Z Bogiem trzeba się kłócić - ebook
Z Bogiem trzeba się kłócić - ebook
Z Bogiem trzeba się kłócić
O pomocy, przeprowadzaniu na drugą stronę i osobistych cudach
Gdyby nie dostał od swojej dziewczyny pewnej książki, dziś pewnie nie byłby franciszkaninem. Jak sam twierdzi, jego powołanie to jedna z wielu niespodzianek, które przygotował dla niego Pan Bóg. Ojciec Filip Buczyński OFM już ponad trzydzieści lat wypełnia swoją misję, w wyjątkowy sposób służąc nieuleczalnie chorym dzieciom, a także ich rodzicom. W Lubelskim Hospicjum im. Małego Księcia pomaga im w walce z chorobą i towarzyszy w odchodzeniu z tego świata. Jako doświadczony psychoterapeuta i psychoonkolog wspiera małych pacjentów, a ich rodzicom daje oparcie w procesie wychodzenia z żałoby.
W głębokiej i poruszającej rozmowie opowiada Tomaszowi Terlikowskiemu o swojej fascynacji św. Franciszkiem, kulisach prowadzenia hospicjum perinatalnego, walce o życie każdego człowieka oraz o sensie cierpienia. Franciszkanin we wzruszający sposób udowadnia czytelnikom, że wszyscy możemy stać się narzędziem Bożego Miłosierdzia, a także zaświadcza o małych i dużych cudach, na które powinniśmy otworzyć nasze serca i oczy.
o. Filip Buczyński OFM – założyciel i prezes Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia; franciszkanin, psychoterapeuta; certyfikowany psychoonkolog i superwizor Polskiego Towarzystwa Psychoonkologicznego.
Tomasz P. Terlikowski – polski dziennikarz, filozof, publicysta i działacz katolicki. Autor wielu książek o tematyce wiary oraz biografii, m.in. Wenanty Katarzyniec, Maksymilian Maria Kolbe.
Ojciec Filip niezwykle poruszająco, a zarazem z właściwym dla siebie poczuciem humoru, opowiada o tajemnicach radzenia sobie z chorobą i cierpieniem, trudnościach pracy w hospicjum, ale przede wszystkim o cudach, których był świadkiem. Każda rozmowa z nim daje mi radość i nadzieję. Doświadczą tego wszyscy, którzy zanurzą się w treść książki!
Magdalena Różczka, aktorka
Ojciec Filip Buczyński, twórca Lubelskiego Hospicjum dla dzieci im. Małego Księcia, to piękna postać. Głęboko franciszkański z ducha, z wielką wprawą porusza się w naszym ponowoczesnym świecie. A jest to przecież świat złożony, trudny i nieraz nad miarę wymagający. Dzieło o.Filipa i jego wieloletni trud przynoszą owoce. Łatwo nie jest, lecz za to wciąż twórczo. Jego uśmiech, zrozumienie dla każdego bliźniego i gotowość, by pomóc potrzebującym, sprawiają, że o. Filip jest jednym z moich mistrzów i przyjacielem. A opowieść o jego życiu – przeciekawa. Polecam te lekturę!
Stanisław Soyka, wokalista i kompozytor
Ojciec Filip. Tym, co go określa, jest miłość bliźniego. To właśnie ją nieustannie okazuje on cierpiącym, odchodzącym i tym wszystkim, których los zaprowadził przed otwarte drzwi Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia – wyjątkowego miejsca, w którym o.Filip świadkuje tym trudnym chwilom; miejsca, które promieniuje wrażliwością na los drugiego człowieka.
Bycie świadkiem cierpienia dziecka wyzwala wyjątkowe uczucia, a gdy towarzyszy im przeczucie odejścia, nieznośnie nasila się dramat rodziców. Przystań stworzona przez o. Filipa przynosi ukojenie. Zespół pracowników hospicjum to jeden organizm, w pełni oddany temu dziełu. Ślad, jaki zostawia dziecko, które przegrywa walkę o życie, utrwalony zostaje w drzewie posadzonym na pamiątkę jego odejścia. Tych drzew jest wiele. Nie tylko szumią one od wiatru, lecz także tworzą muzykę modlitwy za tych, którzy są już po tamtej stronie i wzmacniają naszą wiarę w misję o. Filipa.
Leszek Madzik, scenograf
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67530-19-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEŃ JAK CO DZIEŃ
Jak wygląda twój zwykły dzień w hospicjum?
Za minutę ósma – tuż przed odprawą dla zespołu wyjazdowego – w sali spotkań mamy wspólną modlitwę dla chętnych.
A można w niej nie uczestniczyć?
Można. W hospicjach są ludzie różnych wyznań, różnych światopoglądów, więc nic nie jest narzucane. W tym przypadku to pracownicy wyszli z inicjatywą, że chcą się przed pracą chwilę pomodlić. Te modlitwy trwają czterdzieści siedem sekund: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i błogosławieństwo. O ósmej siadamy do odprawy, na której spotykają się lekarze, pielęgniarki, fizjoterapeuta, psycholodzy, pracownik socjalny, czyli wszystkie osoby pracujące w zespołach wyjazdowych. Opowiadamy sobie wszystko to, co działo się poprzedniego dnia.
To znaczy?
Ja na przykład wczoraj byłem u szesnastoletniego Pawła chorego na nowotwór. Ma już przerzuty w całym ciele i przygotowuje się na śmierć. Opiekujemy się nim od niedawna, więc odbyłem długą rozmowę z jego mamą. Relację z tej rozmowy zdałem dziś zespołowi, tak by ludzie, którzy tam pojadą, nie wyważali już otwartych drzwi, nie podejmowali rozmów na tematy, które już zostały przegadane, by wiedzieli, że niektóre z pytań czy wydarzeń są następstwem tego, co było wczoraj. Takie spotkanie trwa do czterdziestu minut. Potem zaczynają się wyjazdy do dzieci.
Jakimi przypadkami się zajmujecie?
Najróżniejszymi. Wspólnym mianownikiem wszystkich chorób jest to, że są one nieuleczalne, postępujące i prowadzące do śmierci. To choroby zarówno genetyczne, jak i metaboliczne, nowotworowe, a także przeróżne jednostki chorobowe, wobec których zakończono leczenie przyczynowe, a zaczyna się leczenie objawowe. Każda ekipa pokonuje codziennie nawet do dwustu kilometrów, bo opiekujemy się dziećmi nie tylko w Lublinie i okolicach, lecz także pod granicą ukraińską, a nawet w województwie mazowieckim czy podkarpackim. Około piętnastej wszystkie ekipy wyjazdowe wracają do bazy. Wtedy zdają relacje, co się działo na poziomie zespołów, przekazują informacje dyżurnym, którzy są pod telefonem od szesnastej. Jest też pielęgniarka, która w każdej chwili może wyjechać z pomocą, a po dwudziestej czuwa pod telefonem. Wszystkie rodziny mają grafik z telefonami zarówno lekarza, jak i pielęgniarki, dzięki czemu czują się bezpiecznie. O każdej porze dnia i nocy rodzic może zadzwonić do dyżurnego lekarza czy dyżurnej pielęgniarki, może poprosić o konsultację telefoniczną czy wizytę lekarską. Wtedy zespół, najczęściej pielęgniarz albo pielęgniarka i lekarz, jedzie do domu chorego dziecka i tam realizuje konieczne zadania.
Tak wygląda dzień powszedni, a soboty i niedziele?
Pielęgniarka standardowo przyjeżdża na dwanaście godzin i realizuje wynikające z decyzji lekarzy działania. Lekarze w sobotę i niedzielę są nieustannie pod telefonem, by móc w każdej chwili służyć pomocą. Jeśli trzeba być u dziecka dwa razy dziennie, to zespół jedzie. Już same poważne obawy rodziny są wystarczającym powodem do tego, by wsiąść w auto i pojechać do ich domu.
Skąd się bierze takie podejście?
Mamy świadomość, że ciężar, jaki dźwigają rodziny mające w domu chore dziecko, można nieco zmniejszyć, dając rodzicowi pewność, że jest zespół, który w razie potrzeby przyjedzie i pomoże o każdej porze dnia i nocy. Chodzi nie tylko o opiekę hospicyjną, lecz także o każdą inną. Jeśli dziecko wymaga opieki paliatywnej, to czasem trzeba mu też zapewnić intensywną rehabilitację czy pomoc stomatologa. My zresztą – co uważam za nasz wielki sukces – mamy u siebie także poradnię stomatologiczną z gabinetem zabiegowym, w której są wykonywane operacje w znieczuleniu ogólnym. Mamy też neurologię, neurologopedię, wypożyczalnię sprzętu medycznego, poradnię zdrowia psychicznego. Z tych poradni nasi podopieczni mogą korzystać bezpłatnie. Mamy oddział stacjonarny, można tam skorzystać z pobytu wyręczającego.
To znaczy?
Jeżeli przykładowo matka dziecka mówi, że opieka nad nim jest już ponad jej siły fizyczne czy psychiczne, to my bierzemy dziecko na tydzień albo na dwa do nas na oddział i ono jest wtedy pod naszą opieką. Mama może z nim być codziennie przez kilka godzin, może przyjechać na weekend, ale może też odpocząć, podreperować emocje. Dzisiaj akurat odwozimy takie dziecko do domu. Było u nas przez dwa tygodnie na oddziale stacjonarnym, bo jego mama jest w ciąży i musiała trochę odpocząć. Przy okazji dziecko zostało na oddziale dokładnie przebadane. Czasem, gdy widzimy, że dziecko nie ma w domu odpowiednich warunków albo jego choroba wymaga szczególnej opieki, sami proponujemy, by przewieźć je na oddział stacjonarny. Rodzice dostają od nas – na piętrze naszego hospicjum – niewielkie mieszkanie, mogą być z dzieckiem, a ono czuje się bezpieczniejsze. To wszystko oczywiście za darmo, a jeśli widzimy, że rodzina ma problemy finansowe, możemy także udzielić jej pomocy socjalnej, bo mamy świadomość, jak bardzo choroba dziecka drenuje finanse. Od znalezienia i zagwarantowania takiej pomocy są pracownicy socjalni, których także zatrudniamy.
Ile osób pracuje, żeby to wszystko ogarnąć?
To jeszcze nie wszystko. Mamy też aptekę, w której trzeba zachować szczególne standardy, bo wydajemy także leki narkotyczne. Jest zespół logistyczny, administracja, prawnicy, psycholodzy. Wreszcie są wolontariusze, którzy bardzo nam pomagają. Jest u nas na przykład pewien pan, który ma ogromne hurtownie elektryczne w całej Polsce, on zapewnia nam żarówki za darmo. Inny mężczyzna, właściciel wielkiej galerii handlowej, pomaga w reklamie, logistyce, a jak trzeba, użycza nam samochodów. Wiedza i kompetencje zarówno pracowników, jak i wolontariuszy czy współpracowników są bezcenne.
No dobrze, ale ile to jest osób?
W sumie sto pięćdziesiąt.
Wróćmy jeszcze na chwilę do oddziału stacjonarnego. Czy on pomaga tylko przy opiece wytchnieniowej?
A skąd. On jest od sytuacji nadzwyczajnych. Jeśli dzwonią do nas z sądu i mówią, że mają pacjenta, który spełnia kryteria opieki paliatywnej – dziecko porzucone przez matkę w szpitalu – to dzięki oddziałowi stacjonarnemu ja mogę go natychmiast przyjąć. Czasem zresztą dochodzi do zabawnych sytuacji, bo dziecko potrzebuje opiekuna prawnego. Wtedy zawsze się zgłaszam jako pierwszy i oznajmiam, że jestem gotów adoptować to dziecko.
A zakon nie ma nic przeciwko?
A czemu? Mogę adoptować dziecko, nie wolno mi tylko zawrzeć związku małżeńskiego…
…bo wtedy jest ekskomunika.
Dokładnie tak, ale o adopcji nic w regule nie ma.
Adoptowałeś już kiedyś dziecko?
Była taka sytuacja, że wszystkie prawne decyzje zostały już podjęte, zostałem zaproszony na sprawę w sądzie rodzinnym, ale dzień przed decyzją sądu dziecko zmarło na naszym oddziale. Pojechałem tylko z aktem zgonu i sprawa nie weszła na wokandę. Więcej takich sytuacji nie było, ale tę wspominam z uśmiechem. Jak już wiedziałem, co się ma wydarzyć, zadzwoniłem do kuzyna i oznajmiłem mu, że mam dwunastoletniego syna. Zapadła długa cisza. Chwilę potem wyjaśniłem mu całą sytuację i było dużo śmiechu.
Jeśli dobrze rozumiem, to mówisz o sytuacji, w której dwunastoletniego chłopca porzuciła matka?
Dziecko zostało porzucone i przebywało na oddziale w DPS-ie dla młodzieży. Szukano dla niego hospicjum stacjonarnego.
Zostało porzucone z powodu choroby?
Z powodu postępującej choroby degradacyjnej. DPS też uznał, że nie jest w stanie świadczyć opieki nad tak ciężko chorym dzieckiem. Szukano więc stacjonarnego oddziału hospicyjnego i skontaktowano się z nami.
Jaka jest w całej tej pracy hospicyjnej rola ojca dyrektora?
Tylko jednej osobie w tym kraju przysługuje ten tytuł (śmiech). A na poważnie, jestem prezesem stowarzyszenia, koordynuję jego funkcjonowanie, jestem też zatrudniony jako psycholog. W praktyce oznacza to, że po pierwsze, muszę pilnować, żeby wszystkie podmioty miały kontrakty z NFZ-etem. Po drugie, negocjuję wszystkie te kontrakty. Po trzecie, podejmuję wszelkie działania, których celem jest promowanie idei opieki paliatywnej i Hospicjum imienia Małego Księcia. I wreszcie pomagam jako psycholog.
Jednym słowem robisz wszystko.
Nie. Deleguję obowiązki. Inaczej to nie może działać. Za poszczególne oddziały odpowiadają rozmaite osoby. Nic im nie mogę narzucić w zakresie ich kompetencji. Gdybym przykładowo, jako szef i założyciel hospicjum, dzisiaj umarł, w działaniu instytucji nic się nie zmieni. Każdy kierownik ma swój zakres obowiązków, ma swój personel, ma pełną odpowiedzialność za ten personel. Czy ja jestem, czy mnie nie ma, każdy wie, co ma robić. Jest też cały zarząd, wiceprezes, skarbnik, członek zarządu i wszystkie te osoby biorą odpowiedzialność za swoje obowiązki. Jutro mogę dostać dekret od prowincjała i wrócić do Wrocławia, jeśli prowincjał uzna, że potrzebują wykładowcy do seminarium. Jako posłuszny zakonnik musiałbym wrócić. A żeby to wszystko nie legło w gruzach, musi funkcjonować także beze mnie. Dlatego gdy ktoś mnie pyta, co ja tu robię, odpowiadam: „Jestem”.
Ale z chorymi też pracujesz?
Codziennie jestem u pacjentów, rozmawiam z rodzinami, pomagam im. Jestem przekonany, że z rodziną trzeba się spotykać, być z nią, wypić herbatę, pójść po zakupy, pobyć razem. Matki czasem mówią, że najlepsza pomoc psychologiczna jest wtedy, kiedy pojadę z nimi do sklepu, one sobie pochodzą po markecie, kupią różne gadżety dla dziecka, przy okazji sobie porozmawiamy. To też jest pomoc psychologiczna, może nie psychoterapia, ale rodzaj wsparcia, które można nazwać towarzyszeniem. Taki model jest dla mnie szczególnie cenny, bo dzięki niemu psycholog nie chowa się za rolę zawodową, ale nawiązuje relacje. Jeden z twórców medycyny paliatywnej, Robert G. Twycross, przedstawił kiedyś trzy obrazki. Na pierwszym widać dwa ustawione naprzeciw siebie krzesła. Na jednym siedzi ubrany w fartuch i trzymający stetoskop lekarz, a na drugim pacjent w piżamie.
Pełny patriarchat…
Od razu widać, jaka jest hierarchia, kto jest zależny, kto komu podlega. Wszystko tu jest niekomplementarne, nierówne. Drugi obrazek: siedzi na krześle pleban i siedzi taki sam pacjent w tej samej piżamie. Znów wszystko jest ustalone: kto daje, kto bierze, kto koordynuje, a kto jest zależny. Na poziomie relacji wszystko jest zdefiniowane. Trzeci obrazek, który Twycross przedstawił, jest inny: naprzeciwko siebie na krzesłach siedzą dwie nagie postacie i nie wiadomo, kto jest kto. Spotykają się dwie nagie postacie w swoim człowieczeństwie. I ja to powtarzam bez przerwy moim pracownikom i sobie również, że idea opieki, idea pomagania w medycynie paliatywnej polega na tym, że do jednego człowieka przychodzi drugi człowiek w swoim człowieczeństwie. Dopiero dalej są wszystkie kompetencje. Jeśli jest odwrotnie, to może się zdarzyć tak, jak kiedyś na pewnym oddziale, gdzie zatrudniono młodego pracownika: przyszedł do dzieci z baterią testów, w fartuchu z pięknym napisem, że on jest doktor, psycholog i że ma tak i tak na nazwisko, ale nie mógł zacząć pracy, bo dzieci się go przestraszyły. Nie wiem, czy tonu głosu, czy funkcjonowania w tej roli, ale to nie ma znaczenia. Bały się go i koniec. Dlatego mówię wszystkim pracownikom: najpierw masz być człowiekiem, a potem masz mieć kompetencje zawodowe. Jeśli nie zaczniesz od bycia człowiekiem, to stracisz wszystko. Psychologa będą się bały dzieci, a lekarza dorośli, bo specjalista od medycyny paliatywnej często kojarzy się tylko z umieraniem. Czasem też trzeba te ludzkie relacje budować na bardzo kruchym fundamencie, bo rodzice po wielu latach, które spędzili z dzieckiem w szpitalach, już nie ufają lekarzom.
I co wtedy?
Trzeba zdobywać zaufanie. A jaki jest klucz? Spotyka się dwoje ludzi, spotyka się człowiek, który jest psychologiem, lekarzem, pielęgniarką, fizjoterapeutą, i spotyka się rodzic. Historie ich życia przecinają się w tym momencie. To trzeba postawić na pierwszym planie. Wczoraj byłem u pewnej rodziny. Jestem pełen podziwu dla mamy. Od razu jej to powiedziałem. Konsultowała stan syna w siedmiu krajach, w siedmiu osobnych klinikach i wydała cały majątek, byle tylko pomóc dziecku. Ludzie niekiedy mają jej już dość, ale ja muszę uznać i dostrzec jej ogromną siłę jako matki, która wzmacnia swoje dziecko, choć jednocześnie sama mierzy się z ogromnym poczuciem bezradności. Jej szesnastoletniemu synowi też trzeba powiedzieć, że dzielnie walczy i znosi chorobę. To jest prawda, której on od nikogo innego, poza matką, zapewne nie usłyszy. Na tym właśnie polega to zetknięcie dwóch linii życia. Człowiek spotyka się z człowiekiem i mówi: „Wiesz co, jesteś niesamowity, jestem wobec ciebie pełen szczerego i prawdziwego podziwu”. Takie spotkanie jest także konieczne, gdy zaczynamy rozmawiać o lękach związanych z odchodzeniem. Wiem od matki, że oni o tym nie rozmawiają, że on jest zamknięty w sobie, wypędza ją z pokoju. To dla nich temat tabu.
Wróćmy na moment do obrazu księdza i chorego. Jak chodzisz do chorych – po świecku czy w habicie?
W habicie. Jedyne miejsce, w którym nie jestem w habicie, to poradnia zdrowia psychicznego, gdzie jestem psychoterapeutą. Kiedy odwiedzam rodziny naszych pacjentów, przychodzę w habicie. Ale gdy mam do czynienia z rodziną polskokatolicką czy ze świadkami Jehowy, zawsze od razu mówię, że jestem psychologiem, psychoterapeutą i psychoonkologiem i przychodzę z tym zakresem usług. To, że jestem klechą w Kościele katolickim, nie ma nic do rzeczy. „Jeżeli państwo będą chcieli ze mną o czymś rozmawiać w tym zakresie, jestem do dyspozycji, ale ja nie zamierzam tutaj nikogo indoktrynować” – tłumaczę. Mieliśmy pod opieką rodziny buddyjskie, muzułmańskie, bardzo wielu wyznań chrześcijańskich. Nie zdarzyło się ani razu, by te rodziny miały poczucie zagrożenia z mojej strony.
Czy jednak nie ma czegoś takiego w habicie, w sutannie, co od razu buduje barierę także w osobach niewierzących?
Może, ale habit też buduje zaufanie, pozwala podejmować rozmowy. Ludzie czasem mi mówią, że kiedyś nie chodzili do kościoła, że spowiadali się raz na pięć lat. A ja im wtedy mówię, że każdy ma swoją drogę do Boga i przechodzi swój proces dojrzewania. Czasem ktoś mówi, że teraz próbuje coś wytargować od Boga. Od razu więc przechodzimy na poziom duchowy, choć ja nigdy nie zaczynam tego tematu, on się sam pojawia. Czasem ludzie chcą się wyspowiadać, czasem przygotować Pierwszą Komunię dla dziecka, czasem skłonić proboszcza, żeby udzielił jej dziecku z niepełnosprawnością intelektualną. Zdarzają się też sytuacje zupełnie kuriozalne. Siedzę sobie kiedyś z pewną matką i rozmawiam, a ona nagle woła: „Jasiek, Jasiek”. „Przepraszam – mówię do niej – ale po co pani tego Jaśka woła?” Ona na to: „Pierwszy wziął ślub, drugi wziął ślub, trzeci też, tylko ten nie chce wziąć ślubu. Akurat z Anglii przyjechał”. I zaraz zwraca się do niego: „Porozmawiaj z księdzem”. Ja protestuję, że tak nie można, ale nie dało się jej przekonać.
A co na to Jasiek?
On mi na to, że dojrzewa. Ma już wprawdzie z tą kobietą sześcioletnie dziecko, ale wciąż dojrzewa. Ja mu na to: „Wiesz, ja za Bóg zapłać cię zwiążę, jak będzie trzeba”, ale on był twardy, bo – jak mówił – dojrzewał. Zakończyłem rozmowę słowami, że Pan Bóg do niczego nie zmusza, ale jak będzie gotowy, to niech się zgłosi. Pół roku później błogosławiłem jego małżeństwo. Zdarza się i tak, że przedstawiam się jako ojciec Filip, a ktoś mi mówi, że „jeden jest tylko Ojciec”, i wtedy ustalamy nasze relacje. Jeśli ktoś jasno zadeklaruje, że nie chce ze mną rozmawiać, to się nie narzucam. Człowiek jest wolny. Ile ja się nasłuchałem o proboszczach, czasem strasznych rzeczy. To jest możliwe tylko wtedy, gdy jestem z rodziną w relacji koleżeńskiej, gdy oni wiedzą, że nie jestem inkwizycją czy karzącą ręką Kościoła, że nie oceniam, że jestem po ich stronie, a nie po stronie instytucji. Wtedy wychodzą czasem bardzo głębokie zranienia, tajemnice, ból, jakiego ta rodzina czy ta osoba doświadczyła od Kościoła. Ufając mi, oni mogą o tym ze mną rozmawiać. Uważnie słucham i próbuję zrozumieć sytuację, a jednocześnie złe czyny nazywam po imieniu, bo od tego mam sumienie i po to Pan Bóg nam dał zdolność rozeznawania dobra i zła, żebyśmy mogli je oceniać. Relacje, jakie się wtedy nawiązują, trwają także po śmierci dziecka. Rodziny regularnie przyjeżdżają na spotkania rodzin w żałobie czy do poradni zdrowia psychicznego, na terapię, czy też proszą, żeby ochrzcić im kolejne dziecko, które przyszło na świat, czy żeby ich odwiedzać w domu, jak będę gdzieś blisko. „Jesteście nam bliżsi niż rodzina” – czasem słyszymy. Istotne jest jednak, by nie zastępować tej rodziny. Zawsze próbuję szukać zasobów w rodzinie osoby chorej, bo my jesteśmy obcy. Matki chorych dzieci mają siostry, matki, czasami obok są rodziny wielopokoleniowe, one także mogą pomóc.
Ale to wy wiecie, jak pomóc, jak rozmawiać, jak przez to przejść…
Tak. I w tym sensie pewnie czasem jesteśmy bliżsi niż rodzina. Czasem dzieją się rzeczy niesamowite. Przyjeżdżamy, matka wita się z nami, lekarz stwierdza zgon, a ona mówi: „To ja idę kolację zrobię, bo długo żeście jechali”. Nasza pielęgniarka ubiera zmarłe dziecko, matka robi kolację, a potem sobie siedzimy przy trumnie, jemy kolację, wspominamy, żartujemy. To jest z jednej strony mistyczne, ale z drugiej tak realistyczne, że aż wywołuje ciarki. Ale żeby tak było, to relacje muszą być głębokie, musimy być ludźmi wobec innych ludzi, zawsze stać po ich stronie. Pomagamy, ale nic nie narzucamy. Rodzina mówi, że chce jeszcze skorzystać z medycyny niekonwencjonalnej, ja mówię: „Bardzo dobrze”. Mówią, że chcą jeszcze konsultacji w Niemczech. „Proszę bardzo”. Zawsze mówimy rodzicom, że oni są prawnymi opiekunami i to oni decydują. Co w ten sposób zyskujemy? Szczerość i otwartość. Możemy z nimi rozmawiać o prawdziwych motywach szukania wciąż nowej nadziei. Często jest to związane z poczuciem bezradności, ale i winy, czasem presją rodziny. Bywa, że przychodzę do czyjegoś domu i widzę na stole cudowne oferty uzdrawiania, które rodzina otrzymuje od różnych osób. Zaczynam wtedy rozmowę. „Czy mogę zobaczyć, co tu jest napisane?” Jeśli pozwolą, czytam. Biorę pierwszą ulotkę, a tam w zakresie usług: uzdrawianie. „Jezus na ziemię już zstąpił” – mówię. Matka na to: „Niech ojciec sobie przeczyta kolejny, tam wszędzie jest uzdrawianie”. „Na co pani to?” – pytam. „Już nawet tego nie czytam, ale sąsiedzi, znajomi, rodzina, wszyscy przynoszą takie ulotki”. Czasem do dziecka przychodzi pani z wahadełkiem, matkę dziecka z postępującą degradacją mózgu przekonuje, że jeszcze będzie tańczyć na jego weselu. Taki zabieg trwa dziesięć minut, kosztuje stówkę. Pytam matkę, po co jej to. „Nie wiem, nie mam zdania, rodzina mnie do tego zmusiła” – odpowiada. Parę dni później to dziecko umiera. Moim zadaniem w takiej sytuacji nie jest ocenianie, tylko zrozumienie, z czego wynika to rozpaczliwe poszukiwanie.
Jesteś zakonnikiem, kapłanem, psychologiem, psychoonkologiem, psychoterapeutą i jeszcze do tego człowiekiem. Czym różni się bycie kapłanem od bycia psychoterapeutą? Czy jesteś w stanie te dwie sfery rozdzielić?
Na poziomie opieki domowej to trochę jest dwa, a nawet trzy w jednym. Jako psycholog widzę zjawisko: zdrowe rodzeństwo chorego dziecka jest w domu ignorowane, izolowane, matka zachowuje się wręcz dość agresywnie wobec dziecka, które domaga się swoich praw. Wtedy działam jako psycholog. Gdy matka mi mówi, że proboszcz się nie zgodził na Pierwszą Komunię Świętą, to zaraz jadę do tego proboszcza i przedstawiam mu swój punkt widzenia, który jest spójny ze stanowiskiem Konferencji Episkopatu Polski, że dzieci z niepełnosprawnością intelektualną mają prawo do Komunii. Wyjaśniam to proboszczowi, a on mnie pyta: „Jak ojciec sobie to wyobraża?”. „Normalnie, po katolicku” – odpowiadam. „W domu jest Msza Święta, ksiądz proboszcz ze mną koncelebruje, organizuje pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej, różaniec, książeczkę, wszystko to, co standardowo dziecko ma w pakiecie otrzymać”. Rodzina jest na tej Mszy Świętej w domu, zachowując oczywiście wszystkie zasady bezpieczeństwa, potem jest uroczysty obiad, jak po każdej Pierwszej Komunii Świętej. Ale jeszcze ważniejszy jest wymiar społeczny: proszę proboszcza, żeby o tej uroczystości poinformował w parafii, żeby powiedział, że nasz Jaś czy nasza Małgosia przyjęli Pierwszą Komunię Świętą, trochę inaczej niż wszystkie inne dzieci, ale przyjęli, i że on gratuluje rodzinie, gratuluje dziecku i teraz będzie co miesiąc chodził do niego z Komunią Świętą. Jeśli dziecko nie może połykać, a są przecież także takie przypadki, to podaje się Komunię pod postacią Krwi Pańskiej przez sondę.
Do tego wymiaru psychologicznego i kapłańskiego dochodzi jeszcze wymiar socjalny i duszpasterski. Czasami widzę, że rodzina jest bardzo uboga, wielodzietna, że w domu jest zimno, i od razu pytam: „Czy macie węgiel?”. „Mamy, mamy, proszę księdza” – odpowiadają. „A dużo tego węgla macie?” – pytam dalej. „Do końca tygodnia może wystarczy”. Wtedy jestem szefem szefów, dzwonię do pracownika socjalnego i mówię: „Słuchaj, jutro tona węgla ma przyjechać do tej rodziny, a dziś jeszcze przywieź grzejnik elektryczny, bo to dziecko musi mieć ciepło w swoim pokoju”. I to się dzieje.
Kiedy w tym wszystkim jest jeszcze czas na modlitwę, na życie zakonne?
Duża część jest rano, zanim wyjadę do pracy. Wtedy mam czas na to, żeby się pomodlić, odmówić brewiarz. Eucharystia albo też rano przed pracą, albo wieczorem. Rozmyślanie zakonne robię najczęściej wtedy, kiedy jadę do dziecka. Na to, co naprawdę istotne, czas musi się znaleźć. Mam świadomość, że jeśli nie wezmę, to nie dam. Z pustego i Salomon nie naleje. Trzeba się po prostu karmić tym, co daje nam Kościół. Modlitwą, sakramentami.
Poza wymiarem duchowym, o którym mówisz, jest jeszcze wymiar psychologiczny. Tak sobie myślę, że jak przyjeżdża się gdzieś, gdzie umiera dziecko, a potem je się przy jego ciele kolację, to nie może to nie uderzać po głowie, nie może nie destruować psychicznie.
Ja mam łatwiej…
…bo się przyzwyczaiłeś?
…bo nie mam żony i dzieci. Wiem, jak to jest trudne dla pielęgniarki czy lekarki, które mają dzieci w takim wieku. Kiedyś byłem z młodą lekarką, która miała stwierdzić zgon dziecka. Przyłożyła stetoskop, a ja widzę po niej, że jest zdezorientowana i wreszcie prosi pielęgniarkę, żeby ona sprawdziła. Wiedziałem, że coś było nie tak. Już po wyjeździe spytałem, co się stało. „Słyszałam bicie serca tego dziecka, a to był łomot mojego serca. Ja słyszałam, że to dziecko żyje” – powiedziała. Moi koledzy, koleżanki mają o tyle trudniej, że na pracę nakłada im się doświadczenie rodzinne, bo zawsze któreś z nich ma dziecko dokładnie w wieku tego, które właśnie odchodzi albo którym się opiekujemy. Staram się takich pracowników chronić. Rozmawiamy o tym na odprawach. W naszej poradni zdrowia psychicznego poza mną i jeszcze dwójką pracowników, naszych psychologów, którzy też są psychoterapeutami, pracuje jeszcze pięć osób, które są do dyspozycji, żeby pracownicy będący akurat w takiej poszerzonej żałobie mogli skorzystać z pomocy profesjonalisty.
Jeśli chodzi o mnie, przeżywam żałobę dalej z rodzinami, bo rodziców mam potem w poradni. Ja wcześniej to dziecko chowam i czasami płaczę razem z rodzicami, bo wychodzę z założenia, że tylko prawdziwy mężczyzna-psychopata nigdy nie płacze. U niego nie ma wyższej uczuciowości. A skoro nie jestem psychopatą, to razem z tymi rodzinami płaczę, a potem towarzyszę im w ich żałobie. Te spotkania pomagają mi także przeżywać własną żałobę. Ale też trzeba mieć świadomość, że ja nie jestem od tego, żeby koncentrować się na swoich emocjach, ale żeby pomóc innym. Jeżeli jestem przy śmierci dziecka, to wiem, że mogę poprosić rodzinę, żeby oni również przy tym byli. Po co? Po to, żeby się mogli pożegnać. W jaki sposób? W taki, jaki chcą. Słowem, modlitwą, ciszą, trzymaniem za rękę. Czasem biegam po całym domu i wołam rodzeństwo umierającej osoby, że jeśli chce, to może tam podejść i towarzyszyć w odchodzeniu. Ja wiem, że muszę pomóc tej rodzinie być przy ostatnim oddechu i przy pierwszym oddechu już po drugiej stronie życia tego dziecka, bo oni potem do tego wrócą, będą rozmyślać o tym, czy zrobili wszystko dla swojego dziecka. Dlatego zawsze proponuję, by z umierającym się pożegnać.
A jeśli nie zdążą?
To proponuję, by pożegnali się już ze zmarłym. Kiedyś zapytałem rodziców, czy pożegnali się z dzieckiem. Odpowiedzieli, że tak. Natomiast rodzeństwo się nie pożegnało. Zapytałem, czy mogę porozmawiać z dziećmi w ich obecności. Powiedziałem: „Jeżelibyście chcieli, to w obecności mamy możecie podejść tam, gdzie będzie leżało ciało, możecie dotknąć, ale nie musicie tego robić, możecie przeprosić, możecie podziękować, możecie powiedzieć sobie do zobaczenia, możecie to powiedzieć na głos, sami zostając przy rodzeństwie, możecie powiedzieć to w myślach, możecie być blisko, możecie w pewnej odległości, tak, jak chcecie”. Te dzieci wszystkie chciały się pożegnać.