Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z carskiej imperyi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z carskiej imperyi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 374 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KOLA RO­KI­TIN.

Do ro­syj­skich mo­ich przy­ja­ciół.

Na­zwisk wa­szych nie wy­mie­niam – hi­sto­rya może je kie­dyś za­pi­sze.

Warn – z któ­ry­mi wspól­nie ma­rzy­łem – z któ­ry­mi snu­łem pla­ny szczę­snej przy­szło­ści – na­sta­nia ery spra­wie­dli­wo­ści na zie­mi – z któ­ry­mi błą­dzi­łem po ma­now­cach i bez­dro­żach du­cha….

Wam – przy­ja­cio­łom z pierw­szych dni mło­do­ści, tę opo­wieść o lo­sach jed­ne­go z Was, po­świę­cam.

Au­tor.

Wcho­dzi­łem do re­stau­ra­cji roz­stro­jo­ny i w złym hu­mo­rze; dziś był ter­min za­pła­ce­nia we­kslu w ban­ku, a bra­ko­wa­ło mi kil­ku­set ru­bli do sumy, na któ­rą był wy­sta­wio­ny; w my­śli szu­ka­łem żyda, od któ­re­go­by naj­wy­god­niej po­ży­czyć.

Go­dzi­na była dwu­na­sta; – do ósmej wie­czór we­ksel musi być za­pła­co­nym, in­a­czej…

Ka­za­łem po­dać śnia­da­nie, tym­cza­sem sta­łem przy bu­fe­cie, pa­trząc na na­la­ny kie­li­szek star­ki; nie było do kogo wy­pić.

W tej chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł słusz­ny, pięk­ny męż­czy­zna, w mun­du­rze urzęd­ni­ka po­li­cyj­ne­go. Twarz jego od pierw­szej chwi­li ude­rzy­ła mnie; gdzieś w ży­ciu twarz tę wi­dzia­łem: te oczy duże, siwe, ro­zum­ne, a ja­kąś dziw­ną, me­lan­cho­lij­ną mgłą przy­sło­nię­te, te rysy re­gu­lar­ne, kla­sycz­ne pra­wie, uśmiech ten sym­pa­tycz­ny – gdzie ja go spo­tkać mo­głem? a jed­nak na­pew­no zna­łem go kie­dyś.

Przy­by­ły rów­nie cie­ka­wie pa­trzył na mnie, ale snać lep­szą miał pa­mięć, bo wkrót­ce wy­raz nie­kła­ma­nej ra­do­ści za­pa­no­wał na pięk­nej twa­rzy, ręce wy­cią­gnął jak do uści­sku i wnet był tuż przy mnie.

– Ty mie­nia nie uznał – za­wo­łał na­wpół we­so­ło, na­wpół smut­nie – nie po­zna­łeś mnie, nie dzi­wię się, pod tym mun­du­rem trud­no po­znać.

– Cze­muż­bym cię po­znać nie miał? – od­par­łem swo­bod­nie, po­zna­jąc w rze­czy sa­mej do­pie­ro te­raz, po gło­sie. Cie­bie nie po­znać, cie­bie Ni­ko­ła­ja Paw­ło­wi­cza, cie­bie Kolę Ro­ki­ti­na – i wy­cią­gną­łem dłoń do ser­decz­ne­go uści­sku.

– Nie dzi­wił­bym się był, gdy­byś mnie nie był po­znał – mó­wił z wy­ra­zem głę­bo­kie­go smut­ku – wie­lu mnie już nie po­zna­je, ja sam sie­bie cza­sem po­znać nie mogę pod tym mun­du­rem, po­myśl tyl­ko, ja, Ro­ki­tin, po­lic­maj­strem w Ka­mień­cu!

– Hej! cze­ła­wiek, wod­ki – za­wo­łał opry­skli­wie i gwał­tow­nie, jak­by pra­gnąc za­głu­szyć smut­ne my­śli. – Na­pij się do mnie, tak, jak za daw­nych cza­sów – rzekł, zwra­ca­jąc się ku mnie – cza­sy-bo to były cza­sy, we­so­ły wiek mło­do­ści, pa­mię­tasz, co?

I wy­chy­lił jed­nym hau­stem spo­ry kie­lich oczysz­czo­nej.

– Co u cie­bie sły­chać? – py­tał po­spiesz­nie, nie da­jąc mi przyjść do sło­wa i uprze­dza­jąc moje py­ta­nia – co po­ra­biasz? oże­ni­łeś się?

– Nie! do­tycz­czas nie.

– To może i szczę­śli­wiej; ja, ja mia­łem żonę, nie mam już jej, mam dru­gą, bez popa się obe­szło. Przy­ja­ciół­ka, druh sier­decz­nyj, aż tu za mną przy­je­cha­ła, w urzę­do­wa­niu mi do­po­ma­gać, ha! ha! ha! do­po­ma­gać.

Roz­śmial się przy­krym ner­wo­wym śmie­chem.

– Na­pi­jesz się jesz­cze? kie­li­szek je­den, co?

– Nie mogę te­raz, mam dziś in­te­re­sa w mie­ście. Przy­nie­sio­no mi śnia­da­nie, usia­dłem przy sto­le.

– To ja sam się na­pi­ję – mó­wił Ro­ki­tin – mu­szę dziś wy­pić. Hej! tam, dru­gi kie­li­szek.

Wy­pił i pa­trzył na mnie, śmie­jąc się nie­przy­jem­nie.

– A co? ład­nie się urzą­dzi­łem, spo­glą­dasz na mnie i nie mo­żesz zro­zu­mieć. Ro­ki­tin, je­ne­ral­ski syn, gwar­dyj­ski ofi­cer, w po­li­cej­skim mun­du­rze, nie ma­ska­ra­da to, nie, ja rze­czy­wi­ście je­stem po­li­cej­skij czy­now­nik.

– Róż­nie się ple­cie na tym bo­żym świe­cie – od­par­łem bez­myśl­nie smut­nym gło­sem – i mnie nie tak we­so­ło, nie tak swo­bod­nie, jak było przed dzie­się­ciu laty. Inne cza­sy, inni lu­dzie.

– Przed dzie­się­ciu laty – prze­rwał mi go­rącz­ko­wo – oh! przed dzie­się­ciu laty, pa­mię­tasz mnie w hu­zar­skim mun­du­rze, za Du­naj szli­śmy, trzy mie­sią­ce u cie­bie chleb i sól ja­dłem, gdzie tam, mle­ka pta­sie­go nie bra­kło mi na­wet. – Przy tych sło­wach roz­czu­lił się, rękę mą po­chwy­cił i roz­rzew­nio­nym gło­sem, ze łza­mi pra­wie mó­wił: Wie­rzaj mi, że to jed­ne z naj­pięk­niej­szych dni w mo­jem ży­ciu, cze­mu ja zo­stać przy was nie mo­głem? co mat­ka two­ja po­ra­bia?

– Nie żyje! od­par­łem smut­nie.

– Umar­ła – po­wtó­rzył i gło­wę na pier­si opu­ścił; smu­tek praw­dzi­wy dźwię­czał w tem jed­nem sło­wie; ujął mnie tem za ser­ce. – A sio­stra?

– Od pię­ciu lat za­męż­na, i szczę­śli­wa.

