Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z ciężkich dni. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z ciężkich dni. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 275 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XI. PO­RWA­NIE NA DRO­DZE.

Pani Ło­bo­dzi­na je­cha­ła w bry­ce; pan Ło­bo­da je­chał na ko­niu, słu­żąc w ten spo­sób za ro­dzaj zbroj­ne­go przy­kry­cia wzglę­dem żony. Po­dróż od­by­wa­ła się po­wol­nie, żyd ko­nie oszczę­dzał i na po­na­gla­ją­ce go do po­śpie­chu uwa­gi – od­po­wia­dał nie­zmien­nie: że je­dzie tak pręd­ko, jak prę­dzej nie moż­na. Wy­wi­jał nad koń­mi ba­to­giem, lej­ca­mi je tar­gał i wo­łał prze­cią­gle: – Wiuu!… het'!… het'!… Koni ato­li wo­ła­nie to nie ob­cho­dzi­ło wca­le. Nie zmie­nia­ły truch­ta, zwa­ne­go tech­nicz­nie kłu­si­kiem świń­skjm i kłu­si­kiem tym uno­szo­na bry­ka to­czy­ła się trak­tem, pro­wa­dzą­cym przez Pod­haj­czy­ki, Zło­czów, Zbo­rów, Tar­no­pol, Zba­raż w do­li­nę Słu­czy, w któ­rej Sta­ry Kon­stan­ty­nów leży.

Mło­da ko­bie­ta, któ­ra, wsia­da­jąc do­pie­ro do bry­ki, spoj­rza­ła po za sie­bie i wsku­tek spoj­rze­nia tego do­zna­ła ta­kie­go uczu­cia, jak­by wpa­da­ła w otwie­ra­ją­cą się pod sto­pa­mi jej zie­mię, uspo­ka­ja­ła się po­wo­li, oswa­ja­ła się z po­ło­że­niem wła­snem, go­dzi­ła się wresz­cie z lo­sem, ma­ją­cym dla niej urok oto­czo­ny za­gad­ko­wo­ścią za­trwa­ża­ją­cą. Trwo­ga po­cho­dzi­ła głów­nie od wo­je­wo­dzi­ny. W to­wa­rzy­stwie pani tej na­po­iła się prze­ko­na­nia­mi, któ­re krok jej po­tę­pia­ły sta­now­czo. Mia­ła się za zbrod­niar­kę. Że po­dob­ne o sa­mej so­bie mnie­ma­nie być musi za­trwa­ża­ją­cem, więc też, w pierw­szych zwłasz­cza chwi­lach, czu­ła się do zie­mi niby przy­bi­tą, uwa­ża­jąc krok swój za do­go­dze­nie so­bie; do­go­dze­nie, do tej sa­mej od­no­szą­ce się ka­te­gor­ji, co ugry­zie­nie jabł­ka przez Ewę. Ser­ce jej, zra­nio­ne moc­no, ko­cha­ło i bo­la­ło. Po­wo­li jed­nak, w mia­rę jak się bry­ka co­raz to da­lej ode Lwo­wa od­ta­cza­ła, ból zmniej­szał się. Po­czę­ła spo­glą­dać w przy­szłość co­raz to spo­koj­niej i swo­bod­niej. Na po­pa­sach i noc­le­gach Pro­kop opo­wia­dał o ro­dzi­cach swo­ich, o wio­sce za­cisz­nej, o tem zresz­tą, że on, po otrzy­ma­niu blizn tyle, ile od uro­dze­nia lat li­czy, pra­gnie wy­po­cząć przez lat kil­ka. Pani Kry­sty­na opo­wia­da­nie to wzię­ła za punkt wy­chod­ni roz­my­ślań nad przy­szło­ścią wła­sną i do­zna­wać po­czę­ła ulgi nie­wy­sło­wio­nej. Osta­tecz­nie bo­wiem, cóż się sta­ło? Oto, wy­szła za mąż, wbrew woli wo­je­wo­dzi­ny i w brew ojca woli. Był to w oczach jej wy­stę­pek, za­pew­ne. Lecz ja­kież to wy­stęp­ki nie prze­ba­cza­ją się?

Czyż Bóg prze­bła­gać się nie da? O tem ostat­niem nie wąt­pi­ła. Sta­no­wi­ło to punkt głów­ny, za­zna­cza­ją­cy w niej zwrot ku uspo­ko­je­niu we­wnętrz­ne­mu. Po­zo­sta­wa­li: wo­je­wo­dzi­na i oj­ciec, wo­je­wo­dzi­na za nie­przy­ja­ciół i grzesz­ni­ków mo­dlą­ca się i bi­czu­ją­ca, oj­ciec ko­cha­ją­cy. Prze­ba­cze­nie prze­to uśmie­cha­ło się jej w przy­szło­ści, bliż­szej nie­co lub dal­szej; w naj­bliż­szej przed­sta­wia­ło się jej ży­cie wspól­ne z czło­wie­kiem, któ­re­go uko­cha­ła całą du­szy po­tę­gą, któ­re­mu ufa­ła nie­ogra­ni­cze­nie. Mia­ła zaś o nim wy­obra­że­nie tak wy­so­kie, że prze­ba­cze­nia ze stro­ny Boga i lu­dzi spo­dzie­wa­ła się, je­że­li nie dla sie­bie, to dla nie­go. Uspo­ka­ja­ła się więc stop­nio­wo, od­zy­ski­wa­ła na­wet hu­mor za spra­wą Pro­ko­pa, któ­ry ją roz­we­se­lać i śmie­szyć umiał. Do Tar­no­po­la przy­je­cha­li w pią­tek wie­czo­rem, przed zej­ściem pierw­szej na nie­bie gwiaz­dy, to jest, przed sza­ba­sem. Wy­pa­da­ło za­trzy­mać się na­za­jutrz na dzień cały. Pani Kry­sty­na wy­ra­zi­ła z tego po­wo­du za­do­wol­nie­nie.

– Po­do­ba ci się w Tar­no­po­lu?… – za­py­tał Pro­kop.

– Nie to… – od­rze­kła. Chcę się jeno po­mo­dlić i wy­spo­wia­dać…

– Mo­że­my więc po­zo­stać i przez nie­dzie­lę jesz­cze…

Mło­da ko­bie­ta z wdzięcz­nym w oczach wy­ra­zem po­pa­trzy­ła na męża.

Po­zo­sta­li w Tar­no­po­lu przez so­bo­tę i nie­dzie­lę. Pani Ło­bo­dzi­na od rana do po­łu­dnia prze­by­wa­ła w ko­ście­le na mo­dli­twie usta­wicz­nej a go­rą­cej. Cho­dzi­ło jej o po­go­dze­nie się z Bo­giem. Spo­wia­dać się przy­szło jej u sta­rusz­ka ja­kie­goś, księ­dza, któ­ry snać wy­wią­zał się z za­da­nia na­le­ży­cie, al­bo­wiem ode­szła od kon­fe­sjo­na­łu za­do­wol­nio­na. Na­stą­pi­ła w niej wi­docz­nie z su­mie­niem zgo­da, któ­ra się w na­stę­pu­ją­cych do męża wy­po­wie­dzia­nych wy­ra­zi­ła sło­wach: – Od­ro­dzi­łam się na nowo… Tar­no­pol pa­mięt­nym mi bę­dzie… By­łam smut­na… zna­la­złam tu po­cie­chę i po­krze­pie­nie… Sło­wa te od­no­si­ły się za­pew­ne do nauk, przez sta­rusz­ka księ­dza udzie­lo­nych. Pro­kop od­po­wie­dział: – W po­bra­niu się na­szem wy­raź­nym jest pa­lec Opatrz­no­ści… – A tak… za­iste!… – od­rze­kła mło­da ko­bie­ta z na­my­słem. – Gdy­bym jak my­ślał i ob­my­ślał, nie mógł­bym zda­rzeń tak uło­żyć, jak one uło­ży­ły się same… – Przy­sze­dłeś do ogro­du… – Przy­sze­dłem… ot tak so­bie… przez pa­mięć na to, że­śmy tam pierw­szą mie­li schadz­kę… Nie spo­dzie­wa­łem się wca­le za­stać tam cie­bie… Gdym zaś za­stał, to, gdy­by nie wy­rzu­ce­nie mnie z pa­ła­cu przez mar­szał­ka, gdym był raz pierw­szy ran­ny, gdy­by nie ode­sła­nie mnie do Ber­nar­dy­nów, nie wie­dział­bym co po­cząć… Wi­dzisz więc, jak to wszyst­ko Pan Bóg zrzą­dził…

– Tak, za­praw­dę…

Pani Kry­sty­na znaj­do­wa­ła traf­nym wy­wód męża, któ­ry taką za­koń­czył sen­ten­cją:

– Jak z ma­łej chmur­ki wiel­ki nie­kie­dy deszcz, tak czę­sto z nie­po­zor­nych przy­czyn wiel­kie po­wsta­ją rze­czy… Kto wie… do cze­go jesz­cze na­sze do­pro­wa­dzić może mał­żen­stwo!…

– Ach! byle do­pro­wa­dzi­ło nas do spo­koj­ne­go, po Bogu ży­cia!… – za­wo­ła­ła..

– Hm?… Po Bogu?… tak… Co się zaś spo­ko­ju ty­czy, to, kto wie…

– Prze­cież po­wia­dasz, że w domu po­zo­sta­niesz!… – od­rze­kła pro­te­sta­cji to­nem.

– W pierw­szych chwi­lach… tak… Póź­niej jed­nak, je­że­li­by za­wie­ru­cha jaka przy­szła, czyż­byś chcia­ła, aże­bym za pie­cem sie­dział?…

– Może też Bóg mi­ło­sier­ny od­wró­ci za­wie­ru­chy od nas?… – wes­tchnę­ła.

– Daj Boże… W ra­zie ta­kim upra­wiać będę za­gon oj­cow­ski, ty zaś bę­dziesz sia­ła mar­chew, pa­ster­nak, prze­sa­dza­ła z roz­sad­ni­ka wy­sad­ki, do­glą­da­ła dro­biu… Cóż?… – za­py­tał, wi­dząc że się żona uśmiech­nę­ła – po­do­ba się to to­bie?…

– Po­do­ba się – od­rze­kła – tyl­ko, jam tego nie ro­bi­ła, to nie wiem, czy po­tra­fię…

– Mat­ka ci moja po­ka­że… O! jak ona umie to wszyst­ko… By­le­byś jeno na­uczyć się chcia­ła…

– Jak­że­bym ze­chcieć nie mia­ła!…

– U nas nie tak, jak u wo­je­wo­dzi­ny… Za­brak­nie ci nie­jed­ne­go…

– Ale mi nie za­brak­nie cie­bie… – od­par­ła mło­da ko­bie­ta z rzew­nem w oczy mę­żow­skie spoj­rze­niem.

Na ta­kich i tym po­dob­nych roz­mo­wach upły­wał mło­de­mu mał­żeń­stwu w Tar­no­po­lu czas, któ­ry się prze­dłu­żył nad­spo­dzia­nie. W nie­dzie­lę jesz­cze po­po­łu­dniu za­sło­ci­ło się. Drob­ny desz­czyk pa­dać po­czął. Nie­bo za­su­ły chmu­ry sza­re i zro­bi­ła się plu­cho­ta. W po­nie­dzia­łek po­wsta­wa­li rano, go­tu­jąc się do po­dró­ży dal­szej, lecz żyd fur­man przy­szedł z przed­sta­wie­nim i proś­bą.

– Trze­ba się boga nie bać, żeby je­chać na czas taki… Na dro­dze bło­to niech Pan Bóg bro­ni…

Mu­ro­wa­ne szo­sy nie ist­nia­ły jesz­cze; czar­no­ziem po­dol­ski ma wła­sność roz­ma­ka­nia do głę­bi i for­mo­wa­nia się, je­że­li nie w ka­szę, to w le­miesz­kę, po­chła­nia­ją­cą koła po osie. Ta zwłasz­cza ostat­nia strasz­ną jest dla po­dróż­nych. Ko­nie idą niby u płu­ga i nie za­wsze ucią­gnąć są w sta­nie.

Przed­sta­wie­nie prze­to żyda mia­ło ra­cją za sobą.

– Je­że­li wiel­moż­ny pan roz­ka­że – mó­wił – to ja za­przę­gam na­tych­miast… Ale bę­dzie­my się wle­kli, noga za nogą… A broń Boże Ta­ta­rów, to i uciec nie bę­dzie­my mo­gli…

– Co ci się Ta­ta­rzy śnią!… – ofuk­nął Pro­kop.

– Ny… ja nie wiem… Lu­dzie ga­da­ją, że się za Zba­ra­żem włó­czą…

– Jaż przy­był ztam­tąd… Jak daw­no?… dwa ty­go­dnie temu…

– Niech bę­dzie, że ich nie ma… to bło­to!… deszcz! ki­śnie!… aj waj!… ko­nie za­mo­rzą się i gdzieś na środ­ku dro­gi usta­ną…

– Ha!… – ru­szył Pro­kop ra­mio­na­mi. Cóż ty na to? – za­py­tał żony.

– Ja?… byle z tobą, mój miły!…

– Zga­dzasz się na do­cze­ki­wa­nie się w Tar­no­po­lu po­go­dy?…

– je­że­li nie moż­na in­a­czej…

– Ale… – zwró­cił do żyda mowę – paś ko­nie do­brze, aże­byś, gdy po­go­da na­sta­nie, je­chał jak na­le­ży…

– Niech się wiel­moż­ny pan o jaz­dę nie tur­bu­je…

Po­byt w Tar­no­po­lu, któ­ry się do dni kil­ku prze­cią­gnął, po­byt w go­spo­dzie ży­dow­skiej nie przy­krzył się pani Ło­bo­dzi­nie. Pro­kop był z nią usta­wicz­nie pra­wie. Roz­po­wia­dał, je­że­li nie o przy­go­dach wła­snych, to o przy­szłe­mi po­ży­ciu na wsi. Pani Kry­sty­na wy­na­la­zła so­bie ro­bót­kę ja­kąś, któ­rą wspól­nie z Fra­nu­sią ro­bi­ła. Nie małą przy­tem roz­ryw­kę spra­wia­ła jej no­wość po­ło­że­nia. Po­go­dziw­szy się z su­mie­niem, czu­ła się szczę­śli­wą i więk­sze jesz­cze nie­ba­wem prze­wi­dy­wa­ła szczę­ście. Pro­kop wta­jem­ni­czył ją w sto­sun­ki swo­je do­mo­we, tak, że po­mi­mo, iż nig­dy w ży­ciu ojca jego ni mat­ki nie wi­dzia­ła, zna­ła ich już i ko­cha­ła. Prze­czu­cie nie na­su­wa­ło jej nic złe­go. Czas upły­wał szyb­ko.

Aż wy­po­go­dzi­ło się na­ko­niec i żyd sam przy­po­mniał o je­cha­niu dal­szem.

Nie prze­czu­wa­ła nic złe­go, mimo to z Tar­no­po­la wy­jeż­dżać się jej nie chcia­ło. Czu­ła się tu tak szczę­śli­wą! Nie było jed­nak rady.

Zie­mia na­mo­czo­na przez dni kil­ka nie oschła jesz­cze tak, aże­by dro­ga ztwar­dła. Je­cha­no noga za nogą i za­wle­czo­no się na noc nie da­lej jak do Zba­ra­ża, kieł­ba­sa­mi sław­ne­go.

W Zba­ra­żu dziw­ny ja­kiś, nie­po­ję­ty opa­no­wał ją smu­tek. Przy­wio­zła go so­bie, jak się zda­je, z dro­gi. Przez dzień cały w bry­ce sie­dzia­ła, aż so­bie boki po­od­sia­dy­wa­ła. Lecz nie była to ra­cja do­sta­tecz­na do wy­tłu­ma­cze­nia uci­sku ja­ko­we­goś, jaki do­zna­wa­ła w du­szy. Pła­kać się jej chcia­ło; wstrzy­my­wa­ła się ato­li przez wzgląd na Pro­ko­pa, któ­ry prze­ciw­nie swo­bod­ny był i we­sół. We­so­łość męża spra­wia­ła jej przy­krość nie­ja­ką, za któ­rą sama sie­bie kar­ci­ła, tłu­ma­cząc ją w spo­sób na­stę­pu­ją­cy:

– Do­jeż­dża do domu… do ojca i mat­ki… nie dziw prze­to, że mu to ucie­chę spra­wia…

Usi­ło­wa­ła oka­zy­wać się we­so­łą, co jej przy­szło z ła­two­ścią, dzię­ki znu­że­niu to­wa­rzy­szy po­dró­ży, prze­szka­dza­ją­ce­mu zwra­cać na nią uwa­gę. Pro­kop i Fra­nu­sia le­d­wie się na no­gach trzy­ma­li. Pani Kry­sty­na znu­żo­ną była tak­że, mimo to dłu­go z wie­czo­ra za­snąć nie mo­gła, pod wpły­wem uci­sku one­go, o któ­rym wspo­mnie­li­śmy wy­żej. Za­snę­ła nad ra­nem, nie na dłu­go jed­nak. O dnia świ­ta­niu wsta­wać mu­sia­ła.

Po­dróż dal­sza była cią­giem jed­nym tru­dów i nie­wy­gód, w któ­rych roz­wi­jał się w peł­ni ca­łej ge­niusz za­rad­czy Pro­ko­pa. Po­go­da wpraw­dzie sprzy­ja­ła i dro­ga przy­sy­cha­ła… lecz od Zba­ra­ża wjeż­dża­no w kra­inę, dziś nie na­der hoj­nie w przy­tu­li­ska dla po­dróż­nych za­opa­trzo­ną, w cza­sach zaś owych, z ra­cji za­mie­szek we­wnętrz­nych, po­zba­wio­ną pra­wie zu­peł­nie kar­czem i za­jaz­dów. Po­zo­sta­wa­ło jesz­cze dro­gi dni trzy, dro­gi złej i cięż­kiej. Żyd w dniu pierw­szym je­chał do­brze, za­cią­gnął na noc do Ba­za­lii. Pani Kry­sty­na upa­da­ła z fa­ty­gi i nie wzmoc­ni­ła sił na noc­le­gu nędz­nym, jaki tam od­być mu­sia­no w domu, w któ­rym sia­na na­wet na po­sła­nie do­stać nie moż­na było, nie mó­wiąc nic o po­sił­ku ja­kim ta­kim. Pro­kop wy­na­lazł i sia­no i jaja i mle­ko; okrył żonę na noc bur­ką wła­sną i w ten spo­sób za­bez­pie­czył ją od wpły­wu chło­du noc­ne­go, ma­ją­ce­go przy­stęp wol­ny przez okna bez szyb i bez okien­nic.

– Nie dłu­go już… – po­cie­szał – Dwa dni jesz­cze po­dró­ży ta­kiej… W Kra­si­ło­wie noc­leg bę­dzie wy­god­niej­szy; w Sta­rym Kon­stan­ty­no­wie jesz­cze wy­god­niej­szy… a ze Sta­re­go Kon­stan­ty­no­wa mil dwie… przy­je­dzie­my do domu na obiad…

I tłu­ma­czył po­wo­dy ru­iny i nie­do­stat­ku.

– Wi­dzisz… tędy prze­cho­dzi­ły bu­rze wiel­kie… zba­ra­ska i zbo­row­ska… Od cza­su owe­go upły­nę­ło lat nie mało; lata te ato­li nie upły­nę­ły w spo­ko­ju. Dla tego to lu­dzie nie za­bu­do­wu­ją się…

Mło­da ko­bie­ta za­snę­ła i snem po­krze­pio­na, wsta­ła na­za­jutrz na tru­dy dal­sze, któ­re się za­koń­czy­ły dnia tego w Kra­si­ło­wie. W Kra­si­ło­wie, w rze­czy sa­mej noc­leg był wy­god­niej­szy, zry­wać się rano nie trze­ba było. Po­zo­sta­wa­ło jeno mil trzy do Sta­re­go Kon­stan­ty­no­wa. Na upar­te­go moż­na było za­cią­gnąć na miej­sce, na wieś ro­dzi­ciel­ską; ale w Kon­stan­ty­no­wie prze­no­co­wać wy­pa­da­ło, a to tak dla złej dro­gi, jako też dla do­go­dze­nia pani Kry­sty­nie, któ­ra wstęp w pro­gi do­mo­we męża za­zna­czyć pra­gnę­ła przej­ściem przez dom boży. Wio­ska ojca Pro­ko­pa na­le­ża­ła do pa­ra­fji sta­ro­kon­stan­ty­now­skiej. Chcia­ła się po­mo­dlić i wy­spo­wia­dać. Pro­kop za­mie­rzał za­mó­wić na in­ten­cją jej na­bo­żeń­stwo so­len­ne – trosz­czył się jeno o to… czy za­sta­nie pro­bosz­cza w domu.

Z Kra­si­ło­wa da Sta­re­go Kon­stan­ty­no­wa dwie były do wy­bo­ru dro­gi: jed­na na Ku­zmin, gdzie prze­jeż­dżać na­le­ża­ło gro­blę na Słu­czy, znaj­du­ją­cą się za­zwy­czaj w sta­nie opła­ka­nym, dru­ga na Moł­cza­ny, pro­wa­dzą­ca pod górę i z góry. Żyd fur­man wy­brał tę ostat­nią. Pod górę wy­jeż­dża­ło się z Moł­czan, o mil­kę od Kra­si­ło­wa, na­stęp­nie zaś je­cha­ło się wciąż z góry i z góry do sa­me­go Kon­stan­ty­no­wa.

Dzień był po­god­ny, sierp­nio­wy – słoń­ce ła­god­nym świe­ci­ło bla­skiem; po po­lach wa­łę­sa­ły się pa­ję­czy­ny, cze­pia­jąc się chwa­stów i po­wie­wa­jąc na ta­ko­wych na kształt flag na masz­tach okrę­to­wych; w po­wie­trzu dzwo­ni­ły skow­ron­ki; na dro­dze fur­ka­ły po­śmie­ciusz­ki. Prze­je­cha­no przez las we­rch­niac­ki, w któ­rym fur­man za­trzy­mał się dla wy­tchnię­cia ko­niom, i je­cha­no już po­chy­ło­ścią sta­cza­ją­cą się ku Słu­czo­wi. W dali wi­dać już się da­wał Sta­ry Kon­stan­ty­nów. Szka­py ży­dow­skie, czu­jąc snać ob­rok, raź­niej po­my­ka­ły. Pro­kop z ko­nia co chwi­la na­chy­lał się ku bu­dzie, sy­gna­li­zu­jąc żo­nie raz po raz, to za­mek knia­ziów Ostrog­skich, to wie­że ko­ściel­ne, to inny ja­kiś wy­sta­ją­cy bu­dy­nek i opo­wia­da­jąc losy mia­sta, zdo­by­wa­ne­go, zbu­rzo­ne­go, od­bu­do­wy­wa­ne­go, gdy na­raz od budy od­sko­czył i spiąw­szy ko­nia ostro­ga­mi, po­ga­lo­po­wał na­przód nie­co. Wnet jed­nak wró­cił i na fur­ma­na za­wo­łał z ak­cen­tem ostrze­ga­ją­cym:

– Po­ga­niaj no!…

Fur­man raź­niej lej­ca­mi po­tar­gał, ba­tog pod­niósł i już nim nie wy­wi­jał jeno, a sma­gał ko­lej­no i z przy­ci­skiem dy­sz­lo­we­go i or­czy­ko­we­go. Brycz­ka po­to­czy­ła się szyb­ko. Pani Kry­sty­na gło­wę z budy wy­chy­la­jąc i oglą­da­jąc się, za­py­ta­ła ozna­cza­ją­cym za­nie­po­ko­je­nie nie­ja­kie gło­sem:

– Co to?…

– Nic!… bądź spo­koj­na!… Siedź jeno w głę­bi budy!… – od­po­wie­dział Pro­kop, po­wta­rza­jąc ży­do­wi po­przed­nie po­le­ce­nie: Po­ga­niaj!…

– Aj waj… – ode­zwał się żyd gło­sem str­wo­żo­nym i na­ko­niec cmo­kał a cmo­kał.

Bry­ka to­czy­ła się szyb­ko. Obok niej czwa­ło­wa­li Pro­kop i pa­cho­łek jego, zdej­mu­jąc z ra­mion musz­kie­ty i przy­go­to­wu­jąc pi­sto­le­ty.

– Na Boga!… – za­wo­ła­ła mło­da ko­bie­ta. – Co to zna­czy?…

Zna­czy­ło \to, że na polu z boku po­ka­za­ła się jeźdz­ców kupa, w któ­rych wpraw­ne Pro­ko­pa oko roz­po­zna­ło Ta­ta­rów.

Jeźdź­ce zbli­ża­li się ku dro­dze, za­cho­dząc bry­ce na prze­łaj. Znaj­do­wa­li się w od­da­le­niu znacz­nem i po­su­wa­li się po­wo­li zra­zu, lecz zo­czyw­szy snadź po­jazd, spie­szyć po­czę­li, oka­zu­jąc za­miar za­bie­gnię­cia z przo­du. Unik­nię­cie skot­ka­nia z nimi po­le­ga­ło na­tem, aże­by się im wy­prze­dzić nie dać. Gdy­by ści­ga­li, była na­dzie­ja, że nie do­ści­gną. Dla tego to Pro­kop na­ka­zy­wał ży­do­wi po­śpiech, do­da­jąc za­ra­zem co chwi­la:

– Uwa­żaj… dro­gi się trzy­maj!… nic się nie bój!…

Pani Kry­sty­na do­my­śla­ła się… co za­szło. Usu­nę­ła się w głąb budy, przy­ci­snę­ła się do Fra­nu­si i od­ma­wiać po­czę­ła w głos: "Kto się w opie­kę."

Z po­mię­dzy Ta­ta­rów, któ­rych nie było wię­cej jak pół set­ni, wy­sfo­ro­wa­ło się kil­ku na szyb­szych ko­niach i pę­dzi­ło z krzy­kiem. Pro­kop z musz­kie­tem w po­go­to­wiu, miał ich na oku. Na­gle ko­nia osa­dził, wziął na cel, strze­lił i z na­jezd­ców je­den ko­zioł­ka wy­wró­cił.

– Po­ga­niaj!… – krzyk­nął na żyda, za­rzu­ca­jąc strzel­bę na ple­cy i wy­do­by­wa­jąc pi­sto­let; – każ­de­mu, co się zbli­ży, dam od­pra­wę taką… a jeno uwa­żaj i dro­gi się trzy­maj!…

Los jaki jed­ne­go z nich spo­tkał, nie po­wstrzy­mał Ta­ta­rów. Pę­dzi­li, le­żąc pra­wie ko­niom na szy­jach i trzy­ma­jąc spi­sy na­przód.

– A no!… – Po nie­ja­kimś cza­sie ode­zwał się Pro­kop do pa­choł­ka. – Pal ty!…. złóż się jeno do­brze…

Pa­cho­łek wziął na cel, strze­lił i ko­nia tra­fił.

– Do­brze!…. Musz­kiet na ple­cy za­rzuć! pi­sto­le­ty przy­go­tój!…

Nie­ba­wem na­de­szła po­trze­ba uży­cia pi­sto­le­tów, wy­strza­ły jed­nak pi­sto­le­to­we nie tak się oka­za­ły sku­tecz­ne. Kil­ku jeźdz­ców, z boku na polu się trzy­ma­ją­cych, pę­dzi­li z bry­ką na rów­ni, inni tłum­nie do­jeż­dża­li z tyłu.

– Po­ga­niaj!… – od cza­su do cza­su po­wta­rzał Pro­kop.

Ży­do­wi nie po­trze­ba było po­wta­rzać tego. Sma­gał ko­nie ba­to­giem, ja­dąc pod eskor­tą Pro­ko­pa i pa­choł­ka, któ­rzy nie ma­jąc już cza­su do na­bi­cia bro­ni pal­nej, to­wa­rzy­szy­li bry­ce z dwóch stron z sza­bla­mi na­gie­mi w dło­niach

Szan­sa ra­tun­ku po­zo­sta­wa­ła jesz­cze, po­le­ga­jąc cał­ko­wi­cie na jeź­dzie szyb­kiej i rów­nej. Sta­ro­kon­stan­ty­nów był nie­da­le­ko: – szczę­śli­wy traf mógł na­wet spro­wa­dzić ztam­tąd od­siecz dla tej twier­dzy ru­cho­mej, w jaką się za­mie­ni­ła bry­ka ży­dow­ska. I bez od­sie­czy wszak­że za­cho­dzi­ła trud­ność ata­ko­wa­nia jej w pę­dzie, byle pęd ów w rów­nej za­wsze utrzy­my­wa­nym był mie­rze. Trud­ność po­tę­go­wa­ła obec­ność dwóch sza­bel, go­to­wych spaść na łeb każ­de­mu, coby się przy­su­nąć ośmie­lił. Dla­te­go pę­dzą­cy z boku Ta­ta­ro­wie trzy­ma­li się opo­dal nie­co i tyl­ko za­iskrzo­ne­mi ocza­mi spo­glą­da­li z po­de­łba na Pro­ko­pa i pa­choł­ka, po­trzą­sa­jąc spi­sa­mi ku nim. Wszyst­ko szło do­brze i, rzecz pew­na, do­brze­by po­szło do koń­ca, gdy­by nie prze­strach na­gły żyda fur­ma­na. Ta­tar, po­prze­dza­ją­cy to­wa­rzy­szy swo­ich, spi­są, nie wy­pusz­cza­jąc ta­ko­wej z gar­ści, ku ży­do­wi rzu­cił. Spi­sa go nie do­się­gła i do­się­gnąć nie mo­gła. Żyd jed­nak zwró­cił w tej chwi­li w lewo, z dro­gi zje­chał, na rów tra­fił i bry­kę na miej­scu osa­dził. – Hul­ta­ju!… – wrza­snął Pro­kop, nad gło­wą żyda sza­blę pod­no­sząc.

Po­jął wnet jed­nak, że nie było co z fur­ma­nem się roz­pra­wiać. – Przyj do mia­sta po po­moc!… – na pa­choł­ka krzyk­nął. Sam zaś zwró­cił się ku Ta­ta­rom, bio­rąc na się obro­nę, nie­ste­ty! nie­moż­li­wą już. Rzu­cił się w tłum, rą­bał, kil­ku za­rą­bał; lecz licz­bie nie po­do­łał. Z ko­nia zwa­lo­ny i zwią­za­ny, przy­pa­try­wać się mu­siał ra­bun­ko­wi bry­ki i za­bie­ra­niu w nie­wo­lę dwóch ko­biet, z któ­rych za jed­nę od­dał­by ży­cie z ocho­tą. I pa­cho­łek nie uszedł.

Chwil­ka, na któ­rą za­trzy­mał się, gdy bry­ka sta­nę­ła, nie do­zwo­li­ła mu wy­mknąć się. Ta­ta­rzy z wrza­wą ogrom­ną i z szyb­ko­ścią wiel­ką za­bie­ra­li, co do za­bra­nia było; pa­nią Kry­sty­nę, Fra­nu­się, Pro­ko­pa, pa­choł­ka i żyda, po­wią­za­nych na ko­nie po­wsa­dza­li i do ta­ko­wych ich po­przy­wią­zy­wa­li, i rzu­ca­jąc bry­kę i ko­nie ży­dow­skie, od­da­li­li się w kie­run­ku po­łu­dnio­wym. Nie omiesz­ka­li przy­tem za­brać tru­pów swo­ich, przez mło­de­go szlach­ci­ca za­bi­tych. Zby­tecz­nem by­ło­by opi­sy­wa­nie sta­nu du­szy, w jaki wy­pa­dek ten wtrą­cił po­dróż­nych na­szych, wszyst­kich ra­zem i każ­de­go z osob­na. Stan ten, okrop­ny sam przez się, po­gar­szał jesz­cze spo­sób, w jaki się Ta­ta­ro­wie z jeń­ca­mi ob­cho­dzi­li. Pa­nią Kry­sty­nę opu­ści­ły siły – nie była w sta­nie na ko­niu sie­dzieć; prze­wie­szo­no ją więc przez pół i przy­tro­czo­no po­wróz­ka­mi. Na­próż­no Pro­kop na migi pro­si!, aże­by mu po­zwo­lo­no pod­trzy­my­wać ją. Ta­ta­rzy mu ku­ła­ki po­ka­zy­wa­li. Po­chód od­by­wał się po­spiesz­nie do po­łu­dnia. O po­łu­dniu za­trzy­ma­no się na po­pas. Dla jeń­ców na­stą­pi­ła ulga. Dano im su­cha­rów i wody. Pro­kop pod­upadł na du­chu; owład­nę­ła nim roz­pacz: z po­dań wie­dział, co zna­czy jas­syr ta­tar­ski; przy­tem zaś wi­dok żony smut­kiem go na­pa­wał. Pani Kry­sty­na była bla­da i znę­ka­na; oczy jej świe­ci­ły wy­ra­zem cho­ro­bli­wym;

pa­trza­ła przed sie­bie i zda­wa­ło się, jak­by nie po­zna­wa­ła ani męża, ani Fra­nu­si. Gdy któ­re z nich prze­ma­wia­ło do niej, ki­wa­ła jeno gło­wą i nie od­po­wia­da­ła. Cier­pia­ła z po­wo­du spo­so­bu, w jaki wie­zio­ną była. Od­dział Ta­ta­rów był to je­den z za­go­nów, od­dzie­lo­ny od siły więk­szej. Dą­żył do po­łą­cze­nia się z czam­bu­łem i plą­dro­wał po dro­dze. Po po­pa­sie wy­ko­na­nym zo­stał na­pad na wio­skę ja­kąś, w któ­rej jed­nak ob­łów nie był na­der świet­nym. Uprze­dze­ni snać miesz­kań­ce mie­li czas ukryć się z oso­ba­mi i z do­byt­kiem. Nie­opo­dal od wio­ski owej za­trzy­ma­no się na noc. Na­za­jutrz w cią­gu dnia licz­bę jeń­ców po­więk­szy­ły dwie wie­śniacz­ki z dzieć­mi; łu­pów też przy­by­ło nie­co. W dniu trze­cim coś Ta­ta­rów spło­szy­ło; roz­bie­gli się po kil­ka­na­ście koni w stro­ny roz­ma­ite, uwle­ka­jąc jeń­ców z sobą. Dzień ten był dla mło­dych pań­stwa Ło­bo­dów naj­fa­tal­niej­szym: Pro­ko­pa uwle­kła kupa jed­na, Fra­nu­się dru­ga, pa­nią Kry­sty­nę trze­cia. Wy­pa­dek ten przy­wró­cił jej przy­tom­ność umy­słu, któ­ra, zda­wa­ło się, opu­ści­ła ją była. Obu­dzi­ło się w niej pra­gnie­nie po­łą­cze­nia się ze swo­imi. Pra­gnie­niu temu los uczy­nił za­dość: jed­nak­że, nie­ste­ty! w czę­ści tyl­ko. Od­dział, któ­ry ją upro­wa­dzał, do­tarł na­za­jutrz wie­czo­rem do obo­zu du­że­go, przy któ­rym znaj­do­wa­ła się jeń­ców licz­ba wiel­ka. Śród tych od­na­la­zła się Fra­nu­sia. Pani Kry­sty­na po­gar­nę­ła się do niej z okrzy­kiem ura­do­wa­nia i: – On?… – za­py­ta­ła na­tych­miast. – Wiel­moż­ny pan?… – była Fra­nu­si od­po­wiedź. – On? Pro­kop mój?… – Nie wiem… Nie wi­dzia­łam pana… Czy tu go gdzie nie ma?… Da­rem­ne­mi jed­nak były po­szu­ki­wa­nia i do­py­ty­wa­nia się. Do­wie­dzia­ła się tyl­ko, że czam­bu­łów jest kil­ka w tych stro­nach, że cią­gną dro­ga­mi róż­ne­mi i że za­go­ny, gdy są spło­szo­ne, roz­bie­ga­jąc się w kie­run­kach roz­ma­itych, nie wszyst­kie na­stęp­nie do jed­ne­go i te­goż sa­me­go ścią­ga­ją się punk­tu. Czam­buł stał na miej­scu przez dni parę – spro­wa­dza­no jeń­ców, spę­dza­no trzo­dy, zwo­żo­no łupy – ru­szył na­ko­niec. Przez cały ten czas pani Kry­sty­na na­dzie­ją jesz­cze żyła; w chwi­li wy­mar­szu po­stra­da­ła ją. Po­su­wa­ła się ma­chi­nal­nie w tłu­mie jeń­ców ta­bo­rem oto­czo­nych. Czam­buł, ob­cią­żo­ny zdo­by­czą, krót­kie ro­bił mar­sze, po mil dwie, naj­wię­cej trzy dzien­nie, i za­trzy­my­wał się czę­sto. Licz­ba obroń­ców one­go, nie­znacz­na z po­cząt­ku, wzra­sta­ła stop­nio­wo. Jeń­com roz­da­wa­no mąkę, zbo­że w ziar­nie i mię­so ba­ra­nie; na noc­le­gach wy­pro­wa­dza­no pod sil­ną war­tą męż­czyzn po drze­wo i ko­bie­ty po wodę – go­to­wa­li so­bie ja­dło sami i noce spę­dza­li przy ogni­skach pod nie­bem otwar­tem. Ła­two wy­obra­zić so­bie, jaki to wpływ po­chód taki wy­wie­rał na zdro­wie do wy­gód ży­cia przy­wy­kłej i de­li­kat­nie wy­cho­wa­nej sta­ro­ścian­ki. Szła – le­d­wie no­ga­mi plą­ta­ła, pod­trzy­my­wa­na jeno przez Fra­nu­się, któ­ra jej nie od­stę­po­wa­ła. W cie­le czu­ła na­prze­mian upał i mróz. Zda­wa­ło się, że stra­ci­ła uczu­cie i po­zna­nie. Isto­ta ja­kaś li­to­ści­wa wło­ży­ła jej na gło­wę płót­na zgrzeb­ne­go ka­wał i ona, w je­dwab­nej suk­ni, w po­szar­pa­nych poń­czo­chach, bez trze­wi­ków, w płót­nie na gło­wie, ma­chi­nal­nie od­by­wa­ła po­chód, to pod­trzy­my­wa­na przez Fra­nu­się, to idąc o sile wła­snej, to trzy­ma­jąc się ręką jed­ne­go z wo­zów. W miej­scu pew­nem zda­rzy­ło się tak, że wozy z po­wo­du trud­no­ści dro­gi ro­ze­rwa­ły się i ten, któ­re­go się ona trzy­ma­ła, szarp­nię­ty na­gle przez ko­nie, po­to­czył się szyb­ko. Mło­da ko­bie­ta za­to­czy­ła się, grun­tu jej pod no­ga­mi za­bra­kło – spa­dła w ja­kąś głąb. Przy­tom­ność ją opu­ści­ła, kie­dy zaś po­wró­ci­ła, uj­rza­ła się samą na dnie roz­do­łu za­ro­słe­go oso­ką. Ze­braw­szy siły wszyst­kie, wy­do­by­ła się ztam­tąd, obej­rza­ła się – słoń­ce za­cho­dzi­ło. Ota­cza­ły ją pola pu­ste. Za­czę­ła biedz przed sie­bie w tym kie­run­ku, w ja­kim sta­ła. Szła przez noc całą, przy­sia­da­jąc kie­dy nie­kie­dy dla od­po­czyn­ków krót­kich; szła na­stęp­nie przez dzień, ukry­wa­jąc się w chwa­stach; noc dru­gą prze­spa­ła na go­łej zie­mi; ze­rwa­ła się i szła da­lej, szła usta­wicz­nie, usi­ło­wa­ła biedz, lecz za­le­d­wie wlec się mo­gła; w gło­wie się jej krę­ci­ło; w uszach szu­mia­ło; szła póty, póki nogi po­słu­szeń­stwa jej nie od­mó­wi­ły. Wów­czas pa­dła śród bu­rza­nów i za­pra­gnę­ła oglą­dać bo­daj ob­li­cze ludz­kiej isto­ty. Wy­da­ło się jej, że przy­szła już na nią chwi­la ostat­nia.

* * *XII. OD­BI­CIE JAS­SY­RU.

Za­iste, by­ła­by na hry­bec­kiem polu dla mło­dej pani Ło­bo­dzi­ny ostat­nia wy­bi­ła go­dzi­na, gdy­by nie je­go­mość i ro­bot­ni­cy jego, któ­rzy zbie­ra­li ziar­no pa­da­licz­ne. Zna­leź­li ją, za­bra­li, przy­gar­nę­li. W pierw­szej chwi­li coś się jej ma­ja­czy­ło, na­stęp­nie po­stra­da­ła świa­do­mość ist­nie­nia wła­sne­go. W jas­sy­rze uby­cie jej prze­szło w oczach Ta­ta­rów nie­po­strze­że­nie. Lu­stra­cje jeń­ców od­by­wa­ły się wpraw­dzie do­syć czę­sto, lecz w ten tyl­ko spo­sób, że prze­zna­czo­ny na to mu­rza prze­cha­dzał się śród nich i opa­try­wał z wierz­chu, dum­nie na giau­rów spo­glą­da­jąc z góry. O ape­lach Ta­ta­rzy wy­obra­że­nia nie mie­li. W lu­stra­cjach cho­dzi­ło im bar­dziej o to, aże­by jeń­ców na­tchnąć stra­chem, ani­że­li o do­pa­trze­nie bra­ków. To ostat­nie ob­cho­dzi­ło wła­ści­cie­li po­je­dyń­czych, któ­rzy pod­czas po­cho­du czam­bu­łu zmu­sze­ni peł­nić służ­bę woj­sko­wą, oglę­dzin od­by­wać nie mo­gli. Wła­ści­ciel, na­przy­kład, pani Ło­bo­dzi­ny od razu by po­znał, że jej nie ma. Ten ato­li za­ję­tym był gdzie in­dziej: nie­obec­ność jej prze­to za­fra­so­wa­ła jeno Fra­nu­się, któ­ra rady so­bie dać nie mo­gła. Krą­żąc w tłu­mie usta­wicz­nie, szu­ka­ła, py­ta­ła, wo­ła­ła – nie do­wo­ła­ła się. Przy­szło jej do gło­wy strasz­ne jed­no przy­pusz­cze­nie: wi­dzia­ła jak się sta­ro­ścian­ka wo­zów cze­pia­ła – czy więc nie upa­dła i wóz jej nie roz­je­chał? Po­cie­sza­ło ją to jeno, że nikt tego nie wi­dział; nie mniej wszak­że prze­to w gło­wę za­cho­dzi­ła. Znik­nię­cie po­dob­ne przy­pi­sy­wać jeno mo­gła bądź cu­do­wi, bądź też gwał­to­wi ja­ko­we­muś. Tak w jed­nym ato­li, jak w dru­gim ra­zie, nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak przy­jąć wy­pa­dek w zna­cze­niu czy­nu speł­nio­ne­go, na któ­ry ra­tun­ku nie ma, i sta­rać się za­po­mnieć o to­wa­rzysz­ce nie­do­li. Czam­buł po­su­wał się po­wo­li i spo­koj­nie, prze­cho­dząc ko­lej­no z noc­le­gu na noc­leg. Z Po­pie­luch ru­szył, gdy już dzień był do­bry; nic nie za­po­wia­da­ło zmia­ny żad­nej; Dzi­kie Pola znaj­do­wa­ły się nie­da­le­ko; jeń­cy szli smut­ni w po­śród wo­zów, okry­ci tu­ma­na­mi ku­rza­wy. Sal­wa bro­ni ogni­stej, jaka się obi­ła o uszy ich na­gle i nie­spo­dzia­nie, gdy ta­bor pa­rów prze­by­wał, sta­ła się dla zre­zy­gno­wa­nych o ile na­głem, o tyle potę – żnem roz­bu­dze­niem na­dziei. Na sal­wę od­po­wie­dzie­li jeń­cy okrzy­kiem ra­do­snym. Do wy­zwo­le­nia jas­sy­ru nie moż­na było ani wy­brać punk­tu spo­sob­niej­sze­go, ani za­rzą­dzić ata­ku sto­sow­niej. Wy­zwo­le­nie na­stą­pi­ło wnet. Strza­ły do­się­gły ta­tar­skich woź­ni­ców i koni u wo­zów, skut­kiem cze­go po­wsta­ło wnet za­mię­sza­nie wiel­kie, sze­reg się ro­ze­rwał i jeń­cy rzu­ci­li się hur­mem w lukę, któ­ra się otwo­rzy­ła na­prost pa­ro­wu, gdzie ich jaz­da ta­tar­ska ści­gać nie mo­gła. Tło­cząc się jed­ni przez dru­gich i wy­wra­ca­jąc się, jed­ni bie­gli, dru­dzy się sta­cza­li w dół, pod­czas kie­dy spie­szo­ne szwa­dro­ny z za­ro­śli wy­bie­ga­ły, szy­ko­wa­ły się, broń na­bi­ja­ły i w li­nii sta­wa­ły. De­mon­stra­cja ta do­sta­tecz­ną była do od­pę­dze­nia eskor­ty od wo­zów. Jaz­da ta­tar­ska unio­sła się w pole. Pie­cho­ta ko­zac­ka opa­no­wa­ła ta­bór i urzą­dzi­ła się wnet w ta­ko­wym do da­nia od­po­ru na wy­pa­dek zwro­tu za­czep­ne­go ze stro­ny ra­bu­siów. W tej­że sa­mej chwi­li szwa­dro­ny, sta­no­wią­ce skrzy­dła pra­we i lewe, wy­nu­rzy­ły się z lasu i sto­sow­nie do roz­ka­zu, bez oglą­da­nia się na nic, sko­czy­ły na­przód z po­chy­lo­ne­mi spi­sa­mi. Skrzy­dłu le­we­mu, to jest szwa­dro­nom, któ­rym za prze­wod­ni­ka słu­żył Ostap, po­wio­dło się le­piej. Mia­ły metę krót­szą, za­chwy­ci­ły więc ordę z boku i nie było dzi­dy, któ­ra­by Ta­ta­ra nie na­dzia­ła. Pa­rę­set tru­pów zwa­li­ło się na zie­mię; pa­rę­set koni po­zo­sta­ło bez jeźd­ców. Resz­ta w dzi­kiej roz­syp­ce po­szła świa­ta­mi. Ści­gać ich było to samo, co ści­gać wiatr w polu. Dla tego też rot­mistrz za­trzy­mał szwa­dro­ny i, zo­sta­wia­jąc je­den na po­bo­jo­wi­sku, po­słał dru­gi w kie­run­ku do li­nii bo­jo­wej rów­no­le­głym, a to w tym celu, aże­by nieść po­moc, je­że­li­by gdzie ta­ko­wa po­trzeb­ną się oka­za­ła. Roz­po­rzą­dze­nie to było jed­nem z tych, któ­re chlub­nie świad­czą o prze­zor­no­ści wo­dzów. Po­moc oka­za­ła się po­trzeb­ną na pra­wem skrzy­dle, gdzie jeźdź­ców ty­siąc go­dzi­ło na dwie­ście. Szwa­dro­ny, któ­re na sta­no­wi­sko pro­wa­dził Ju­rek, nie mo­gły się do­stać do hry­bec­kie­go kop­ca, bez zwró­ce­nia na sie­bie uwa­gi nie­przy­ja­cie­la. Ta­ta­rzy, za­alar­mo­wa­ni wy­strza­ła­mi, zo­czy­li je i mie­li czas siłę ich roz­po­znać. Zaj­mo­wa­li sta­no­wi­sko do­god­ne, wnet prze­to uszy­ko­wa­li się do boju w sław­ny pół­księ­życ i szy­ko­wa­nie się wła­śnie koń­czy­li, kie­dy szwa­dron z le­we­go prze­cho­dził mimo zdo­by­te­go przez puł­kow­ni­ka ta­bo­ru. Puł­kow­nik, po­znaw­szy co się świę­ci, wy­pra­wił w tej­że chwi­li jed­nę z set­ni po ko­nie i sam z nią po­spie­szył. Przy­go­to­wy­wa­ła się roz­pra­wa, mo­gą­ca jesz­cze Po­la­kom zwy­cięz­two wy­drzeć. Szwa­dro­ny pra­wo­skrzy­dło­we wi­dzia­ły wy­raź­nie szan­sę prze­ciw­ko so­bie. Wy­raź­nym jed­nak był roz­kaz. Wa­hać się nie było moż­na. Rot­mistrz, ko­zak si­wym ozdo – bion wą­sem, uszy­ko­waw­szy od­dział, pro­wa­dził go przez bu­rza­ny kłu­sem wy­cią­gnię­tym, kie­ru­jąc się na śro­dek szy­ku ta­tar­skie­go. Pro­wa­dząc, wstrzą­sał sza­blą w po­wie­trzu i od­zy­wał się od cza­su do cza­su gło­sem do­no­śnym:

– Bę­dzie ta­niec!… Trzy­maj­cie się jeno, mo­łoj­ce!…

Sa­dził przo­dem, spo­glą­da­jąc z pode łba na ma­ją­ce się zbie­gnąć z tyłu skrzy­dło ta­tar­skie ze skrzy­dłem.

– Trzy­maj­cie się jeno!… – hu­kał.

I set­nik ów i z sze­re­go­wych każ­dy wi­dział przed sobą na szans dzie­sięć, dzie­więć po stro­nie śmier­ci, jed­nę po stro­nie wyj­ścia ręką obron­ną.

Każ­dy, za­sta­no­wiw­szy się, po­wie­dział­by: sza­leń­stwo! Nie­je­den za­sta­na­wiał się za­pew­ne. W nie­jed­nym ode­zwać się mu­sia­ło uczu­cie przy­wią­za­nia do bytu. Było na to cza­su do­syć, sta­ja dro­gi i prze­bie­ra­nie się przez bu­rza­ny da­wa­ły spo­sob­ność nie tyl­ko do za­sta­no­wie­nia się, ale i do po­my­śle­nia o bez­pie­czeń­stwie wła­snem. Dość było ko­nia przy­trzy­mać. Nie zna­lazł się jed­nak ani je­den, coby się do­pu­ścił kro­ku, do­ra­dza­ne­go przez in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Są bo­wiem chwi­le, są po­trze­by, w któ­rych wzgląd na oso­bi­stość wła­sną ustę­pu­je wzglę­dom waż­niej­szym, wzglę­dom na oso­bi­stość zbio­ro­wą. Bez­pie­czeń­stwo a bez­pie­czeń­stwo, po­ży­tek a po­ży­tek, ho­nor na­wet a ho­nor idą w tym ra­zie w po­rów­na­nie i człek się rzu­ca na oślep w ob­ję­cia śmier­ci. Wcho­dzi to do ka­te­gor­ji t… z… wal­ki o byt. Czło­wiek, bę­dąc isto­tą to­wa­rzy­ską, o to­wa­rzy­stwo wal­czyć nie­raz i gi­nąć musi, do­peł­nia­jąc przez to po­win­no­ści o ile świę­tej, o tyle na­tu­ral­nej.

Ko­za­cy i Pia­ty­hor­ce, o któ­rych mowa, nie in­a­czej jak w po­czu­ciu po­win­no­ści, szli na śmierć pew­ną. Wie­dzie­li, że za­trzy­mu­jąc tę ordę, co groź­ne przed nimi roz­wi­nę­ła siły, uła­twia­ją puł­kow­ni­ko­wi za­da­nie od­bi­cia jas­sy­ru.

Szli więc kłu­sem i do­cho­dząc na od­le­głość wła­ści­wą, na znak sta­re­go set­ni­ka kop­nę­li się w czwał.

Ta­ta­rzy wy­pu­ści­li na nich naj­przód chmu­rę strzał, na­stęp­nie z krzy­kiem wiel­kim rzu­ci­li się na­przód. Okrzyk z pier­si ty­sią­ca: "ałła!" – zlał się w jed­no z okrzy­kiem: "hura!".

Hu­fiec pol­ski wnet Oto­czon zo­stał i na­stą­pi­ło ła­ma­nie się jeźdź­ców po­je­dyń­czych z ob­ska­ku­ją­cy­mi ich na­past­ni­ka­mi. Je­den rą­bał się z kil­ko­ma na­raz. Trud­ność po­ło­że­nia do­da­wa­ła i sił i od­wa­gi i zręcz­no­ści. Ko­nie się tło­czy­ły, wspi­na­ły, wierz­ga­ły. Lu­dzie wście­kle mio­ta­li się je­den na dru­gie­go.

W naj­więk­szym nie­rów­nej tej wal­ki wi­rze, szwa­dron le­wo­skrzy­dło­wy nad­biegł z po­mo­cą., Wi­chrem su­nął trak­tem i wpadł w tłum. Wmię­sza­nie się jego było roz­strzy­ga­ją­cem. Ta­ta­rzy wnet ucie­kać po­czę­li.

Nie­ba­wem po­ka­zał się i szwa­dron przez puł­kow­ni­ka pro­wa­dzo­ny. Ten, po­znaw­szy z da­le­ka, co się dzie­je, za­je­chał w spo­sób taki, aże­by wpę­dzić nie­do­bit­ków ta­tar­skich na trzę­sa­wi­sko, roz­le­ga­ją­ce się po­ni­żej nie­co w do­li­nie, przez któ­rą oni umknąć się sta­ra­li. Ma­newr ten po­wiódł się w zu­peł­no­ści. Część znacz­na na­jezd­ni­ków wy­to­nę­ła w bło­cie.

Zwy­cięz­two od­nie­sio­ne było zu­peł­ne. Roz­pra­wa ostat­nia dała w ko­rzy­ści se­tek ze trzy jeń­ców, do ogól­ne­go zaś bi­twy re­zul­ta­tu za­li­cza­ły się łupy od­bi­te i jas­syr wy­swo­bo­dzo­ny. Tru­pów i ran­nych licz­ba ogrom­na za­le­ga­ła po­bo­jo­wi­sko.

Puł­kow­nik za­rzą­dził na­tych­miast ści­ga­nie nie­do­bit­ków, zbie­ra­nie ran­nych i grze­ba­nie za­bi­tych. Do ści­ga­nia wy­zna­czył szwa­dro­nów czte­ry, któ­re wy­po­cząw­szy, po­cią­gnę­ły da­lej trak­tem ku Dzi­kim Po­lom. Za­da­niem ich było, nie do­pu­ścić się ze­brać po­bi­tym Ta­ta­rom i wy­stra­szyć ich z gra­nic Pol­ski. Do zbie­ra­nia ran­nych i grze­ba­nia tru­pów po­moc po­da­li miesz­kań­cy oko­licz­ni. Od­głos zwy­cięz­twa roz­szedł się wnet po le­sie i wy­wa­bił z fu­to­rów i kry­jó­wek lu­dzi dużo, któ­rzy się chęt­nie do ro­bo­ty wzię­li.

Wy­zwo­le­ni jeń­cy, rzu­ciw­szy się z ta­bo­ru w za­ro­śla, zbie­gli naj­przód w jar i na­stęp­nie ja­rem do­sta­li się w pa­rów, w głę­bi któ­re­go są­czy się Saw­ran­ka. Wi­dok wody za­trzy­mał ich. Pra­gnie­nie było do­le­gli­wo­ścią, co im do­ku­cza­ła naj­bar­dziej. Za­sie­dli wzdłuż stru­mie­nia, jed­ni czer­pa­li wodę dło­nia­mi i do ust nie­śli, dru­dzy kła­dii się i cią­gnę­li ją w sie­bie. Po za­spo­ko­je­niu pra­gnie­nia wszy­scy pra­wie ablu­cje czy­ni­li, nie dla tego, aże­by prze­jąć się mie­li zwy­cza­jem tym od Ta­ta­rów, u któ­rych sta­no­wi on część prak­tyk re­li­gij­nych przez Pro­ro­ka prze­pi­sa­nych, ale dla tego, żeby zdjąć z li­ców sko­ru­pę po­wsta­łą z ku­rza­wy. Jaki taki gło­śno dzię­ki do Boga za­no­sił. W koń­cu sfor­mo­wa­ło się dwa sze­re­gi lu­dzi, oboj­ga płci i róż­nych sta­nów, sie­dzą­cych na obu brze­gach stru­mie­nia i cze­ka­ją­cych na na­stęp­stwa dal­sze. Byli tam szlach­ta, miesz­cza­nie i chło­pi, chrze­ścia­nie i ży­dzi, ra­zem po­mię­sza­ni. Spól­ność losu za­tar­ła róż­ni­ce wszel­kie. Byli tam do­ro­śli i ma­ło­let­ni. Dzie­ci trzy­ma­ły się ma­tek, te zaś, któ­re od ma­tek ode­rwa­no, gar­nę­ły się do ko­biet. Na wszyst­kich znać było znę­ka­nie wiel­kie, po­łą­czo­ne z wy­ra­zem za­do­wo­le­nia, ja­kie spra­wia­ło od­zy­ska­nie wol­no­ści.

Po­mię­dzy nimi ze zna­jo­mych na­szych znaj­do­wa­ła się Fra­nu­sia jed­na-

Ta, co się za­do­wol­nie­nia ty­czy, wy­ją­tek sta­no­wi­ła. Sie­dzia­ła i peł­ne smut­ku oczy za­to­pi­ła w stru­mie­niu, któ­ry u nóg jej ci­cho pły­nął. My­śla­ła o pani Ło­bo­dzi­nie.

– Ot, gdy­by się była gdzieś nie za­po­dzia­ła… By­ła­by te­raz wol­na… Mo­gła­by wró­cić do ojca i oj­ciec by nie ode­pchnął jej… Z tem wszyst­kiem – w du­chu do­da­ła – gorz­kiem by jej było ży­cie… Tak męża ko­cha­ła!

Co się z nim sta­ło? o to nie py­ta­ła. Spo­tkać go mo­gło jed­no z trzech: albo po­szedł w jas­syr przy czam­bu­le in­nym, albo też do­znał losu, jaki nie­spo­dzia­nie spo­tkał Fra­nu­się i to­wa­rzy­szy jej. Fra­nu­się zaj­mo­wa­ła pani Kry­sty­na, któ­ra się w taki ta­jem­ni­czy za­prze­pa­ści­ła spo­sób. Cze­mu się za­prze­pa­ści­ła?…

Po nie­ja­kimś cza­sie po­ja­wiać się za­czę­ły ko­bie­ty z fu­to­rów, przy­no­sząc ze sobą po­si­łek dla jeń­ców: ta pa­ła­ni­cę, owa chle­ba bo­che­nek, inna mle­ka hła­dusz­czyk. Po­si­łek to był szczu­pły, nie wy­star­cza­ją­cy na ob­dzie­le­nie wszyst­kich. To też do­sta­wał się on dzie­ciom i sła­bym. Dzie­ci bez ma­tek ko­bie­ty nie­któ­re za­bie­ra­ły ze sobą i jed­ne od­pro­wa­dza­ły na­po­wrót, inne przyj­mo­wa­ły za swo­je. Wsku­tek tego nie­je­den szla­chet­nie uro­dzo­ny żyje obec­nie w po­tom­stwie swo­jem w sta­nie chłop­skim.

Przy­nie­sio­no po­si­łek z fu­to­ru hry­bec­kie­go. Przy­by­ło ztam­tąd ko­biet czte­ry, pani Ja­no­wa, Na­st­ka, jed­na jesz­cze dziew­ka i jed­na mo­ło­dy­ca, każ­da coś przy­nio­sła.

Pani Ja­no­wa roz­po­wia­da­ła o cho­rej, co się na fu­tor przy­błą­ka­ła i roz­py­ty­wa­ła o nią, lecz nikt ob­ja­śnie­nia żad­ne­go dać jej nie umiał. Nie tra­fi­ła na Fra­nu­się; gdy­by zaś i tra­fi­ła – to co? Trud­no było… aże­by się Fra­nu­sia, na nie­wi­dzia­ne, w przy­błę­dzie na fu­tor do­my­śli­ła pani Kry­sty­ny. Gdy­by jej szu­ka­ła, to nig­dy tu… w ta­kiem we­dług jej mnie­ma­nia wiel­kiem od miej­sca w któ­rem prze­pa­dła, od­da­le­niu.

Wy­swo­bo­dze­ni jeń­cy, uwia­do­mie­ni o zwy­cięz­twie, któ­re los ich za­pew­nia­ło, ocze­ki­wa­li na roz­po­rzą­dze­nie puł­kow­ni­ka.

Roz­po­rzą­dze­nie to na­de­szło nie­ba­wem.

Przy­niósł je z na­miest­ni­ków je­den. Puł­kow­nik od­da­wał na od­wie­zie­nie jeń­ców w stro­ny ro­dzin­ne zdo­by­te na Ta­ta­rach wozy i na ich wy­ży­wie­nie zna­le­zio­ne na wo­zach ar­ty­ku­ły, a przy­tem wo­łów i ba­ra­nów z od­bi­tych trzód ilość sto­sow­ną. Resz­ta łu­pów pod­le­ga­ła pra­wom zdo­by­czy wo­jen­nej, z wy­jąt­kiem sprzę­tów ko­ściel­nych. Wozy iść mia­ły pod eskor­tą wo­jen­ną.

Roz­po­rzą­dze­nie to zna­la­zło uzna­nie po­wszech­ne. Po­nie­waż jed­nak spóź­nio­na dnia pora nie po­zwa­la­ła pusz­czać się w dro­gę na­tych­miast, więc puł­kow­nik ka­zał jeń­com roz­dać żyw­ność i być w po­go­to­wiu do wy­mar­szu na­za­jutrz.

Gdy przy­nie­sio­no żyw­ność i roz­da­wa­no ta­ko­wą, na­miest­nik prze­cho­dził wzdłuż sze­re­gów i za­pi­sy­wał kto, jak się na­zy­wa i zkąd po­cho­dzi. Po­da­wa­li się: od Zba­ra­ża, od Wisz­niow­ca, od Sta­ro­kon­sta­ty­no­wa, od La­ty­czo­wa, od Win­ni­cy etc, etc… – kie­dy zaś z ko­lei Fra­nu­si za­py­tał, ta od­po­wie­dzia­ła:

– Ze sa­me­go Lwo­wa…

– O?… – od­rzekł na­miest­nik zdzi­wio­ny. – Jak­że wasz­mo­ścian­kę aż ztam­tąd za­gon za­brał?…

– Nie za­brał mnie ztam­tąd ino z dro­gi… Je­cha­łam z pa­nią moją…

– Gdzież pani wasz­mo­ścian­ki?

– Prze­pa­dła… ja­koś trzy dni temu…

– jak się na­zy­wa?…

– Pani Ło­bo­dzi­na.

– Ło­bo­dzi­na… po­wtó­rzył na­miest­nik… znam Ło­bo­dę Pro­ko­pa…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: