Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Z czworaków na salony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z czworaków na salony - ebook

Z biedy w lepszy świat, z lepszego świata w mezalians

Dawny przedwojenny świat odszedł w niepamięć. Lata bólu, strachu, dramatów, naznaczone śmiercią, sprawiły, że staliśmy się innymi ludźmi.

Czy nowy ludowy ład dopełni dzieła społecznych zmian? Czy to możliwe, by prosta dziewczyna z czworaków zamieszkała na salonach i odnalazła się w nowej roli? Czy wyższe sfery zaakceptują, że przy ich stołach zasiądą ci, którzy dotychczas mogli im jedynie usługiwać?

Przed mieszkańcami czworaków otwierają się nowe możliwości: kończą szkoły, podejmują pracę w mieście, wżeniają się w „lepsze państwo”. Natomiast przedwojenni bogacze, którym niegdyś wolno było wszystko, stają się wrogami ludu. Czy możliwy jest mariaż między tymi dwoma światami?

 

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17894-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

– Paniii, nastru­gać tych kar­to­fli czy nie? – Nabur­mu­szona kucharka, mru­żąc oczy, popa­truje na mnie gniew­nie, jed­no­cze­śnie wycie­ra­jąc poczer­wie­niałe, spuch­nięte dło­nie w zbyt obszerną, pobru­dzoną mąką szarą zapa­skę, w któ­rej wygląda jak pur­chawka.

Nie poj­muję, gdzie znik­nęła ta śliczna, rado­sna, zawsze uśmiech­nięta, gada­tliwa dziew­czyna, którą była za młodu. Teraz stoi przede mną grube, zło­śliwe bab­sko, które strzępi język z byle powodu i na każ­dym kroku oka­zuje nie­za­do­wo­le­nie.

– Niech Mary­sia nie zadaje takich pytań – fukam rów­nie roz­draż­niona. – Oczy­wi­ście, że trzeba obrać ziem­niaki, prze­cież pan nie zje obiadu bez nich na stole.

– Jak tam pani uważa. – Wzru­sza lek­ce­wa­żąco ramio­nami i osten­ta­cyj­nie odwraca się ple­cami. – Pyry i pyry, jakby czego innego jeść nie mogli.

– Co tam Mary­sia mówi?

– A nic, tak tylko sobie pod­śpie­wuję.

Już ja dobrze znam te jej pełne pre­ten­sji do całego świata przy­śpiewki na wiecz­nie żałobną nutę. Zupeł­nie jakby zapo­mniała, że tylko dzięki mojej pro­tek­cji i przy­chyl­no­ści Tade­usza lata temu zna­la­zła schro­nie­nie w naszym domu. Cza­sem nawet żałuję, że przy­ję­łam ją do pracy. Łapię się na tym, że coraz nie­chęt­niej wcho­dzę do kuchni i za jed­nym zama­chem usi­łuję wydać wszyst­kie dys­po­zy­cje na cały dzień, byle tylko nie musieć z nią roz­ma­wiać. Czuję się przez tę obce­sową kobietę osa­czana, ale nie mam odwagi wypo­wie­dzieć jej posady. Co jak co, ale Mary­sia świet­nie gotuje i oba­wiam się, że długo bym szu­kała kogoś o tak wyro­bio­nym smaku i takich umie­jęt­no­ściach. Kie­dyś się nad nią zli­to­wa­łam i teraz pono­szę przy­kre kon­se­kwen­cje. Nie bez kozery mawia się, że kto ma mięk­kie serce, musi mieć twardą inną część ciała.

Dobrze pamię­tam tamtą sytu­ację sprzed lat, gdy runął jej pełen kolo­ro­wych marzeń mło­dzień­czy świat. Ile to trzeba było się nagim­na­sty­ko­wać, żeby prze­ko­nać domow­ni­ków i całą oko­licę, że wra­ca­jąca z kil­ku­mie­sięcz­nej wyprawy Maria nie jest panną z dziec­kiem, tylko wdową po mło­dym żoł­nie­rzu, który zgi­nął tra­gicz­nie pod­czas ćwi­czeń na poli­go­nie. Zresztą myślę, że dość sku­tecz­nie udało się zmy­lić tropy, jako że dziecko ni­gdy się nie poja­wiło u boku kucharki.

Gdy Maria była nasto­latką, od czasu do czasu pro­si­łam, żeby przy­szła do dworu popil­no­wać naszych dzie­cia­ków. Mia­łam do niej zaufa­nie, malu­chy ją uwiel­biały, a przy oka­zji cie­szy­łam się, że dziew­czyna zarobi kilka gro­szy na swoje potrzeby.

A potem, w godzi­nie nie­szczę­ścia, które rwąc włosy z głowy, opła­ki­wała rzew­nymi łzami, zwy­czaj­nie uli­to­wa­li­śmy się nad bie­daczką i zaofe­ro­wa­li­śmy posadę we dwo­rze. Powo­do­wał nami sen­ty­ment oraz to, że swego czasu miesz­kała w naszych czwo­ra­kach i zapa­dła nam w pamięć jako mała, śliczna, rado­sna iskierka, któ­rej wszę­dzie było pełno.

Nie tylko my zwró­ci­li­śmy uwagę na natu­ralny urok pod­lotka, bo po latach rów­nież kilku kawa­le­rów zachwy­ciło się jej urodą. A Maria, świa­doma wra­że­nia, jakie robi na płci prze­ciw­nej, coraz odważ­niej igrała z ogniem, aż pięt­na­ście lat temu się spa­rzyła.

