupem. Następnie uformował się pochód. Na czele jechał wódz; po nim następowałem ja z moimi pięcioma strażnikami; dalej znowu kilku Indjan, a za nimi emigranci z hacjenderem i jego żoną; wszyscy byli skrępowani i eskortowani z obydwóch stron przez czerwonoskórych. Za tymi ostatnimi pędzono nakoniec zdobyte konie, bydło rogate, owce i świnie. Pochód nasz skierowano na północ, z początku wzdłuż strumienia; potem, skoro ten zwrócił się łukiem na prawo, my zboczyliśmy na lewo i niebawem zatrzymano się, nie wiem, czy umyślnie, czy przypadkowo, na tem samem miejscu, gdzie mormon chciał mnie zastrzelić, a gdzie został przeze mnie unieszkodliwiony. — Unieszkodliwiony? Niestety nie! Żałowałem obecnie z całego serca, że nie wpakowałem mu kuli w łeb. Teraz jechał razem z Wellerem obok hacjendera, związany tak samo, jak jeńcy.
Strażnicy przywiązali mnie do drzewa, stojącego na uboczu; był to dowód, że mi nie ufano. Mógłbym więc mieć słuszne powody do dumy wobec tego, że czerwoni jedynie po mnie spodziewali się niemiłego figla i, przyznaję, wytężałem cały swój umysł, aby im go spłatać; przecież chodziło tu nietylko o mnie, lecz także o uwolnienie wszystkich innych jeńców i odebranie Indjanom łupu.
Nie należy myśleć, że nazbyt w sobie dufałem. — Najtrudniejszą sprawą było moje uwolnienie. Jeśliby się ono powiodło, mogłem liczyć na pomoc Mimbrenjów, z którymi miałem się zejść przy Wielkim Dębie Życia. —
Indjanie zarżnęli wołu, świnię, wiele owiec, i mięso ich upiekli. Wieczerzę sprawili obfitą; nawet jeńcy nie mogli się uskarżać na głód; mnie się dostało tak sporo, że nie mogłem zjeść wszystkiego. Przytem uwolniono mi znowu ręce na czas jedzenia; okoliczność ta, jeśliby tak zawsze czyniono, stać się mogła dla mnie środkiem ratunku, o ile nie nadarzyłoby się coś lepszego i łatwiejszego. Ten bowiem rodzaj ucieczki nastręczał niezwykłe trudności i niebezpieczeństwa. Musiałem przed oczyma wszystkich rozwiązać rzemień na nogach; jeśiibym nie sprawił się błyskawicznie, Indjanie znaleźliby czas na udaremnienie moich zamiarów; a wtedy — mogłem być pewien, że nie uwolnią mi więcej rąk do jedzenia. — A nawet, gdyby się udało, miałbym za sobą tylu prześladowców, że złapaliby mnie na pewno po raz drugi. Oczywiście, sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby moje członki dopisywały mi, jak w normalnym stanie! Ale więzy, bardzo mocno zaciśnięte, przeszkadzały obiegowi krwi, skutkiem tego ręce i nogi cierpły, traciłem w nich czucie i było do przewidzenia, że przez jakiś czas po uwolnieniu z więzów nie panowałbym nad nimi. Żeby ulżyć sobie choć w części, spróbowałem przy ponownem krępowaniu trzymać ręce w ten sposób, aby mi ich nie ściśnięto zbyt silnie; próba udała się w pewnej mierze; mogłem poruszać dłońmi, lecz daleko jeszcze było do tego, abym mógł więzy zsunąć; nawet razem ze skórą i mięśniami nie byłyby zeszły. Znajdowałem się narazie w bezradnem położeniu, a przecież nie przyszło mi na myśl, tracić nadziei; wiedziałem, że obecnie nic mi nie grozi; miałem więc sporo czasu przed sobą i droga do ratunku mogła się jeszcze znaleźć.
Nadszedł wieczór. — Położono się wcześnie na spoczynek; strażnicy owinęli mnie w koc i tak obwiązali sznurami, że zostałem pozbawiony wszelkiego ruchu; mimo to spałem dosyć dobrze i na pewno nie byłbym się obudził wcześniej, niż nad ranem, gdyby nie pewne wydarzenie, które stanęło temu na przeszkodzie. Mianowicie poczułem nagle szarpnięcie za włosy i skutkiem tego otworzyłem oczy. Wokoło panował półmrok, a pod drzewem było prawie zupełnie ciemno. W odległości niecałych dwóch łokci od moich stóp siedział jeden ze strażników paląc cygaro, pochodzące zapewne z hacjendy; czterej inni leżeli naokoło mnie i spali.
