Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Z Krwi i Ognia. Tom 1. Rozkład i Rozkosz - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
8 maja 2025
2394 pkt
punktów Virtualo

Z Krwi i Ognia. Tom 1. Rozkład i Rozkosz - ebook

Mrok i zło zawsze znajdują w ludzkich sercach gościnne miejsce…

Łowca nagród Kelem Kleiler, który jako dziecko przeżył zagładę swojej rodzinnej wioski i śmierć wszystkich bliskich z rąk krwawych wyznawców Wurthora, Boga Pożogi Wojennej, udaremnia w miasteczku Wargendur spisek na życie władającego nim barona Nekke, przygotowany przez tajny kult bogini chaosu – Atirii. Nie dane jest mu jednak odpocząć, gdyż krótko potem z miejscowego więzienia zbiega nekromantka Damara Libnitz.

Kelem rusza za nią w owiany mroczną sławą las Mor Alde, znajdujący się na północnym zachodzie Królestwa Talamudu. Choć zadanie nie wydaje się trudne, w ostępach żyje sekta wyznawców Arina, Pana Rozkoszy, znienawidzona przez członków innego kultu – Rozkładu, których boginią jest Madiar, czyli Pani, Która Czeka, zaś na Krańcu lasu znajduje się ponure zamczysko księżnej Berit o przydomku „Okrutna”.

A w Mor Alde żyje ktoś jeszcze…

Czy w takiej krainie jest możliwe miejsce na dobro, litość i przyjaźń? Kelem Kleiler jest tylko człowiekiem, ale gorąco wierzy w to, że praworządni bogowie wspomogą go w śmiertelnie niebezpiecznej misji, gdzie śmierć nie jest najgorszym, co może napotkać człowieka…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68102-70-3
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Ogień huczał potężnie niczym demon, który wyrwał się spod kontroli czarnoksiężnika i grasuje, niszcząc wszystko wokół z nienawistną furią. Może tej nocy to nie był zwykły ogień, a rzeczywiście przyzwany skądś demon? Kto mógłby powiedzieć z ręką na sercu, iż jest pewien, z kim są w sojuszu ci, którzy pewnej letniej nocy najechali wieś Drakdirf, obracając ją w perzynę?

Dwanaście ciemnych sylwetek na koniach, grasujących wśród ognistego, rozżarzonego piekła, dobijało jeszcze tych nielicznych, którzy mieli siłę, aby ruszać się po otrzymaniu potężnych cięć olbrzymimi mieczami i toporzyskami. W swych rogatych hełmach i nabijanych kolcami pancerzach przypominali demoniczne istoty, przybyłe z mrocznych otchłani, aby zniszczyć wszystko co żywe…

Kolejny dach płonącej chaty runął hałaśliwie do wnętrza, wzbijając w niebo potężny słup ognia, iskier i dymu. Najeźdźcy zawyli zwycięsko, wciąż objeżdżając wieś w poszukiwaniu jeszcze żywych ludzi.

Pozostał tylko jeden, o którym nie wiedzieli…

Mały Kelem siedział w krzakach, tuż przy granicy lasu, kilkanaście prętów od płonącej chaty Grotta, która stała się grobem właściciela i jego trzyosobowej rodziny. Bezmierny strach sparaliżował mu wszystkie członki. Nie był w stanie nawet płakać, mimo iż każdy inny jedenastoletni chłopiec na jego miejscu na pewno by to zrobił. Patrzył jednak jak zahipnotyzowany w ogień, którego żar bezlitośnie parzył mu twarz i w którym płonęło wszystko to, co znał i kochał. Całe jego dotychczasowe życie…

Konny zatrzymał się niedaleko od niego, trącając włócznią martwe ciało, leżące przed zmienioną w ścianę ognia chatą. Hannes, syn Grotta, był jedyną osobą we wsi, która rzuciła się do desperackiej, z góry skazanej na niepowodzenie obrony. I jako jedyny posiadał wykonany z pośledniejszego gatunku stali miecz, który pozostał mu na pamiątkę odbytej w Thalamudzie służby w wojskach króla. Miecz ten leżał niedaleko, upadłszy tam, gdzie wyleciał z ręki zabijanego.

Kelem widział stalowe, nabijane kolcami bransolety nad kopytami konia, dalej – długie, masywne nogi jeźdźca w strzemionach, potem jego opancerzone plecy i hełm z dwoma rogami po bokach. Na tle ognistego żywiołu jeździec i wierzchowiec stapiali się w jedną, fantastyczną sylwetkę, przypominającą hybrydę jeża i konia.

Zbrojny w jednej ręce trzymał wielki, okrwawiony topór o dwóch ostrzach, w drugiej – włócznię, na którą nabijał właśnie odciętą głowę Hannesa Grotta. Kelem przełknął głośno ślinę. To właśnie ten wojownik zabił jego rodziców! Zacisnął piąstki w gniewie, lecz cóż mógł zrobić?

Zamarudził przy zbieraniu jagód i już z daleka spostrzegł łunę, zaś do jego uszu dobiegły przerażone krzyki kobiet i dzieci przemieszane z wrzaskami napastników. Dobiegł skraju lasu w momencie, gdy ten zbrojny ciskał pochodnią w strzechę ich domku, na którego progu legło okrwawione ciało.

Ciało ojca…

Musiał dostać cios w głowę, gdy wybiegał na zewnątrz.

Wojownik na koniu obrócił zakrytą hełmem twarz w jego stronę, jakby węsząc obecność żywej istoty. Serce Kelema ścisnął strach. Tamten popatrzył chwilę, lecz na powrót zwrócił głowę w stronę trupa i uniósł ozdobioną głową włócznię, wydając przy tym zwycięski okrzyk. Zza licznych zasłon płomieni odpowiedziały mu inne.

Kelem jak zahipnotyzowany zapatrzył się w okrwawioną głowę, której twarz zastygła w grymasie krzyku. Przypomniał sobie, jak razem z Hannem i małym Gerdem zakradali się pod stajnię, aby słuchać opowieści o Thalamudzie, Kandarze i wielkim świecie, które Hannes snuł przed innymi gospodarzami…

Potem spojrzał w ogień, w miejsce, gdzie powinien być jego dom… Tam, gdzie leżał jego siennik, a w małej drewnianej skrzynce spoczywał jego skarb – trzej wojownicy Morandora Mściciela, wyrzeźbieni z drewna przez przyjaciela ojca, Halsa Zimmena. Tam, gdzie siadał przy dębowym stole, a matka ładowała mu do miski kaszę z parującego garnka…

Mama…

Łzy rozpaczy napłynęły mu do oczu, usuwając z głowy dominujące uczucie strachu.

Zrozumiał, że już nigdy nic nie będzie takie jak dotąd.

Zrozumiał, że jego życie zakończy się tej nocy.

Zrozumiał, że powinien odejść godnie, mszcząc się za wszystko. Tylko jak? Co może zrobić mały chłopczyk naprzeciw uzbrojonej po zęby dzikiej watahy?!

Jeździec siedział na koniu, odwrócony do Kelema plecami. Jego towarzysze także zaprzestali krążenia wokół wsi i z wysokości wierzchowców obserwowali pożogę, tworząc teraz jakby wielki krąg, którego centrum stanowiły płonące chaty. Ich zwycięskie krzyki umilkły.

Coś błysnęło na ziemi… Miecz!

Leżał jakieś cztery pręty za zbrojnym.

Kelem poczuł, jak serce bije mu niczym młot kowalski. Ale wiedział już, co chce zrobić…

Nieraz słuchał opowieści o bohaterach walczących samotnie z hordami wyznawców złych bogów. Nieraz rozmarzonym wzrokiem patrzył w gwiazdy, wyobrażając sobie, że jest jednym z nich i wyrusza na wojnę, aby nieść wysoko sztandar Morandora, ojca rasy ludzkiej oraz wszystkich ziem Królestwa Talamudu. Nieraz z Hannem i Gerdem bawili się w łowców nagród. Kultystami złych bóstw były zające i jelonki, które gonili z krzykiem po lesie, z małymi gałązkami w zastępstwie mieczy.

Teraz leżał przed nim prawdziwy miecz.

I był prawdziwy wróg.

I była prawdziwa śmierć.

Rozejrzał się trwożliwie na boki – najbliższy najeźdźca siedział kilkanaście metrów dalej w lewo. Drgnął, gdy „jego” zbrojny zeskoczył zwinnie z konia i wbił włócznię z upiorną ozdobą w ziemię przy ciele. Teraz Kelem widział jego szerokie, chronione przez naplecznik plecy.

Delikatnie zrobił krok do przodu, przecierając ręką zapocone od żaru i strachu czoło, a potem zapłakane oczka. Ostrożnie odsunął gałązki – najeźdźca ani drgnął.

Drugi krok, trzeci… Pręt, dwa, trzy… Obejrzał się – tamten zbrojny także zsiadł z konia i stał jak ten, wpatrzony w huczący żywioł.

Wiatr na moment zmienił kierunek, niosąc deszcz iskier w stronę Kelema, a za nim gryzący dym. Chłopiec nabrał powietrza w płuca i zamknął na moment oczy. Poczuł, jak ciepła, gryząca fala przetacza się przez niego, a gdy przeszła, otworzył powieki i odetchnął po cichu, lecz z ulgą…

Nic się nie zmieniło – zbrojni stali wciąż tak, jak stali. Do czułych uszu Kelema dobiegł głos z hełmu, mówiący z szacunkiem coś w dziwnym języku. Modlili się? Chyba…

Już!

Pochylił się ostrożnie, starając się być jak najciszej, i podniósł miecz. Jedną ręką nie dałby rady, choć miecz nie był zbyt wielki. Ujął go oburącz, zaciskając zęby z wysiłku.

TERAZ!!!

Skoczył do przodu, niezdarnie celując szpicem w niewielki fragment zbroi wojownika, pomiędzy naplecznikiem a skórzanymi spodniami. Wróg zareagował błyskawicznie – odwrócił się, jednocześnie przesuwając lekko w bok. Ostrze ześlizgnęło się po pancerzu, a Kelem siłą rozpędu poleciał głową w przód, wywracając się na ciało bezgłowego Hannesa i wiedząc jedno, jeszcze pewniej niż do tej pory – jego życie za parę sekund się skończy…

Chyba zemdlał, gdyż potem nastąpiła długa chwila ciemności, krzyki, huk ognia, żar… Coś dźwignęło go z wielką siłą za podartą koszulinę do góry, a potem rzuciło na plecy, na ziemię.

Otworzył oczy, słysząc ochrypłe, złe głosy…

Stali nad nim kręgiem. Widział oczy błyskające na niego złowrogo z wnętrz rogatych, pełnych hełmów, czuł szpic długiego miecza, spoczywający na gardle. Trzymał go jedyny z wojowników, który nie osłonił głowy hełmem. Miał długie, jasne włosy, spięte w koński ogon z tyłu głowy. Także był w inkrustowanym czaszkami napierśniku, także i jego ostrze nosiło ślady krwi. Okrutna twarz uśmiechała się złośliwie, patrząc Kelemowi prosto w oczy. Koło lewego oka zbrojnego biegły dwie pionowe szramy, kończące się w połowie policzka.

– Żywcem go w ogień! – warknął jasnowłosy, przekrzykując huk wciąż szalejących płomieni. Nacisk ostrza przybrał na sile. Kelem przestał oddychać, bojąc się, iż najmniejszy ruch sprowokuje wojownika do zabójczego pchnięcia. Strach sparaliżował go na nowo. Nie był nawet w stanie myśleć. Stał się bezwolnym obserwatorem, niczym kukła, z którą można zrobić to, co się żywnie podoba.

– Nie. – Tubalny, nieznoszący sprzeciwu głos wydobył się z wnętrza pełnego hełmu tego, na którego nieudolnie rzucił się chłopiec.

– Ubić! – warknął jeszcze raz jasnowłosy.

– Cofnij miecz, Goragh! – rozkazał tubalny głos. Jasnowłosy skrzywił się z niechęcią, lecz posłuchał i uniósł broń wyżej. Kelem odważył się odetchnąć. – Jego krew nie nasyciłaby nawet umierającego komara. Nie jest on dla Pana Wojny godną ofiarą!

Pochylił się i złapał Kelema za koszulę na piersiach. Podniósł go lekko. Chłopak zaczął szybko oddychać. Z wnętrza hełmu zdobionego małymi, trupimi czaszkami, wpatrywały się w niego purpurowe, nienawistne, przesiąknięte wyrafinowanym szaleństwem oczy. Wisiał w uchwycie opancerzonej ręki najeźdźcy, przebierając bezsilnie nogami sporo nad ziemią. Żar i dym wciąż uderzały falami od tego, co niegdyś było wsią Drakdirf. Oczy miał pełne łez ze strachu i od gryzącego dymu.

– Gdy urośniesz – zbrojny zwrócił się wprost do Kelema – ja, Idimmu, przyjdę po twą krew i po twą duszę…

Cisnął Kelema w krzaki, z których chłopiec przedtem obserwował zagładę. Kelem z krzykiem przeleciał kilka prętów, łamiąc je siłą rozpędu. Uderzył o ziemię jak worek kamieni i znieruchomiał.

Wojownicy Wurthora, Boga Pożogi Wojennej, nie zadawszy sobie nawet trudu sprawdzenia, czy chłopiec przeżył, wsiedli na konie i ruszyli w dalszą drogę, zostawiając za sobą płonące pozostałości wsi…Rozdział 1

Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz…

Miasteczko Wargendur wypełniała ciemność. Przez brukowany plac rynku rzadko kiedy przemknął jakiś spóźniony przechodzień. Większość z niecałych pięciu setek mieszkańców już dawno spała. Spali karczmarze, spali kupcy, spali podróżni w wynajętych izbach gospód. Większość z nich miała wstać skoro świt i udać się w dalszą drogę. Rzadko kiedy ktoś zatrzymywał się w Wargendurze na dłuższy czas. Ludzie albo podróżowali do położonego dzień jazdy na północ wielkiego Voliv, albo wracali z niego, traktując niewielką miejscowość jako pierwszy przystanek na drodze do ojczystych stron.

Nad ich bezpieczeństwem czuwała straż miejska, której czteroosobowy patrol wszedł właśnie w jedną z mniejszych uliczek, przyświecając sobie w drodze latarniami na długich kijach.

Wargendur był spokojnym miejscem, choć leżącym niebezpiecznie blisko dzikiego, owianego ponurą sławą lasu Mor Alde na wschodzie. Większość wejść do domostw i kamienic skierowana była ku zachodowi, w stronę Wielkiego Traktu, spinającego ze sobą Voliv i dwudziestotysięczny Maldir. Konny pokonywał dystans między tymi miastami w pięć dni. Po drodze mógł skręcić trzeciego dnia w miasteczku Nurdur na wschód, wjeżdżając na Trakt Królewski, prowadzący do stolicy Królestwa Talamudu, starożytnego, liczącego sobie niemal pół miliona mieszkańców miasta Thalamud. Las Mor Alde biegł wzdłuż obu Traktów. Po południowej stronie Królewskiego znajdował się już Ler Alde.

Powróćmy do śpiącego Wargenduru…

Gdy strażnicy przemierzali uliczkę, południowe rogatki miasta opuściły cztery inne postacie, każda z nich odziana w czarną pelerynę, ze szczelnie nasuniętym na twarz kapturem. Szły w milczeniu, trzymając się na uboczu małej drogi prowadzącej do kilku okazałych budynków tuż za Wargendurem. Należały one do barona Werdira Nekkego, tytularnego władcy miasta, szlachcica z dziada pradziada. Baron zasiadał w radzie miasta, mając do dyspozycji aż trzy głosy, co czyniło go zdolnym do zastopowania każdej niepodobającej się mu inicjatywy radnych. Jednak, jako że był on człowiekiem uczonym, przyczyniającym się w znacznej mierze do rozwoju Wargenduru, miał w okolicy niewielu wrogów, zaś przyjaciół wielu.

Cztery postacie z pewnością nie należały do tych ostatnich. Gdy księżyc na moment wyłonił się zza chmur, oświetlił ich skryte dotąd w cieniach kapturów twarze. Byli to mężczyźni w różnym wieku. Pierwszy, na oko dwudziestoparolatek, idący na czele milczącego pochodu, był miejscowym. Każdy mieszkaniec Wargenduru bez wahania wskazałby na niego jako na Herana, syna bogatego kupca i wiceburmistrza zarazem, Vilfira Altera. Drugi i trzeci uczestnik tego tajemniczego marszu nie byliby rozpoznani. Starsi już, z pewnością ponad lat czterdzieści, przybyli do miasteczka przedwczoraj i zatrzymali się w jednej z gościnnych izb gospody „Złamane Koło”. Ostatni szedł Karr, trzydziestoletni syn miejscowego złotnika. Co chwila oglądał się nerwowo przez ramię. Tej nocy miał być czujką.

Do rezydencji barona doszli bez problemu, czując, jak serca biją im coraz szybciej z podniecenia – mieli dokonać śmiałego czynu zabicia Nekkego!

Plan wywodził się od Herana, który starannie przemyślał go wiele razy, nim zdecydował się wprowadzić w życie. Baron był na razie bezdzietny, więc jego głosy przypadłyby Alterowi, co dałoby rodzinie kilka znacznych przywilejów i zwiększyło jej bogactwo. Heran błogosławił w duchu dzień, w którym przystąpił do czcicieli bogini Atirii. Kult ten był zakazany, a wszystko co zabronione pociągało go szczególnie mocno. Motto wyznawców Bogini brzmiało: „Spiskuj, intryguj, rozsiewaj fałszywe informacje, czyń chaos, a on w zamian pomoże ci osiągnąć cel”.

Tak też zamierzał czynić Heran Alter. Przez zabicie barona chciał uzyskać korzyść dla ojca, a ponieważ wkrótce miał przejąć po nim interes i zaszczyty, obróciłyby się one w jego zysk.

Kult, choć funkcjonujący w ukryciu i zbierający się w piwnicach volivskich domów, działał prężnie. Atiria była wyznawana zarówno przez ladacznice i złodziei, jak i przedstawicieli ogólnie szanowanych zawodów. Działali w Talamudzie od wieków i od wieków siali zamęt, przez lata zbierając doświadczenie w jego wywoływaniu. Kult miał swoich zabójców, włamywaczy, podpalaczy oraz banitów.

Przysłani do Voliv zabójcy zwali się Ert i Reidir. Nie zadawali zbyt wielu pytań. Przez pierwszy dzień badali teren operacji, drugiego przygotowali już plan akcji. Heran i Karr mieli iść z nimi, aby zobaczyć na własne oczy początek chaosu, jaki wybuchnie na kilka dni po zabójstwie. Zamierzali bowiem podrzucić jakąś charakterystyczną ozdobę z domu barona do rezydencji kupca Iltmana, największego rywala Altera w Wargendurze. Ert i Reidir planowali zeznać następnie straży miejskiej, iż widzieli, jak w nocy ktoś szybko wracał do domu Iltmana. Plan był opracowany perfekcyjnie. Okna gospody „Złamane Koło” wychodziły wprost na dziedziniec domu kupca, a bezsenne noce zdarzają się każdemu…

Rezydencja barona otoczona była wysokim płotem z żelaznych prętów. Po sforsowaniu go wystarczyło przebiec spory trawnik, żeby znaleźć się już przy schodach do wielkiej sieni. Stojące na trawniku szerokie, kamienne klomby idealnie nadawały się do tego, aby skryć się za nimi w razie nadejścia straży barona. Oni jednak nie zamierzali wchodzić od frontu. Planowali wejść przez uchylone na parterze okno do wnętrza budynku i tam znaleźć drogę do komnat pana na Wargendurze.

Heran uniósł rękę. Stanęli przy płocie, próbując cokolwiek wypatrzyć w zgęstniałej zasłonie ciemności.

– Psów nie spuścili. – Rozległ się głośny szept Rei­dira. – A i strażników nie widać. Dziwne to nieco…

– Pewnie obchód robią albo śpią w stróżówce – stwierdził lekceważąco Ert. – Idziemy. Karr, ty zostajesz tutaj. Jakby co, zahukasz trzy razy jak sowa. Miej baczenie na wszystko, bo dobrze mi z moją głową i nie mam zamiaru oddawać jej pod topór kata.

Syn złotnika przytaknął. Następnie złączył ze sobą dłonie i zacisnął zęby, gdy Reidir oparł na nich ciężki but. Szybki, zręczny ruch i zabójca bezszelestnie przesadził ostro zakończone pręty, by wylądować cicho na trawie. Przykucnął i nasłuchiwał chwilę.

– Pusto. Za mną!

Chwilę później obok niego znalazł się Heran, a po nim płot pokonał Ert. Dla pewności odczekali jeszcze chwilę.

Trzej mężczyźni ruszyli powoli, delikatnie stawiając kroki, aby ich obecności nie zdradziła jakaś gałązka albo zapomniane przez ogrodnika narzędzia. Przesuwali się wolno między klombami i już niemal pokonali trawnik, gdy nagle coś głośno trzasnęło. Równocześnie drzwi sieni otwarły się z hukiem i wybiegli przez nie strażnicy z jasno płonącymi pochodniami w dłoniach.

– Poddajcie się! Jesteście otoczeni!

Błyskawicznie zza klombów wyłonili się ukryci dotąd za nimi kusznicy. Naciągnięte bełty mierzyły prosto w zamarłą trójkę zakapturzonych postaci. Heran wydał jęk przerażenia. Ktoś musiał ich zdradzić! Ale kto?!

– Podnieście ręce! – zakomenderował krótko ostrzyżony, rudowłosy kapitan straży, zbliżający się wraz ze swymi ludźmi do spiskowców. W dłoniach żołnierzy lśniły obnażone miecze. – Kto będzie stawiał opór, zostanie zabity! Aresztuję was w imieniu prawa!

Reidir krzyknął dziko i rzucił się w tył, próbując beznadziejnej ucieczki. Przeskoczył jeden klomb, przebiegł po drugim, po drodze częstując jednego z kuszników kopniakiem w twarz. Strzelec wydał zduszony okrzyk i padł na plecy, krwawiąc obficie ze złamanego nosa. Cięciwa kuszy jęknęła, bełt poleciał w ciemne niebo.

Wciąż niemogący otrząsnąć się z zaskoczenia Ert i Heran zostali na miejscu.

– Nie strzelać! – krzyknęła mocnym głosem jakaś postać. Mężczyzna ten nie był dotąd widoczny, gdyż szedł za strażnikami. – Żywcem więcej wart!

W świetle rzucanym przez pochodnie ukazał się człowiek w wieku około dwudziestu pięciu lat. Ubrany był na czarno, poza zasięgiem światła pewnie nikt by go nie wypatrzył tej pochmurnej nocy. Rysy twarzy miał ostre, ciemnobrązowe pukle włosów opadały mu na ramiona.

Błyskawicznie puścił się za Reidirem, który dobiegł już do płotu.

– Uciekaj! – krzyknął zabójca do czujki, równocześnie wyjmując spod peleryny krótki miecz. – Uciekaj, sły…

Księżyc na moment wyłonił się zza chmur i Reidir ujrzał, iż Karr stoi z założonymi rękoma i uśmiecha się złośliwie. To on zdradził!

– Parszywcu! – Ręka Reidira błyskawicznie znalazła drogę pomiędzy prętami ogrodzenia, brudne ostrze skoczyło jak żądło osy ku sercu Karra. Syn złotnika wykazał się jednak refleksem: odskoczył w tył, poza zasięg broni. Kultysta splunął za nim i obrócił się do nadbiegającego mężczyzny.

Tamten też miał miecz w dłoni.

– Za chaos! – zakrzyknął Reidir i ciął, lecz jego wróg był o wiele szybszy. Potężnym ciosem wybił czcicielowi Atirii broń z dłoni, a nim mieczyk z cichym brzęknięciem odbił się od prętów i upadł na trawę, szpic broni odzianego na czarno człowieka dotknął już gardła Rei­dira.

– Pod… poddaję się – wyszeptał zabójca, czując nacisk stali na grdykę.

– I dobrze – syknął obcy. – Podnieś ręce.

Reidir posłusznie wypełnił rozkaz. Wtedy dobiegł do nich zdyszany kapitan.

– Żyw?

– Żyw, ale zaraz w portki narobi. – Obcy uśmiechnął się złośliwie. – Bierzcie go do więzienia, bo zapaskudzi baronowi trawnik.

Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz…

Ciemność zalegała całe miasteczko Wargendur, większość z niecałych pięciu setek mieszkańców już dawno spała. Spali też snem wiecznym zmarli na położonym nieco na wschód od miasta cmentarzu. Nocne wiatry kołysały łagodnie źdźbłami traw na ich grobach, szepcząc wieści z dalekich krain, które odwiedziły za dnia.

Ludzie w Talamudzie wierzyli, iż po śmierci dusza udaje się na sąd do Pani Sadii, która ocenia czyny dokonane za życia zmarłego. Surowa Pani szczególnie patrzyła na dwa aspekty – przestrzeganie ustanowionych przez jej boskiego kuzyna Morandora praw oraz miłosierdzie, którego nauczał Leomund, jego brat. Ta Trójca czczona była w Talamudzie od wieków i nikt nie wyobrażał sobie, aby mogło być inaczej.

Jeśli Pani Sadia uznała duszę za prawą i miłosierną, zezwalała jej na wejście do Królestwa Światła. Tam dusza miała żyć wraz z innymi pozytywnie osądzonymi w wiecznym pokoju i szczęściu, co dzień stykając się z obydwoma bogami. Sadia cały czas była zajęta – każdego dnia umierali ludzie, każdego dnia trzeba było dokonywać nad nimi sądu. Dopiero w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, u kresu dziejów, zabraknie dusz do sądzenia. Znaczyć to będzie, iż świat się skończył. Sadia jako ostatnia wejdzie do Królestwa, zamykając za sobą jego bramy. Tak nauczali jej kapłani, zwani Żałobnikami, którzy zajmowali się wszelkimi ceremoniami pogrzebowymi w Talamudzie i mieli pod swą opieką wszystkie cmentarze na jego rozległym terytorium.

Która zaś dusza nie przejdzie pomyślnie sądu, zostanie uznana za niegodną Światła i zepchnięta do Otchłani Lodowych Czeluści, gdzie błąkać się będzie jako bezrozumny, wiecznie głodny i zmarznięty cień, pokutując przez całą wieczność.

Cóż jednak z ludźmi wyrażającymi wątpliwość w istnienie sądu? Albo, co gorsza, odwracającymi się od Trójcy i serca swe oddającymi demonom, które czcili jako bogów? Te dusze nie podlegały jurysdykcji Sadii, bowiem przy przystępowaniu do zakazanych, mrocznych kultów wyrzekały się specjalną przysięgą prawa do Królestwa Światła.

Każdy kult miał swoje wyobrażenia życia po śmierci. Wyznawcy Wurthora, bożka wojny i boju, wierzyli w Hargaraz, do którego trafiać miały dusze najlepszych wojowników, aby tam szykować się na Czas Ostatecznej Bitwy. Nadto wojowniczy kultyści twierdzili, iż dnia pewnego świat zadrży, a w wielu jego miejscach otwarte zostaną bramy do Hargarazu, poprzez które na świat spadną najlepsze oddziały Wurthora. Wybrańcy jego stanowić będą dowodzone przez potężne demony armie, których wodzem naczelnym będzie sam przeklęty bóg. Zacznie się wtedy bitwa, która zmieni świat w morze krwi i ognia, a pośród ruin wybrani przez Wurthora zadawać będą śmierć wszystkiemu co żywe.

Dusze czcicieli Arina Lubieżnika, bożka rozkoszy, trafiać miały do Pałacu Żądz, aby dowolnie przebierać w ciałach, decydując, w których chcą się ucieleśniać. Następnie w jego salach (których ponoć jest nieskończenie wiele) mogły zaspokajać swe żądze po wsze czasy.

Przykłady można by mnożyć, gdyż kultów było wiele. Istnieli jednak ludzie, którzy nie mieli żadnych wyobrażeń o życiu po śmierci. Mówiąc dokładniej – nie wierzyli w żadne z nich, przedstawiane zarówno przez zakazane kulty, jak i oficjalną religię Królestwa. Starali się dociec, co naprawdę dzieje się z duszą po zgonie ciała, a równocześnie badali też, czy z zimnych objęć śmierci można powrócić do ciepła życia.

Ludzi tych zwano nekromantami. Uprawiali oni specjalny rodzaj magii, polegający na próbach wskrzeszania zmarłych za pomocą Mocy. Wywoływali też duchy i upiory, ponoć potrafili rozmawiać z widmami i cieniami. Próbowali dowiedzieć się od nich, jak można uniknąć wiecznego snu śmierci, a swą wiedzę spisywali w księgach, które przez im podobnych uważane były za najcenniejsze skarby. Cel nekromancji stanowiło przezwyciężenie śmierci i osiągnięcie nieśmiertelności. Jednak im bardziej śmiałe były eksperymenty i większa wiedza nekromanty, tym mniej przypominał on człowieka. Igraszki ze śmiercią odbijały się piętnem na jego ciele i umyśle.

Nekromanci mieli swą hierarchię. Najniżej stali Panowie Cieni, początkujący w magicznej sztuce uczniowie. Potrafili oni jedynie przyzywać duchy i na krótkie chwile wskrzeszać szkielety. Stopień wyżej od nich stali Animatorzy. Ci zdolni już byli wskrzeszać ciała i kości na dłuższy czas. Sterowali nimi za pomocą umysłu, wykorzystując nieraz ożywieńców jako służących bądź eskortę w niebezpiecznych eskapadach. Wiedza na tym poziomie była już zaawansowana. Kto ukończył ten etap edukacji, stawał się Wskrzesicielem. Niewielu osiągało ten poziom bez popadnięcia w jakiś rodzaj szaleństwa. Wyżej od nich stali tylko Panowie Dusz. Był jeszcze jeden, najwyższy stopień wtajemniczenia, lecz owiany legendą i tajemnicą. Nekromantów będących na nim zwano Liczami. Podobno sami byli już podobni zgniłym trupom i przez to łatwiej im było zgłębiać mroczną sztukę. I podobno nie imała ich się broń. Według legend, żyć mieli tysiące lat, ukryci w porośniętych trawą kurhanach, gdzie trwali na granicy życia i śmierci.

Oczywiście wszystkie eksperymenty z magią nekromantyczną były zakazane i karane śmiercią. Kapłani Morandora i Leomunda wiedzieli, iż przywoływanie dusz zmarłych zaburza wiarę w pośmiertny sąd Sadii, dlatego też tępili je za pomocą wszystkich dostępnych środków.

Młoda kobieta, która w chmurną noc wybrała się na wargendurski cmentarz, wiedziała o tym. Lecz miała to za nic.

Ciemność skrywała jej postać, niemożliwe byłoby tej nocy zobaczenie jej twarzy. Za dnia jednak ujrzeć by można, iż ma dwadzieścia parę lat, dumne rysy i ostrzyżone równo przy ramionach ciemne włosy. Z wyglądu nie różniła się niczym od dziesiątek podobnych kobiet. Jednak jej umysł poznał już, co potrafi Moc, a jej usta próbowały wymawiać skomplikowane, zakazane zaklęcia. Nauczył ją ich jej mentor i kochanek zarazem, który sam był Wskrzesicielem.

Ona dopiero rok temu zaczęła przygodę z nekromancją. Na złość swej rodzinie i całemu światu. Nie dopuszczała do siebie myśli, iż może zostać schwytana. Któż by zresztą mógł ją tej nocy zauważyć?

Ubrana była po męsku, w spodnie, bluzę i wysokie buty. Na co dzień nosiła suknie w odcieniach niebieskiego, do której to barwy czuła słabość. Okryła się peleryną, a pod nią dzierżyła małą łopatkę. Oprócz niej ekwipunkiem początkującej nekromantki były skórzany woreczek i ostry nóż.

Po chwili błądzenia znalazła świeżo usypany grób. Zmarłego chłopa pochowano tu dzisiaj, ziemia była jeszcze mokra i miękka. Młoda kobieta z lubością wciąg­nęła do płuc jej aromat. Potem pochyliła się i zaczęła kopać. Praca szła jej szybko, obok grobu rósł coraz większy kopczyk ziemi. Potrzeba było ledwie kilku minut, aby dębowa trumna została odsłonięta. Nekromantka spociła się solidnie podczas pracy. Otarła wierzchem dłoni pot z czoła, a potem uniosła wieko.

Zmarły był starym człowiekiem, liczył sobie zapewne ponad sześćdziesiąt lat. Mógł w związku z tym mieć wiele do powiedzenia. Nawet po śmierci. Nie liczyła na jakieś rewelacyjne informacje, wezwanie jego ducha miało być dla niej jedynie praktycznym ćwiczeniem.

Twarz chłopa zastygła w momencie śmierci z zaciś­niętymi ustami. Kobieta musiała użyć siły, aby rozewrzeć szczękę. Wprawnym ruchem uchwyciła obrzmiały język zmarłego i odcięła go nożem. Schowała organ do woreczka. Rozejrzała się czujnie, ale na cmentarzu było nadal cicho i spokojnie. Wiatr wzmógł się, zaszumiały drzewa.

Po chwili nekromantka znikła z cmentarza. Nie zatroszczyła się o zamknięcie otwartej trumny i przysypanie jej ziemią. Chciała dokonać eksperymentu jeszcze tej nocy.

Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz…

Czekali na nią cały dzień, bezpiecznie oddaleni od celu swej wyprawy w takiej odległości, aby nie wywęszyły ich wioskowe psy. Północna część Mor Alde poroś­nięta była gęsto drzewami o szerokich pniach, pomiędzy którymi rozciągało się imperium wysokich zarośli. Idealne miejsce na kryjówkę. Wiedzieli o tym zaczajeni, wiedzieli i ci we wsi.

Żyli tu już od dwudziestu lat. Nikt o nich nie wiedział. Wędrowali czasem do Voliv, pokonując niebezpieczną knieję, szli czasem w góry Dehedor, widoczne z wierzchołków wysokich drzew. W wielkim mieście kupowali żywność i narzędzia, góry zapewniały im mięso, choć niosły ze sobą spore ryzyko. Żyło tam wiele dzikich bestii, chodzących zarówno na czterech, jak i na dwóch nogach. Oprócz nich czaili się tam zbójnicy i pospolici przestępcy. Istniały także wsie w dolinach, podległe władcom niezależnych zameczków. Byli nimi przeważnie zubożali szlachcice, utrzymujący poddanych w ryzach za pomocą niewielkich garnizonów wojsk najemnych. W Mor Alde nie było lepiej. Ukryte przed oczyma świata kwitły w najlepsze osady napadających podróżnych na traktach banitów. Gdzieniegdzie czciciele zakazanych bóstw zbierali się na swoje ceremonie. Grasowały tu drapieżne wilki i dziki.

Sześciu ludzi, którzy wreszcie doczekali się nocy, pochodziło z różnych stron świata. Trzech z nich urodziło się w Talamudzie. Dwaj – w krainach Południa, niezależnych miastach-państwach. Ostatni wywodził się z krain Północy, leżących za górami Dehedor. Wszystkich połączył jeden człowiek, wybraniec Pani Rozkładu. Nazywali go Ojcem, choć początkowo on sam kazał mówić na siebie po prostu Dagar. Stworzył ich na nowo, objawił prawdę tkwiącą w zgniliźnie i rozkładzie. Nauczył wierzyć w zwycięstwo zepsucia nad życiem, traktować wszelkie formy witalności jako niewarte uwagi, przemijające niczym deszcz. Dagar wyuczył ich mod­litw i pieśni ku czci Madiar, Pani, Która Czeka. Dzięki niemu zaczęli nowe życie. Po jakimś czasie przyzwyczaił się do tytułu Ojca, zaakceptował go i zaczął zwać ich „synami”.

Teraz dotarli do celu swej świętej misji – wsi, która miała zostać zniszczona, a jej mieszkańcy wybici co do nogi. Szczególnie zależało im na jednym chłopcu w wieku lat jedenastu. Jego śmierć miała być ukoronowaniem wyprawy. Dlatego też dzieci miały umrzeć pierwsze. Było to zresztą łatwe do wykonania.

Jak co dzień od dwudziestu lat wszyscy dorośli zbierali się w okrągłej, niskiej świątyni stojącej pośrodku wsi. Tam do rana czas schodził im na igraszkach miłosnych. Na zewnątrz zostawali jedynie dwaj lub trzej strażnicy.

Glimmar niecierpliwie podrzucał obusieczne toporzysko, inni także nie mogli doczekać się sygnału do ataku. Wszyscy zakuci byli w pancerze – ciężkie napierśniki, szerokie naramienniki i nagolenniki. Nosili mocne, skórzane buty, na które naszyto metalowe blaszki. Pełne, rogate hełmy osłaniały ich głowy, świat widzieli przez wąskie na grubość palca wizierniki. Dłonie okrywały im wykonane z dziesiątków splecionych ze sobą stalowych kółek rękawice. Pod elementami zbroi nosili przegniłe spodnie i bluzy bez rękawów. Nie zdejmowali ich nigdy, lęgły się na nich wszy i pasożyty, smród bijący od niemytych miesiącami ciał zwabiał za dnia roje much. Wojownicy Rozkładu, jak zwali ich inni czciciele Madiar. Byli zbrojnym ramieniem kultu.

Przywędrowali tutaj z zachodu. Maszerowali kilkanaście długich dni, zatrzymując się na wypoczynek dopiero o północy, a wyruszając skoro świt. Ojciec przez pierwsze dni szedł wraz z nimi. Jednak starcza słabość dawała mu się we znaki. Został o kilka dni drogi stąd, czekając na triumfalny powrót swych „synów”.

Nie mieli zamiaru go zawieść!

Glimmar podniósł dłoń i ruszył szybkim krokiem. Następni za nim. Przy każdym ruchu ocierające się o siebie elementy pancerzy wydawały metaliczny chrzęst, ale teraz już nie musieli się kryć.

Dwaj pierwsi wpadli pomiędzy chaty i kopniakami wywalali drzwi, a wówczas dwaj inni wskakiwali do środka, aby zabić każdą napotkaną osobę. Rozległ się przerażony krzyk jakiejś dziewczynki – urwał się nagle, gdy ostrze topora rozpołowiło z wielką siłą jej czaszkę. Trysnął mózg. Pierwsza ofiara, pierwsza krew.

Glimmar z Elwerem rzucili się na strażników. Zaskoczeni mężczyźni nie zdążyli wszcząć alarmu – natychmiast padli bez głów, na nic zdały się okrywające ich ciała kolczugi. Psy uciekły, czując zapach Wojowników Rozkładu. Ci zaś pobiegli do świątyni. Zza drewnianych ścian dochodziły ich uszu dźwięki fletu i jęki rozkoszy. Poprzez szpary w drewnianych deskach dochodziły ich nozdrzy ciężkie opary kadzidła. Zwyczaje we wsi się nie zmieniły. Glimmar znał je dobrze – żył tu ponad pięć lat.

W ciemnościach pochmurnej nocy zadawali śmierć wszystkim dzieciom w osadzie. Było ich dwanaścioro, w wie­ku od lat trzech do czternastu. Zabili bez litości wszystkie. Trzeba było teraz zająć się dorosłymi, a potem zidentyfikować chłopca, którego szukali. Znieśli wszystkie małe ciała w jedno miejsce, potem wyszukali w chatach pochodnie, skrzesali ogień i podpalili pokryty strzechą dach świątyni.

Kopulujący ludzie dopiero po kilku minutach poczuli dym. Rzucili się bez ładu i składu do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi, otwierających się na zewnątrz, lecz tu spotkało ich drugie zaskoczenie tej nocy. Były zamknięte. Wojownicy Rozkładu podparli je wyniesionymi z chat stołami, a ponieważ świątynia była bez okien, tamci w środku mieli odciętą drogę ucieczki.

Jednak strach i desperacja dodały im nieprawdopodobnych sił. Drzwi zaczęły trzeszczeć pod naporem przerażonych ludzi, histeryczne, przerażone krzyki mieszały się z hukiem ognia. Glimmar i jego ludzie przygotowali się do walki. Wrota runęły, stoły poleciały na bok. Kilkoro półnagich oraz całkiem nagich mężczyzn i kobiet wypadło na zewnątrz, krztusząc się od dymu. Powitały ich brudne ostrza toporów. Następni także nie zorientowali się od razu, o co chodzi, i również przypłacili to życiem. Z kolejnymi nie było już tak łatwo. Wielu zdołało umknąć przed ciosami, niektórzy porwali za prowizoryczną broń i na tle zmienionej w wielkie ognisko świątyni rozgorzała nierówna walka.

Jednak ludzie ze wsi nie mieli szans.

Po kwadransie skonała ostatnia kobieta, której topór Elwera przetrącił kręgosłup. Pożar rozświetlił noc. Wojownicy Rozkładu podpalili inne chaty. Nie bacząc na żar, chodzili pomiędzy ścianami ognia, kopiąc trupy, aby upewnić się, czy nie ma pośród nich kogoś żywego.

Glimmar zbliżył się właśnie do zwłok kobiety bez głowy, leżących z szeroko rozrzuconymi ramionami. Wydało mu się, że coś pod nią drgnęło. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści topora i się pochylił. Schwycił zabitą za rękę i uniósł.

Wtedy chłopiec, który skrył się pod trupem, wyskoczył jak zając z nory i popędził w ciemny las.

Glimmar znał się trochę na Mocy, jak inni ludzie, u których pobudzono pokłady tkwiącej w ich mózgach siły psychicznej, mógł więc ujrzeć aurę kogoś, kto posiadał spory jej zasób. Objawiało się to jako lekka poświata wokół głowy. Ojciec miał ją silną, inni znani mu kapłani Madiar – nieco słabszą, lecz aura tego, który uciekał, była silniejsza niż ich wszystkich razem wziętych.

To był cel ich wyprawy.

– Za nim! – ryknął, przekrzykując huk ognia i puścił się biegiem za uciekinierem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij