- W empik go
Z głuszy - ebook
Z głuszy - ebook
Zbiór pięknych opowiastek, przepełnionych opisami poetyckimi mitologicznymi, ludowymi opowieściami i bajaniami. Ten niezwykły klimat najlepiej chyba oddaje zakończenie zbioru: „Pod wieczór ucichły ptaki i mleczne mgły poczęły wstawać z oparzelisk, snuć się po nich, wałęsać. Księżyc wszedł z za cmentarza i przez te mgły się wkradał; nocne ptaki i żaby rozpoczęły koncert. Stary widział wyraźnie, jak z krzaku kaliny wychodził Filip i z kępy na kępę skakał, goniąc czajki, ciskając na nie garście błota, potem od księżyca zbliżały się do chłopca dwie postacie. Matka otulała się płachtą, drżąc z febry, Krystyna otulała ręką przed wiatrem ogarek gromnicy i świeciła od tego świętego ognia złotawo – jak święta. Schodzili się we troje i tamci grzali ręce u płomienia, garnęli się do niej. Potem rzędem idąc, podchodzili bliżej i kiwali na starego, wołając bez słów. Stary się ich nie lękał. Patrzał, rozwierając oczy, aby być pewnym, że nie śpi. A jednakże śnił zapewne, bo nad oparami były tylko mgły, księżyc i gdzieniegdzie blade, torfowe ogniki.”
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-425-1 |
Rozmiar pliku: | 171 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była wielka cisza. Na niebie zapadło już słońce i powoli jedna po drugiej poczynały mrugać gwiazdy – na ziemi ustała praca i nizko też mrugały ogniska chat.
Długi był dzień majowy, dla słońca, dla pola, dla człowieka.
Teraz znój ziemi występował rosą, znój nieba gwiazdami, znój ludzki – pieśnią spoczynku. Rzeka wieś przecinała, i tylko ta woda nigdy niestrudzona bujała, gadała, żyła. W toń jej wpadała łuna ogniska chaty ostatniej, i krwawą plamą się stała, a z chaty pieśń wybiegała, mącąc ciszę.
Tam w izbie odpoczywało ludzi czworo.
Gospodarz, wpół leżąc, kopcił fajkę; gospodyni obierała kartofle; pod oknem parobek młody na skrzypkach wtórował pieśni.
Śpiewała kobieta młoda, stojąc u ognia, z rękoma założonemi na tył głowy, przegięta zalotnie, zapatrzona w parobka.
Nie dziewczyną już była. Włosy jej obcięte kryła jaskrawa chustka, strój nosiła mężatek, na piersi nie miała już paciorek. Młoda była i osobliwie przystojna. Czarnooka, smagława, słuszna i gibka, miała coś dzikiego w ruchach, szalonego w oczach. Śpiewała już długo, wciąż w tej postawie bezczynnej, drażniąc parobka zagadkowym uśmiechem, żarem spojrzeń, purpurą ust.
Gdy ogień dogasał, gospodyni dorzucała trochę smolnych szczap, i w przechodzie głaskała pieszczotliwie kobietę.
Wreszcie parobek smyczek opuścił, śpiewająca umilkła. Zrobiło się nagle w chacie pusto i straszno.
– Śpiewaj jeszcze, doniu! – odezwała się stara.
– Już reszta! – odparła, przeciągając się leniwie.
– Ale, reszta! – zaśmiał się parobek – jeszcze wesela nie śpiewałaś.
– Wesela! – odparła, ramiona pogardliwie wznosząc. – I tobie już wesele odśpiewali i mnie!
Spuściła głowę, nagle postarzała, ponura.
– To co? – rzucił wyzywająco. – Śpiewali nam poosobno, zaśpiewajmy sobie razem.
– Oj, ty hultaju – śmiejąc się grubo, upominała matka. – A do żonki ci nie pora!
– Oj, nie ucieknie – rzekł lekceważąco. – Nu, Marynka – śpiewaj!
Zaśmiała się dziwnie, gorzko i swawolnie zarazem, i odrzucając głowę, że aż się chustka osunęła na kark, zaczęła pieśń weselną a nie wesołą wcale. Parobek wtórował:
Oj! nie było ci chodzić nad rzekę, po wodę,
Nie było ci czekać miesiąca wschodu,
Miesiąca chłodnego.
Nie było słuchać słowiczka zza gaju,
Nie brać upominków, co chłopiec daje,
Ni iść do niego.
Bo te upominki od woli cię odwiodą
Ze wsi swej i chaty – do świekry zawiodą
Do chleba cudzego!
W tej chwili drzwi chaty rozwarły się szybko i rozległo się zwykłe powitanie:
– Pochwalony!
Nagle pieśń się urwała. Kobieta spojrzała na wchodzącego i cofnęła się o krok, zbladła. Parobek powstał i mimowolnie wziął za wiosło w kącie stojące, stara z okrzykiem plasnęła rękoma.
Tylko gospodarz nie okazał żadnego wrażenia; ku przybyłemu głową skinął i odparł:
– Na wieki wieków!
Gość wszedł i drzwi zawarł.
Młody, tęgi barczysty, o twarzy spokojnej i smutnej, był ubrany z dworska, w surdut siwy z zielonemi wypustkami, czapkę z blachą leśnej straży i długie buty.
Przez ramię miał torbę borsuczą i strzelbę, którą zaraz zdjął i w kącie postawił.
Potem do młodej kobiety się zwrócił.
– Dobry wieczór, Marynko! – rzekł, usiłując się uśmiechnąć.
– Dobry wieczór, Jakóbie – odparła obojętnie.
– I wam, ojcowie, dobry wieczór, i tobie Macieju. Cóż, spokojnie u was?
– Ano jednakowo! – odparł stary – a u ciebie, synku?
– I u mnie jednakowo! – odparł, głową kiwając.
– Głodnyś może? – spytała stara.
– Nie. Zmęczyłem się. Kawał drogi. Spocznę trochę.
Otarł rękawem pot z czoła. Dziwne to było zmęczenie, bo biały był, jak płótno, a wargi miał sine. Usiadł na ławie i westchnął.
– Może ci wódki dać! – zaśmiał się Maciej. – Z oczu ci patrzy, jakbyś upiora spotkał.
– Gorsze są strachy niż upiory. Za wódkę dziękuję, odrzekłem się zaraz po weselu.
Milczenie ciężkie zapanowało w izbie.
Gość je przerwał, w okno patrząc:
– Noc to – noc kochana! Ni szumu, ni ruchu, a ciepłość wskróś serce obejmuje. Będzie nam lubo wracać.
– Nie zanocujesz? – spytał stary.
– Ej, doma mi pilno! Służba, nie drużba! Godzinę zabawię, do miesiąca wschodu. – Wstał, do młodej kobiety się zbliżył, usiadł obok niej na zydlu, i za rękę ją ujął.
– Pieśni śpiewałaś, jakem szedł – rzekł miękko – zaśpiewajże i mnie!
Dała się głaskać i pieścić obojętna, zdrętwiała, wpatrzona ponuro w czarną noc za oknem. On na nią oczy wzniósł proszące, łagodne i długą chwilę się wpatrywał.
Naprzeciw Maciej ku nim spoglądał. Zrazu trochę niespokojny, zawistny, potem pewny siebie, zuchwały. Zapalił fajkę i uśmiechając się szyderczo, śpiewać począł:
U Marynki chata tuż przy moście,
Przyjechało trzech chłopaków w goście.
Jeden mówi: ja Marynkę lubię,
Drugi mówi: ja ją gwałtem wezmę,
Trzeci mówi: a jaż ją poślubię.
Oj! ten tylko do ślubu ze mną stanie,
Kto mi trójziele dostanie!
– Składne pieśni umiesz, Macieju! – przerwał Jakób – słuchać ciebie lubo. – Odchylił się od kobiety, jakby zmrożony jej obojętnością, na rękach głowę wsparł i zdawał się drzemać.
A Maciej, wciąż uśmiechnięty, dalej ciągnął:
Jedzie chłopak z za morza z trójzielem,
A Marynka z kościoła z weselem.
Zagrajcież mu skoczno, panie muzykancie,
Zagrajże Marynce z kościołem do tańca.
Zaszumiała smutno zielona dąbrowa,
Odleciała z karku Marynki głowa.
Takież tobie, zwodnico, wesele –
Nie posyłajże ty chłopaka po ziele!
– Tak i jest! – ozwał się nagle Jakób, wstając i prostując się. – Żonka mi pieśni śpiewać nie chciała, tobie za twoją dziękuję. W mojej chacie nigdy śpiewania nie słychać, więc to mi nielada gody. U mnie wieczornica cicha, stara matka stęka, taj świerszcz w kącie za skrzypka, a wokół drzewa bas wiodą.
Zaśmiał się, pas na sobie poprawił, włosy z czoła odrzucił i za strzelbę wziął.
– Komu w drogę, temu czas. Zbieraj się, Marynka – rzekł, fajkę nabijając tytuniem.
– Zanocowałbyś! – raz jeszcze wtrąciła stara.
– Nie. W noc taką płynąć dobrze. Drogi szmat, ranek wczesny. Czas do domu!
Młoda kobieta powstała automatycznie, bez protestu jawnego z zaciętym jednak uporem w oczach.
Milcząc, poczęła się do drogi ogarniać, szmaty zbierać. Matka jej pomagała drżącemi dłońmi. Maciej dobranoc rzekł i wyszedł.
Jakób, w ogień patrząc, czekał cierpliwie.
– Słuchaj, synku! – odezwał się stary. – Ty rozumny człowiek. Nie karz jej srogo! Wiadomo, głupia.
Stara za rękę go ujęła.
– Jakóbku! pożałuj, nie bij! opamięta się! – prosiła, wznosząc ku niemu blade oczy.
On się po chacie obejrzał. Kobieta stała już do drogi gotowa, z płachtą szmat na ręku, przyglądała mu się więcej ciekawie, niż z bojaźnią.
– Daj, poniosę! – rzekł krótko.
Potem starym się skłonił i czapkę nasunął na oczy.
– Pochwalony!
– Na wieki wieków. Szczęśliwej wam drogi.
– Zostańcie zdrowi!
Drzwi skrzypnęły i ucichło wszędy.
Ścieżką ku rzece szło tych dwoje, nic do siebie nie mówiąc, kobieta przodem, mężczyzna za nią – nów księżyca czynił z nich czworo. Cienie szły także i zdawały się tych ludzi eskortą duchową, szepcącą coś do ucha.
Na ścieżce spotkali kilka dziewek z wiadrami pełnemi.
Pozdrawiano się w przechodzie, ale skoro się minęli, rozlegały się chychoty i szepty.
– Widzicie, głupi Jakób po żonkę znowu przyjechał!
– Ale, cygańską krew chce oswoić. Cha, cha, cha!...
Człowiek słyszał te szepty. Spuścił głowę, poczerwieniał ze wstydu, pośmiewiskiem był. Nie rzekł jednak słowa.
Zeszli łąką do rzeki, która z cichym szelestem muskała łódź na brzeg wypchniętą, pełną suchego szuwaru. Na posłanie to rzuciła się Marynka i ułożyła, jak do snu.
Jakób manatki jej podał, czółno na wodę spuścił i stanąwszy w końcu, jednem wiosłem i sterował, i pędził zarazem.
Odrazu odskoczyli na drugi brzeg, w cień nizkich krzaków, i po chwili w zwrocie stracili z oczu wioskę. Byli sami, zupełnie sami w tej nocy majowej.
Strażnik zdjął strzelbę, torbę i surdut. Ciepłość owa, którą wspominał, że wskróś za serce bierze, ogarnęła go. Księżyc oświecał go w pełni, przez rzekę ścieląc szlak srebrny, w którym on ciągle łódkę utrzymywał, smutnemi oczyma zapatrzony w dal.
Wilgotny, surowy zapach wznosił się z toni; niekiedy trącona wiosłem mięta rzeczna rzuciła smugę woni ostrej; na rzece srebrno-błękitnej, jak gwiazdy białe, połyskiwały grzybienie w rozkwicie i szare sitowia były jak chmurki małe na gładkiej, żywej tafli.
Po gajach nadbrzeżnych głuszyły siebie wzajem słowiki, po łąkach błyskały ognie błędne, wznosiły się białe opary, a nigdzie śladu nie było człowieka.
Jakób wiosłował bez szelestu, jakby ciszy trącać nie chciał, ni płoszyć.
Sunęła łódź, jak widziadło, ledwie ślad chwilowo ryjąc; niepostrzeżenie ubiegała droga.
Kobieta leżała w cieniu, udawała sen.
Nagle chłop głos podniósł, pieszczotliwy, proszący, cichy:
– Marynko, posłuchasz ty mnie?
– Mów! – odparła głucho, wzruszając ramionami.
– Powiedz, co ja tobie zawinił?
– Nic, nie lubię ciebie! – burknęła.
– To tak. Stara matka prawdę mówiła. Weź, powiada, psa złego, i pieść go, i karm – pokocha ciebie; weź, powiada, szulaka z gniazda i hoduj, i pilnuj – przystanie do ciebie. Ale człowieka nie bierz i nie hołub, bo to ni pies, ni szulak – ukąsi ciebie, zadziobie, albo ucieknie.
– Prawdę rzekła, nie było mnie brać! – burknęła.
Popatrzał na nią zdumiony.
– Jaż ciebie gwałtem nie brał. Zapomniałaś. Na kupalne ognie temu dwa lata, na onej polanie my się zeszli w czarnym lesie. Palili chłopcy ognie, dziewczęta pieśni stare śpiewały. Najwyżej ja przez żar skakał, najpiękniej ty śpiewała. Marynko, i co ja tobie za złe uczynił, że się rozmiłował, i skąd ja wiedzieć mógł, że ty mnie lubić nie będziesz dłużej, niż przez ową noc? Bo ty mnie wtedy lubiła, niebogo! Pod owymi czarnymi dębami my świtania doczekali, za ręce się trzymając, taj pieszcząc. Zapomniała ty, zapomniał ja, oj na wieki. I ja co tobie za krzywdę uczynił? Zaszedł do ojców raz, drugi, ty witała mnie. Miłowali cię inni, wielu, dla swawoli, dla śmiechu, życia żaden dać nie chciał, ja dał. Ot i cała wina moja...
Podniecony, uderzył wiosłem po fali. Kilka ryb spłoszonych plusnęło, słowiki na sekundę ucichły, łódka się zachybotała. Cisza nocna działała na chłopa. Stłumionym głosem ciągnął dalej, powolnie, niżąc wspomnienia:
– Zaszedł do ojców, taj nad tą rzeką ciebie spotykał, na tym ługu gorące słowa gadał. Ptaszynko, łabędzico, pójdź do mojej chaty na panowanie, na królowanie, na miłowanie; za dolę ciebie wezmę, za bogactwo, jak oczu, jak duszy pilnować będę, doglądać. Mnie nic, że ludzie od ciebie ostrzegają, mnie nic, co złe języki plotą – wierzę ja tobie! Życie dam, byle ci dobrze było. Ty słuchała gadania u mojej piersi, dawała usta całować, aż mi zupełnie rozum zabrałaś, związałaś duszę. Gdym się ojcom z prośbą o ciebie do nóg pokłonił, ty zapłakałaś, jak z dobra się płacze, ty mi rada byłaś.
Oj, nocy ciepła, oj, nocy kochana!
– Nocka widziała mnie w miłowaniu wracającego, widziała w pragnieniu, w niespokoju, w sławie i uciesze. Sam ja często wracał w takie pory, gdy złe po wodach chodzi, durzy i mami, i w takie, że fala razem ze mną kry niosła i śmierć, a nigdy się nie lękał zatraty, ni strachu, taki się duży czuł i taki spokojny, przez ciebie! Moja dolo ty, moja mocy – ot, jaki ja teraz ostał! Wszystkiego dobra pół roku było. Na ślubie z tobą stanął, i sobie do chaty, ot, nocką, taką samą lubą, ciebie przywiózł, na dostatek największy. Czy ty i tego nie pamiętna – zwodnico! Miły Boże, żebym ja człeka życia pozbawił, a potem sierotom jego taki dobry był, jak tobie przez ten rok, tobym u sierót tę krew ojcu, a Bogu duszę odsłużył; żebym ja kata tak umiłował, katby mnie oszczędzał. A ty rękę moją gryzła, ty oczy moje wyłupiłaś, serce za próg wymiotłaś, a duszę jak szmatę skręciłaś. Ot, tyle!...
Matczyna prawda: nie zagabuj człowieka do lubienia, nie człowiecza to moc! Porzuciła ty mnie i uciekła! Ja wtedy po ziemi się tarzał, piasek gryzł, nie było we mnie żyły, ni kości, coby śmiertelnie nie bolała, łzami krew szła, obłęd głowę rozbierał na kawałki, jak cieśla popsuty budynek. Mój Boże! po jedynaku tak matka nie płacze, jak ja po tobie. Przybiła ty mnie wtedy śmiertelnie, alem się pociechy jeszcze myślą czepiał: Opamięta się, pożałuje swego, własnego!
I pojechałem po ciebie, przez wstyd, przez śmiech, przez drwiny, i zabrałem sobie znowu. Tak mi wtedy nocka raiła, nocka luba. Słuchał ja jej cichości, płynąc po ciebie, i tak mi gadała do otuchy: Cierpliwy bądź, cichy bądź – dobrocią ją wiąż do siebie. A jakeś wróciła, do pracy cię jeno łagodnie naganiałem, myśląc, że złe cię myśli odlecą. Nie tknąłem ciebie, ni musiłem, ino zawsze: Maryńko serdeńko, Marynko kwiatku. A ty mi za to drugi raz uciekłaś! Matka mówiła: porzuć! nie mogłem; ludzie radzili: bij – nie chciałem!
– Trzeba było bić! – krótko rzuciła kobieta. – Trzeba było zabić, koniec zrobić!
Jakób na nią popatrzał sekundę oczyma pełnemi zgrozy i oburzenia, potem je odwrócił i długo milczał.
– Żebym ja między ludźmi wielu rósł, umiałbym to może – zaczął smutno – ale mnie las hodował, na zwierza patrzyłem, i nigdym nie widział, by w gnieździe czy w barłogu samiec samkę zabijał lub krzywdził. Siłę swą szanował, i jam ją na słabą nie miał. A nocka inaczej gadała. Użaliłem się nad tobą zdurzoną, pojechałem znowu, bez złego słowa – i napowrót sobie wziąłem. Alem już jak nieżywy został, bez nijakiej otuchy, ni wiary. Dobra myśl nie postała mi w głowie, śmiechu zapomniały usta, a przez oczy moje świat jest jakiś szary, mętny, jakby jesień nigdy z nieba i ziemi nie schodziła. Aha – i ja wtedy postanowił koniec zrobić. Za pewne już miałem, że ciebie od Macieja nie wykupię, ni prośbą, ni groźbą, ni łaską, ni krwią, i bojować ze złą dolą przestałem. Takie sądzenie. On tobie milszy, ten, co od ciebie do żonki wraca, ten, co ciebie brać nie zechciał, ino swawolił, i pieśni śpiewał ten, co takich jak ty, ma wiele – na każdy dzień nową, a z każdej przed żoną się naśmiewa. Ale on tobie najlepszy, miłujesz go, jako ja ciebie. Co robić!...
Nauczył się ja to myślenie póty sobie powtarzać, aż mi het duszę do cna rozjadło, aż zmógł gorycze i wstyd, i żal już zupełnie jakby zamarł z bólu.
Trzeba koniec zrobić. Tak – już czas. Jednego z nas na świecie za wiele.
Myślał ja siebie zabić, to i tak ty do Macieja nie dojdziesz przez żonę jego! Myślał jemu śmierć zrobić, ale to głupia dumka była, precz ją odegnał. A o tobie i pomyśleć nie mógł, nie, nie. Zima wtedy stała na ziemi, i ty w chacie u mnie byłaś. Z miłowania swego ja się wyplątać nie mógł, duszę ubił, ból ubił, a to het żyło – żyło!
Aż wiosna przyszła. Ty płakałaś po kątach, oczy miałaś błędne, wyschłaś z jakiejś troski. Codzień ja z boru niespokojniejszy wracał, czy cię zastanę jeszcze, aż – kra gdy zbiegła, jednego wieczora patrzę – niema ciebie. Ty sama na siebie sąd zrobiła!
– Jaki sąd? – spytała kobieta i nagle pobladła, podnosząc nań oczy.
Stał przed nią w pełni księżyca, zapatrzony ponad jej głową na wodę ruchliwą. Wiatrak nieruchomy zaczerniał, jak widmo, on nagle przy nim zawrócił w prawo, w czarne ciasne przejście.
– То nie nasza droga! – zawołała, powstając.
– Nie nasza, ale twoja! – odparł. – Będzie stąd tobie bliżej do twego Maćka zapłynąć.
Kobieta poruszyła się i zaczęła bacznie na brzegi patrzeć. Wybierała miejsce do skoku i ucieczki. Jakób może to zrozumiał, bo się uśmiechnął wpół pogardliwie, wpół smutnie.
– Ale tak, Marynko, uciekniesz od dobrego, co ciebie miłował, dojedziesz do kochanka, co tobą się zabawia; nie uciekniesz jednako od kary, nie dojedziesz do swojej w starości śmierci. Ej, dogoni ciebie sąd, dogoni!
Mówił powoli, spokojnie, z pewnością swego zamiaru. Z obu stron torfiasty był brzeg, bezdeń, trzęsawisko, środkiem topiel. Księżyc bowiem teraz szedł przy nich i jeszcze większa zaległa cisza, bo na dzikiem błocie ptactwo nawet nie grało. Gdzieniegdzie, jak skierki na torfie, błyskały świętojańskie robaczki, i tylko w tej ciszy odzywały się niewiadomo skąd z toni, czy z powietrza i dali płaskiej, jakieś zduszone westchnienia, trwożne szepty, głuche jęki, szmery raczej dla duszy niż dla zmysłów uchwytne.
Czasami białawy kłąb mgły nocnej tworzył nad wodą gromadę fantastycznych postaci, które rozbiegały się przed łodzią, chroniły po zakątach i z tyłu wysuwały się znowu na środek, goniąc tych dwoje po fali, jak duchy złośliwe mary topielców.
Kobietę lęk straszny i groza objęły. Czuła, że jakieś złe nieuniknione idzie ku niej, że to ono szepce, i jęczy, i chychocze w ciszy. Drżała, zamykając oczy, kuląc się do dna łodzi. Jakób zdawał się też słuchać i rozumieć. Twarz jego twardniała z chwilą każdą, a pot na skronie wybiegał; jeszcze resztę tego kochania wielkiego mordował w sobie, jeszcze w duszy słyszał prośbę o litość. Ale już mu nocka i cisza źle radziły, już tężał w postanowieniu.
Z wyższego kanału wbiegła łódka na przestrzeń szerszą, bardzo czarną, nagą. Grzybienie tu nie rosły na głębinie, drobne wiry bulkotały, jak żmije się kręcąc, rzucając białą pianę.
Znowu człowiek głos podniósł zgłuszony:
– Zawiązała ty mnie świat, a ja tobie. Ni ty mnie będziesz, ni komu. Po co ty na świecie? Trzeba skończyć. Trzeba mnie ciebie stracić, a tobie się uspokoić. Tak sądzono. Będę ja bez ciebie, jak ciało bez duszy, i ty bezemnie tak samo. Dziś ja ostatni raz po ciebie popłynął. Teraz tobie wolę dam – rzeka do twojej wioski płynie – wrócisz pod Maćkową chatę. Wolno tobie będzie jego pieścić i całować, wolno w noc mu pod okienkiem śpiewać. Już ja mu ciebie teraz oddam.
Położył wiosło, w zanadrze sięgnął, dobył chustkę na końcach krasno haftowaną, długą.
– Tylko żeś mi żoną być ślubowała, w małżeńskim zawoju cię odprawię na owe gody.
Łódka zakręciła się w wirze, prawie na miejscu stała.
– Jakób! – krzyknęła kobieta – daj mi żyć!
– A tyś mi dała? – rzekł, postępując ku niej.
– Rozbójniku, zwierzu, puść! Ratujcie!...
Głos zdławił się. Jakób jedną ręką obezwładnił ją, drugą chustę około głowy i twarzy okręcił mocno i ścisnął przy gardle.
Szamotała się słabo pod jego siłą niedźwiedzią. Na rękach ją uniósł, sekundę się zawahał i cisnął owym wirom na żer. Zakotłowała się woda, porywając ją, jak swoją, jakby pastwiąc się, wyrzuciła raz i drugi na wierzch, urągliwa w swej mocy wobec jej ostatnich rozpaczliwych odruchów. Biały zawój błysnął, potem ręce tylko, potem już nic, tylko znowu wiry się kręciły z gadzinowym sykiem, i coraz dalej szerokie koła rozbijały się po toni.
Jakób pot zimny rękawem otarł, wiosło podniósł i z powrotem w wązkie przejście zawrócił.
Znowu wielka cisza wróciła na okół, srebrny miesiąc z boku mu towarzyszył, a owe mgły biegły za nim, jakby się łódki czepiały, jakby się na nią wprosić chciały.
Wiatrak rozkrzyżowany, dziwaczny w tej pustce, drogę mu zabiegł jak drogowskaz fatalny, i znowu czółno wbiegło na srebrną drogę księżyca. O połowę lżejsze było i prąd wioślarzowi pomagał. Jeszcze rozkoszniej przed blizkim już świtem zawodziły słowiki po gąszczach.
I nagle człowiek na dno łodzi padł, zajęczał, zawył, zaszlochał dziką rozpaczą.
Łódkę prąd wepchnął w zatoczkę, pod łozy obwisłe i w cieniu przepadła.
I wciąż jęk człowieczy rozstrajał ciszę nocy, pieśni słowicze, łagodne tchnienie przyrody. Na wschodzie niebiosa bladły.
* * *
W pół roku potem, gdy wicher jesienny szalał, a deszcz zimny bił o szyby, Jakób żegnał się z matką w czarnej izbie więziennej.
On na zydlu siedział, już do jutrzejszej dalekiej drogi gotowy, ze społeczeństwa zdrowego na zawsze wykreślony – ten sam spokojny, smutny, z głową pochyloną na piersi, z bezczynnie odrzuconemi ramiony.
Ona przed nim siedziała na ziemi, a między niemi leżał worek jego aresztancki, który mu poszyła i wyładowała na drogę.
Sama też do drogi gotową była, dwie sakwy na chleb miała przez plecy, w ręku kij żebraczy, i tak siedząc naprzeciw siebie, milczeli, najmniejszego nie zdradzając żalu czy protestu. Tylko oczy starej wypłakane świadczyły, że odcierpiała całą miarę boleści, aż skrzepła. Oboje zdawna przygotowani byli na złą dolę – ona na poniewierkę niedołężnej starości, on na karę ludzką. Więc i mówić nie mieli o czem. On nie piśmienny, wieści nie przyszle – jej, żebraczki, żadna wieść nie znajdzie. Jakoby umarli byli.
Długo się nie odzywali, aż wreszcie stara spytała:
– Już tobie lżej teraz, synku.
– Czemu? – zagadnął.
– Że już ona ciebie nie męczy.
– Nie! – potrząsnął głową. – Z duszy ja jej nie wyrzucił, zostanie do śmierci. Dlatego ja ją ze świata sprowadził, żeby sprawiedliwość była, nie żeby sobie dobrze uczynił! Jej krótka męka, a mnie długa. Oj, matko, i na moment ona od mojej duszy nie odstała. Poniosę ja ją z sobą, poniosę!
– Bodajże ją złe za to skręciło, bodajby! – poczęła przeklinać z jękiem.
– Cyt! – groźnie przerwał syn. – Ty jej nie wspominaj, nie klnij! Ja ją ze świata zrzucił, teraz do niej nikomu, nikomu, już jej dla was niema, nie tykajcie. Co moje – to moje! Idź ty już, matko, idź. Noc zachodzi, rozstać się trzeba!...
Wstał i twardą jej rękę pocałował.
– Dziękuję tobie za hodowanie i za pożaławanie – dodał głucho – i za oprawę na drogę. Już mnie................................UL.
Po wyciętym borze został szmat nagiej ziemi. Wyschłe mchy wiatr powydzierał i długi czas tylko piasek przesypywał i zamiatał. Potem na tym piachu poczęły wysypywać się wrzosy i macierzanki, wyskakiwać brzeźniak drobny, wytykać osiki, zawsze trwożliwe. Wreszcie, niewiadomo skąd, gąszcz się wzięła. Gdy gajowy odludek, co pustki tej strzegł, zaszedł tam przypadkiem, aż się zdziwił, jaki ten szmat nagi dostał kobierzec.
Postoły jego tonęły we wrzosach, do pasa sięgały drzewiny-niemowlęta.
Brzeźniak woniał – rozdeptane cząbry woniały, a po liliowem wrzosowisku uwijały się pszczoły, tańczyły błękitne, drobne motylki.
Ptak żółto-szary, leśna »omelka« gnieździła się nizko w karłowatej sośninie, nad ciszą unosił się, na nieruchomych skrzydłach, rabuś skowrończy, »garagol«.
Gajowy – naprzód pochylony, węsząc, nadsłuchując, z karkiem podanym pod żar słoneczny, stał tak długo – zdziwiony.
Usta jego, milczącem życiem zacięte, rozeszły się nieco i ukazały w uśmiechu, trochę głupowatym, śliczne, białe zęby.
Pochylił się, przesunął twardą dłoń po brzozowym pędzie.
– Śmigaj! śmigaj! Bydło cię tutaj nie stratuje! – zamruczał tonem łaskawego opiekuna.
Pęk wrzosu zerwał i popatrzył na pszczolą po kwiatkach pracę.
– Biedne wy! – szepnął. – Daleko wam tutaj lecieć ze dworu. Żeby wy durne nie były, toby do mnie z rojem przyleciały.
I dalibóg wygodęby miały! Pieńby się znalazł przy leśniczówce, i tubym was ochylił. Ale wy durne muchy, za milę do matki wracacie!
– A żeby wy, jak ja, matki nie znały, a ot żyję!
Jeszcze raz po gąszczu okiem przeszedł.
– Ot, wonkotecza! – mruknął, odchodząc.
Zaszedł jednak tam nazajutrz i dni następnych. Myśl o pszczołach ugrzęzła mu w głowie. Wprawdzie »pan« zabronił mu posiadania pasieki, ale przecie jeden ul na próbę – to nic; a zresztą kto go w tym gąszczu dojrzy? Nawet sobie miejsce nań obrał, w kotlinie szczelnie poszytej.
Ale i ula nie było. »Skarbowych« przy chacie straszno było ruszać. Jeszcze kto dojrzy i »donos« do dworu da.
Sumował Hryc dni kilka, wreszcie pewnej nocy ciemnej konia do woza zaprzągł i na wyprawę ruszył do sąsiedniego boru.
Na wypadek ujęcia przez miejscową straż, włożył najgorszy łachman na grzbiet, na głowę dziurawy kapelusz, opasał się kawałkiem łyka, ino siekierę dobrą wyostrzył. Już pierwej stosowny pień opatrzył, mordował się do setnego potu, nim go na wóz złożył – noc całą manowcami krążył – wreszcie zdobycz na wyrąb przywiózł, między brzeźniak ukrył, i jeszcze wrzosem, dla lepszego utajenia, przysypał. Twarz jego miała wyraz złośliwego tryumfu, w oczach migotały ogniki bohaterstwa.
Przez parę tygodni, bojąc się domysłów i szpiegów, wcale tam nawet nie zachodził, a potem, uspokojony, wziął się do dzieła. W noce księżycowe wsuwał się w gąszcz, jak widmo, z tysiącem ostrożności wydłubywał barć w pniu olbrzymim, kując mało co więcej dziennie jak dzięcioł.
Siekierę miał tylko i nóż do tej pracy.
Robota posuwała się wolno. Jesienią na jarmarku ukradł w sklepie dłuto – wtedy mu raźniej poszło. Do zimy wydłubał połowę kłody.
Potem wrzosy, brzeźniaki i ul zaczęty śnieg pokrył i zasypał.
Hryc odłożył pracę do lata.
Ale zimą sąsiedni gajowy pień odkrył i poznał. Wezwano Hryca do sądu pod zarzutem kradzieży. Postawił dwóch krewniaków na świadków i sam przed kratkami palec na palec kładąc i klęcząc zaprzysięgał, że pień nie jego, że go krewniak kupił i na przechowanie zostawił.
Była długa opowieść, jak pod ciężarem ustała, ile za ul zapłacono, kiedy, gdzie: długi, jak droga na księżyc, szereg kłamstw i wymysłów.
Zaprzysięgli to spojeni do niepamięci krewniacy – wyrok wypadł na korzyść Hryca.
On z pod wypłowiałej, dzikiej czupryny, złośliwie oczami strzelał, a białe, wilcze zęby błyskały z za wązkich warg.
Dopiero za powrotem do swej chaty samotnej, gdy przy świetle smolnej drzazgi policzył, ile mu zostało z pieniędzy wziętych do miasta na koszta – schmurniał.
Na szmatę z miedziakami patrzał – mgliły się oczy – kudły garścią zwichrzył, zaskomlił ponuro i zaklął, aż się go pies przeląkł i w kąt zaszył.
Nazajutrz jednak już przebolał stratę. Z pognębienia oskarżyciela był dumnym – no, i ul mu został, chociaż drogo, drogo kosztował. Do wiosny zapomniano o sprawie i Hryc znowu nocami pracował.
Często zmęczonego sen morzył, robota szła niesporo – gdy skończył wreszcie, już czas rojenia przeszedł, ul pozostał niezamieszkalnym. Ale za to brzeźniak znów o łokieć podskoczył – już i zimą ul był niewidzialnym o trzy kroki.
Przykrył go Hryc szmatem brzozowej kory, na wierzch drewnem przywalił i czekał. Chłop umie być cierpliwym.
Aby czasu nie tracić, napół zemstą, napół zawiścią wiedziony, Hryc na jesieni podkradł się nocą do pasieki sąsiada-gajowego i otwory ulów osmarował dziegciem. Chciał tylko mu jeden pień zniszczyć, ale, że sobie stracone pieniądze na razie przypomniał, a ule gęsto stały, więc trzy osmarował i uciekł szczęśliwie.
Ten figiel wydał mu się tak dowcipnym, że śmiał się zeń całą drogę, śmiał się ilekroć wspomniał, a że się nie pochwalił, to dlatego jedynie, że oprócz psa żadnej nie miał żywej istoty w pobliżu.
Figlem tym czuł się pasowanym na fachowego pszczolarza!
Brakło mu jednak pewnych wiadomości. Uczuł to wobec starego znachora, który pni kilkadziesiąt posiadał, bogacz był, miał wielką sławę i do pasa blizko sięgające kołtuny.
Dziad przyjechał do straży z kwitem na żerdzie, i wstąpił na gawędę.
Zaraz poznał Hryc, że ten wszystko wie, i praktyk pszczolich szczególnie świadom.
Czasu żaden z nich nie żałował – więc gadali.
Jesienna mgła snuła się nizko po lesie – biała, chłodna; z nad tumanu tylko wierzchy drzew widać było, że się zdały wyrastać z owych oparów – widziadła.
Gadali naprzeciw siebie stojąc, fajki ćmiąc, spluwając bezustannie.
Targ w targ, zgodził się znachor Hryca z urządzeniem pszczolego państwa oświadomić, a w zamian miał dostać »lisznię« furę żerdzi.
Nad lasem wiatr powiał, mgła poczęła się osuwać, z szelestem kropli opadać, zwisać na igłach sosen. Znachor odjechał.
Hryc odtąd często do jego pasieczki chadzał, uczył się teoryi i praktyki zarazem. Następnej wiosny nad ulem zawiesił pęk kwitnącej łozy, pszczołom na przynętę, i codzień zaglądał na wyrąb – obserwował. Pszczoły, jak zwykle, krążyły po ziołach, brały woski, miody – i precz je niosły. Pojedyńcze pracownice łowił Hryc ostrożnie za skrzydełka, widział na szczecinkach łapek żółte pyły – gadał do nich, namawiał do swej kwatery.
Z ręki jego uwolniony owad odlatywał przecie do matki, daleko, może o milę.
Przed rojeniem wyglądał kwatermistrzów, ale się nie zjawili.
Do barci zapewne rój szedł, Hryc gonić go począł, ciskając nań piaskiem, biegnąc co tchu, kalecząc się o gałęzie.
Nareszcie rój opadł na krzak, chłop go w rzeszoto zebrał, płótnem okrył. Szara ćma pocięła go zajadle, bólu nie czuł, namiętnością opanowany.
W tryumfie zaniósł na wrzosowisko, i gdy żar słoneczny przygasł, w swoim ulu osadził.
Pszczoły zmęczone, zduszone, rozpełzły się po nowem mieszkaniu, ocierając skrzydełka, kupiąc się wokoło drewnianej klateczki, w której Hryc uwięził matkę.
Szumiało w ulu; chłop, nie mogąc się od nich oderwać – tamże opodal zanocował, na pościeli z wrzosów, bez ognia, wieczerzy, kaleczony niemiłosiernie przez komary.
Nazajutrz pszczoły wyległy na słońce na ścianę ula, tworzyły na drzewie szarobrunatne plamy ruchome, zrywały się, wracały znowu. Przy otworach tłok był i zamieszanie. Wychodzące opowiadały coś, inne cisnęły się do wnętrza. Żadna nie ruszyła do roboty. Wreszcie o południu około otworu ukazała się mucha dłuższa, z odwłokiem, dotykającym drzewa, gdy po nim pełzać zaczęła.
Pracownice wnet ją otoczyły.
Ona parę razy otarła skrzydełka, zadzwoniła przeciągłą pobudkę – zleciała.
W tej chwili tamte ją kłębem objęły. Łapkami poczepiane w girlandy, wzniosły się nad wrzosy wonne, zakołowały, poszły kędyś na bór.
Zdaleka obserwujący Hryc – ani się zatroskał.
– Suszą się! – pomyślał.
Ale wieczór nadszedł, a one nie wróciły.
Tedy zajrzał do ula. Na spodzie leżało parę martwych owadów ze zgarniętemi nóżkami, zmalałe w swej nicości – zabite zmęczeniem, czy osądzone przez inne. Na górze w mateczniku, skulona, głodna – była matka.
Hryc splunął ze złości.
– Taka ty matka! – krzyknął – no, gińżeż.
Wytrząsł ją z matecznika na chłodną rosę, wiedząc, że nie przeżyje nocy.
Potem jednakże poszedł po radę do znachora.
– Bywa tak – filozoficznie pocieszał go stary. – Dwie matki było, nie spodobały sobie miejsca, taj poszły. Jedno źle, że ty tę drugą zgłumił. To nie wolno. Nie będą się tobie pszczoły wiodły!
Rzeczywiście, przez dwa lata ul Hryca był pusty. Kora z niego opadła, poszarzał, zginął całkowicie w bujnej, młodej porośli.
Kilka rojów daremnie osadzał w nim strażnik, uchodziły precz zawsze, lub marniały na jesieni. Było to zaklęcie, przeciw któremu chłop walczył z cichą zawziętością.
Nareszcie trzeciego lata rój jeden został, zagospodarował się na stałe.
Wszystko u nich szło w porządku.
Przy otworach na zewnątrz stała straż, kontrolująca wchodzące i wychodzące robotnice, na wewnątrz inny oddział bezustannie wachlował powietrze, od góry ula pozawieszała szara ćma plastry wosku, napełniała komórki miodem.
Architekci spełniali swoje, pracownice swoje, piastunki karmiły robaki ledwie wylęgłe, szafarki zasklepiały gotowe plastry, a dzień cały szumiało tam, szumiało!
Po wrzosach, po drzewach, daleko wkoło latał owad niestrudzony – na noc osiadał plastry, ściany, spód ula, a ledwie na brzask się zbierało, szedł znowu do pracy.
Godzinami całemi Hryc się im przyglądał.
Wrzosowisko lilijowe przetknęły goryczki sine, złote nieśmiertelniki, przy ulu krzak paproci się rozrósł, brzeźniak już cień dawał, tylko przed ulem chłop drzewiny przetrzebił, piasek obnażył i zasiał melissy źdźbeł kilkanaście, pszczołom na przynętę.
Leżąc opodal, piersiami do ziemi, z brodą na rękach opartą, Hryc oczy pasł widokiem swego tryumfu.
Czasem owad z melissy zdejmował i gadał:
– Aha, moja ty, moja, nie pójdziesz ni do dworu, ni do boru. Matka jest.
Tak, matka była: Rodzicielka, skrzydeł pozbawiona, ociężała rodzeniem, wielmożna, niestrudzona w swej płodności.
Nie wychodziła nigdy na świat Boży, nie rządziła nawet, królowała tylko wśród narodu co ją czcił, królowała rodzicielstwem – na pozór marna, szara, bezkształtna!
Naród przez jej cześć był mocny, ona przez swe dzieci potężną.
Nie miała żądła, ni jadu – matką bo była.
Chadzał Hryc do swego ula całe lato. Przywiązaniem to mu się stało, myśleniem, kochaniem.
Ludzka stopa nie bywała tam, ludzkie oko nie widziało tej szarej kłody, tylko on jeden.
Od drogi ludzkiej i bydlęcych ścieżek, dzieliły ten szmat »pomłodzi« grzązkie czahary, łozy, torfiaste kępy.
Zrazu z obowiązku, potem z upodobania Hryc tam chadzał.
Z boru w ług mokry i zdradliwy, potem w łozy i leszczynę.
Na przerwach, poczynionych przez strumyki rdzawe, na zdradliwych oparach kładki sobie poczynił, a chadzał zygzakiem, jak zwierz.
Trwał jego rój lato skwarne, dochował się cało do jesieni, aż do pory, gdy brzeźniak począł nabierać na liście plam złotych i brunatnych, przerzedzać się ze swej zielonej ozdoby.
Wrzosy stały się brunatne, z paproci oblatywał pył rodzajny i różne prochy, źdźbła, ziarna, wiatr-siewacz niósł i ciskał.
Mądrze ukryte ptasze gniazda odsłaniała jesień i na siatki pajęcze, rozpięte wśród gałęzi, co rana osiadała biała rosa.
Pokraśniały ługi od kaliny i jarzębiny, w leszczyny spadły orzechówki, i o twardym dzióbie krzykliwe, przelotne łupieżce.
Zblakło niebo, a wody pociemniały od rannych i wieczornych chłodów, już nawet cząbry kwitnąć przestały.
Żadnego nie było w lesie gwaru, ni ruchu, ni woni.
Pszczoły Hrycowe wychodziły później w pole, wracały zaraz po południu.
Praca była niespora, a i ta zbyteczna, bo ul pełen był miodu zapchany woskiem.
Wtedy to nieszczęście się stało.
Pewnego rana zaszumiało w ulu. Zrazu kilka głosów, potem kilkadziesiąt – w końcu setki, tysiące. Był to jęk jednogłośny całego narodu.
Na spodzie ula, na odłamku wosku, martwa, kurczowo zwinięta, leżała matka.
Tak ją znalazły te, które najraniej zmieniały warty u otworów.
W jednej chwili wieść obeszła – i rój cały się zleciał.
Do martwej szła każda, dotykała, obchodziła wkoło, trąciła różkami, oglądała wosk, szukała ran, posuwała tu i tam.
I każda żałośnie jęcząc odchodziła błędna, osowiała; nie zlatywała, pełzła jak robak.
Wnet się ład zmieszał, uczynił się chaos. Ul napełnił się masą owadów niesfornych, rozbitych – tłuszczą – nie narodem.
I ukazały się dopiero charaktery jednostek.
Zleciały jedne na plastry gotowe, poczęły ten plon całoletni, na zimę oszczędzony, pożerać chciwie, tratując, topiąc się w słodyczy.
Tych była mniejszość. Rzuciły się na nie pracownice, zawistne znoju, karmicielki młodego pokolenia, i bój się wszczął.
Wkoło trupa matki poczęły padać trupy inne, mniejsze, skrzydlate, z wyprutemi wnętrznościami, drgające w ostatnich odruchach. Spód ula pokrył się wnet niemi.
Na zewnętrzną stronę kłody wyległa reszta roju, uczyniły sejm.
Część, partyami lub pojedynczo, ruszyła w świat. Te pamiętały ul, skąd wyszły, pasiekę, tę matkę, co ich zrodziła.
Wzniosły się nad brzeźniak i poszły w stronę daleką. Może ich przyjmą, a może pobiją jako intruzy – przed zimą.
Te co pozostały – to uczciwe pracownice.
Raz jeszcze zajrzały do ula, podumały chwilę i poszły po wrzosach, po późnych dzwonkach, po zroszonych trawach.
Zaczęły pracować. Chłodno było i rośno.
Ogarniała ich niemoc, niechęć.
Siadały na kwiecie późnym i brzęczały.
– Po co zbierać – niema matki.
I siedziały długo, długo, nie szukając plonu. A gdy wreszcie zebrały cokolwiek, pozostawały znowu leniwe, ociężałe:
– Po co nieść do ula – niema matki.
Słońce о południu przygrzało. Zziębnięty, zbiedzony owad prostował nóżki, rozsuwał skrzydełka i siedział sennością, brakiem celu jakby otruty.
Zajrzały do ula raz. Wartownice rozpełzły się niewiadomo gdzie, nikt nie wachlował u otworów.
Zaduch był nieznośny wewnątrz, spód usłany trupami. A trupy padały ciągle, bój się srożył, ginęły jedne z ran, inne z przesytu, ginęły z głodu opuszczone dzieci.
Z pod trupów już i matki widać nie było.
Odgrzebały ją uczciwe robotnice i znowu szukały życia, znowu jej dotykały pieszczotliwie, wołały przeciągle.
Ale ona już ni rodzić, ni królować nie będzie. Oniemiała, skurczona, była już tylko źdźbłem suchem, smutną, szarą drobiną.
Kilkanaście pracownic – tych dobrych, tam przy niej zostało, na straży – wiernych aż do śmierci – trochę poszło znowu w pole, po plon – do śmierci też obowiązkowych. Rozleciały się po wrzosowisku. Słońce zstępowało z południa – chłód ogarniał ziemię. Owad wracać był powinien; ale się zapóźniał. Zawieszały się na byle łodyżce, pozostawały w dzwonkach lilijowych.
– Czego wracać – niema matki.
I tam je noc ogarniała, ciemność, wilgoć, zimno – śmierć.
Pod wieczór rój umilkł.
Hryc, obserwujący go, myślał, że usnął – a on – zmarniał.
Nazajutrz żaden owad nie wyszedł. Zastanowiło to człeka.
Zatlił skręt łachmanów, siekierą podważył otwór, i kurząc sobie – zajrzał.
Ostrożność była zbyteczną – pszczoły jego nie miały już żądeł, ani mogły użyć skrzydeł. Grubą warstwą pokrywały spód ula, była ta hekatomba całego narodu.
Hryc zmartwiał. Odrzucił kurzydło, pełną garścią nabrał owadów, popatrzał na nie długo. Ani na miód, ani na wosk nie zwrócił uwagi. Ujrzał przed sobą znowu zaklęcie, przypomniał sobie przepowiednie znachora, ową matkę pierwszą, którą »zgłumił« – i nagle z przerażenia i dziwu przechodząc w szał, zerwał się na nogi, siekierę w obie garście porwał i ze wściekłym zamachem w ul ją puścił. W drzazgi rozleciało się przykrycie, ul się zatrząsł, poczęły się obrywać plastry.
Hryc blady, z oczami zmrużonemi, zaciętemi zębami, milczący, dziki – rąbał.
Siekiera padała bezładnie, odłupując drzazgi, rozbijając sęki, ryjąc, kalecząc, niszcząc. Człowiekowi..........................Z TAMTEJ STRONY.
Zabielało coś między krzyżami cmentarza, jakby wiatr poruszył płachtę ofiarną, przewinęło się jak szmatek mgły wstającej – i ot, przy furtce rozwalonej stanął cień ludzki.
Ale go tylko ujrzały sosny, co na warcie tam stały, i zaszumiały znagła.
– Skądżeś, nieboże?
– A stamtąd! – cień szepce, dal błękitną wskazując.
– Czego?
– Do swoich, po pacierze, po pamięć!
– Nie idź! nie idź! – wołają czarne, ciężkie gałęzie, zabiegając mu drogę, rozkładając ramiona.
Wskróś nich cień się prześlizguje na drogę piaszczystą, i po tym ciężkim szlaku odbiega, płynie, jak rybitwa po wodzie – wprost na księżyc, co stoi nad siołem.
Powietrze go nie trąca, cień od niego nie pada, a przecie jest, i idzie, wielką tęsknicą i potrzebą niesiony.
Zboża go widzą, i lelaki, i drzewa – wszystko, co mowy nie ma i własnego rozumu, tylko boży.
Nawet go poznają brzozy przydrożne. Tenci jest, co przed kilku laty z roboty i na robotę chadzał – uznojony, młody, wesół. Tylko się ustroił teraz w godowe szatki – wiadomo w gości idzie – na chwilę, do swoich. Stopy jego już rosy nawet nie otrącą, trawy nie schylą, ręce źdźbła nie zerwą, głos nawet szmeru owadu nie zagłuszy.
– Ha! on z tamtej strony idzie.
Wiatr jest cichy i wonny. Nad zbożem pył kwietny się unosi i pachnie, dołem ruczaj biegnie, czasem gwiazdka obleci, czasem błędny ognik nad moczarem się zatli – we wsi mrugają światełka, psy szczekają, śpiew płynie od pastuszych obozów.
Cień idzie to zbożem, to drogą, to wodą, kwapiąc się, wpatrzony, zasłuchany. W jasności się roztapia, w mroku szarzeje. Spotyka go pies tropiący zająca – staje, nagle umilkły – patrzy chwilę, podkurcza ogon, i zajęczawszy dziwnie, mija.
Na mostku dudnią bose stopy. To kobieta z dzieckiem na ręku szuka zabłąkanych gęsi. Dziecko zdziwione oczęta wlepia w brzozę przydrożną, porusza główką, coś szepleni, rączką macha i uśmiecha się.
Kobieta mimowoli tam oczy zwraca. Nikogo niema pod brzozą – uchodzi kilka kroków, ogląda się, jakiś ją lęk ogarnia, ciekawość trwożna – tak tam liście się dziwnie ruszają. Nic nie widzi strasznego, a jednak przyśpiesza kroku, jedną ręką drobinę swą przyciska do serca, drugą dziecko i siebie krzyżem osłania. Poszli – niemowlę kwilić poczyna. Cień już za mostkiem jest, kędy się płoty zaczynają – już doszedł kołowrotu i krzyża.
Czy to wiatr wrota rusza – zaskrzypiały, choć nikogo w nich nie widać, przemknęły się i znowu zawarły.
Dziwi się temu stary wartownik skulony u węgła narożnej chaty, i długi czas tam patrzy apatycznie – potem zasypia.
Już duch ulicą idzie, a przy każdej chacie pies na niego skomli żałośnie, tuląc się do ściany, cisnąc do izby.
– Czego się to psy niepokoją? – pyta, obzierając się, chłopak z gromady prowadzącej konie na nocleg.
– Coś chodzi! – odpowiada tajemniczo drugi. Teraz się wszyscy obzierają, a jednocześnie ścisnąwszy piętami konie, pomykają chyżo, i czują na plecach dreszcz zimny – strachu.
A duch za nimi patrzy z żalem – koledzy to przecie jego, chciałby z nimi krzynę pobawić, pohasać – czego tak zmykają od niego? Rozpłynęli się w mroku, tylko tentent wskazuje, dokąd poszli – i piosenka, którą przodownik dla otuchy zaśpiewał.
Cień dalej idzie, skręca w podwórko dobrze znane. Tu życie zaczął i skończył – tutaj go przecie pamiętają, poznają pewnie.
Przyklęka na przyźbie, do szybki się przytula. O! są wszyscy: siostra i szwagier, braciszek mały i matka.
Uderza w okienko raz i drugi, ale nikt go nie uważa. Rozmawiają starsi o troskach codziennych, malec fujarkę urządza. On pierwszy coś słyszy, coś czuje.
– Cyt, ktoś stuka do szyby! – powiada.
Rozmowa ucicha na chwilę – wszyscy tam zwracają oczy i słuch.
– Et, ćmy biją się do światła ze dworu! – decyduje szwagier.
– A może ktoś nas podgląda, a tymczasem dobierają się do komory! – niespokojnie odzywa się siostra.
– Toby Kruczek szczekał! – uspokaja mąż.
– A może to kto z tamtej strony! – szepce matka i wzdycha, przypominając tych, co na nią tam czekają. – Może to mój stary już mnie woła. Moja pora nadchodzi!
Wzdycha znowu, i poczyna rachować swe lata, ale wtem wnuczek odzywa się w kołysce, więc bierze go do rąk, nagle rozpromieniona, cała zajęta tem nowem przywiązaniem i hodowankiem.
– Matko, to ja, Janek! – woła cień, wpatrzony w nią błagalnie, ale go nikt nie słyszy, nikt witać nie wychodzi.
Tylko Kruczek nie szczeka. Siedzi na przyźbie i patrzy na niego. Oczy jego błyszczą w ciemności i kiedy niekiedy porusza ogonem. Poznaje chlebodawcę, ale podejść nie śmie, połasić się nie ośmiela, węszy i dziwi się, że postać ta nie ma woni. Czegoś mu dziwno!
W chacie ogień przygasa, i do spoczynku się zabierają, gdy wtem pies wybiegł za czemś do wrót, podniósł pysk w górę i zawył razy kilka.
Pod okienkiem już niema gościa...
Teraz już wieś śpi. Tylko tam świeci się, gdzie ktoś chory leży, tylko lelaki i nietoperze zataczają kręgi, i gdzieś po strychach sowy hukają złowieszczo.
Cień idzie środkiem ulicy z głową zwieszoną, wolno, nie trzymając się prostej drogi, jak liść wiatrem gnany, bez celu.
Czasem staje, i jakby zawrócić miał, okręci się na miejscu – ale idzie znów dalej.
Nareszcie nieśmiało wstępuje do jednej zagrody. Malw i nasturcyi pełen ogródek, do okna zaglądają wisienki.
W tym gąszczu tuli się duch, do kielicha malwy usta przykłada i szepce:
– Zastukaj ty do szyby, zastukaj. Mnie ludzie nie słyszą. Może ty wywołasz kogo z izby.
Kwiaty od jego tchnienia stulają się i więdną, a łodyga się pochyla, trąca okienko.
– Kto tam? – pyta cichy głos ze środka.
Niema odpowiedzi, tylko znowu szelest tajemniczy.
Okienko się otwiera ostrożnie, dziewczyna w niem staje, i wygląda, i słucha, i czeka. Bieliznę jej i lica srebrzy miesiąc, w oczy zaziera, pieści kształty. Taka piękna w tem świetle!
– Kto tam? – pyta cichutko, wychylając się naprzód – czy to ty, Stachu?
Nie, to nie Stach – on na łące z końmi, to ktoś inny, zdaleka gość!...
Ale ona go nie widzi, choć od księżyca jak w dzień jasno – tylko widzi, że malwy chyboczą się jak żywe, i po gałęziach wiśniowych dreszcz chodzi. A przecie wiatru niema – taka cisza i spokój dokoła. Tedy i ją lęk porywa, zamyka okienko, drżąc wraca do posłania, i oczu odwrócić nie ma siły, a tu i miesiąc po ścianie zaczyna tańczyć, a za ścianą dziwny szmer. To rosa pada – a jej tak serce bije, niepokój oddech tamuje! O gdybyż.............................