Kto mnie dotknął? Z pewnością nie żaden z Yuma; z jakiego powodu miałby mnie w ten sposób budzić ze snu? A gdyby to był uczynił, odezwałby się teraz, powiedziałby, czego chce; tymczasem wokoło mnie panowała cisza. Pomyślałem natychmiast o moim małym Mimbrenju; oczywiście, nie odezwałem się ani słowem, tylko poruszyłem kilka razy głową do góry i nadół, ażeby pokazać, że się obudziłem. Mój sprzymierzeniec musiał leżeć poza mną w trawie, której wysokość przenosiła stopę; dawała więc ona w ciemności nocnej wystarczającą osłonę zwinnemu chłopcu; nawet strażnik, siedzący wpobliżu, nie mógł go zauważyć. Ale mimo wszystko była to podziwu godna śmiałość, że się odważył przekraść poprzez śpiących wokoło Indjan i dotrzeć aż do mnie.
Skoro wykonałem znamienne ruchy głową, posłyszałem za sobą cichy, delikatny szmer, jakby się ktoś z największą ostrożnością czołgał w trawie; ów „ktoś“ przysunął się tak blisko, że głowa jego znalazła się tuż obok mojej, przyłożył usta do mego ucha i szepnął ledwie dosłyszalnym głosem:
— Jestem Mimbrenjo! Jaki rozkaz ma Old Shatterhand dla mnie?
A więc to on był rzeczywiście! Uczułem głęboką radość. Ten chłopiec, obok wielkiej odwagi, posiadał bystrość i przebiegłość, która mu była potrzebna, jako przyszłemu wojownikowi. Pragnął sobie zdobyć imię; był przekonany, że jego życzenie spełni się prędzej u mego boku, niż gdzie indziej; dobrze więc; jeśliby okazał dalej w tym stopniu co teraz zalety wojownika, to pragnienie jego mogło się ziścić w bardzo krótkim czasie.
Zanim mu odpowiedziałem, nasłuchiwałem kilka chwil, ażeby się przekonać, czy przypadkiem ostatnie jego poruszenia nie zbudziły którego ze śpiących strażników; ponieważ nie zauważyłem nic podejrzanego, więc zwróciłem się ku niemu i szepnąłem, jak mogłem najciszej:
— Czy masz konie?
— Tak — odpowiedział Indjanin równie cicho.
— I wszystkie moje rzeczy?
— Wszystkie.
— Gdzie?
— Nieopodal hacjendy, umocowane na skale, gdzie nie można znaleźć śladów.
— Bardzo roztropnie. Jak przyszedłeś tutaj?
— Widziałem, że Old Shatterhand chciał mnie oswobodzić i że został wzięty do niewoli. Przeczuwałem, że Yuma będą mnie szukać i znajdą konie. Chciałem odwieść od nich nieprzyjaciół i dlatego pospieszyłem przez równinę ku terenowi skalistemu, gdzie prześladowcy stracili mój trop. Szczep Mimbrenjów zna szybkość moich nóg; żaden Yuma nie mógł mnie dopędzić; zostali daleko wtyle. Skoro ślady się zatraciły, pobiegłem łukiem, ażeby nie spotkać Yuma, zpowrotem ku dolinie; tam ległem, czatując. Widziałem ich, wracających z niczem; obserwowałem obóz. Gdy wyruszyli, zabrałem nasze konie i pojechałem za nimi, ażeby uwolnić Old Shatterhanda. Oddam chętnie swoje życie, ponieważ Shatterhand: został schwytany z mojego powodu.
— Odważasz się na wiele, widzę jednak, że jesteś dosyć ostrożny i roztropny, ażeby wszystkiemu podołać. Myślę, że z twoją pomocą będę wrótce wolny.
— Wkrótce? Czemu nie zaraz? Mam nasze noże, więc rozetnę ci więzy
— Nie! Skutek byłby taki, że i ty dostałbyś się do niewoli. A ty jednak musisz być wolny.
— Niech Old Shatterhand pomyśli, że wszyscy śpią i tylko ten jeden czuwa! Yuma są ślepi; on mnie nie widzi.
— A ty pomyśl, co trzeba wykonać, zanim mógłbym powstać. Musiałbyś rozciąć rzemień, którym mnie obwiązano na noc; to trwałoby całą godzinę, ponieważ trzeba działać powoli i ostrożnie; następnie musiałbym odwinąć koc, co mogłoby znowu zabrać pół godziny czasu, a wreszcie, choćby się to wszystko powiodło, pozostają jeszcze więzy na rękach i nogach.
— Toby już poszło prędko. W dwie godziny jesteśmy gotowi!
— Bylibyśmy gotowi; ale niech mój młody brat policzy strażników. Jest ich pięciu; będą się zatem luzować. Każdy następny, zanim obejmie straż, przekona się, czy moje więzy są w porządku. Nie dowierzają mi. Widzisz więc, że tej nocy nie możesz mię absolutnie uwolnić.
— Old Shatterhand ma słuszność; przyjdę więc następnej nocy.
— Znalazłbyś mnie tak samo skrępowanego i strzeżonego, jak obecnie i musiałbyś znowu odejść z niczem.
— Więc kiedyż mam przyjść? Jak długo mam cię pozostawiać w ich rękach? Jeśli cię zabiją, nie będę mógł się więcej pokazać w naszych wigwamach, gdyż wszyscy wytykaliby palcami i pluliby na mnie, mówiąc, że przez moją lekkomyślność dostał się do niewoli i zginął Old Shatterhand.
— Yuma mnie jeszcze teraz nie zabiją; chcą Shatterhanda zachować do pala męczarni.
— Oddycham swobodniej! Ale jak mam cię uwolnić, skoro nie mogę przyjść do ciebie?
— Ja się już sam uwolnię. Ponieważ jednak moje nogi są ścierpnięte od więzów i nie mógłbym biec daleko, więc życzę sobie, żebyś był wpobliżu w chwili mojej ucieczki i trzymał konie, gotowe do drogi.
— Pójdę tropem Yuma i, skoro tylko rozłożą się obozem, będę czekał na ciebie w ukryciu.
— Ale z największą ostrożnością! Muszę wiedzieć, w jakim kierunku mam cię szukać. Postępuj zawsze ztyłu za obozem. Chciałbym także znać jak najdokładniej miejsce, w którem się będziesz zatrzymywał.
— Jak mam cię o tem zawiadomić, skoro nie mogę się z tobą rozmówić?
— Czy umiesz naśladować głos jakiego ptaka?
— Kuglarz naszego szczepu umie mówić głosami wszystkich zwierząt, a ja byłem jego uczniem. O jakiem myślisz zwierzęciu, czy też ptaku?
— Musimy wybrać takie zwierzę, które się odzywa we dnie i w nocy, gdyż nie wiem, kiedy mi się nadarzy sposobność ucieczki. Słysząc, skąd dochodzi ów głos, będę wiedział, gdzie jesteś.
— Zwierzę, którego głos rozbrzmiewa i w dzień w nocy jest rzadkością. Czy nie byłoby lepiej, wybrać dzienne i nocne zwierzę?
— Może być i tak, jeśli ci to przyjdzie łatwiej. A przecież meksykańska żaba łąkowa przebywa wszędzie, zarówno w lesie, jak i na otwartem polu, i odzywa się o każdej porze dnia i nocy. Jej głos byłby najodpowiedniejszy.
— Całkiem, jak Old Shatterhand sobie życzy! Umiem tak dobrze naśladować głos tej wielkiej żaby, że zmylę najbystrzejsze ucho.
— To mnie cieszy. Słuchaj więc, co ci teraz powiem! Prawdziwe szczęście, że przyniosłem z hacjendy tak dużo mięsa; masz jadła wbród i nie musisz odrywać się od swego zadania. Nie wiem, kiedy stąd wyruszymy i gdzie będziemy obozować. Masz iść za nami, oczywiście w odpowiedniem oddaleniu, a skoro się rozłożymy obozem, wyszukasz sobie ukrycie jak najbliższe, ale też zupełnie bezpieczne. Potem zaczekasz na spokojną chwilę w obozie i wydasz trzy razy krzyk żaby łąkowej, nie raz po raz, gdyż to wzbudziłoby podejrzenie, tylko w odstępach, wynoszących mniej więcej kwadrans. Jeślibym przy pierwszym okrzyku miał wątpliwość co do miejsca, w którem się znajdujesz, to drugie i trzecie wołanie wskaże mi je dokładnie. Od trzeciego okrzyku musisz być przygotowanym na natychmiastowy odjazd ze mną.
— Będę tak pilnie czuwał, że zobaczę cię nadbiegającego i wyjdę naprzeciw.
— Pięknie! Mój koń musi być gotów do jazdy; nie mogę tracić ani chwili, gdyż prześladowcy będą tuż za mną. Tak samo muszę mieć pod ręką sztuciec, tę małą strzelbę, z której mogę mierzyć dużo razy bez ładowania. Masz go przecież?
— Mam go.
— Czy może próbowałeś strzelać?
— Nie! Jak mógłbym się na to odważyć! Wszystko, co należy do Old Shatterhanda, jest nietykalne.
— Wobec tego sztuciec jest gotów do użycia. Trzymaj go w ręce, żebyś mógł mi podać, zanim jeszcze wsiądę na konia. Być może, iż będę musiał strzelać, gdyby prześladowcy zbliżyli się zanadto. Teraz wiesz już wszystko i musimy się rozstać. Jeszcze tylko na jedno muszę ci zwrócić uwagę. Przypuszczam, że inni jeńcy zostaną wypuszczeni na wolność; w tym wypadku powrócą prawdopodobnie do hacjendy. Niech cię to nie zmyli! Ja nie będę z nimi w żadnym wypadku. Yuma zatrzymają mnie u siebie na pewno; musisz więc iść za nimi.
— Moje oczy będą otwarte, ażebym uniknął wszelkich błędów.
— Spodziewam się tego. Daj mi teraz nóż; wszak masz go przy sobie?
— Jak mogę dać ci nóż, skoro twe ręce skrępowane? Czy wsunąć go w koc, którym jesteś owinęty?
— To niemożliwe, ponieważ koc jest zbyt silnie ściągnięty, a zresztą znalezionoby go zaraz, gdyż na dzień zdejmują ze mnie tę derkę. — Wetknij nóż w ziemię, wpobliżu mojego prawego łokcia tak, żeby rękojeść nieco wystawała; nie zobaczą jej, trawa jest gęsta.
— Czy potrafisz pomimo więzów wyciągnąć go i schować?
— Potrafię. A teraz idź! Za długo już rozmawiamy; zmiana warty może nastąpić w każdej chwili.
— Idę. Przedtem jednak ulżyj całkowicie mojemu sercu! Popełniłem błąd nie do przebaczenia, a ty jesteś tak dobry, że nie powiedziałeś mi nawet słowa wyrzutu, Czy odmówisz mi przebaczenia?
— Nie! Byłeś zbyt śmiały, zbliżając się do Yuma, tak, że mogli cię zobaczyć, ale tej właśnie odwadze mam do zawdzięczenia, że cię teraz widzę przy sobie. Wyrządziliśmy sobie jednakie przysługi i nie winniśmy wzajem nic; nie gniewam się na ciebie.
— Dziękuję ci! Moje życie należy do ciebie i będę zawsze myślał z dumą o tem, że Old Shatterhand powiedział do mnie „nie winniśmy sobie nic“!
Wetknął nóż w ziemię i cofnął się tak cicho, że nawet ja nie słyszałem tego, chociaż uważałem na wszystko. Po pewnym czasie rozbrzmiał z oddali głuchy krzyk żaby łąkowej, który mi miał powiedzieć, że mały Mimbrenjo powrócił szczęśliwie.
Teraz byłem pewien, że ucieczka się uda. To przekonanie odjęło mi wszelką troskę i skutkiem tego zasnąłem na nowo tak spokojnie, jakbym był już na wolności. —
Rankiem zbudziła mnie wrzawa życia obozowego; strażnicy odwinęli ze mnie derkę, gdyż za dnia uważali tę ostrożność za zbyteczną. Udałem, że sen mnie jeszcze chwyta, obróciłem się na bok i posunąłem niepostrzeżenie wstecz, tak, że ręce moje znalazły się mniej więcej na równej linji z nożem, tkwiącym w ziemi.
Rąk już nie miałem tak silnie związanych, jak poprzednio; palcami mogłem poruszać. — To też, skoro po chwili obróciłem się powtórnie i położyłem na brzuchu, spiesznie zacząłem domacywać się rękojeści noża; musiałem jednak szukać przynajmniej dziesięć minut, zanim wyczułem jej koniuszczek, wystający z ziemi najwyżej na dwa cale. Jeszcze dłużej trwało wydobywanie noża z ziemi, gdyż nie mogłem podźwignąć tułowia i wyciągnąć ostrza pionowo. Gdy już tego dokonałem, wiele musiałem zużyć trudu i czasu, zanim udało mi się wsunąć go nieporadnemi końcami palców pod kamizelkę i nadać mu tam takie położenie, aby nie mógł wypaść.
Szczęśliwym trafem nie wcześniej, aż to wykonałem, odwrócono mnie, ażeby rozwiązać mi ręce do jedzenia. Urządzono znowu obfite śniadanie, ponieważ, jak się wkrótce przekonałem, mieliśmy wyruszyć w drogę do wsi Yuma. Trzody popędzono naprzód; wojownicy, którzy nie byli tem zajęci pozostali jeszcze jakiś czas w obozie, gdyż nietrudno im było później dopędzić powoli idące zwierzęta. Po trzech godzinach drogi rozdzielono pochód na dwa oddziały. Mniejszy rozbił obóz na nowo i miał strzec jeńców jeszcze przez dwa dni, a potem wypuścić ich. Zarządzono tak dlatego, ażeby hacjendero nie znalazł czasu na sprowadzenie pomocy i dopędzenie Yuma z trzodami, zanim ci znajdą się w bezpiecznem oddaleniu. Drugi oddział, prowadzony przez Vete-ya, wyruszył w dalszą drogę, zabierając mnie oczywiście ze sobą. Ażeby zaś czujność straży nie osłabła, przydano mi pięciu nowych wartowników. Gdy odjeżdżaliśmy, posłyszałem głos wołającego za mną mormona:
— Farewell, master! Pozdrówcie ode mnie djabła, gdy po kilku dniach powie wam w piekle „dzień dobry“!
Udało mu się, niestety, wprowadzić w czyn szatański zamach na hacjendę, a teraz był przekonany, że uwalnia się ode mnie na zawsze.
Wszakże mnie odwożono do pala. — — —
Pochód sunął w znanym mi dobrze kierunku, mianowicie wprost ku lasowi Wielkiego Dębu Życia. Z początku okoliczność ta wydawała mi się pocieszającą, ponieważ mogliśmy łatwo spotkać się z Mimbrenjami, którzy mieli właśnie w tych dniach do lasu przybyć. Rozważywszy jednak dokładnie sytuację, zmiarkowałem, że nie powinienem życzyć sobie tego spotkania, gdyż groziłoby mi ono wielkiem niebezpieczeństwem. Przewidywałem bowiem, że, w razie napadu, Yuma zabiliby mnie raczej, niż mieliby pozwolić, ażeby Mimbrenjowie mnie uwolnili.
Niebawem jednak pokazało się, że obawy były płonne; w lesie zwróciliśmy się na prawo, podczas gdy moi sprzymierzeńcy mieli nadjechać z lewej strony; od tej więc chwili mogłem uważać spotkanie prawie za wykluczone.
Las rozciągał się bardzo szeroko; wieczór nadszedł, a jeszcze nie dotarliśmy do jego kresu. Oczywiście, trzody zrabowane nie pozwalały na szybki pochód; powolność, która w innym wypadku zniecierpliwiłaby mnie, w obecnej chwili szczęśliwie podwajała czas, jedyny, jaki mogłem wykorzystać do ucieczki.
Czekałem na znak Mimbrenja. Niestety, głos żaby łąkowej rozbrzmiał dopiero wtedy, gdyśmy już zjedli i gdy byłem znów owinięty w derkę. Dzisiaj więc nie mogłem uciec; jednak świadomość, że pomoc jest wpobliżu i że sprzymierzeniec dokładnie trzyma się moich wskazówek, była dla mnie wielkiem uspokojeniem. Mimbrenjo znajdował się, jak to rozpoznałem po krzyku, bardzo blisko obozu, na miejscu jednak bezpiecznem, gdyż las dawał mu pewną i niezawodną osłonę.
Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wodzowi ckniła się zapewne tak powolna jazda; postanowił wyjechać naprzód, a na przybycie trzód czekać przy wieczornem obozowisku. Wziął ze sobą połowę wojowników i mnie ze strażnikami; niebawem trzody zniknęły nam z oczu. Krok ten pokrzyżował mi plany zupełnie. Mimbrenjo mógł jedynie zwolna podążać za trzodami i zbliżyć się do obozu dopiero po ich przybyciu; a wtedy, znowu owinięty w straszliwą derkę i bezwładny jak niemowlę, nie będę mógł nawet myśleć o ucieczce.
Jak przypuszczałem, tak się stało. Po kilku godzinach drogi skończył się las; jechaliśmy jeszcze jakiś czas przez kraj miejscami pustynny, gdzie niegdzie znowu o charakterze stepowym, i wreszcie zatrzymaliśmy się, gdy nadeszła pora południowego posiłku. Ręce mi rozwiązano; mogłem spróbować ucieczki; jak daleko jednak byłbym ubiegł? Albo może wskoczyć na jednego z pasących się koni? Także nie. Pasły się bez dozoru, rozproszone na wszystkie strony. Najbliższy był tak oddalony, że wprawdzie mógłbym dobiec do niego, zanim pochwyconoby mnie, ale miałbym wnet na karku wszystkich Indjan, uzbrojonych od stóp do głów, podczas gdy ja byłem zaopatrzony jedynie w nóż; ponadto nie mogłem przypuszczać, że dosiądę właśnie najszybszego konia. Nie; musiałem zrezygnować z próby, która łatwo mogła mi zgotować śmierć.
Po południu jechaliśmy przez taką samą równinę; wieczorem rozbiliśmy obóz na szerokiej, otwartej łące. Po kolacji owinięto mnie w derkę. Trzody nadeszły dopiero, gdy noc już zapadła, a wkrótce potem usłyszałem trzykrotne skrzekanie żaby łąkowej. Jak przewidziałem, Mimbrenjo przyszedł za późno; o ucieczce nie było mowy. Czułem litość nad biedakiem, że wyrzekał się snu nadaremnie.
Przeszedł dzień następny, a po nim czwarty. Gdy się nadarzała sposobność do ucieczki, nie było mojego towarzysza, a gdy dawał mi znak, że jest wpobliżu, chwila przychylna już była za mną. Jednakże piąty dzień miał przynieść zmianę.
Droga prowadziła od samego poranka przez skaliste wzgórza, doliny wąskie i ciemne wąwozy. Tutaj nie mogli się czerwoni rozdzielać, gdyż często konieczna była podwójna liczba poganiaczy. Obudziło się we mnie przeczucie, że dzisiaj nastąpi rozstrzygnięcie. Przy spoczynku południowym nie zawijano mnie nigdy w koc, a ukształtowanie okolicy pozwalało mojemu towarzyszowi postępować tak blisko za nami, jak tylko mogłem sobie życzyć.
Na krótko przed południem przeszliśmy przez dziki, wijący się licznemi zakrętami wąwóz; naraz oczom naszym ukazała się duża polana, pokryta wysoką trawą; sterczały na niej zrzadka rozsiane krzaki. Bydła nie można było powstrzymać; ruszyło pędem z wąwozu na zielenią wabiącą łąkę i rozpierzchło się w przeciągu kilku minut po całym jej obszarze. Czerwonoskórzy poganiacze zadali sobie wiele trudu, zanim spędzili je znowu w gromadę.
Wódz natychmiast rozkazał, ażeby mnie odwiązano od konia i położono na ziemi. Strażnicy usiedli przy mnie. Dokoła rozbito obóz, w odległości mniej więcej czterystu kroków od ujścia wąwozu.
Z rozkazów, wydanych przez wodza, domyśliłem się, że dzisiaj nie pojedziemy dalej. Zrabowane trzody były tak wyczerpane marszem ostatnich czterech dni, że musiano im dać wypoczynek przynajmniej do jutrzejszego poranku, ażeby mogły wytrzymać trudy dalszej drogi. Rozbito namioty; podczas gdy wojownicy byli tem zajęci, podszedł wódz do miejsca, na którem leżałem i usiadł na ziemi w odległości kilku kroków ode mnie. Właśnie w tej chwili zabrzmiał pierwszy krzyk żaby łąkowej, na który jednak żaden z Indjan nie zwrócił uwagi.
Vete-ya założył stopy jedną na drugą, skrzyżował ręce na piersiach i zatopił we mnie kłujący, przenikliwy wzrok. Domyśliłem się, że rozpocznie teraz coś w rodzaju przesłuchania, podczas gdy dotychczas nie zaszczycił mnie jeszcze rozmową. Strażnicy, z okiem ku ziemi, nie patrzyli ani na mnie, ani na niego; było to pełne szacunku oczekiwanie chwili, w której ich wódz zmierzy się, przynajmniej w słowach, z Old Shatterhandem. Dumne milczenie mogłoby tylko pogorszyć sytuację, a charakter mój prostolinijny nie pozwalał ustąpić temu człowiekowi, choćby tylko w słowach, postanowiłem więc zażyć go tak, jak na to zasługiwał. Po chwili rozpoczął od niezbyt wybrednego pytania:
— Jesteś bladą twarzą; czy tak?
— Tak — odpowiedziałem, — Czy nie odróżniasz barw, że uważasz mnie za Indjanina?
Omijając moje pytanie, wódz ciągnął dalej:
— I nazywasz się Old Shatterhand?
— Nie ja się tak nazywam, lecz zarówno sławni biali, jak wojownicy i wodzowie czerwoni, nadali mi to imię.
— Nadali je niesłusznie! Twoje imię jest kłamstwem. Twoja ręka jest związana; nie potrafi zdruzgotać ani chrząszcza, ani..................II. ODWET.
Winnetou powrócił bardzo prędko; obserwując obóz Yuma, przekonał się, że wysłali dwóch wywiadowców.
— Tych oczywiście schwytamy? — zapytałem, on jednak nie odpowiedział wcale, gdyż uważał to za rzecz zupełnie naturalną.
Odjechaliśmy zatem nieco od lasu, żeby czerwonoskórzy nie posłyszeli kroków naszych koni, i skręciliśmy potem na jego południową stronę, wzdłuż której musieli posuwać się wywiadowcy. Mniej więcej po kwadransie jazdy skierowaliśmy się znowu ku lasowi i, dotarłszy do pierwszych drzew, zsiedliśmy z koni. Przywiązawszy je do krzaków, cofnęliśmy się i usiedli na ziemi, w upatrzonem miejscu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa musieli owi dwaj Yuma tędy przechodzić.
Tymczasem rozjaśniło się nieco; księżyc wszedł na niebo i oświetlił wspaniale łąkę; nie widzieliśmy go jednak, gdyż był jeszcze ukryty za lasem, który rzucał cień na dość znacznej przestrzeni.
Czekaliśmy może około dziesięciu minut, gdy wtem dobiegły nas kroki, zbliżające się z prawej strony. Wywiadowcy nadeszli, trzymając się tak blisko lasu, że widzieliśmy dokładnie ich postacie; rysów twarzy nie mogliśmy jednak rozpoznać. Szli jeden za drugim. — Jeden z nich, wyższy i tęższy od swego towarzysza, wydawał mi się znajomy.
— Ja pierwszego, ty drugiego — szepnąłem do Winnetou.
Jeszcze chwila i przeszli obok nas, powoli, ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Zaledwie minęli, wyskoczyliśmy z za drzew. W paru szybkich skokach przebiegając obok drugiego, uderzyłem go pięścią w skroń, żeby ułatwić Winnetou walkę, a następnie chwyciłem pierwszego Indjanina obydwiema rękami za gardło, uderzyłem go kolanem w plecy i, pociągnąwszy wstecz, przewróciłem na ziemię. Gdy potem klęknąłem mu szybko na piersiach i zbliżyły się nasze twarze, poznałem, kogo mam przed sobą. Był to Wielkie Usta, wódz Yuma, we własnej osobie. Prawe ramię miał na temblaku i nawet, gdybym go tak mocno nie ścisnął za gardło, nie mógłby się bronić skutecznie swoją lewą ręką.
Rzut oka na Winnetou powiedział mi, że ten skorzystał wiele z uderzenia, jakie wymierzyłem towarzyszowi wodza. Apacz, klęcząc na plecach wywiadowcy, zdjął z niego lasso i zawiązał mu niem ręce ztyłu. Czerwonoskóry, oszołomiony chwilowo, nie próbował się bronić. Winnetou podszedł do mnie i, podczas gdy ja trzymałem wodza, związał go tak samo, jak swojego jeńca. — Rozpoznał teraz rysy skrępowanego i, zaskoczony, zawołał wbrew swemu zwyczajowi:
— Uff! Czy mój biały brat widział, kogo wzięliśmy, do niewoli?
— Tak — odpowiedziałem, uwalniając szyję Vete-ya. — Połów był znakomity.
Jeniec zaczerpnął głęboko powietrza i zgrzytnął, patrząc na mnie przeszywającym wzrokiem:
— Old Shatterhand! Ciebie mógł tylko zły duch tutaj sprowadzić!
— Nie zły duch, lecz ten wojownik, którego widzisz przy mnie — odpowiedziałem, wskazując na Apacza. — Sporzyj! Czy znasz go?
Właśnie w tej chwili ukazał się księżyc z poza rogu lasu, oświetlając jasno mojego czerwonego przyjaciela.
— Winnetou! Uff, uff! Wódz Apaczów! — wyrwało się z ust Yuma.
— Tak, Winnetou! — podchwyciłem. — Przyznasz zapewne, że nie oswobodzisz się już nigdy. — Kto dostanie się w moc Winnetou, ten odzyska tylko wtenczas wolność, gdy mu wódz Apaczów da ją dobrowolnie.
— Mylisz się! — odpowiedział Vete-ya tonem groźby. — W ciągu kilku minut będę znowu wolny.
— Jakto?
— Uwolnią mnie moi wojownicy. Ja i mój towarzysz wyprzedziliśmy ich tylko, a oni postępują tuż za nami. Jesteście zgubieni. Jeśli nas jednak natychmiast rozwiążecie, będę gotów was puścić.
— Najgłupsze to słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedziałeś, — zaśmiałem się na głos.
— Mówię prawdę! — obstawał wódz.
— Gdybyś mówił do ludzi niedoświadczonych, mógłby ci się udać podstęp; ponieważ jednak masz przed sobą mnie i Winnetou, więc to jedynie śmiechu warte, że nas usiłujesz zastraszyć. Czy twoi wojownicy mają konie, czy nie?
— Mają; wiesz przecie o tem. Tem prędzej przybędą tutaj.
— Więc oni mają konie, a wy nie jedziecie, lecz idziecie pieszo przed nimi? Nie uważasz nas chyba za dzieci! Już to, co powiedziałem, wystarczyłoby, żebyśmy wszystko zrozumieli; my wiemy jednak oprócz tego, że Yuma rozłożyli się obozem, a wy dwaj poszliście na poszukiwanie Mimbrenjów. Jesteście wywiadowcami i wasi wojownicy nie wyruszą nigdzie przed waszym powrotem.
— Obrażasz mnie! Jak możesz wodza nazywać wywiadowcą!
— Dlaczego nie, jeśli nim jesteś? — Tak bardzo zależało ci na tem, aby mnie schwytać powtórnie, że sam się wybrałeś na poszukiwania.
— A ja powiadam raz jeszcze, że się mylisz. Rozwiążcie lassa, gdyż inaczej uwolnią nas wojownicy nasi w ciągu kilku chwil. Wtedy nie będę mógł się za wami wstawić; zginiecie z ich rąk niechybnie!
— Nie boimy się was, — odparł Winnetou. — Jak wywiadowców przed chwilą schwytaliśmy, tak schwytamy wszystkich waszych wojowników!
— Oni będą się bronić i zniszczą was, — groził Vete-ya.
— Twoja mowa jest próżna jak worek od prochu, z którego wysypano ostatnie ziarnko. Mówię ci, ja, Winnetou, że ty sam wydasz rozkaz swoim wojownikom, żeby zaniechali wszelkiej obrony przeciw nam.
— Nigdy!
— Nigdy? — Postąpisz tak, skoro tylko dzień zaszarzeje! Jestem tego tak pewny, że nie będę chował przed tobą żadnej tajemnicy, lecz powiem otwarcie, co mam jeszcze omówić w tej sprawie z moim bratem Old Shatterhandem. Możesz się przysłuchiwać.
Zwróciwszy się po tych słowach do mnie, ciągnął dalej:
— Który z nas pojedzie z jeńcami do naszych przyjaciół? Jeden ma pozostać, ażeby obserwować Yuma i przeszukać okolicę ich obozu jeszcze dokładniej, niż przedtem, a drugi musi sprowadzić naszych sprzymierzeńców.
— Niech Winnetou postanowi, — odpowiedziałem.
— Więc ja zostanę, a ty pojedziesz. Gdy wrócicie, znajdziesz mnie na tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Jeńcy wsiądą na mojego konia i pozwolą przywiązać się do niego. Na najmniejszą próbę obrony, odpowiedzielibyśmy nożami!
Przyprowadził konie. Jeńcy uznali, że muszą zrezygnować z wszelkiego oporu. Nie przyszło im na myśl wołać o pomoc, gdyż byliśmy tak oddaleni od ich obozu, że najgłośniejsze nawet wycie nie doszłoby uszu Yuma. —
Obydwaj czerwoni musieli wsiąść na karosza Winnetou i zostali skrępowani w ten sposób, że prawą nogę wodza związaliśmy z lewą nogą jego podwładnego i naodwrót, uniemożliwiając ucieczkę nawet w razie jakiegoś nieprzewidzianego wypadku. — Niebawem odjechaliśmy w kierunku wschodnim, ku obozowisku Mimbrenjów, podczas gdy Winnetou udał się na zwiady.
Nie chcąc tracić czasu, korzystałem z blasku księżyca i jechałem galopem. Jeńcy zachowywali długi czas zupełne milczenie; nakoniec jednak nie mógł się wódz powstrzymać od zapytania, do którego przywiązywał wielką wagę:
— Kto są ci ludzie, do których Old Shatterhand jedzie?
— Moi przyjaciele — odparłem krótko.
— O tem wiedziałem, nie pytając. Chciałem żebyś mi powiedział, czy to są blade twarze, czy też mężowie czerwoni.
— Czerwoni.
— Z jakiego szczepu?
— Mimbrenjowie.
— Uff! — zawołał przestraszony. — Czy dowodzi nimi Winnetou?
— Nie. Przebywa u nich tylko jako gość.
— Więc któż jest wodzem?
W innym wypadku nie byłoby mi z pewnością przyszło do głowy udzielać mu wiadomości; obecnie jednak miałem ku temu ważne powody. Wiedziałem o nienawiści, jaką żywili do siebie on i Silny Bawół, więc jasnem było, że imię tego wodza musiało Vete-ya odebrać resztę nadziei, jeśli ją jeszcze wogóle posiadał. Dlatego odpowiedziałem chętnie:
— Nalgu Mokaszi.
— Uff! Silny Bawół! Właśnie on! Nie mógł to być kto inny!
— Przestrach cię ogarnia? Czy nie wiesz, że wojownikowi nie wolno bać się żadnego niebezpieczeństwa, żadnego człowieka?
— Ja się nie boję! — zapewnił dumnie. — Nalgu Mokaszi jest moim najzawziętszym wrogiem. Ilu wojowników....................