– Chwa­ła Bogu, chwa­ła Bogu – szep­tał ci­cho.

– By­waj zdrów, do wi­dze­nia – rze­kłem po­wsta­jąc, i ski­ną­łem na służ­bę, by na­leż­ne za śnia­da­nie pie­nią­dze za­pła­cić. – Ty Kola zo­sta­jesz tu, w mie­ście, ja tu czę­sto by­wam dla in­te­re­sów, zo­ba­czy­my się jesz­cze nie­raz; dziś spie­szę, bo mam dużo za­ję­cia.

– Czy i ty mnie się wsty­dzisz? – szep­nął ci­chym, po­nu­rym gło­sem. – Ja wiem, ro­zu­miem do­sko­na­le, ten mun­dur ni­ko­mu mi­łym być nie może. A jed­nak pro­szę cię, przez pa­mięć na­szej daw­nej przy­jaź­ni, zrób mi tę la­skę, zo­stań dziś ze mną, bo strasz­ny to dzień w mo­jem ży­ciu, oh! oh! strasz­ny, okrop­ny dzień. Zo­stań, obiad ra­zem zje­my, może już w ży­ciu nie spo­tka­my się wię­cej. Zo­stań, opo­wiem ci, co ja dziś prze­sze­dłem?

Taka bo­leść drża­ła w tym glo­sie, ta­kie­mi bła­gal­ne­mi oczy­ma spo­glą­dał, że żal mi się go zro­bi­ło; ale iść mu­sia­łem, od­par­łem więc po­spiesz­nie gło­sem sta­now­czym, nie do­pusz­cza­ją­cym dal­szych próśb:

– Te­raz zo­stać nie mogę, ale je­że­li tego pra­gniesz, to o pią­tej, pól do szó­stej, jak swo­je spra­wy za­ła­twię, przyj­dę tu na obiad; przyjdź i ty, po­mó­wi­my o daw­nych cza­sach, miło mi bę­dzie wspo­mnieć o nich – do wi­dze­nia.

– Cze­kaj i ja wyj­dę, do ho­te­lu cię od­pro­wa­dzę – od­po­wie­dział, chwy­ta­jąc czap­kę i wy­cho­dząc wraz ze mną. – Wi­dzisz – mó­wił idąc – gdy­bym tam zo­stał, to­bym mu­siał pić, a chcę z tobą jeść obiad, chcę przyjść trzeź­wym do obia­du.

Pręd­ko prze­szli­śmy kil­ka­set kro­ków, od­dzie­la­ją­cych je­dy­ną w mie­ście re­stau­ra­cyę od ho­te­lu, w któ­rym za­trzy­ma­łem się; przy bra­mie po­że­gna­łem go i wsze­dłem do mego miesz­ka­nia – cze­kać na żyda, od któ­re­go mia­łem na­dzie­ję po­ży­cze­nia pie­nię­dzy, bra­ku­ją­cych mi do za­pła­ce­nia ban­ko­we­go we­kslu.

* * *

Usia­dłem na ka­na­pie i za­pa­liw­szy pa­pie­ro­sa, za­czą­łem roz­my­ślać o daw­nej, jak­że daw­nej zna­jo­mo­ści, przy­jaź­ni z Ro­ki­ti­nem .

Lat dzie­sięć pra­wie temu, by­łem mło­dym chło­pa­kiem; ży­cie mi się uśmie­cha­ło, wa­bi­ło całą po­tę­gą złud ty­sią­cz­nych, za­po­wie­dzi szczę­ścia w ży­ciu pra­gną­łem sły­szeć, sły­sza­łem w wia­tru po­wie­wie, w szme­rze zie­lo­nych li­ści drzew na­sze­go ogro­du, wszę­dzie, wszę­dzie za­po­wie­dzi te sły­szeć mi się da­wa­ły. Gdzież one się po­dzia­ły? jak fał­szy­wie prze­po­wia­da­ły!

Mia­łem dzie­więt­na­ście lat wów­czas, ba­wi­łem w domu mat­ki na wa­ka­cy­ach, do wy­kła­dów nie spie­szy­łem się. Cza­sy były nie­spo­koj­ne, na woj­nę się za­no­si­ło, moż­na było bez­kar­nie opóź­nić się. Ba­wi­łem się do­sko­na­le w są­siedz­twie i po­lo­wa­łem.

Raz, pa­mię­tam dzień ten do­sko­na­le, wra­ca­jąc z ca­ło­dzien­nej upo­rczy­wej go­ni­twy za sza­ra­ka­mi i li­sa­mi, ob­ła­do­wa­ni ja mój chło­pak tro­fe­ami my­śliw­skie­mi, z try­um­fal­ną miną je­cha­li­śmy do domu. Char­ty bie­gły zmę­czo­ne, z opusz­czo­ne­mi gło­wa­mi i ogo­na­mi obok zzia­ja­nych, pia­ną za­schłą okry­tych koni.

Wje­chaw­szy do wsi, uj­rza­łem nie­zwy­kłe tam wi­do­wi­sko. Od­dział ka­wa­le­ryi roz­lo­ko­wy­wał się na kwa­te­rę; żoł­nie­rze snu­li się po wsi, na chłop­skich po­dwór­kach sta­ły ko­nie­hu­zar­skie, rzę­dem do słu­pów na­pręd­ce wko­pa­nych po­przy­wią­zy­wa­ne, a na pla­cu przed karcz­mą sta­ło czte­rech ofi­ce­rów, naj­wi­docz­niej nie wie­dząc co z sobą po­cząć?

Pod­je­cha­łem ku nim i za­po­znaw­szy się, za­pro­si­łem ich na her­ba­tę do dwo­ru. Mię­dzy nimi był i Ro­ki­tin, mło­dy pod­po­rucz­nik, za­le­d­wie o rok ode­mnie star­szy.

Póź­nym wie­czo­rem ofi­ce­ro­wie, wdzięcz­ni za go­ścin­ne przy­ję­cie, uda­li się do przy­go­to­wa­nych dla nich kwa­ter we wsi. Ro­ki­ti­na tyl­ko za­trzy­ma­łem pra­wie gwał­tem u sie­bie, ulo­ko­wa­łem go w ofi­cy­nie; po­przy­jaź­ni­li­śmy się od­ra­zu, w tym wie­ku nie trud­no o przy­jaźń.

Zresz­tą Mi­ko­łaj za­słu­gi­wał na przy­jaźń. Był do­brym, po­czci­wym chłop­cem, du­szę miał peł­ną szla­chet­nych po­etycz­nych po­ry­wów, obu­rzał się na wspo­mnie­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści rzą­du wzglę­dem nas Po­la­ków, jed­nem sło­wem, był mło­dym ro­syj­skim za­pa­leń­cem – li­be­ral­nych idei wy­cho­wań­cem.

Szwa­dron stał we wsi trzy mie­sią­ce, ty­leż cza­su on u mnie miesz­kał. Po­lo­wa­li­śmy ra­zem; w są­sied­nich dwo­rach i dwor­kach za­pre­zen­to­wa­łem go; wszę­dzie się po­do­bał, był pięk­nym, do­brze wy­cho­wa­nym, ślicz­nie mó­wił po fran­cu­sku.

Rot­mistrz, ko­men­dant szwa­dro­nu, był dla nie­go wy­ro­zu­mia­łym i po­błaż­li­wym bar­dzo, służ­by nie wy­ma­gał, miał bo­wiem Kola wiel­ką pro­tek­cyę, był sy­nem wy­so­kiej ran­gi je­ne­ra­ła, przez mat­kę po­sia­dał sto­sun­ki w naj­wyż­szych sfe­rach; ro­dzi­ce przy­sy­ła­li mu masę pie­nię­dzy, krót­ko mó­wiąc, był ulu­bień­ce­ra losu. W sto­sun­kach ży­cia co­dzien­ne­go byl nie­oce­nio­nym, czas upły­wał nam we­so­ło.

Nie je­den raz znu­że­ni ca­lo­dzien­nem mę­czą­cem po­lo­wa­niem, za­sia­da­li­śmy przy wiel­kiem ogni­sku na ko­mi­nie pło­ną­cem i pusz­cza­li­śmy wo­dze roz­bu­ja­lej wy­obraź­ni, snu­li­śmy cza­ro­dziej­skie ma­rze­nia o przy­szło­ści, o przy­szłych lo­sach na­ro­dów, do któ­rych na­le­ży­my.

Jak­że pięk­ne­mi ma­rze­nia te były? cze­muż twar­da rze­czy­wi­stość nie two­rzy się na ob­raz i po­do­bień­stwo ma­rzeń mło­dzień­ców, któ­rych umy­sły po brze­gi po­ezyą, mi­ło­ścią bliź­nie­go, bra­ter­stwem na­ro­dów są prze­peł­nio­ne – nie­na­wi­ści ple­mien­nej, z ma­te­ry­al­nych po­bu­dek zro­dzo­nej, po­zba­wio­ne. Cze­muż ma­rze­nia te – ma­rze­nia­mi tyl­ko po­zo­stać mu­szą, za­wód a roz­cza­ro­wa­nie tyl­ko po­zo­sta­wia­jąc po so­bie w ser­cach.

Brać­mi czu­li­śmy być so­bie na­wza­jem i spo­dzie­wa­li­śmy się, że gdy nas ta­kich wię­cej bę­dzie, to po­tra­fi­my po­bra­tać z sobą dwa wro­gie na­ro­dy. O! ma­rzy­cie­le.

Gdy chwi­la wy­mar­szu na­de­szła, że­gna­li­śmy go, jak­by do ro­dzi­ny na­le­żał.

I on roz­czu­lo­ny, ze łzą w oku przyj­mo­wał bło­go­sła­wień­stwo z ust mo­jej mat­ki, ta­kie szcze­re i ser­decz­ne, jak­by dla mnie prze­zna­czo­ne.

Od tego cza­su nie wi­dzia­łem go ani razu, nic nie sły­sza­łem o nim, aż dziś uj­rza­łem go po tylu la­tach nie­wi­dze­nia po raz pierw­szy – po­lic­maj­strem.

Wej­ście żyda-li­chwia­rza, prze­rwa­ło mi wspo­mnie­nia.

– Sia­daj pan, pa­nie Ru­bin­ste­in – rze­kłem, wska­zu­jąc mu krze­sło.

– Nu, na co sia­dać, pro­szę pana, ja mogę po­stać, to krót­ki in­te­res.

– In­te­res pan znasz? Ber­ko mu­siał mó­wić panu. Po­trze­bu­ję czte­ry­sta ru­bli na mie­siąc, może na dwa. O pro­cent cho­dzi.

– Co tam ga­dać, ba­ga­tel­na rzecz i za pro­cent my się po­go­dzi­my; za to nie bę­dzie u nas osta­now­ki – i mach­nął ręką lek­ce­wa­żą­co, pod­cho­dząc do mnie bli­żej; gdy tak się zbli­żył, że pra­wie w samo ucho mógł mi mó­wić, szep­nął: Wiel­moż­ny pan zna­jo­my z nim?

– Z kim? – za­wo­ła­łem, śmie­jąc się ser­decz­nie z uro­czy­stej miny żyda.

– Sza! sza! to bar­dzo se­kret­na rzecz, – szep­tał żyd, oglą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny. – Ja wiel­moż­ne­mu panu dam pie­nią­dze bez pro­cen­tu, dani… ja wiem, co ja­śnie panu po­trze­ba, dam na pro­sty we­ksel, bez pro­cen­tu, na pól roku, tyl­ko…

– Czyś osza­lał? – za­wo­ła­łem, nie mo­gąc zro­zu­mieć, co się ży­do­wi sta­ło i my­śląc, że mu się w rze­czy sa­mej coś w mó­zgu po­psu­ło? – Zką­dże ta wspa­nia­ło­myśl­ność? Nie po­trze­bu­ję pie­nię­dzy na dłu­żej, jak na dwa mie­sią­ce; do jar­mar­ku jar­mo­li­niec­kie­go, i pro­cent taki, jaki za­wsze bie­rzesz, za­pła­cę.

'– Ja­śnie pa­nie! jak wy za­raz pa­no­wie fu! fu! jak z prze­pro­sze­niem ta dy­na­mi­tu – mó­wił żyd, rzu­ca­jąc na mnie prze­stra­szo­ne spoj­rze­nia z po­de­lba. – Na co za­raz krzy­czeć? nu, za­raz osza­lał, na co za­raz ła­ska, nie po­trze­bu­ję tyl­ko na dwa mie­sią­ce – tu uśmiech­nął się kon­fi­den­cy­onal­nie. – No, no, ni­by­to Ru­bin­ste­in nie wie, kto wie­le po­trze­bu­je? i wie­le jemu moż­na da­wać? ja wiem, ja­sne­mu panu moż­na da­wać i da­wać, bo choć te­raz nie ma dużo, to jesz­cze bę­dzie, pan jesz­cze ka­wa­ler.

– Daj mi pan czy­sty spo­kój z całą tą ora­cyą – ofuk­ną­łem żyda gwał­tow­nie – mów pan krót­ko, czy po­ży­czysz mi czte­ry­sta ru­bli na dwa mie­sią­ce, czy nie? je­że­li nie, to niu­szę gdzieś w in­netn miej­scu po­szu­kać tych pie­nię­dzy.

Żyd jak­by prze­stra­szo­ny mo­je­mi sło­wa­mi, się­gnął po­spiesz­nie do kie­sze­ni i z wy­do­by­te­go pu­gi­la­re­su ner­wo­wym ru­chem wy­cią­gnął czte­ry tę­czo­we pa­pier­ki, kła­dąc je przedem­ną na sto­le.

– A. jaki pan go­rą­cy, za­raz dru­gie­go miej­sce, ge­wałt. na co dru­gie­go miej­sce? kie­dy Ru­bin­ste­in daje – tu zbli­ża­jąc się do mnie zno­wu, szep­tem mó­wić po­czął: Mnie Srul, nu, ten dur­ny Sru­lik mó­wił, co ja­śnie pan z nim zna­jo­my.

– Z kim, ze Srul­kiem? za­wo­ła­łem we­so­ło, pa­trząc na za­kło­po­ta­ne­go, krę­cą­ce­go się żyda i nie­mo­gąc od­gad­nąć przy­czy­ny za­kło­po­ta­nia tego – wiesz pan prze­cież, że Srul­ka znam od dzie­ciń­stwa.

– Hi! hi! ja­sne­mu panu za­wsze żar­ty w gło­wie; ja nie za Srul­ka mó­wię, ale – za­czął szep­tać tak ci­cho, że za­le­d­wie do­sły­szeć mo­głem – za po­lic­maj­stra. Srul­ko mó­wił, co wy do sie­bie ty ga­da­cie, co on z ru­skich pa­nów jest, i ja­śnie pan… z nim przy­ja­ciel.

Ha! ha! – roz­śmia­łem się te­raz ser­decz­nie – cóż z tego? cóż to ma do na­sze­go in­te­re­su? nie ro­zu­miem.

– Jak moż­na ta­kie­go pro­sty in­te­res nie ro­zu­mieć, ja za­raz roz­toł­ku­je, ja dam ja­sne­mu panu tych czte­ry­sta ru­bli na pół roku, bez pro­cen­tu, a ja­śnie pan, po­pro­si jego, tegi po­lic­maj­ster, coby on mego zię­cia nie za­cze­piał. Na nim wy­sył­ka stoi, on nie tu­tej­szy, z Mo­hi­lo­wa on sam, to jak jemu ja­śnie pan przy­ja­ciel, to moż­na tak zro­bić – coby on, mój zięć, Wol­ko Grün­berg, był tu­tej­szy uro­że­niec i coby na nim wy­sył­ka nie sta­ła.

Żyd skoń­czyw­szy, pa­trzył na mnie ba­daw­czo, jak­by pra­gnął od­gad­nąć, ja­kie sło­wa jego zro­bi­ły na mnie wra­że­nie. Ja śmia­łem się cią­gle ser­decz­nie, pa­trząc na jego za­kło­po­ta­nie i na bez­prze­stan­ne, bez­wied­ne pra­wie ru­chy ręki, któ­rą le­żą­ce na sto­le pie­nią­dze to przy­su­wał ku mnie, to co­fał ku so­bie.

– Pa­nie Ru­bin­ste­in – prze­mó­wi­łem wresz­cie po­waż­nie, su­ro­wo nań pa­trząc i prze­ry­wa­jąc tem kło­po­tli­we mil­cze­nie – wiel­kie głup­stwoś pan po­wie­dział, ja nie rus­ski czy­now­nik, że­bym cha­ba­ry brał.

– Ja­kie cha­ba­ry? na co za­raz cha­ba­ry, ja tyl­ko tak z grzecz­no­ści, ja­śnie pan jemu po przy­jaź­ni.

– Cze­kaj, niech skoń­czę – krzyk­ną­łem na żyda – pie­nię­dzy bez pro­cen­tu i na dłu­żej jak na dwa mie­sią­ce nie we­zmę, a je­że­li twe­mu zię­cio­wi moż­na co po­módz, to i bez tej grzecz­no­ści po­mo­gę – zro­zu­mia­łeś pan?

– Nu, zro­zu­miał… ale za­wsze – plótł nie­zro­zu­mia­le ż yd – za­wsze coby to panu szko­dzi­ło, dla pa­mię­ci ta grzecz­ność; im, jak pan już tak so­bie ży­czy, to ja we­zmę od ja­sne­go pana tyl­ko ku­piec­ki pro­cent je­den na mie­siąc, ale pro­szę jemu za nie­go zię­cia mó­wić?, co ja jest pań­ski przy­ja­ciel, a on, Wol­ko, mój zięć, moje dziec­ko.

– Po­wie­dzia­łem panu, rób pan jak chcesz, ja i tak więk­sze­go pro­cen­tu – bym nie za­pła­cił, bo u We­in­bau­ma na taki pro­cent za­wsze pie­nią­dze do­sta­nę. Masz pan przv so­bie pa­pier we­kslo­wy?

– Mam – od­parł, po­da­jąc mi pie­nią­dze i zmię­ty blan­kiet we­kslo­wy – żeby tyl­ko ja­śnie pan nie za­po­mniał, Wol­ko się na­zy­wa.

Nie od­po­wie­dzia­łem na tę uwa­gę za­sto­so­wa­ną do mej pa­mię­ci; mil­cząc, usia­dłem do za­ła­twia­nia tyle razy w ży­ciu po­wta­rza­nej for­mal­no­ści.

Za chwi­lę we­ksel był go­tów. Wy­pra­wi­łem żyda, któ­ry przed wyj­ściem po­tra­fił we­tknąć mi jesz­cze w rękę kart­kę z za­pi­sa­nem imie­niem i na­zwi­skiem swe­go zię­cia. Po­pa­trzy­łem na ze­ga­rek – była czwar­ta; po­bie­głem więc po­spiesz­nie do no­ta­ry­usza, żeby pie­nią­dze dla ban­ku zło­żyć, bank bo­wiem był już o tej po­rze za­mknię­ty, a we­ksel do no­ta­ry­usza, do pro­te­stu ode­sła­ny.

Za­ła­twiw­szy tę spra­wę przed pią­tą, w swo­bod­niej­szem uspo­so­bie­niu uda­łem się do re­stau­ra­cyi dla spo­tka­nia się z Ro­ki­ty­nem.

W przed­sion­ku re­stau­ra­cyi ocze­ki­wał mnie słu­żą­cy, któ­ry z nie­zwy­kłą czo­ło­bit­no­ścią oświad­czył mi, że pan po­lic­maj­ster cze­ka już na mnie w osob­nym ga­bi­ne­cie. Wsze­dłem.

Ro­ki­tin sie­dział, oparł­szy gło­wę na rę­kach, za­du­ma­ny i smut­ny; nie za­uwa­żył na­wet w pierw­szej chwi­li mego wej­ścia, i do­pie­ro, gdv przy­sze­dłem na krok od nie­go, pod­niósł w tę­sk­nej ja­kiejś za­du­mie po­grą­żo­ne oczy i wy­cią­ga­jąc ku mnie rękę na po­wi­ta­nie, prze­mó­wił krót­ko:

– Dzię­ku­ję ci! Ja tak cze­ka­łem, my­śla­łem już, że nie przyj­dziesz.

– Wszak do­pie­ro w tej chwi­li pią­ta bije, mó­wi­łem, że wcze­śniej nie będę mógł, mia­łem za­ję­cie.

– Wiem, wiem, prze­pra­szam cię za nie­roz­sąd­ną ga­da­ni­nę, i dzię­ku­ję ci ser­decz­nie. Oh! ży­cie, psie ży­cie, so­ba­cza­ja żyżń! oparł zno­wu gło­wę na rę­kach.

– Kola! Kola! prze­mó­wi­łem doń ser­decz­nie, opie­ra­jąc mu rękę na ra­mie­niu – co to­bie jest? co ci cię­ży? nie go­dzi się tak pod­upa­dać na du­chu; po­wiedz, co ci cię­ży? co ci do­le­ga? może co po­ra­dzę, w ży­ciu cięż­kiem do­świad­cze­nia dużo na­bra­łem.

– Co mnie jest? od­parł, pod­no­sząc gło­wę i spo­glą­da­jąc po­nu­ro – co mi cię­ży? al­boż ja sam wiem, za­rżnij mnie, nie wiem, ot, tak, wszyst­ko mi zbrzy­dło, ż yżń na­do­je­la.

– Co ty mi ta­kie ab­sur­da ple­ciesz? Zmar­twie­nie ja­kieś masz, zgry­zo­ty, ztąd te smut­ki.

On nie zwra­cał pra­wie uwa­gi na moje py­ta­nia, tyl­ko pa­trzył na mnie cie­ka­wie.

– Zdrów, ru­mia­ny, we­so­ły na­wet – mó­wił jak­by sam do sie­bie. – Co ty ro­bisz? – zwró­cił się na­gle z py­ta­niem do mnie – co ty ro­bisz? jak ty ży­jesz? co cię na tym świe­cie trzy­ma? Mat­ka, po­wia­dasz, umar­ła, sio­stra za­męż­na, cóż ty ro­bisz? w kar­ty nie grasz? pi­jesz? co?

– Ani jed­no, ani dru­gie.

A… a… a… już się do­my­ślam, mi­łość ja­kaś ta­jem­na cię wią­że, po­wiedz mnie, mnie przy­ja­cie­lo­wi, o! ja cię z niej wy­le­czę, nie­war­to, wie­rzaj mi, że nie­war­to – i mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką.

– I to nie – od­par­łem, uśmie­cha­jąc się – za­ma­ło mam po­wa­bów, za ubo­gim na to, by wza­jem­no­ści gdzie­kol­wiek spo­dzie­wać się, a je­że­li ko­cham, to wiesz kogo, wiesz co… daw­niej, przed dzie­się­ciu laty mó­wi­łem ci o tem, a sta­ły je­stem.

– A… a… a… a… – za­wo­łał, wsta­jąc i dziw­nie pa­trząc na mnie – czy być może? – nie, nie, to chy­ba nie­praw­da, nie! wy Po­la­cy je­ste­ście naj­więk­szy­mi sza­leń­ca­mi na świe­cie! Ha! ha! ha! – śmiał się ner­wo­wo – za­wsze ta jed­na ukrzy­żo­wa­na, roz­szar­pa­na, krwią zbry­zga­na, oj­czy­zna!

Prze­stał śmiać się przy ostat­niem sło­wie; mil­cze­li­śmy obaj, on pa­trzał mi w oczy i wy­da­ło mi się, że tam gdzieś pod po­wie­ką łza wez­bra­ła i mgła pięk­ne oko mu prze­sło­ni­ła. Po chwi­li on pierw­szy za­czął mó­wić:

– Oj­czy­zna! oj­czy­zna, i swo­ją kie­dyś ko­cha­łem, pa­mię­tasz, gdy­śmy się ostat­ni raz wi­dzie­li; oh! jak ja ją ko­cha­łem, wiel­bi­łem – krew za nią pra­gną­łem prze­le­wać; ale dziś ja ją po­zna­łem, wiem czem jest: brr! brr! ścier­ka brud­na, plu­ga­wa, l adasz­czy­ca. Ja mam dziś dla swo­jej oj­czy­zny nie­na­wiść i wzgar­dę, ja nie mam oj­czy­zny! o! ty szczę­śliw­szy ode­mnie, ty ją masz za­wsze nie­zmie­nio­ną.

Słu­żą­cy wniósł zupę.

– Et! głup­stwo wszyst­ko – za­wo­łał na­gle – wód­ki się na­pij­my, w to jed­no jesz­cze dziś wie­rzę.

– Na­pij­my się – od­par­łem za­my­ślo­ny.

– Na­pij­my się – po­wta­rzał mi­mo­wol­nie, na­le­wa­jąc duży kie­li­szek ko­nia­ku, a dru­gi ta­kiż pod­su­wa­jąc ku mnie, – wiesz, żeby nie wód­ka, to nie war­to­by było żyć na świe­cie; br! w sio ga­do­it! i to ga­do­it! – do­koń­czył, od­su­wa­jąc z nie­sma­kiem wy­próż­nio­ny kie­li­szek – i ta mi dziś nie sma­ku­je

Za­sie­dli­śmy w mil­cze­niu do je­dze­nia, roz­mo­wa nie kle­iła się. Pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie Ro­ki­tin, zra­zu drżą­co i nie­śmia­ło, póź­niej, w mia­rę, jak się swe­mi wła­sne­mi sło­wa­mi za­pa­lał, co­raz płyn­niej po­sy­pa­ły mu się z ust. Ja, za­ję­ty opo­wia­da­niem, za­po­mnia­łem o je­dze­niu i pi­ciu, za­słu­cha­ny w cie­ka­we, a tak smut­ne dzie­je.

– Niech tam, co chcesz sądź o mnie – mó­wił – wszyst­ko mi jed­no, dziś mu­szę ka­mień z ser­ca zrzu­cić i to­bie wszyst­ko opo­wiem. Dzie­je ży­wo­ta, hi­sto­ryę Ni­ko­ła­ja Paw­ło­wi­cza Ro­ki­ti­na; słu­chaj uważ­nie, po­cie­chą to dla cie­bie bę­dzie i dla tej two­jej ukrzy­żo­wa­nej, po­cie­chą, bo ta­kich jak ja, ty­sią­ce dziś na tej świę­tej Rusi; ten rak, ta cho­ro­ba, co mnie po­że­ra, żre na­ród cały, na­ród wiel­ki, na­ród, któ­ry was zgniótł, może to kara Boża? – Hej! cze­ła­wiek, szam­pan­ska­wo – za­wo­łał i wkrót­ce na­le­wa­jąc wino do szkla­nek, zno­wu mó­wił.

– I mnie on­giś ży­cie uśmie­cha­ło się, i jam o wiel­kiej przy­szło­ści ma­rzył, jak ma­rzy­ło ty­sią­ce mło­dzień­ców, po tej sze­ro­kiej, pięk­nej zie­mi błą­dzą­cych. Każ­dy Ro­sy­anin, jak ma lat dwa­dzie­ścia, to snu­je cu­dow­ną przy­szłość dla sie­bie i swej oj­czy­zny. Co póź­niej z ma­rzeń tych robi się? Albo kar­ki opa­słe w ob­ro­że po­da­ją i na sie­pa­czy de­spo­ty­zmu się prze­ra­bia­ją, w diej­stwi­tiel­ny­je sztac­ki­je so­wiet­ni­ki, w se­na­to­ry idą, w ugła­ska­ne psy a wil­ki zmie­nia­ją się, lub tak, jak ja, jak ty­sią­ce in­nych, łań­cuch cią­żą­cy im tar­ga­ją, a gdy ob­ro­ża za­ci­śnię­ta przy­gnie­cie, gdy knut sma­ga­ją­cy za­nad­to do­ku­czy, zry­wa­ją się, szar­pią i wyją, jak psy wście­kłe. Póź­niej ich w ka­za­ma­ty, w ka­tor­gę szlą. Po­patrz się, wszyst­kie wię­zie­nia za­pcha­ne dziś ta­ki­mi.

Szklan­kę szam­pań­skie­go wina do ust pod­niósł i wy­pił ją jed­nym hau­stem, w oczach błysz­czał mu ja­kiś dzi­ki ogień; wi­docz­nie bo­le­sne wspo­mnie­nia roz­go­ry­czy­ły go, cier­piał strasz­nie.

Żal mi się bie­da­ka zro­bi­ło, przy­szła mi nie­wcze­sna myśl uspa­ka­ja­nia go – po­cie­sza­nia.

– Kola, słu­chaj, nie bluźń – prze­mó­wi­łem doń ser­decz­nie – bluź­nier­stwem jest mó­wić w ten spo­sób, gdy się ma oj­czy­znę wiel­ką i po­tęż­ną, któ­ra usług swych sy­nów po­trze­bu­je. Wie­rzaj mi! że my gdy­by­śmy na­szą w ta­kim sta­nie mie­li, to ża­den­by w po­dob­ny spo­sób nie bluź­nił.

– Ha! ha! za­śmiał się dzi­ko – to ty brat­ku bluź­nisz te­raz bluź­nisz po­rów­ny­wu­jąc tyl­ko. To na­sze całe nie­szczę­ście, to wa­sza wyż­szość, że wy ją ma­cie pięk­ną i wznio­słą, do ofia­ry, do pięk­nych czy­nów, do wy­trwa­ło­ści i za­par­cia się sie­bie sa­me­go po­bu­dza­ją­cą, a na­sza… ma­tusz­ka w roz­pu­ście żyje, za świę­tą nikt jej mieć nie może, ru­bla­mi tyl­ko ulu­bień­ców swych i po­chleb­ców wy­na­gra­dzać zdol­na.

– Daj­my temu po­kój – prze­rwa­łem, wi­dząc, że bądź­co­bądź roz­mo­wa na nie­bez­piecz­ne tory prze­cho­dzi – mów mi co o so­bie, co przez ten czas ro­bi­łeś?

– A co Mo­skal może ro­bić? słu­ży­łem. Wprost od was po­szli­śmy na Bes­sa­ra­bię do obo­zu, z wio­sną za Du­naj, w bi­twach by­łem, ofi­cer­ski krzyż Geo­r­gi­ja do­sta­łem; nie szu­kaj go okiem da­rem­nie, do ta­kie­go mun­du­ru go nie przy­pnę, z kam­pa­nii sztabs-rot­mi­strzem do Pe­ters­bur­ga wró­ci­łem.

Mój sta­ry, nie­bosz­czyk cie­szył się, przez sto­sun­ki do ka­wa­ler­gar­dów prze­niósł, a w rok po po­wro­cie z Tur­cyi, z mat­ką jak się do mnie wzię­li, tak oże­ni­li mnie.

Prze­rwał na­gle, rękę po bu­tel­kę wy­cią­gnął i peł­ną zno­wu szklan­kę na­lał, pa­trząc na bia­łe bań­ki gazu zwol­na w górę uno­szą­ce się, bez­myśl­nie po­wta­rzał:

– Oże­ni­li mnie, oże­ni­li, oże­ni­li.

Chcąc go wy­rwać z tej za­du­my bo­le­snej, za­py­ta­łem:

– Z kim by­łeś żo­na­ty? Z kim cię oże­ni­li?

– Oh! świet­nie mnie oże­ni­li, świet­nie – mó­wił, śmie­jąc się bo­le­śnie. – Oże­ni­li z księż­nicz­ką, błę­kit­na krew Ru­ry­ko­wi­czów w jej ży­łach pły­nę­ła, pięk­ną była jak bó­stwo grec­kie i bo­ga­ta.

Cały świat za­zdro­ścił, po­win­szo­wa­niom nie było koń­ca. I rok, pra­wie pół­to­ra roku, w nie­bie z nią prze­ży­łem. Ah! jak pięk­ną była.

Wkrót­ce po ślu­bie mój sta­ry umarł, nie­dłu­go póź­niej, po uro­dze­niu mego syna, mat­ka wi­dząc, że ja się ruj­nu­ję, zro­bi­ła te­sta­ment na ko­rzyść dziec­ka i sama na de­wo­cyę i plot­ki do Mo­skwy wy­je­cha­ła. My­śmy w Pe­ters­bur­gu zo­sta­li.

Co ty mo­żesz wie­dzieć? ty tego nig­dy nie zro­zu­miesz, jak my żyli; wy Po­la­cy o tera ży­ciu nie ma­cie wy­obra­że­nia, na to po­trze­ba być rus­skim, trze­ba mieć sze­ro­ką rus­ską na­tu­rę, i tyl­ko rus­ska ko­bie­ta z naj­wyż­szych sfer, po­tra­fi czło­wie­ka oto­czyć tą sub­tel­ną, naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ną roz­ko­szą. Ży­li­śmy tak pół­to­ra roku, i w pło­mie­ni­stem tem ży­ciu spa­li­łem wszyst­ko, co po­sia­da­łem: ma­ją­tek po ojcu odzie­dzi­czo­ny, ide­ały moje mło­dzień­cze, wia­rę w na­ród i w sie­bie sa­me­go, wia­rę w cześć i nie­ska­zi­tel­ność żony, ho­nor mój wła­sny.

Ona, gdy zo­ba­czy­ła, że ja już nic oprócz dłu­gów nie po­sia­dam, po­rzu­ci­ła mnie, dziec­ko za­bra­ła. Sza­tan nie ko­bie­ta, sza­tan w naj­pięk­niej­szem ludz­kiem cie­le.

W puł­ku nie było co ro­bić, dłu­gi ci­snę­ły; wzią­łem dy­mi­syę, do­sta­łem do­bre miej­sce w za­rzą­dzie stad­nin rzą­do­wych, po­je­cha­łem na pro­win­cyę.

Zda­wa­ło mi się, że od­żyć po­tra­fię; rok ci­cho upły­nął, rany za­bliź­nia­ły się po­wo­li, aż tu zno­wu na­sła­nie ja­kieś – dru­ga ko­bie­ta w ży­cie mi się wci­snę­ła, jak pa­so­żyt wszyst­kie człon­ki oplo­tła i krew a soki naj­ży­wot­niej­sze pije. To już nie księż­nicz­ka, nie wiel­ka dama, żona ma­łe­go urzęd­nicz­ka, czy­now­ni­cza żena.

Po­zna­łem ją w gu­ber­skiem mie­ście, sama mi się na szy­ję rzu­ci­ła; w mie­siąc póź­niej męża opu­ści­ła i od tego cza­su u mnie miesz­ka. Prze­klę­ta, nie­na­wi­dzę jej, a po­zbyć się nie mogę. Nie­na­sy­co­na, przez nią miej­sce w za­rzą­dzie stad­nin stra­ci­łem, przez nią nig­dzie miej­sca utrzy­mać nie mogę i do­sze­dłem do tego, żem po­li­cyj­nym urzęd­ni­kiem tu u was, w jugo-za­pad­nom kra­je. Nie, ja nie wy­trzy­mam dłu­żej, ja osza­le­ję, ja so­bie ży­cie od­bio­rę. Słu­chaj, jaką ja służ­bę peł­nię"? do cze­go mnie uży­wa­ją? co ja dziś, dziś rano zro­bi­łem?

Ze­rwał się z krze­sła, mun­dur po­roz­pi­nał i cięż­ko od­dy­cha­jąc, prze­cha­dzał się mil­cząc po ma­łym ga­bi­ne­cie. Po chwi­li ka­zał po­dać so­do­wej wody i do­law­szy do niej ko­nia­ku, peł­ną szklan­kę po­sta­wił przed sobą, zwol­na po­pi­ja­jąc.

Ja mil­cza­łem głę­bo­ko, w smut­nych my­ślach po­grą­żo­ny; żal mi było czło­wie­ka, żal zdol­no­ści tych nie­zwy­kłych i za­pa­łu szla­chet­ne­go, tak strasz­nie zmar­no­wa­nych.

Po kil­ku mi­nu­tach, gdy uspo­ko­ił się tro­chę, za­czął mó­wić zno­wu, głos mu tyl­ko drżał chwi­lo­wo, kurcz go ja­kiś chwy­tał.

– Dziś rano – mó­wił – po­sze­dłem do gu­ber­na­to­ra z do­kła­dem. Jewo pre­wo­scho­di­tiel­stwo był w złym hu­mo­rze, coś nie­mi­łe­go od je­ne­rał-gu­ber­na­to­ra mu­siał do­stać, bo zrzę­dził nie­zno­śnie całe pół go­dzi­ny; póź­niej wziął do rąk dużą ja­kąś ko­per­tę, opa­trzo­ną pie­czę­cia­mi tre­tio­ho od­die­le­ni­ja i po­da­jąc mi ją, po­wie­dział:

– Po­je­dziesz pan za­raz z żan­darm­skim ofi­ce­rem na Or­miań­ską uli­cę, tam w domu Ku­li­ka miesz­ka Anna Fio­do­rów­na Pień­ko, pra­wo­sław­na, lat dwa­dzie­ścia dwa, re­wi­zyę w domu zro­bić, pro­to­kół spi­sać i aresz­to­wać na­tych­miast.

Ko­per­tę roz­pie­czę­to­wa­ną mi po­dał i do­dał su­chym urzę­do­wym to­nem:

– Ślicz­nie u nas idzie, pen­sye rzą­do­we bie­rze­my, roz­kosz­nie ży­je­my, a nie wie­my o spi­skach po­li­tycz­nych, któ­re nam się tu pod bo­kiem lę­gną, aż z Pe­ters­bur­ga mu­szą nam o tem do­no­sić.

Wy­sze­dłem, ukło­niw­szy się tyl­ko.

Za chwi­lę by­łem w swo­jej kan­ce­la­ryi, po­sła­łem na­tych­miast po żan­darm­skie­go ofi­ce­ra, a sam wy­do­by­łem z ko­per­ty znaj­du­ją­cy się tam pa­pier. Był­to wy­raź­ny roz­kaz zro­bie­nia re­wi­zyi, prze­słu­cha­nia i spi­sa­nia pro­to­ko­łu, a osta­tecz­nie aresz­to­wa­nia i wy­sła­nia do Pe­ters­bur­ga Anny Fio­do­rów­ny Pień­ko, z po­wo­du, że zna­le­zio­no u jej ko­chan­ka, na­rze­czo­ne­go może, stu­den­ta me­dy­cy­ny Cze­pu­chi­na, po­są­dzo­ne­go o na­le­że­nie do po­li­tycz­ne­go spi­sku – mi­ło­snej ko­re­spon­den­cyi. Ska­mie­nia­łem, za­sta­no­wiw­szy się nad lo­gi­ką tego roz­ka­zu, a jed­nak czar­no na bia­lem.

We­zwa­ny ofi­cer nie ka­zał dłu­go na sie­bie cze­kać; po­ka­za­łem mu roz­kaz, i za­raz, wziąw­szy kil­ku po­li­cy­an­tów, po­je­cha­li­śmy na wska­za­ne miej­sce.

– Słu­chaj! słu­chaj! – za­wo­łał, zry­wa­jąc się z krze­sła i pa­trząc roz­iskrzo­ne­mi, dzi­kie­mi oczy­ma – słu­chaj, ja, ja Ro­ki­tin mu­sia­łem to ro­bić. Nie za­po­mnę nig­dy dnia tego, tej chwi­li okrop­nej, ohyd­nej; dużo rze­czy wstręt­nych wi­dzia­łem, w wie­lu sam udział bra­łem, ale ta­kie­go przej­ścia nie pa­mię­ta­ni, co za upodle­nie!

Przy­je­cha­li­śmy. W ma­łym dom­ku na po­dwó­rzu miesz­ka­ła ta Pień­ko wraz z mat­ką sta­rusz­ką, obie ko­bie­ty cięż­ko na ka­wa­łek chle­ba pra­co­wa­ły, cór­ka do­po­ma­ga jed­nak mat­ce.

We­szli­śmy do pierw­szej izby, sta­rusz­ka taka su­cha, taka bia­ła, taka ja­kaś nie­win­na, za­ję­ta była pra­so­wa­niem bie­li­zny. Oczy od pra­cy ze zdzi­wie­niem pod­nio­sła i po­wie­dzia­ła, że: za­pew­ne po­my­li­li­śmy się wcho­dząc tu. Nie my­śmy się po­my­li­li, ale tam w gó­rze mylą się bez­u­stan­ku, mylą się okrop­nie.

Na ha­łas spo­wo­do­wa­ny na­szem wej­ściem, otwo­rzy­ły się drzwi dru­giej izby i w nich po­ka­za­ła się po­stać mło­dej, przy­stoj­nej, zdro­wej dziew­czy­ny, po za nią ci­snę­ło się do drzwi kil­ka głó­wek dzie­cię­cych.

– Czy tu miesz­ka Anna Fio­do­rów­na Pień­ko – za­py­ta­łem su­ro­wo dla do­da­nia so­bie od­wa­gi, bo w rze­czy sa­mej czu­łem co­raz bar­dziej ohy­dę swej roli.

– Tu – od­par­ła dziew­czy­na, zwra­ca­jąc zdzi­wio­ne oczy na mnie i na mo­ich to­wa­rzy­szy. – Ja nią je­stem.

Kurcz ja­kiś w gar­dle głos mi ta­mo­wał, wstyd ogar­ny­wał co­raz strasz­niej­szy; nie wie­dzia­łem, co mam mó­wić? co z sobą zro­bić?

– Czy­je to dzie­ci? – za­py­ta­łem bez­myśl­nie, wska­zu­jąc na czte­ry prze­stra­szo­ne dziew­czyn­ki – czy­je?

– Są­sia­dów!

– Co one tu ro­bią? – py­ta­łem da­lej, a wście­kłość mnie ja­kaś ogar­ny­wa­la, wście­kłość na sie­bie sa­me­go, na rząd, na świat cały.

– Przy­szły się uczyć do mnie – od­po­wia­da­ła dziew­czy­na – dwie pra­wo­sław­ne, a dwie ży­dó­wecz­ki; uczę je czy­tać wol­nym cza­sem, pie­nię­dzy za to nie bio­rę, spy­taj­cie ro­dzi­ców. – Dzie­ci tym­cza­sem ci­cho pła­kać za­czę­ły, tu­ląc się do niej.

Płacz ten ci­chy, przez cia­ło aż do du­szy mi się­gnął, i tam za­tar­gał naj­draż­liw­sze­mi stru­na­mi, sam omal że nie roz­pła­ka­łem się. Oprzy­tom­nił mnie wzrok ofi­ce­ra i po­li­cy­an­tów, ze zdu­mie­niem na mnie pa­trzą­cych. Spoj­rze­nia te obu­dzi­ły we mnie dzi­kie ja­kieś in­stynk­ty, gdzieś tam w głę­bi du­szy drze­mią­ce do­tych­czas, zwie­rzę dzi­kie ock­nę­ło się we mnie, ude­rzy­łem nogą w pod­ło­gę i wrza­sną­łem tak sil­nie, że aż szy­by w oknach za­drża­ły.

– Mał­czat'! ja cie­bie, ja cie­bie Anno Fio­do­row­no każę aresz­to­wać, ty, ty, mia­tież­ni­ca – i zwró­ci­łem się z tym sa­mym wrza­skiem do onie­mia­łych po­li­cy­an­tów i ofi­ce­ra – rób­cie wa­szą po­win­ność – wo­ła­łem – rób­cie re­wi­zyę, pisz­cie pro­to­kół, aresz­tuj­cie.

– Ja nie­win­na! – za­wo­ła­ła sta­rusz­ka – za co mnie wię­zić?

– Ona nie­win­na! – ję­cza­ła sta­rusz­ka – Wa­sze Wy­so­ko­ro­die ona nie­win­na, nie­win­na, zo­staw­cie mi ją, ja sta­ra, bez niej, bez mo­jej po­cie­chy z gło­du umrę – i wy­cią­gnę­ła do mnie su­che, cien­kie ręce i wnet bez zmy­słów do nóg mi się zwa­li­ła.

Dzie­ci za­czę­ły pła­kać spa­zma­tycz­nie, roz­dzie­ra­ją­co.

– Rób­cie, co do was na­le­ży – za­wo­ła­łem do pod­ko­mend­nych i jak sza­lo­ny wy­le­cia­łem na dzie­dzi­niec, a jęk tej sta­rej za mną. Ha! sły­szę go jesz­cze, w mózg mi się wpił. Do­pa­dłem do­róż­ki, ka­za­łem się wieźć za mia­sto, hen w pole, a krzyk ten roz­dzie­ra­ją­cy biegł za mną. Ona nie­win­na, ona nie­win­na!

Po go­dzi­nie jaz­dy po za mia­stem, przy­je­cha­łem tu, chcia­łem upić się, krzyk ten za­głu­szyć, ro­ba­ka za­lać, i cie­bie tu za­sta­łem.

Usiadł cięż­ko, bez­wład­nie pra­wie padł na krze­sło, gło­wę zwie­sił na pier­si, od­dy­chał cięż­ko, na twarz mu wy­stą­pił ce­gla­sty, nie­na­tu­ral­ny ru­mie­niec, z ust wy­ry­wa­ły się bez­ład­ne, ury­wa­ne sło­wa.

oj­czy­zny? co?

Ha! wszyst­ko ci po­wie­dzia­łem. Co za­zdro­ścisz mi na­ro­do­wej chwa­ły? Nie! na Boga, nie, nie wszyst­ko jesz­cze wiesz o mnie, ale to ostat­nie naj­trud­niej po­wie­dzieć.

– Daj temu po­kój – prze­rwa­łem mu sta­now­czo – je­steś cho­ry, krew ci do gło­wy bije; chodź­my gdzieś, chodź­my na dwór przejść się tro­chę, póź­niej mi kie­dyś do­koń­czysz, te­raz chodź.

I gwał­tem pra­wie wy­cią­gną­łem go z re­stau­ra­cyi.

* * *

Wy­szli­śmy. Ciem­no już było, cień wy­so­kich do­mów za­le­gał uli­ce i tyl­ko miej­sca­mi smu­gi ja­sne­go, księ­ży­co­we­go świa­tła prze­dzie­ra­ły się tu i owdzie przez luki po­mię­dzy do­ma­mi po­zo­sta­wio­ne.

Szli­śmy obok sie­bie mil­cząc, w smut­nych my­ślach po­grą­że­ni; za­sta­na­wia­łem się nad fa­ta­li­zmem, któ­ry tego szla­chet­ne­go i do­bre­go czło­wie­ka na dno prze­pa­ści po­py­cha i ze­pchnie go tam nie­chyb­nie; ra­tun­ku dlań nie wi­dzia­łem.

On wi­docz­nie prze­czuł moje my­śli, bo ozwał się na­gle:

– At! prze­ży­ło się, prze­szłość nie po­wró­ci, przy­szłość, ja nie mam przy­szło­ści; tak żyć, jak te­raz, nie po­tra­fię.

Nie od­po­wie­dzia­łem mu; nie wie­dzia­łem, co mu mam od­po­wie­dzieć. Szli­śmy zno­wu w mil­cze­niu, prze­ci­ska­jąc się po­mię­dzy dość tłum­nie snu­ją­cą się po chod­ni­kach lud­no­ścią.

Wresz­cie zna­leź­li­śmy się na bul­wa­rze. Daw­ny to ogród ostat­nie­go ko­men­dan­ta Ka­mień­ca z ręki Rze­czy­po­spo­li­tej, je­ne­ra­ła Wita; po nim już tyl­ko Złot­nic­ki się upa­mięt­nił. Po­mię­dzy sta­re­mi mu­ra­mi for­ty­fi­ka­cyi nie­wiel­ki ogró­dek, sta­rych roz­ło­ży­stych aka­cyj pe­łen.

Lu­dzi tu i dnia tego dość było. Z drew­nia­ne­go bu­dy­necz­ku, w któ­rym gnieź­dzi­ła się tru­pa ak­tor­ska, let­ni te­atr! do­by­wa­ły się fał­szy­we dźwię­ki ży­dow­skiej ka­pe­li, a licz­nie na bul­wa­rze zgro­ma­dzo­na pu­blicz­ność, albo ku­pi­ła się u wej­ścia do te­atru, lu­bu­jąc się fal­szy­we­mi to­na­mi, lub też roz­sy­pa­na gru­pa­mi po­mię­dzy drze­wa, roz­ko­szo­wa­ła się świe­żem po­wie­trzem i ja­snem księ­ży­co­wem świa­tłem.

Za­cia­sno nam i tu było. Lu­dzie i lu­dzie wo­ko­ło, a on wi­docz­nie nie pra­gnął ich dziś wi­dzieć; szedł cią­gle na­przód, ja opaź­nia­jąc się tro­chę, za nim. Scho­dzi­li­śmy wąz­kie­mi, dość stro­mo w dół spusz­cza­ją­ce­mi się ście­ży­na­mi, na niż­szą te­ra­sę Wi­to­we­go ogro­du.

Bal­sa­micz­na woń kwia­tu aka­cy­owe­go prze­peł­nia­ła at­mos­fe­rę. Prze­ci­ska­ją­ce się po­mię­dzy buj­ne li­ście roz­wi­nię­tych już drzew pro­mie­nie księ­ży­co­we, cza­ro­dziej­skim uro­kiem oka­la­ły tę oazę ro­ślin­no­ści, wtło­czo­ną po­mię­dzy masę mu­rów ści­śnię­te­go mia­sta.

Do­szli­śmy do skra­ju, koń­ca ogro­du. Ol­brzy­mie po­nu­re mury przed­wie­ko­wych ba­sty­onów, dro­gę ku da­lej otwie­ra­ją­cej się sto­czy­sto­ści – prze­pa­ści ta­mu­ją, przez pa­ra­pet tyl­ko wąz­ki drew­nia­ne­mi szta­che­ta­mi prze­gro­dzo­ny, moż­na było w dół po za mury, w ko­ry­to Smo­try­cza spoj­rzeć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: