- W empik go
Z ciężkich dni. Tom 2 - ebook
Z ciężkich dni. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 275 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pani Łobodzina jechała w bryce; pan Łoboda jechał na koniu, służąc w ten sposób za rodzaj zbrojnego przykrycia względem żony. Podróż odbywała się powolnie, żyd konie oszczędzał i na ponaglające go do pośpiechu uwagi – odpowiadał niezmiennie: że jedzie tak prędko, jak prędzej nie można. Wywijał nad końmi batogiem, lejcami je targał i wołał przeciągle: – Wiuu!… het'!… het'!… Koni atoli wołanie to nie obchodziło wcale. Nie zmieniały truchta, zwanego technicznie kłusikiem świńskjm i kłusikiem tym unoszona bryka toczyła się traktem, prowadzącym przez Podhajczyki, Złoczów, Zborów, Tarnopol, Zbaraż w dolinę Słuczy, w której Stary Konstantynów leży.
Młoda kobieta, która, wsiadając dopiero do bryki, spojrzała po za siebie i wskutek spojrzenia tego doznała takiego uczucia, jakby wpadała w otwierającą się pod stopami jej ziemię, uspokajała się powoli, oswajała się z położeniem własnem, godziła się wreszcie z losem, mającym dla niej urok otoczony zagadkowością zatrważającą. Trwoga pochodziła głównie od wojewodziny. W towarzystwie pani tej napoiła się przekonaniami, które krok jej potępiały stanowczo. Miała się za zbrodniarkę. Że podobne o samej sobie mniemanie być musi zatrważającem, więc też, w pierwszych zwłaszcza chwilach, czuła się do ziemi niby przybitą, uważając krok swój za dogodzenie sobie; dogodzenie, do tej samej odnoszące się kategorji, co ugryzienie jabłka przez Ewę. Serce jej, zranione mocno, kochało i bolało. Powoli jednak, w miarę jak się bryka coraz to dalej ode Lwowa odtaczała, ból zmniejszał się. Poczęła spoglądać w przyszłość coraz to spokojniej i swobodniej. Na popasach i noclegach Prokop opowiadał o rodzicach swoich, o wiosce zacisznej, o tem zresztą, że on, po otrzymaniu blizn tyle, ile od urodzenia lat liczy, pragnie wypocząć przez lat kilka. Pani Krystyna opowiadanie to wzięła za punkt wychodni rozmyślań nad przyszłością własną i doznawać poczęła ulgi niewysłowionej. Ostatecznie bowiem, cóż się stało? Oto, wyszła za mąż, wbrew woli wojewodziny i w brew ojca woli. Był to w oczach jej występek, zapewne. Lecz jakież to występki nie przebaczają się?
Czyż Bóg przebłagać się nie da? O tem ostatniem nie wątpiła. Stanowiło to punkt główny, zaznaczający w niej zwrot ku uspokojeniu wewnętrznemu. Pozostawali: wojewodzina i ojciec, wojewodzina za nieprzyjaciół i grzeszników modląca się i biczująca, ojciec kochający. Przebaczenie przeto uśmiechało się jej w przyszłości, bliższej nieco lub dalszej; w najbliższej przedstawiało się jej życie wspólne z człowiekiem, którego ukochała całą duszy potęgą, któremu ufała nieograniczenie. Miała zaś o nim wyobrażenie tak wysokie, że przebaczenia ze strony Boga i ludzi spodziewała się, jeżeli nie dla siebie, to dla niego. Uspokajała się więc stopniowo, odzyskiwała nawet humor za sprawą Prokopa, który ją rozweselać i śmieszyć umiał. Do Tarnopola przyjechali w piątek wieczorem, przed zejściem pierwszej na niebie gwiazdy, to jest, przed szabasem. Wypadało zatrzymać się nazajutrz na dzień cały. Pani Krystyna wyraziła z tego powodu zadowolnienie.
– Podoba ci się w Tarnopolu?… – zapytał Prokop.
– Nie to… – odrzekła. Chcę się jeno pomodlić i wyspowiadać…
– Możemy więc pozostać i przez niedzielę jeszcze…
Młoda kobieta z wdzięcznym w oczach wyrazem popatrzyła na męża.
Pozostali w Tarnopolu przez sobotę i niedzielę. Pani Łobodzina od rana do południa przebywała w kościele na modlitwie ustawicznej a gorącej. Chodziło jej o pogodzenie się z Bogiem. Spowiadać się przyszło jej u staruszka jakiegoś, księdza, który snać wywiązał się z zadania należycie, albowiem odeszła od konfesjonału zadowolniona. Nastąpiła w niej widocznie z sumieniem zgoda, która się w następujących do męża wypowiedzianych wyraziła słowach: – Odrodziłam się na nowo… Tarnopol pamiętnym mi będzie… Byłam smutna… znalazłam tu pociechę i pokrzepienie… Słowa te odnosiły się zapewne do nauk, przez staruszka księdza udzielonych. Prokop odpowiedział: – W pobraniu się naszem wyraźnym jest palec Opatrzności… – A tak… zaiste!… – odrzekła młoda kobieta z namysłem. – Gdybym jak myślał i obmyślał, nie mógłbym zdarzeń tak ułożyć, jak one ułożyły się same… – Przyszedłeś do ogrodu… – Przyszedłem… ot tak sobie… przez pamięć na to, żeśmy tam pierwszą mieli schadzkę… Nie spodziewałem się wcale zastać tam ciebie… Gdym zaś zastał, to, gdyby nie wyrzucenie mnie z pałacu przez marszałka, gdym był raz pierwszy ranny, gdyby nie odesłanie mnie do Bernardynów, nie wiedziałbym co począć… Widzisz więc, jak to wszystko Pan Bóg zrządził…
– Tak, zaprawdę…
Pani Krystyna znajdowała trafnym wywód męża, który taką zakończył sentencją:
– Jak z małej chmurki wielki niekiedy deszcz, tak często z niepozornych przyczyn wielkie powstają rzeczy… Kto wie… do czego jeszcze nasze doprowadzić może małżenstwo!…
– Ach! byle doprowadziło nas do spokojnego, po Bogu życia!… – zawołała..
– Hm?… Po Bogu?… tak… Co się zaś spokoju tyczy, to, kto wie…
– Przecież powiadasz, że w domu pozostaniesz!… – odrzekła protestacji tonem.
– W pierwszych chwilach… tak… Później jednak, jeżeliby zawierucha jaka przyszła, czyżbyś chciała, ażebym za piecem siedział?…
– Może też Bóg miłosierny odwróci zawieruchy od nas?… – westchnęła.
– Daj Boże… W razie takim uprawiać będę zagon ojcowski, ty zaś będziesz siała marchew, pasternak, przesadzała z rozsadnika wysadki, doglądała drobiu… Cóż?… – zapytał, widząc że się żona uśmiechnęła – podoba się to tobie?…
– Podoba się – odrzekła – tylko, jam tego nie robiła, to nie wiem, czy potrafię…
– Matka ci moja pokaże… O! jak ona umie to wszystko… Bylebyś jeno nauczyć się chciała…
– Jakżebym zechcieć nie miała!…
– U nas nie tak, jak u wojewodziny… Zabraknie ci niejednego…
– Ale mi nie zabraknie ciebie… – odparła młoda kobieta z rzewnem w oczy mężowskie spojrzeniem.
Na takich i tym podobnych rozmowach upływał młodemu małżeństwu w Tarnopolu czas, który się przedłużył nadspodzianie. W niedzielę jeszcze popołudniu zasłociło się. Drobny deszczyk padać począł. Niebo zasuły chmury szare i zrobiła się pluchota. W poniedziałek powstawali rano, gotując się do podróży dalszej, lecz żyd furman przyszedł z przedstawienim i prośbą.
– Trzeba się boga nie bać, żeby jechać na czas taki… Na drodze błoto niech Pan Bóg broni…
Murowane szosy nie istniały jeszcze; czarnoziem podolski ma własność rozmakania do głębi i formowania się, jeżeli nie w kaszę, to w lemieszkę, pochłaniającą koła po osie. Ta zwłaszcza ostatnia straszną jest dla podróżnych. Konie idą niby u pługa i nie zawsze uciągnąć są w stanie.
Przedstawienie przeto żyda miało racją za sobą.
– Jeżeli wielmożny pan rozkaże – mówił – to ja zaprzęgam natychmiast… Ale będziemy się wlekli, noga za nogą… A broń Boże Tatarów, to i uciec nie będziemy mogli…
– Co ci się Tatarzy śnią!… – ofuknął Prokop.
– Ny… ja nie wiem… Ludzie gadają, że się za Zbarażem włóczą…
– Jaż przybył ztamtąd… Jak dawno?… dwa tygodnie temu…
– Niech będzie, że ich nie ma… to błoto!… deszcz! kiśnie!… aj waj!… konie zamorzą się i gdzieś na środku drogi ustaną…
– Ha!… – ruszył Prokop ramionami. Cóż ty na to? – zapytał żony.
– Ja?… byle z tobą, mój miły!…
– Zgadzasz się na doczekiwanie się w Tarnopolu pogody?…
– jeżeli nie można inaczej…
– Ale… – zwrócił do żyda mowę – paś konie dobrze, ażebyś, gdy pogoda nastanie, jechał jak należy…
– Niech się wielmożny pan o jazdę nie turbuje…
Pobyt w Tarnopolu, który się do dni kilku przeciągnął, pobyt w gospodzie żydowskiej nie przykrzył się pani Łobodzinie. Prokop był z nią ustawicznie prawie. Rozpowiadał, jeżeli nie o przygodach własnych, to o przyszłemi pożyciu na wsi. Pani Krystyna wynalazła sobie robótkę jakąś, którą wspólnie z Franusią robiła. Nie małą przytem rozrywkę sprawiała jej nowość położenia. Pogodziwszy się z sumieniem, czuła się szczęśliwą i większe jeszcze niebawem przewidywała szczęście. Prokop wtajemniczył ją w stosunki swoje domowe, tak, że pomimo, iż nigdy w życiu ojca jego ni matki nie widziała, znała ich już i kochała. Przeczucie nie nasuwało jej nic złego. Czas upływał szybko.
Aż wypogodziło się nakoniec i żyd sam przypomniał o jechaniu dalszem.
Nie przeczuwała nic złego, mimo to z Tarnopola wyjeżdżać się jej nie chciało. Czuła się tu tak szczęśliwą! Nie było jednak rady.
Ziemia namoczona przez dni kilka nie oschła jeszcze tak, ażeby droga ztwardła. Jechano noga za nogą i zawleczono się na noc nie dalej jak do Zbaraża, kiełbasami sławnego.
W Zbarażu dziwny jakiś, niepojęty opanował ją smutek. Przywiozła go sobie, jak się zdaje, z drogi. Przez dzień cały w bryce siedziała, aż sobie boki poodsiadywała. Lecz nie była to racja dostateczna do wytłumaczenia ucisku jakowegoś, jaki doznawała w duszy. Płakać się jej chciało; wstrzymywała się atoli przez wzgląd na Prokopa, który przeciwnie swobodny był i wesół. Wesołość męża sprawiała jej przykrość niejaką, za którą sama siebie karciła, tłumacząc ją w sposób następujący:
– Dojeżdża do domu… do ojca i matki… nie dziw przeto, że mu to uciechę sprawia…
Usiłowała okazywać się wesołą, co jej przyszło z łatwością, dzięki znużeniu towarzyszy podróży, przeszkadzającemu zwracać na nią uwagę. Prokop i Franusia ledwie się na nogach trzymali. Pani Krystyna znużoną była także, mimo to długo z wieczora zasnąć nie mogła, pod wpływem ucisku onego, o którym wspomnieliśmy wyżej. Zasnęła nad ranem, nie na długo jednak. O dnia świtaniu wstawać musiała.
Podróż dalsza była ciągiem jednym trudów i niewygód, w których rozwijał się w pełni całej geniusz zaradczy Prokopa. Pogoda wprawdzie sprzyjała i droga przysychała… lecz od Zbaraża wjeżdżano w krainę, dziś nie nader hojnie w przytuliska dla podróżnych zaopatrzoną, w czasach zaś owych, z racji zamieszek wewnętrznych, pozbawioną prawie zupełnie karczem i zajazdów. Pozostawało jeszcze drogi dni trzy, drogi złej i ciężkiej. Żyd w dniu pierwszym jechał dobrze, zaciągnął na noc do Bazalii. Pani Krystyna upadała z fatygi i nie wzmocniła sił na noclegu nędznym, jaki tam odbyć musiano w domu, w którym siana nawet na posłanie dostać nie można było, nie mówiąc nic o posiłku jakim takim. Prokop wynalazł i siano i jaja i mleko; okrył żonę na noc burką własną i w ten sposób zabezpieczył ją od wpływu chłodu nocnego, mającego przystęp wolny przez okna bez szyb i bez okiennic.
– Nie długo już… – pocieszał – Dwa dni jeszcze podróży takiej… W Krasiłowie nocleg będzie wygodniejszy; w Starym Konstantynowie jeszcze wygodniejszy… a ze Starego Konstantynowa mil dwie… przyjedziemy do domu na obiad…
I tłumaczył powody ruiny i niedostatku.
– Widzisz… tędy przechodziły burze wielkie… zbaraska i zborowska… Od czasu owego upłynęło lat nie mało; lata te atoli nie upłynęły w spokoju. Dla tego to ludzie nie zabudowują się…
Młoda kobieta zasnęła i snem pokrzepiona, wstała nazajutrz na trudy dalsze, które się zakończyły dnia tego w Krasiłowie. W Krasiłowie, w rzeczy samej nocleg był wygodniejszy, zrywać się rano nie trzeba było. Pozostawało jeno mil trzy do Starego Konstantynowa. Na upartego można było zaciągnąć na miejsce, na wieś rodzicielską; ale w Konstantynowie przenocować wypadało, a to tak dla złej drogi, jako też dla dogodzenia pani Krystynie, która wstęp w progi domowe męża zaznaczyć pragnęła przejściem przez dom boży. Wioska ojca Prokopa należała do parafji starokonstantynowskiej. Chciała się pomodlić i wyspowiadać. Prokop zamierzał zamówić na intencją jej nabożeństwo solenne – troszczył się jeno o to… czy zastanie proboszcza w domu.
Z Krasiłowa da Starego Konstantynowa dwie były do wyboru drogi: jedna na Kuzmin, gdzie przejeżdżać należało groblę na Słuczy, znajdującą się zazwyczaj w stanie opłakanym, druga na Mołczany, prowadząca pod górę i z góry. Żyd furman wybrał tę ostatnią. Pod górę wyjeżdżało się z Mołczan, o milkę od Krasiłowa, następnie zaś jechało się wciąż z góry i z góry do samego Konstantynowa.
Dzień był pogodny, sierpniowy – słońce łagodnym świeciło blaskiem; po polach wałęsały się pajęczyny, czepiając się chwastów i powiewając na takowych na kształt flag na masztach okrętowych; w powietrzu dzwoniły skowronki; na drodze furkały pośmieciuszki. Przejechano przez las werchniacki, w którym furman zatrzymał się dla wytchnięcia koniom, i jechano już pochyłością staczającą się ku Słuczowi. W dali widać już się dawał Stary Konstantynów. Szkapy żydowskie, czując snać obrok, raźniej pomykały. Prokop z konia co chwila nachylał się ku budzie, sygnalizując żonie raz po raz, to zamek kniaziów Ostrogskich, to wieże kościelne, to inny jakiś wystający budynek i opowiadając losy miasta, zdobywanego, zburzonego, odbudowywanego, gdy naraz od budy odskoczył i spiąwszy konia ostrogami, pogalopował naprzód nieco. Wnet jednak wrócił i na furmana zawołał z akcentem ostrzegającym:
– Poganiaj no!…
Furman raźniej lejcami potargał, batog podniósł i już nim nie wywijał jeno, a smagał kolejno i z przyciskiem dyszlowego i orczykowego. Bryczka potoczyła się szybko. Pani Krystyna głowę z budy wychylając i oglądając się, zapytała oznaczającym zaniepokojenie niejakie głosem:
– Co to?…
– Nic!… bądź spokojna!… Siedź jeno w głębi budy!… – odpowiedział Prokop, powtarzając żydowi poprzednie polecenie: Poganiaj!…
– Aj waj… – odezwał się żyd głosem strwożonym i nakoniec cmokał a cmokał.
Bryka toczyła się szybko. Obok niej czwałowali Prokop i pachołek jego, zdejmując z ramion muszkiety i przygotowując pistolety.
– Na Boga!… – zawołała młoda kobieta. – Co to znaczy?…
Znaczyło \to, że na polu z boku pokazała się jeźdzców kupa, w których wprawne Prokopa oko rozpoznało Tatarów.
Jeźdźce zbliżali się ku drodze, zachodząc bryce na przełaj. Znajdowali się w oddaleniu znacznem i posuwali się powoli zrazu, lecz zoczywszy snadź pojazd, spieszyć poczęli, okazując zamiar zabiegnięcia z przodu. Uniknięcie skotkania z nimi polegało natem, ażeby się im wyprzedzić nie dać. Gdyby ścigali, była nadzieja, że nie dościgną. Dla tego to Prokop nakazywał żydowi pośpiech, dodając zarazem co chwila:
– Uważaj… drogi się trzymaj!… nic się nie bój!…
Pani Krystyna domyślała się… co zaszło. Usunęła się w głąb budy, przycisnęła się do Franusi i odmawiać poczęła w głos: "Kto się w opiekę."
Z pomiędzy Tatarów, których nie było więcej jak pół setni, wysforowało się kilku na szybszych koniach i pędziło z krzykiem. Prokop z muszkietem w pogotowiu, miał ich na oku. Nagle konia osadził, wziął na cel, strzelił i z najezdców jeden koziołka wywrócił.
– Poganiaj!… – krzyknął na żyda, zarzucając strzelbę na plecy i wydobywając pistolet; – każdemu, co się zbliży, dam odprawę taką… a jeno uważaj i drogi się trzymaj!…
Los jaki jednego z nich spotkał, nie powstrzymał Tatarów. Pędzili, leżąc prawie koniom na szyjach i trzymając spisy naprzód.
– A no!… – Po niejakimś czasie odezwał się Prokop do pachołka. – Pal ty!…. złóż się jeno dobrze…
Pachołek wziął na cel, strzelił i konia trafił.
– Dobrze!…. Muszkiet na plecy zarzuć! pistolety przygotój!…
Niebawem nadeszła potrzeba użycia pistoletów, wystrzały jednak pistoletowe nie tak się okazały skuteczne. Kilku jeźdzców, z boku na polu się trzymających, pędzili z bryką na równi, inni tłumnie dojeżdżali z tyłu.
– Poganiaj!… – od czasu do czasu powtarzał Prokop.
Żydowi nie potrzeba było powtarzać tego. Smagał konie batogiem, jadąc pod eskortą Prokopa i pachołka, którzy nie mając już czasu do nabicia broni palnej, towarzyszyli bryce z dwóch stron z szablami nagiemi w dłoniach
Szansa ratunku pozostawała jeszcze, polegając całkowicie na jeździe szybkiej i równej. Starokonstantynów był niedaleko: – szczęśliwy traf mógł nawet sprowadzić ztamtąd odsiecz dla tej twierdzy ruchomej, w jaką się zamieniła bryka żydowska. I bez odsieczy wszakże zachodziła trudność atakowania jej w pędzie, byle pęd ów w równej zawsze utrzymywanym był mierze. Trudność potęgowała obecność dwóch szabel, gotowych spaść na łeb każdemu, coby się przysunąć ośmielił. Dlatego pędzący z boku Tatarowie trzymali się opodal nieco i tylko zaiskrzonemi oczami spoglądali z podełba na Prokopa i pachołka, potrząsając spisami ku nim. Wszystko szło dobrze i, rzecz pewna, dobrzeby poszło do końca, gdyby nie przestrach nagły żyda furmana. Tatar, poprzedzający towarzyszy swoich, spisą, nie wypuszczając takowej z garści, ku żydowi rzucił. Spisa go nie dosięgła i dosięgnąć nie mogła. Żyd jednak zwrócił w tej chwili w lewo, z drogi zjechał, na rów trafił i brykę na miejscu osadził. – Hultaju!… – wrzasnął Prokop, nad głową żyda szablę podnosząc.
Pojął wnet jednak, że nie było co z furmanem się rozprawiać. – Przyj do miasta po pomoc!… – na pachołka krzyknął. Sam zaś zwrócił się ku Tatarom, biorąc na się obronę, niestety! niemożliwą już. Rzucił się w tłum, rąbał, kilku zarąbał; lecz liczbie nie podołał. Z konia zwalony i związany, przypatrywać się musiał rabunkowi bryki i zabieraniu w niewolę dwóch kobiet, z których za jednę oddałby życie z ochotą. I pachołek nie uszedł.
Chwilka, na którą zatrzymał się, gdy bryka stanęła, nie dozwoliła mu wymknąć się. Tatarzy z wrzawą ogromną i z szybkością wielką zabierali, co do zabrania było; panią Krystynę, Franusię, Prokopa, pachołka i żyda, powiązanych na konie powsadzali i do takowych ich poprzywiązywali, i rzucając brykę i konie żydowskie, oddalili się w kierunku południowym. Nie omieszkali przytem zabrać trupów swoich, przez młodego szlachcica zabitych. Zbytecznem byłoby opisywanie stanu duszy, w jaki wypadek ten wtrącił podróżnych naszych, wszystkich razem i każdego z osobna. Stan ten, okropny sam przez się, pogarszał jeszcze sposób, w jaki się Tatarowie z jeńcami obchodzili. Panią Krystynę opuściły siły – nie była w stanie na koniu siedzieć; przewieszono ją więc przez pół i przytroczono powrózkami. Napróżno Prokop na migi prosi!, ażeby mu pozwolono podtrzymywać ją. Tatarzy mu kułaki pokazywali. Pochód odbywał się pospiesznie do południa. O południu zatrzymano się na popas. Dla jeńców nastąpiła ulga. Dano im sucharów i wody. Prokop podupadł na duchu; owładnęła nim rozpacz: z podań wiedział, co znaczy jassyr tatarski; przytem zaś widok żony smutkiem go napawał. Pani Krystyna była blada i znękana; oczy jej świeciły wyrazem chorobliwym;
patrzała przed siebie i zdawało się, jakby nie poznawała ani męża, ani Franusi. Gdy które z nich przemawiało do niej, kiwała jeno głową i nie odpowiadała. Cierpiała z powodu sposobu, w jaki wiezioną była. Oddział Tatarów był to jeden z zagonów, oddzielony od siły większej. Dążył do połączenia się z czambułem i plądrował po drodze. Po popasie wykonanym został napad na wioskę jakąś, w której jednak obłów nie był nader świetnym. Uprzedzeni snać mieszkańce mieli czas ukryć się z osobami i z dobytkiem. Nieopodal od wioski owej zatrzymano się na noc. Nazajutrz w ciągu dnia liczbę jeńców powiększyły dwie wieśniaczki z dziećmi; łupów też przybyło nieco. W dniu trzecim coś Tatarów spłoszyło; rozbiegli się po kilkanaście koni w strony rozmaite, uwlekając jeńców z sobą. Dzień ten był dla młodych państwa Łobodów najfatalniejszym: Prokopa uwlekła kupa jedna, Franusię druga, panią Krystynę trzecia. Wypadek ten przywrócił jej przytomność umysłu, która, zdawało się, opuściła ją była. Obudziło się w niej pragnienie połączenia się ze swoimi. Pragnieniu temu los uczynił zadość: jednakże, niestety! w części tylko. Oddział, który ją uprowadzał, dotarł nazajutrz wieczorem do obozu dużego, przy którym znajdowała się jeńców liczba wielka. Śród tych odnalazła się Franusia. Pani Krystyna pogarnęła się do niej z okrzykiem uradowania i: – On?… – zapytała natychmiast. – Wielmożny pan?… – była Franusi odpowiedź. – On? Prokop mój?… – Nie wiem… Nie widziałam pana… Czy tu go gdzie nie ma?… Daremnemi jednak były poszukiwania i dopytywania się. Dowiedziała się tylko, że czambułów jest kilka w tych stronach, że ciągną drogami różnemi i że zagony, gdy są spłoszone, rozbiegając się w kierunkach rozmaitych, nie wszystkie następnie do jednego i tegoż samego ściągają się punktu. Czambuł stał na miejscu przez dni parę – sprowadzano jeńców, spędzano trzody, zwożono łupy – ruszył nakoniec. Przez cały ten czas pani Krystyna nadzieją jeszcze żyła; w chwili wymarszu postradała ją. Posuwała się machinalnie w tłumie jeńców taborem otoczonych. Czambuł, obciążony zdobyczą, krótkie robił marsze, po mil dwie, najwięcej trzy dziennie, i zatrzymywał się często. Liczba obrońców onego, nieznaczna z początku, wzrastała stopniowo. Jeńcom rozdawano mąkę, zboże w ziarnie i mięso baranie; na noclegach wyprowadzano pod silną wartą mężczyzn po drzewo i kobiety po wodę – gotowali sobie jadło sami i noce spędzali przy ogniskach pod niebem otwartem. Łatwo wyobrazić sobie, jaki to wpływ pochód taki wywierał na zdrowie do wygód życia przywykłej i delikatnie wychowanej starościanki. Szła – ledwie nogami plątała, podtrzymywana jeno przez Franusię, która jej nie odstępowała. W ciele czuła naprzemian upał i mróz. Zdawało się, że straciła uczucie i poznanie. Istota jakaś litościwa włożyła jej na głowę płótna zgrzebnego kawał i ona, w jedwabnej sukni, w poszarpanych pończochach, bez trzewików, w płótnie na głowie, machinalnie odbywała pochód, to podtrzymywana przez Franusię, to idąc o sile własnej, to trzymając się ręką jednego z wozów. W miejscu pewnem zdarzyło się tak, że wozy z powodu trudności drogi rozerwały się i ten, którego się ona trzymała, szarpnięty nagle przez konie, potoczył się szybko. Młoda kobieta zatoczyła się, gruntu jej pod nogami zabrakło – spadła w jakąś głąb. Przytomność ją opuściła, kiedy zaś powróciła, ujrzała się samą na dnie rozdołu zarosłego osoką. Zebrawszy siły wszystkie, wydobyła się ztamtąd, obejrzała się – słońce zachodziło. Otaczały ją pola puste. Zaczęła biedz przed siebie w tym kierunku, w jakim stała. Szła przez noc całą, przysiadając kiedy niekiedy dla odpoczynków krótkich; szła następnie przez dzień, ukrywając się w chwastach; noc drugą przespała na gołej ziemi; zerwała się i szła dalej, szła ustawicznie, usiłowała biedz, lecz zaledwie wlec się mogła; w głowie się jej kręciło; w uszach szumiało; szła póty, póki nogi posłuszeństwa jej nie odmówiły. Wówczas padła śród burzanów i zapragnęła oglądać bodaj oblicze ludzkiej istoty. Wydało się jej, że przyszła już na nią chwila ostatnia.
* * *XII. ODBICIE JASSYRU.
Zaiste, byłaby na hrybeckiem polu dla młodej pani Łobodziny ostatnia wybiła godzina, gdyby nie jegomość i robotnicy jego, którzy zbierali ziarno padaliczne. Znaleźli ją, zabrali, przygarnęli. W pierwszej chwili coś się jej majaczyło, następnie postradała świadomość istnienia własnego. W jassyrze ubycie jej przeszło w oczach Tatarów niepostrzeżenie. Lustracje jeńców odbywały się wprawdzie dosyć często, lecz w ten tylko sposób, że przeznaczony na to murza przechadzał się śród nich i opatrywał z wierzchu, dumnie na giaurów spoglądając z góry. O apelach Tatarzy wyobrażenia nie mieli. W lustracjach chodziło im bardziej o to, ażeby jeńców natchnąć strachem, aniżeli o dopatrzenie braków. To ostatnie obchodziło właścicieli pojedyńczych, którzy podczas pochodu czambułu zmuszeni pełnić służbę wojskową, oględzin odbywać nie mogli. Właściciel, naprzykład, pani Łobodziny od razu by poznał, że jej nie ma. Ten atoli zajętym był gdzie indziej: nieobecność jej przeto zafrasowała jeno Franusię, która rady sobie dać nie mogła. Krążąc w tłumie ustawicznie, szukała, pytała, wołała – nie dowołała się. Przyszło jej do głowy straszne jedno przypuszczenie: widziała jak się starościanka wozów czepiała – czy więc nie upadła i wóz jej nie rozjechał? Pocieszało ją to jeno, że nikt tego nie widział; nie mniej wszakże przeto w głowę zachodziła. Zniknięcie podobne przypisywać jeno mogła bądź cudowi, bądź też gwałtowi jakowemuś. Tak w jednym atoli, jak w drugim razie, nie pozostawało nic innego, jak przyjąć wypadek w znaczeniu czynu spełnionego, na który ratunku nie ma, i starać się zapomnieć o towarzyszce niedoli. Czambuł posuwał się powoli i spokojnie, przechodząc kolejno z noclegu na nocleg. Z Popieluch ruszył, gdy już dzień był dobry; nic nie zapowiadało zmiany żadnej; Dzikie Pola znajdowały się niedaleko; jeńcy szli smutni w pośród wozów, okryci tumanami kurzawy. Salwa broni ognistej, jaka się obiła o uszy ich nagle i niespodzianie, gdy tabor parów przebywał, stała się dla zrezygnowanych o ile nagłem, o tyle potę – żnem rozbudzeniem nadziei. Na salwę odpowiedzieli jeńcy okrzykiem radosnym. Do wyzwolenia jassyru nie można było ani wybrać punktu sposobniejszego, ani zarządzić ataku stosowniej. Wyzwolenie nastąpiło wnet. Strzały dosięgły tatarskich woźniców i koni u wozów, skutkiem czego powstało wnet zamięszanie wielkie, szereg się rozerwał i jeńcy rzucili się hurmem w lukę, która się otworzyła naprost parowu, gdzie ich jazda tatarska ścigać nie mogła. Tłocząc się jedni przez drugich i wywracając się, jedni biegli, drudzy się staczali w dół, podczas kiedy spieszone szwadrony z zarośli wybiegały, szykowały się, broń nabijały i w linii stawały. Demonstracja ta dostateczną była do odpędzenia eskorty od wozów. Jazda tatarska uniosła się w pole. Piechota kozacka opanowała tabór i urządziła się wnet w takowym do dania odporu na wypadek zwrotu zaczepnego ze strony rabusiów. W tejże samej chwili szwadrony, stanowiące skrzydła prawe i lewe, wynurzyły się z lasu i stosownie do rozkazu, bez oglądania się na nic, skoczyły naprzód z pochylonemi spisami. Skrzydłu lewemu, to jest szwadronom, którym za przewodnika służył Ostap, powiodło się lepiej. Miały metę krótszą, zachwyciły więc ordę z boku i nie było dzidy, któraby Tatara nie nadziała. Paręset trupów zwaliło się na ziemię; paręset koni pozostało bez jeźdców. Reszta w dzikiej rozsypce poszła światami. Ścigać ich było to samo, co ścigać wiatr w polu. Dla tego też rotmistrz zatrzymał szwadrony i, zostawiając jeden na pobojowisku, posłał drugi w kierunku do linii bojowej równoległym, a to w tym celu, ażeby nieść pomoc, jeżeliby gdzie takowa potrzebną się okazała. Rozporządzenie to było jednem z tych, które chlubnie świadczą o przezorności wodzów. Pomoc okazała się potrzebną na prawem skrzydle, gdzie jeźdźców tysiąc godziło na dwieście. Szwadrony, które na stanowisko prowadził Jurek, nie mogły się dostać do hrybeckiego kopca, bez zwrócenia na siebie uwagi nieprzyjaciela. Tatarzy, zaalarmowani wystrzałami, zoczyli je i mieli czas siłę ich rozpoznać. Zajmowali stanowisko dogodne, wnet przeto uszykowali się do boju w sławny półksiężyc i szykowanie się właśnie kończyli, kiedy szwadron z lewego przechodził mimo zdobytego przez pułkownika taboru. Pułkownik, poznawszy co się święci, wyprawił w tejże chwili jednę z setni po konie i sam z nią pospieszył. Przygotowywała się rozprawa, mogąca jeszcze Polakom zwycięztwo wydrzeć. Szwadrony prawoskrzydłowe widziały wyraźnie szansę przeciwko sobie. Wyraźnym jednak był rozkaz. Wahać się nie było można. Rotmistrz, kozak siwym ozdo – bion wąsem, uszykowawszy oddział, prowadził go przez burzany kłusem wyciągniętym, kierując się na środek szyku tatarskiego. Prowadząc, wstrząsał szablą w powietrzu i odzywał się od czasu do czasu głosem donośnym:
– Będzie taniec!… Trzymajcie się jeno, mołojce!…
Sadził przodem, spoglądając z pode łba na mające się zbiegnąć z tyłu skrzydło tatarskie ze skrzydłem.
– Trzymajcie się jeno!… – hukał.
I setnik ów i z szeregowych każdy widział przed sobą na szans dziesięć, dziewięć po stronie śmierci, jednę po stronie wyjścia ręką obronną.
Każdy, zastanowiwszy się, powiedziałby: szaleństwo! Niejeden zastanawiał się zapewne. W niejednym odezwać się musiało uczucie przywiązania do bytu. Było na to czasu dosyć, staja drogi i przebieranie się przez burzany dawały sposobność nie tylko do zastanowienia się, ale i do pomyślenia o bezpieczeństwie własnem. Dość było konia przytrzymać. Nie znalazł się jednak ani jeden, coby się dopuścił kroku, doradzanego przez instynkt samozachowawczy. Są bowiem chwile, są potrzeby, w których wzgląd na osobistość własną ustępuje względom ważniejszym, względom na osobistość zbiorową. Bezpieczeństwo a bezpieczeństwo, pożytek a pożytek, honor nawet a honor idą w tym razie w porównanie i człek się rzuca na oślep w objęcia śmierci. Wchodzi to do kategorji t… z… walki o byt. Człowiek, będąc istotą towarzyską, o towarzystwo walczyć nieraz i ginąć musi, dopełniając przez to powinności o ile świętej, o tyle naturalnej.
Kozacy i Piatyhorce, o których mowa, nie inaczej jak w poczuciu powinności, szli na śmierć pewną. Wiedzieli, że zatrzymując tę ordę, co groźne przed nimi rozwinęła siły, ułatwiają pułkownikowi zadanie odbicia jassyru.
Szli więc kłusem i dochodząc na odległość właściwą, na znak starego setnika kopnęli się w czwał.
Tatarzy wypuścili na nich najprzód chmurę strzał, następnie z krzykiem wielkim rzucili się naprzód. Okrzyk z piersi tysiąca: "ałła!" – zlał się w jedno z okrzykiem: "hura!".
Hufiec polski wnet Otoczon został i nastąpiło łamanie się jeźdźców pojedyńczych z obskakującymi ich napastnikami. Jeden rąbał się z kilkoma naraz. Trudność położenia dodawała i sił i odwagi i zręczności. Konie się tłoczyły, wspinały, wierzgały. Ludzie wściekle miotali się jeden na drugiego.
W największym nierównej tej walki wirze, szwadron lewoskrzydłowy nadbiegł z pomocą., Wichrem sunął traktem i wpadł w tłum. Wmięszanie się jego było rozstrzygającem. Tatarzy wnet uciekać poczęli.
Niebawem pokazał się i szwadron przez pułkownika prowadzony. Ten, poznawszy z daleka, co się dzieje, zajechał w sposób taki, ażeby wpędzić niedobitków tatarskich na trzęsawisko, rozlegające się poniżej nieco w dolinie, przez którą oni umknąć się starali. Manewr ten powiódł się w zupełności. Część znaczna najezdników wytonęła w błocie.
Zwycięztwo odniesione było zupełne. Rozprawa ostatnia dała w korzyści setek ze trzy jeńców, do ogólnego zaś bitwy rezultatu zaliczały się łupy odbite i jassyr wyswobodzony. Trupów i rannych liczba ogromna zalegała pobojowisko.
Pułkownik zarządził natychmiast ściganie niedobitków, zbieranie rannych i grzebanie zabitych. Do ścigania wyznaczył szwadronów cztery, które wypocząwszy, pociągnęły dalej traktem ku Dzikim Polom. Zadaniem ich było, nie dopuścić się zebrać pobitym Tatarom i wystraszyć ich z granic Polski. Do zbierania rannych i grzebania trupów pomoc podali mieszkańcy okoliczni. Odgłos zwycięztwa rozszedł się wnet po lesie i wywabił z futorów i kryjówek ludzi dużo, którzy się chętnie do roboty wzięli.
Wyzwoleni jeńcy, rzuciwszy się z taboru w zarośla, zbiegli najprzód w jar i następnie jarem dostali się w parów, w głębi którego sączy się Sawranka. Widok wody zatrzymał ich. Pragnienie było dolegliwością, co im dokuczała najbardziej. Zasiedli wzdłuż strumienia, jedni czerpali wodę dłoniami i do ust nieśli, drudzy kładii się i ciągnęli ją w siebie. Po zaspokojeniu pragnienia wszyscy prawie ablucje czynili, nie dla tego, ażeby przejąć się mieli zwyczajem tym od Tatarów, u których stanowi on część praktyk religijnych przez Proroka przepisanych, ale dla tego, żeby zdjąć z liców skorupę powstałą z kurzawy. Jaki taki głośno dzięki do Boga zanosił. W końcu sformowało się dwa szeregi ludzi, obojga płci i różnych stanów, siedzących na obu brzegach strumienia i czekających na następstwa dalsze. Byli tam szlachta, mieszczanie i chłopi, chrześcianie i żydzi, razem pomięszani. Spólność losu zatarła różnice wszelkie. Byli tam dorośli i małoletni. Dzieci trzymały się matek, te zaś, które od matek oderwano, garnęły się do kobiet. Na wszystkich znać było znękanie wielkie, połączone z wyrazem zadowolenia, jakie sprawiało odzyskanie wolności.
Pomiędzy nimi ze znajomych naszych znajdowała się Franusia jedna-
Ta, co się zadowolnienia tyczy, wyjątek stanowiła. Siedziała i pełne smutku oczy zatopiła w strumieniu, który u nóg jej cicho płynął. Myślała o pani Łobodzinie.
– Ot, gdyby się była gdzieś nie zapodziała… Byłaby teraz wolna… Mogłaby wrócić do ojca i ojciec by nie odepchnął jej… Z tem wszystkiem – w duchu dodała – gorzkiem by jej było życie… Tak męża kochała!
Co się z nim stało? o to nie pytała. Spotkać go mogło jedno z trzech: albo poszedł w jassyr przy czambule innym, albo też doznał losu, jaki niespodzianie spotkał Franusię i towarzyszy jej. Franusię zajmowała pani Krystyna, która się w taki tajemniczy zaprzepaściła sposób. Czemu się zaprzepaściła?…
Po niejakimś czasie pojawiać się zaczęły kobiety z futorów, przynosząc ze sobą posiłek dla jeńców: ta pałanicę, owa chleba bochenek, inna mleka hładuszczyk. Posiłek to był szczupły, nie wystarczający na obdzielenie wszystkich. To też dostawał się on dzieciom i słabym. Dzieci bez matek kobiety niektóre zabierały ze sobą i jedne odprowadzały napowrót, inne przyjmowały za swoje. Wskutek tego niejeden szlachetnie urodzony żyje obecnie w potomstwie swojem w stanie chłopskim.
Przyniesiono posiłek z futoru hrybeckiego. Przybyło ztamtąd kobiet cztery, pani Janowa, Nastka, jedna jeszcze dziewka i jedna mołodyca, każda coś przyniosła.
Pani Janowa rozpowiadała o chorej, co się na futor przybłąkała i rozpytywała o nią, lecz nikt objaśnienia żadnego dać jej nie umiał. Nie trafiła na Franusię; gdyby zaś i trafiła – to co? Trudno było… ażeby się Franusia, na niewidziane, w przybłędzie na futor domyśliła pani Krystyny. Gdyby jej szukała, to nigdy tu… w takiem według jej mniemania wielkiem od miejsca w którem przepadła, oddaleniu.
Wyswobodzeni jeńcy, uwiadomieni o zwycięztwie, które los ich zapewniało, oczekiwali na rozporządzenie pułkownika.
Rozporządzenie to nadeszło niebawem.
Przyniósł je z namiestników jeden. Pułkownik oddawał na odwiezienie jeńców w strony rodzinne zdobyte na Tatarach wozy i na ich wyżywienie znalezione na wozach artykuły, a przytem wołów i baranów z odbitych trzód ilość stosowną. Reszta łupów podlegała prawom zdobyczy wojennej, z wyjątkiem sprzętów kościelnych. Wozy iść miały pod eskortą wojenną.
Rozporządzenie to znalazło uznanie powszechne. Ponieważ jednak spóźniona dnia pora nie pozwalała puszczać się w drogę natychmiast, więc pułkownik kazał jeńcom rozdać żywność i być w pogotowiu do wymarszu nazajutrz.
Gdy przyniesiono żywność i rozdawano takową, namiestnik przechodził wzdłuż szeregów i zapisywał kto, jak się nazywa i zkąd pochodzi. Podawali się: od Zbaraża, od Wiszniowca, od Starokonstatynowa, od Latyczowa, od Winnicy etc, etc… – kiedy zaś z kolei Franusi zapytał, ta odpowiedziała:
– Ze samego Lwowa…
– O?… – odrzekł namiestnik zdziwiony. – Jakże waszmościankę aż ztamtąd zagon zabrał?…
– Nie zabrał mnie ztamtąd ino z drogi… Jechałam z panią moją…
– Gdzież pani waszmościanki?
– Przepadła… jakoś trzy dni temu…
– jak się nazywa?…
– Pani Łobodzina.
– Łobodzina… powtórzył namiestnik… znam Łobodę Prokopa…