Filu­ter­nie uśmie­cha­jąc się do mło­dych męż­czyzn, chęt­nie przyj­mo­wała kom­ple­menty i drobne pre­zenty: kolo­rowe wstążki, odpu­stowe gli­niane ptaszki, polne kwiaty, cukierki i chustki. Spo­glą­da­łam na jej zalot­ni­ków z poli­to­wa­niem, bo wyda­wało mi się, że tej porząd­nej, sza­nu­ją­cej się dziew­czyny nie sku­szą tan­detne podarki.

Wszystko zmie­niło się w pewien wio­senny desz­czowy dzień. Piąt­kowy pora­nek zapo­wia­dał spo­kojną sobotę bez odwie­dzin gości i bez koniecz­no­ści wyru­sza­nia do krew­nych z rewi­zytą. Wtem nie­spo­dzie­wa­nie do kuchni wbie­gła Mary­sia i nie mogąc wydo­być z sie­bie słowa, zacią­gnęła mnie do spi­żarni. Nie­szczę­sna dziew­czyna ze zdu­mie­niem odkryła, że od trzech mie­sięcy nie ma krwa­wie­nia, a jej napęcz­niały brzuch nie jest skut­kiem obżar­stwa, tylko ciąży.

Przy­pa­dła do mnie zapła­kana, prze­ra­żona i zaszczuta jak zwie­rzę w klatce, ze świa­do­mo­ścią, że nie­ślubna ciąża jest bile­tem w jedną stronę do prze­gra­nego, zmar­no­wa­nego życia. Bo kto zechce pannę z dziec­kiem? I jak, nie mając per­spek­tyw, pracy, dachu nad głową, utrzyma sie­bie i nie­mowlę? Na wsi będą ją wyty­kać pal­cami, w mie­ście nie znaj­dzie posady.

– Tylko dom publiczny mi zostaje! – uża­lała się nad sobą, co rusz doty­ka­jąc brzu­cha, jakby tym drob­nym gestem pra­gnęła dać znać nie­chcia­nemu loka­to­rowi, że czas się wyno­sić.

– Uspo­kój się.

– Chcia­ła­bym poro­nić. Nawet myśla­łam, czy nie iść do sta­rej Sto­ja­skiej, wie pani, tej co ciąże spę­dza, ale się bałam – jęczała. – Rok temu, jak Danu­sia u niej była, wie pani, ta od ogrod­nika, to się dzie­ciaka pozbyła, ale tak cho­ro­wała…

– Nie gadaj głu­pot! – osa­dzi­łam ją gwał­tow­nie.

– Co ja zro­bi­łam, co zro­bi­łam! – wyrze­kała coraz gło­śniej, zamknięta ze mną w zim­nej, pach­ną­cej wędzonką spi­żarni.

– Już tego nie zmie­nisz. Będziesz miała dziecko i trzeba się nim zająć, a nie roz­trzą­sać, co by było gdyby – odpo­wie­dzia­łam, siląc się na spo­kój, i tylko lodo­waty ton zdra­dzał, jak bar­dzo jestem skon­fun­do­wana sytu­acją.

Patrząc na dziew­czynę z nie­skry­waną dez­apro­batą, zasta­na­wia­łam się, czy mam ochotę pocie­sza­jąco poło­żyć dłoń na jej zgar­bio­nych ple­cach. W pośpie­chu szu­ka­łam jakie­goś zdro­wo­roz­sąd­ko­wego roz­wią­za­nia.

A potem, w miarę kolej­nych pły­ną­cych po jej policz­kach łez, które spły­wały struż­kami ku ustom, by wresz­cie kapać na sukienkę, wzbie­rała we mnie litość wraz z roz­cza­ro­wa­niem, jakim było dla mnie jej w mojej oce­nie nie­mo­ralne pro­wa­dze­nie się. Czy nie mogła z piesz­czo­tami pocze­kać choćby do dania na zapo­wie­dzi w kościele? O ślu­bie nie wspo­mi­na­jąc.

– Kto jest ojcem?

– Nie mogę powie­dzieć.

– To ja nie mogę ci pomóc. – Uda­łam, że się obra­żam, za wszelką cenę usi­łu­jąc dociec prawdy. Wyda­wało mi się, że gdy­bym tylko wie­działa, który to z lek­ko­du­chów zmaj­stro­wał jej dziecko, mogła­bym wymóc, by wziął odpo­wie­dzial­ność za miłe chwile pod pie­rzyną, a przy­naj­mniej spró­bo­wać to zro­bić.

Oczy­wi­ście w mojej gło­wie nie postała myśl, że dzieci robi się nie tylko w łóżku, a tajem­nicą poli­szy­nela jest to, że służba obła­pia się po kątach i co wypra­wiają dora­sta­jące dzie­ciaki wie­śnia­ków po łąkach i lasach, gdy wypa­sają bydło.

– Przy­się­gam na Świętą Panienkę, że nie mogę powie­dzieć. – Jej wiel­kie spa­ni­ko­wane oczy błysz­czały jak w gorączce, a spoj­rze­nie ucie­kało w bok, gdy tak za wszelką cenę uni­kała kon­taktu wzro­ko­wego.

– Jak chcesz, ale trudno budo­wać zaufa­nie na tajem­ni­cach. A prze­cież o to wła­śnie cho­dzi. Już nie roz­pra­wiajmy o tym, co się stało, tylko znajdźmy roz­wią­za­nie pro­blemu, a do tego musisz być ze mną szczera i uczciwa – pero­ro­wa­łam zawzię­cie, bo nie­za­leż­nie od wszyst­kiego czu­łam coraz więk­szą cie­ka­wość.

– Tak – odpo­wie­działa bez prze­ko­na­nia, jesz­cze niżej pochy­la­jąc głowę.

– A może ten chło­pak – wzię­łam głę­boki wdech – bo zakła­dam, że to któ­ryś z rówie­śni­ków, ma co do cie­bie szla­chetne zamiary i jak się dowie o dziecku, to czym prę­dzej poprosi cię o rękę? Pomy­śla­łaś o tym?

– Nie.

– Słu­cham? Nie bra­łaś tego pod uwagę? – Spoj­rza­łam na nią zdu­miona. – Dla­czego masz takie nega­tywne nasta­wie­nie? Prze­cież to może roz­wią­zać pro­blem. A czy on w ogóle wie, że jesteś w ciąży?

– Tak.

– Widzisz sama, wszystko może się zmie­nić. Męż­czyźni na początku boją się wejść w rolę ojca, ale gdy już oswoją się z myślą o potomku, to kto wie? Może ten twój absz­ty­fi­kant nabie­rze rozumu, kupi pier­ścio­nek i się oświad­czy?

– Nie oświad­czy.

– Skąd ta pew­ność?

– Bo wiem.

– Jak tam Mary­sia uważa, ale ja wycho­dzę z zało­że­nia, że wiele kło­po­tów i dyle­ma­tów można roz­wią­zać dzięki zwy­kłej roz­mo­wie i szcze­ro­ści. Nawet jeśli cza­sami trzeba się uko­rzyć i popro­sić o pomoc. Nie mówię o lito­ści, ale…

– Nikogo o nic nie będę pro­sić. – Pod­nio­sła gwał­tow­nie głowę. – Pro­sta dziew­czyna jestem, ale swój honor mam.

– Ja na twoim miej­scu zawal­czy­ła­bym jed­nak o…

– Ale nie jest pani, za prze­pro­sze­niem, na moim miej­scu i pro­szę mi wie­rzyć, że roz­mową niczego nie osią­gnę­łam. Myśli pani, że nie pró­bo­wa­łam?

– A może gdy­bym wsta­wiła się za tobą, gdy­bym to ja wyłusz­czyła sprawę, pomo­gła ci przy­go­to­wać wyprawkę, a nawet jakiś nie­wielki posag? Wiesz, pie­nią­dze bywają argu­men­tem.

– Chce mnie pani sprze­dać? – Pod­nio­sła głos nie­mal do krzyku.

– Cicho! Jesz­cze ktoś nas usły­szy! – Odru­chowo chwy­ci­łam ją za ramię. – Nie chcę cię sprze­da­wać! Osza­la­łaś?! Tylko myślę na głos, jak ci pomóc. Mogła­bym dys­kret­nie poroz­ma­wiać z Tade­uszem…

– Bła­gam! Tylko nie to!

– Dla­czego? – Dla odmiany to ja przy­ję­łam postawę obronną, zmu­sza­jąc krę­go­słup do bole­snego wygię­cia w tył. – Jest bar­dzo powścią­gliwy w osą­dza­niu innych i z pew­no­ścią…

– Obie­cała pani docho­wać tajem­nicy.

– No tak, ale cza­sem…

– To nic nie da.

– A powiedz cho­ciaż z łaski swo­jej, czy ja go znam. – Pró­bo­wa­łam podejść ją z innej strony.

– Nie.

– Na pewno?

– Tak, nie zna go pani, to chło­pak z sąsied­niej wsi.

– Czyli z…

– Pro­szę nie docie­kać, bo nic wię­cej nie powiem. – I znowu wybuch­nęła histe­rycz­nym pła­czem. – Co ja zro­bi­łam! Co teraz będzie? Jak ojciec się dowie, to wyrzuci mnie na zbity pysk!

– Nikt cię nie wyrzuci, bo zanim będzie widać brzuch, coś wymy­ślimy. Póki co ubie­raj się luźno, może…

– A niby w co? – zaję­czała. – Mam tylko dwie suk­nie, obie już są cia­sne, prze­cież nowej sobie nie spra­wię.

– To może owi­jaj się zapa­ską?

– Tak robię, ale matka już na mnie patrzy podejrz­li­wie. Wczo­raj nawet pytała, czy coś mi dolega. Czy dobrze się czuję.

– Poszu­kam w sza­fie na stry­chu, może wśród sta­rej odzieży znaj­dzie się coś, co się nada, żeby ukryć ciążę.

– Cii! – Spa­ni­ko­wana chwy­ciła moją dłoń.

– Prze­cież tu nikt nas nie sły­szy!

– A jak ktoś pod­słu­chuje pod drzwiami? – Wyba­łu­szyła oczy. – Pani wie, jakie ludzie są wścib-skie?!

– Ale nie u nas w domu! – odpar­łam naiw­nie. – Wiesz, że nie lubię plo­tek i nie tole­ruję szpie­go­wa­nia.

– Ale by się pani zdzi­wiła. – Wydęła lek­ce­wa­żąco usta, a mnie dreszcz nie­po­koju prze­biegł po ciele niczym stado mró­wek.

– Czy jest coś, o czym powin­nam wie­dzieć? – Spoj­rza­łam na nią uważ­nie, śle­dząc każdy gest i doszu­ku­jąc się naj­mniej­szego drgnię­cia mię­śni twa­rzy, który zdra­dziłby, że kła­mie.

Jed­no­cze­śnie zano­to­wa­łam w gło­wie, że koniecz­nie muszę uważ­niej przy­glą­dać się pra­cow­ni­kom, by zawczasu zapo­biec ewen­tu­al­nemu towa­rzy­skiemu skan­da­lowi, który, nie daj Boże, wykluwa się pod moim dachem.

Z jed­nej strony to bar­dzo kom­for­towe mieć kucharkę i dwie dziew­czyny, które sprzą­tają dom, pielą ogró­dek i zaj­mują się pra­niem i pra­so­wa­niem, a które przed wojną nazy­wa­li­śmy słu­żą­cymi. Teraz nie wypada tak mówić, słu­żące zmie­niły się w gospo­sie, parobcy w pra­cow­ni­ków, for­nal w sta­jen­nego. Wojna nie­po­trzeb­nie zrów­nała nas z tymi, któ­rzy dla nas pra­cują.

Wszystko tak bar­dzo się zmie­niło. Tęsk­nię za daw­nymi cza­sami, gdy każdy znał swoje miej­sce. Wszystko było poukła­dane.

Przy­ła­pa­łam się na tym, że przy Marysi odda­łam się sen­ty­men­tal­nym wspo­min­kom, zamiast sku­pić się na tych, któ­rzy kręcą się po naszych poko­jach. Dopa­dła mnie reflek­sja, jak bar­dzo jeste­śmy zdani na ich uczci­wość.

Gdyby tak się zasta­no­wić, to my nie­wiele o nich wiemy, bo w czwo­ra­kach bywa­li­śmy oka­zjo­nal­nie, za to oni o nas wie­dzą wszystko. Co mamy w sza­fach i spi­żarni, co lubimy, a czego nie, jakie mamy plany, co czy­tamy, w co się ubie­ramy i o co sprze­czamy. To oni opróż­niają nasze noc­niki i piorą szmatki po perio­dzie. Orien­tują się, kiedy mamy ciche dni, bo Tadek nocuje w pokoju gościn­nym, i gdy jeste­śmy źli na dzie­ciaki za kolejną psotę.

Wresz­cie Mary­sia zmięk­czyła moje serce, odwo­łu­jąc się do chrze­ści­jań­skiego sumie­nia. I tak ulo­ko­wa­łam ją jako wdowę we dwo­rze samot­nej kuzynki Pela­gii pod Kra­ko­wem. Po kilku dłu­żą­cych się mie­sią­cach, peł­nych nie­po­koju, że tajem­nica się wyda, na świat przy­szła maleńka sła­bo­wita dziew­czynka. I choć Maria dekla­ro­wała, że kocha córeczkę, zaj­mo­wała się nią nie­chęt­nie, mając świa­do­mość, że oto to małe, Bogu ducha winne stwo­rzonko na zawsze zruj­no­wało jej życie.

Ku mojemu ogrom­nemu zdzi­wie­niu na punk­cie Rozalki dosłow­nie osza­lała Pela, która ją przy­gar­nęła, poświę­ca­jąc czas i pie­nią­dze, by małej niczego nie bra­ko­wało, i mając za nic, że ludzie wzięli je na języki. Bo w opi­nii rodziny czymś nie­god­nym, a nawet nie­mo­ral­nym było zaj­mo­wa­nie się cudzym bękar­tem, jak usil­nie pró­bo­wała ją prze­ko­nać jej zgorzk­niała i nie­do­wi­dząca matka, czyli moja ciotka Zofia.

Pela­gia krótko odpo­wia­dała, że nikt nie wybiera sobie rodziny i Rozalka nie jest niczemu winna, że jej ojca przed­wcze­śnie zabrała śmierć.

Nim się obej­rze­li­śmy, Maria ponow­nie poja­wiła się w naszym progu z bła­galną prośbą o przy­ję­cie do pracy. Tym razem los jej sprzy­jał, bo dopiero co pocho­wa­li­śmy naszą poczciwą kucharkę Teresę, która nie­spo­dzie­wa­nie, w wieku nie­spełna trzy­dzie­stu lat, ode­szła z tego świata, teo­re­tycz­nie w pełni zdro­wia.

Po moim pew­nym waha­niu, poważ­nej roz­mo­wie z Tade­uszem, który do tej kan­dy­da­tury miał poważne zastrze­że­nia, dla mnie zupeł­nie nie­zro­zu­miałe, bo prze­cież nie wyja­wi­łam mu matry­mo­nial­nych pro­ble­mów Marii, dziew­czyna zamiesz­kała w służ­bówce.

Pokoik jest nie­wielki, ale bar­dzo wygodny. Stoi w nim sta­ro­dawne, porządne dębowe łóżko z wielką cie­płą pie­rzyną po mojej świę­tej pamięci babce, nie­wielki biały sto­lik z szu­fladą i meta­lową pod­stawką na lampę naf­tową oraz jed­no­drzwiowa, prze­żarta przez kor­niki szafa, która jak na gar­de­robę kucharki skła­da­jącą się z trzech sukie­nek, pary gru­bych weł­nia­nych poń­czoch i dwóch chust i tak jest zde­cy­do­wa­nie za duża.

Na pobie­lo­nych wap­nem nie­rów­nych ścia­nach wisi odpu­stowy, za to opra­wiony w gip­sową misterną złotą ramę, spo­rych roz­mia­rów obraz z wize­run­kiem odzia­nej w habit zatro­ska­nej Świę­tej Rity, patronki od spraw trud­nych i bez­na­dziej­nych. Jak prze­ko­nuje Maria, naj­bar­dziej odda­nej Jezu­sowi słu­żeb­nicy, do któ­rej naj­le­piej się zwra­cać z każ­dym kło­po­tem.

Oba­wiam się, że święta musi być mocno ziry­to­wana, a zara­zem znu­dzona, gdy poczciwa Maria po raz kolejny klęka przed jej wize­run­kiem i skła­da­jąc poboż­nie dło­nie, zanosi żar­liwe i coraz to nowe prośby i bła­ga­nia. Naiw­nie powie­rza jej tro­ski z nadzieją, że Święta Rita niczym dobra wróżka roz­wiąże wszel­kie ziem­skie pro­blemy. Kie­dyś przez przy­pa­dek posły­sza­łam, że Maria błaga ją o to, by tym razem sos śmie­ta­nowo-winny do kur­czaka się nie przy­pa­lił jak co nie­dzielę. A wystar­czy­łoby, żeby wresz­cie posłu­chała mojej porady, by doda­wać mniej mąki i cią­gle mie­szać, aż się zago­tuje. Cho­ciaż w tej kwe­stii mogłaby odcią­żyć nie­szczę­sną Świętą Ritę.

– Mela­nia ma w nie­dzielę uro­dziny i trzeba upiec tort – mówię ostroż­nie z nadzieją, że nie pod­niosę Marii ciśnie­nia.

– To niech upie­cze – syczy odwró­cona do mnie ple­cami.

– Co Mary­sia powie­działa?

– Ja? Nic! Zda­wało się pani.

Niby pusz­czam jej uwagę mimo uszu, ale posta­na­wiam poskar­żyć się Tade­uszowi na kucharkę i może wymóc na nim, by wresz­cie mimo opo­rów wymie­nić ją na kogoś młod­szego, a przy­naj­mniej sym­pa­tycz­niej­szego.

– Tak jak powie­dzia­łam: trzeba upiec tort – cią­gnę. – I dobrze by było wsta­wić do pieca ze dwie bla­chy placka droż­dżo­wego. Jeden zrób z samą kru­szonką, a drugi z rabar­ba­rem, tylko posie­kaj go nie­zbyt drobno.

Przez dłuż­szą chwilę oma­wiam z nią jadło­spis na nie­dzielę, bo spo­dzie­wamy się wizyty kil­korga krew­nych. Będą szwa­gierka z mężem i dwójką dzieci oraz moja przy­ja­ciółka Joasia miesz­ka­jąca przy Armii Czer­wo­nej 41¹ w Pozna­niu, wiecz­nie narze­ka­jąca na hałas w mie­ście i z rado­ścią przyj­mu­jąca każde moje zapro­sze­nie na kil­ku­dniowy odpo­czy­nek na wsi, bez względu na porę roku i nawał pracy w gospo­dar­stwie.

Zawsze cie­szę się na jej towa­rzy­stwo, bo rozu­mie mnie jak nikt inny.

Mam nadzieję, że teścio­wie uznają podróż z Toru­nia pod Śrem za zbyt męczącą i podob­nie jak w ubie­głym roku zostaną w domu. Lubię ich, ale teściowa jest cho­ro­wita, marudna i tak ocze­kuje cią­głej aten­cji, że zwy­czaj­nie jestem zmę­czona jej obec­no­ścią pod naszym dachem. Mam wra­że­nie, że we wła­snych pie­le­szach jest mniej wyma­ga­jąca i jakby nieco zdrow­sza. Nie domaga się co rusz poda­wa­nia gorą­cej her­baty czy kom­pre­sów na głowę, a nogi jakby mniej jej puchną. U nas wiecz­nie sie­dzi ze sto­pami opar­tymi na spe­cjal­nym wyście­ła­nym krze­sełku albo w salo­nie moczy je w lodo­wa­tej wodzie z solą, co dla mnie jest odra­ża­jące. Wie­lo­krot­nie usi­ło­wa­łam ją prze­ko­nać, że takie rze­czy powinna robić w zaci­szu sypialni, ona jed­nak upiera się, że skoro przy­je­chała na tak krótko, to ceni sobie każdą wspólną chwilę. I nie ma zna­cze­nia, że owe „krót­kie” wizyty potra­fią trwać tygo­dniami.

– Mamo!

Zaru­mie­niona Mela wbiega do kuchni.

– Słu­cham, co się stało?

– Chodź szybko, listo­nosz przy­je­chał.

– O, to fan­ta­stycz­nie, cze­kam na list.

– Od kogo?

– A co ty taka cie­kaw­ska? – Cią­gnę ją za rękaw i pospiesz­nie wycho­dzę z kuchni.

– Au!

– Oj, prze­pra­szam, nie­chcący cię uszczyp­nę­łam. Ale tak mnie dener­wuje ta nasza Mary­sia, że wprost wyłażę ze skóry.

– Wiem, jest coraz bar­dziej nie­zno­śna – przy­znaje córka.

– Nie zada­waj mi przy niej żad­nych pytań. – Zmie­rzamy żwawo w stronę drzwi. – Prze­cież ona tylko wachluje uszami, by pod­ła­pać jakąś plotkę i puścić dalej w obieg po oko­licy, dodaw­szy coś od sie­bie.

– A powiesz, na co tak cze­kasz?

– Pro­si­łam Jasię o prze­sła­nie prze­pisu na tort hisz­pań­ski z wiśniami.

– Z nalewki?

– Tak, kocha­nie, to twoje dwu­dzie­ste uro­dziny, możesz spró­bo­wać odro­biny alko­holu. – Mru­gam łobu­zer­sko i uśmie­cham się pro­mien­nie. Tak bar­dzo kocham moją uło­żoną i mądrą pocie­chę, prze­ci­wień­stwo wiecz­nie roz­bry­ka­nego, choć star­szego Leszka, któ­remu tylko roz­rywki w gło­wie.

Roz­czu­lona spo­glą­dam na córkę, która ma w sobie radość dziecka, choć jej ciało, obfity biust, wąska talia i bio­dra zde­cy­do­wa­nie należą już do kobiety. A wydaje mi się, że dopiero co powi­ta­li­śmy lato­ro­śle na świe­cie. Jak ten czas szybko leci, za szybko. Jak tak dalej pój­dzie, to nim się obej­rzymy, będziemy pia­sto­wać wnuki. I znowu przyda się scho­wana na stry­chu biała sosnowa koły­ska, w któ­rej sypiała mama Tade­usza, on sam, a potem nasze dzieci.

To dobrze, że po kilku latach, gdy po usil­nych pró­bach zaj­ścia w ciążę byłam prze­ko­nana, że kram z dziećmi jest dla mnie zamknięty i jakimś cudem dopa­dło mnie przed­wcze­sne prze­kwi­ta­nie, powi­ta­li­śmy, rok po roku, jesz­cze dwóch chłop­ców. Henio skoń­czył czter­na­ście lat, a Jasiek za dwa mie­siące, pięt­na­stego paź­dzier­nika, będzie miał trzy­na­ste uro­dziny. Przy­naj­mniej oni nie wyfruną na razie z gniazda.

Wycho­dząc za mąż, pla­no­wa­łam trójkę dzieci, naj­le­piej wła­śnie rok po roku, tak by róż­nica wieku mię­dzy nimi była jak naj­mniej­sza. Wyda­wało mi się, że to zagwa­ran­tuje dobrą rela­cję mię­dzy rodzeń­stwem. Nic bar­dziej myl­nego. Jasiek i Henio tłu­kli się i kłó­cili zawzię­cie przez pierw­sze pięć, może sześć lat, Leszek zaś postrze­gał młod­szą sio­strę jako prze­szka­dza­jącą w chło­pię­cych zaba­wach smar­kulę.

Dobrze, że przy­naj­mniej teraz odpo­wied­nio się trak­tują, a sprzeczki mię­dzy nimi zda­rzają się spo­ra­dycz­nie i tak jak szybko wybu­chają, tak rów­nie szybko się wypa­lają.

– To się Maria nie ucie­szy – iro­ni­zuje Mela.

– Słu­cham? – Gwał­tow­nie wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści i potrze­buję kilku chwil, by przy­po­mnieć sobie, o czym roz­ma­wia­ły­śmy. – Jesz­cze jej nie wspo­mi­na­łam o nowej recep­tu­rze i nie chcę być przy tym, jak się dowie. Może ty byś jej pod­rzu­ciła? – pytam z nadzieją.

– Mamuś, nie prze­sa­dzaj. – Mela­nia patrzy na mnie z kon­ster­na­cją. – Zwy­czaj­nie zaczy­nasz uni­kać tej baby.

– Ej, dziew­czę­tom z dobrych domów nie wypada tak mówić!

– Oj, sama ją tak nazy­wasz. – Wzru­sza ramio­nami nie­prze­jęta poła­janką.

– Tak? Nie przy­po­mi­nam sobie. – Jestem zdu­miona, bo nie spo­dzie­wa­łam się, że ktoś z domow­ni­ków sły­szał, jak psio­czę na kucharkę i nazy­wam ją bab­skiem.

– Cza­sem ci się wymknie, więc wiemy, jaki masz do niej sto­su­nek, i chyba pora prze­stać przej­mo­wać się jej nastro­jami. – Wydyma usta. – Prze­cież wiesz, że ta kobieta jest nie­re­for­mo­walna.

– Niby tak, ale coraz trud­niej zno­sić mi jej tyrady i lek­ce­wa­że­nie.

– To poszu­kaj nowej kucharki. – Córka spo­gląda na mnie z wyrzu­tem.

– A wiesz, że o tym myśla­łam – mówię, mimo­wol­nie zdra­dza­jąc głę­boko skry­wany zamysł. – Tylko gdzie znajdę kogoś, kto potrafi tak goto­wać? Gdyby to było takie pro­ste, już dawno bym to zro­biła.

– Dobry pomysł. – Robi krok w moją stronę. – Zawsze możesz wszyst­kiego nauczyć nową dziew­czynę.

– Tak sądzisz? W sumie jak się tak zasta­no­wić, to rze­czy­wi­ście.

W mojej gło­wie wygod­nie mości się rado­sna reflek­sja, że stać mnie na to, aby coś w domu zmie­nić. Jakimś cudem dodaje mi to pew­no­ści sie­bie i choć jesz­cze o tym nie wiem, to nie­ba­wem się prze­ko­nam, że sro­gie spoj­rze­nie kucharki prze­sta­nie mnie para­li­żo­wać.

– Pew­nie. Po co miesz­kać pod jed­nym dachem z nie­życz­liwą osobą? – Macha dło­nią, jakby odga­niała natrętną muchę. – Ale póki co oba­wiam się, że w kwe­stii przy­ję­cia będziesz musiała wszyst­kiego sama dopil­no­wać. W prze­ciw­nym razie Maria jak zwy­kle będzie pró­bo­wała posta­wić na swoim i poda ten paskudny tort faso­lowy albo kasz­ta­nowy.

– Nie prze­sa­dzaj, to nie jest takie złe.

– Błe! – Krzywi się córka. – Koja­rzy mi się tylko z wojną i biedą.

– Ciesz się, że mie­li­śmy co jeść – natych­miast ją stro­fuję i wpa­dam w złość. – Ludzie, zwłasz­cza w dużych mia­stach, przy­mie­rali gło­dem, my przy­naj­mniej… – Bra­kuje mi tchu. – Pomyśl o bied­nej ciotce Agnieszce, która miesz­kała w War­sza­wie! Pamię­tasz, co opo­wia­dała o powsta­niu? Jak sie­dzieli w piw­nicy?Przepis na tort fasolowy

50 dkg fasoli (jaś)
50 dkg cukru pudru
16 jaj
2 dkg mig­da­łów
skórka z dwóch cytryn
szczypta soli

Na noc namo­czyć fasolę, następ­nie ugo­to­wać w oso­lo­nej wodzie. Wystu­dzić i zmie­lić w maszynce do mie­le­nia mięsa na gładką masę. Białka ubić na sztywną pianę. Można dodat­kowo prze­trzeć przez sito. Żółtka ubić z cukrem, następ­nie dodać fasolę, drobno pokro­jone mig­dały i startą na tarce skórkę cytryny. Dokład­nie wymie­szać. Na koniec dodać pianę z bia­łek.

Piec w śred­nio gorą­cym piecu. Po upie­cze­niu prze­ciąć w pozio­mie na trzy czę­ści i prze­ło­żyć masą mig­da­łową.Przepis na tort kasztanowy

pół kilo­grama kasz­ta­nów
8 jaj
35 dkg cukru pudru
garść posie­ka­nych mig­da­łów

Kasz­tany ugo­to­wać do mięk­ko­ści. Obrać, gdy są jesz­cze gorące, i wysu­szyć. Można w piecu, ale nie­zbyt mocno nagrza­nym. Następ­nie zmie­lić na mąkę.

Białka ubić na sztywną pianę. Utrzeć żółtka z cukrem na gładką masę, dodać kasz­tany i mig­dały, na końcu białka i deli­kat­nie wymie­szać.

Piec w śred­nio gorą­cym piecu.

Po wystu­dze­niu prze­kroić w pozio­mie na dwie albo trzy czę­ści i prze­ło­żyć kre­mem śmie­ta­no­wym.– Mamuś, prze­pra­szam, tak mi się powie­działo.

Mela przy­tula się do mnie jak małe dziecko, a mnie nie pozo­staje nic innego, jak ją objąć i pokle­pać po ple­cach.

Nie potra­fię powstrzy­mać emo­cji. Tylu przy­ja­ciół stra­ci­li­śmy, wojna zabrała tylu bli­skich. I tylko opatrz­no­ści możemy dzię­ko­wać za to, że prze­trwa­li­śmy, że na­dal jeste­śmy razem. Dzie­ciom się wydaje, że to, co nas spo­tkało, było straszne. Ow­szem, wojna to pie­kło, ale mogła doświad­czyć nas na wiele okrut­niej­szych spo­so­bów.

Tade­usz jako rządca u bau­era² nie miał tak źle. Josef trak­to­wał nas z sza­cun­kiem jako wła­ści­cieli sąsied­niego majątku. Wypłata była na czas, może nie­wielka, ale prze­cież mie­li­śmy też wikt i opie­ru­nek. Ponadto los zesłał nas do pobli­skiego dworu, odda­lo­nego od naszego o jakieś trzy­dzie­ści, no, może czter­dzie­ści kilo­me­trów, więc byli­śmy pra­wie u sie­bie. Zna­li­śmy oko­licę i pod ręką mie­li­śmy dwie stare, życz­liwe, od zawsze miesz­ka­jące razem ciotki, sio­stry ojca, które na szczę­ście nie musiały ni­gdzie się prze­no­sić. Na ich małe lokum w mia­steczku nie poła­ko­mił się żaden Szwab, dzięki temu mogli­śmy oka­zjo­nal­nie korzy­stać z ich pomocy przy opiece nad dziećmi.

Wygo­spo­da­ro­wane ze sta­rej stajni miesz­ka­nie było małe i ciemne. Skła­dało się z dwóch poko­ików, bez kuchni i łazienki, ale zostało wypo­sa­żone we w miarę wygodne cztery koślawe łóżka i co istotne, miało nie­za­leżne wej­ście od podwó­rza. Zresztą kuch­nia nie była nam potrzebna, bo sto­ło­wa­li­śmy się w głów­nym budynku. Mnie przy­pa­dła rola pomocy kuchen­nej i nie ukry­wam, że roz­bu­dziło to moje pasje kuli­narne. Tym bar­dziej że Niemcy, oprócz wiel­kich waliz wypcha­nych wszel­kim dobrem, od odzieży poczy­na­jąc, przez zegar z kukułką, na nowej, okrop­nej, ozdo­bio­nej zie­lo­nymi swa­sty­kami por­ce­la­nie koń­cząc, przy­wieźli też nowe prze­pisy i zasady kucha­rze­nia.

Śmia­li­śmy się z nich, że są jak te zega­rowe kukułki, bo wszystko musiało cho­dzić jak w zegarku. Jak była wyzna­czona godzina, to roz­le­gał się gong na ganku i dokład­nie wtedy zaczy­nała się praca. Wszystko było na czas. Prze­my­ślane i zapla­no­wane. Niczego nie wolno było mar­no­wać. A tak wygra­bio­nego i zamie­cio­nego podwó­rza ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam. Nie­wielki rynsz­tok, który pro­wa­dził od drzwi kuchen­nych do rowu, musiał być czysz­czony codzien­nie. Nie do pomy­śle­nia było, żeby walały się w nim jakieś resztki. O chwa­stach nie wspo­mi­na­jąc.

Szcze­rze muszę przy­znać, że tak mi się to spodo­bało, że teraz w naszym majątku porzą­dek według nie­miec­kich reguł sta­wiam na pierw­szym miej­scu. Nie żebym wcze­śniej była bała­ga­niarą, ale ich spo­sób zarzą­dza­nia gospo­dar­stwem wydaje mi się o wiele bar­dziej wydajny i eko­no­miczny.

Coś w tym musi być, skoro w trud­nych powo­jen­nych cza­sach nie­któ­rzy chłopi naj­mu­jący się do pracy w więk­szych gospo­dar­stwach powta­rzają, o iro­nio, że za Niemca było lepiej, bo uczci­wiej.

Nie wyobra­żam sobie, żeby­śmy naszym pra­cow­ni­kom nie wypła­cili pen­sji na czas, ale naj­wy­raź­niej nie jest to stan­dar­dem. Prze­cież wszy­scy mamy rodziny na utrzy­ma­niu, swoje potrzeby i zobo­wią­za­nia. Ale zdaję sobie sprawę, że nie­stety nie wszę­dzie to tak wygląda. Sły­sza­łam, że pie­nią­dze wypła­cane są na raty, z opóź­nie­niem, że na przy­kład u naszego sąsiada Kraw­czyka trzeba się o swoje wykłó­cać. Bar­dzo to przy­kre.

Tak roz­my­śla­jąc, docie­ram do drzwi i odbie­ram od listo­no­sza list z prze­pi­sem.Przepis na tort hiszpański

12 bia­łek
20 dkg cukru pudru
1 laska wani­lii
10 dkg mąki kar­to­fla­nej
3 dkg masła
20 dkg wiśni albo czar­nej porzeczki z nalewki

Do bia­łek dodać połowę cukru, ubić na sztywną pianę i dodać resztę cukru. Jedną bla­chę wyło­żyć papie­rem i poło­żyć na niej połowę piany, tak by powstał kształt placka. Pozo­stałą pianę wyło­żyć na drugą bla­chę. Piec cztery godziny w nie­zbyt gorą­cym piecu. Po wysu­sze­niu wyjąć z pieca i zdjąć z papieru. Jeśli się przy­klei, należy zwil­żyć papier, a od razu odej­dzie.

Na tor­tow­nicy uło­żyć jeden pla­cek. Prze­ło­żyć bitą śmie­taną. Poło­żyć drugi bez­owy pla­cek i nało­żyć śmie­tanę. Na wierzch rzu­cić owoce.Śmietana lub śmietanka bita

Jest wybor­nym dodat­kiem do wielu lek­kich potraw, a podana z bisz­kop­tami, waflami lub innymi ciast­kami sta­nowi ulu­biony deser. W tym celu używa się gęstej słod­kiej śmie­tanki zwa­nej kre­mową lub śmie­tany kwa­śnej, lecz mło­dej i smacz­nej, pół na pół ze słodką. Naj­le­piej ubi­jać śmie­tankę maszynką, a szybko się ubije i nie roz­bry­zga; waż­nym warun­kiem szyb­kiego ubi­cia śmie­tanki jest jej tem­pe­ra­tura. Śmie­tanka powinna stać parę godzin na lodzie lub w bar­dzo zim­nej wodzie, a naczy­nie musi być wytarte do sucha. Cukier i wszel­kie dodatki doda­wać po zupeł­nym ubi­ciu śmie­tany, lekko i szybko wymie­szać i posta­wić na lodzie do chwili poda­nia. Należy także uwa­żać, aby nie ubi­jać za długo, bo się zrobi masło. Nie mając maszynki, ubi­jać śmie­tankę mio­tełką w por­ce­la­no­wej wazie lub kamien­nym garnku, a żeby krem był sztyw­niej­szy, dodać żela­tyny, licząc 2 dkg na jeden litr kremu, dole­wa­jąc przez sito schło­dzoną do ubi­ja­nego bez prze­rwy kremu. Jeśli śmie­tanka nie jest dość gęsta, należy czę­ściowo zbie­rać z wierz­chu ubitą pianę i kłaść na sito, a śmie­tankę dalej ubi­jać³.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Dziś to ulica Święty Mar­cin, jedna z głów­nych w Pozna­niu. Wzięła nazwę od powsta­łej w XII wieku małej osady i znaj­du­ją­cego się w niej kościoła pod wezwa­niem świę­tego Mar­cina. Nazy­wana była przed­mie­ściem Świę­tego Mar­cina lub po pro­stu Świę­tym Mar­cinem (dla­tego też tak się mówi: ulica Święty Mar­cin, a nie Świę­tego Mar­cina). Pierw­szy raz wymie­nia się ją w doku­men­cie z 24 kwiet­nia 1252 roku, w któ­rym jest mowa o odstą­pie­niu osady przez kapi­tułę poznań­ską księ­ciu Prze­my­słowi I. Część ulicy będąca wła­sno­ścią poznań­skiej kapi­tuły kate­dral­nej pod koniec XVI wieku leżała w powie­cie i woje­wódz­twie poznań­skim i została włą­czona w gra­nice mia­sta dopiero przez wła­dze pru­skie w roku 1797, wtedy stała się Sankt Mar­tin Strasse.
15 listo­pada 1919 roku jej zachod­nie prze­dłu­że­nie otrzy­mało nową nazwę ulicy Wjaz­do­wej, a od roku 1935 prze­mia­no­wano ją (wraz z czę­ścią ul. Zwie­rzy­niec­kiej i zachod­nim wylo­tem ul. Święty Mar­cin) na aleję Mar­szałka Pił­sud­skiego.
W cza­sie wojny ulica nosiła nazwę Schloss­fre­iheit (Wola Zam­kowa), a po wyzwo­le­niu Pozna­nia nowe wła­dze nadały jej miano Armii Czer­wo­nej; pier­wotną nazwę Święty Mar­cin odzy­skała w 1989 roku.
Co cie­kawe, po remon­cie w 1893 roku stałą się pierw­szą w mie­ście ulicą o nawierzchni asfal­to­wej.

2. Rol­nik, gospo­darz.

3. M. Gałecka, H. Kul­zowa, _Kuch­nia pol­ska_ z 1934 roku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: