-
nowość
-
promocja
Z Krwi i Ognia. Tom 2. Ku przeznaczeniu - ebook
Z Krwi i Ognia. Tom 2. Ku przeznaczeniu - ebook
Dwa potężne rody toczą walkę o poszerzenie swoich wpływów. Jeden chce poprzez małżeństwo zwiększyć swoje władztwo, drugi – za wszelką cenę temu przeszkodzić. Osobą, od której zależy układ sił w północno-wschodniej części Królestwa Talamudu, jest młoda hrabianka Arissa. Łowca nagród, Kelem Kleiler, otrzymuje zadanie chronienia jej podczas drogi na miejsce ślubu – gdzie za każdym zakrętem mogą kryć się siepacze wroga.
A czasy są niespokojne – ponoć zaraza pojawiła się w centralnej części Królestwa i zaczyna rozprzestrzeniać, a na wschodzie widziano znaczne siły odwiecznych wrogów.
Oto opowieść o człowieku, którego zdradliwy szlak przeznaczenia wytyczony został na ostrzu miecza.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68593-12-9 |
| Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek nowego cyklu życia, zwiastowany tajaniem śniegów, cieplejszymi wiatrami i wybudzaniem się natury z głębokiego, zimowego letargu. To czas, który dodaje sił i przynosi nieprzewidywalne zmiany.
Dziesiątki wieków wcześniej, na kontynencie Marah, pierwsze dni wiosny były czasem, w którym narodziła się historia. Wówczas ludzie z rasy tirian napotkali rasę vaxari i od tego momentu zaczęli datować kolejne lata.
Później pierwsze dni wiosny stawały się czasem, gdy plemiona podejmowały wędrówki, szukając w szerokim świecie miejsca dla siebie, a nim spadły pierwsze śniegi, miały już swe siedziby, będące często zalążkami przyszłych imperiów…
Wiosenna aura dodaje sił, popycha do działania, życia i tworzenia. Kieruje na ścieżki przeznaczenia – drogi w nieznane, wiodące do celu okrytego mrokiem przyszłości. Wyrusza na nie każda żywa istota, mając w głębi ducha nadzieję znaleźć w końcu na nich to, czego najbardziej pragnie i potrzebuje. Jednak przeznaczenie – a może i sami bogowie? – rzadko kiedy sprzyja i szlak ten często znaczy krew, a dla wielu jego kresem okazuje się miejsce wiecznego spoczynku. Taki los czeka tych, którym zabrakło sił… a może po prostu zwykłego szczęścia? Mało kto wie, jak często niepozorne zdarzenia i decyzje wpływają na los innych.
Królestwo Talamudu posługiwało się swoim własnym kalendarzem. Powstał on w roku jego założenia i ta wiosna była już tysiąc trzysta czterdziestą piątą, w czasie której thalowie rodzili się, kochali, nienawidzili, zaznawali szczęścia, cierpieli i umierali. Tego olbrzymiego szmatu czasu nie sposób było ogarnąć ludzkim rozumem. Jedynie historycy i uczeni mogliby wskazać, jak przez wszystkie te lata zmieniały się Talamud i świat wokół niego – choć słońce nadal świeciło tak samo dla wszystkich.
Dla Kelema Kleilera wiosna ta była trzynastą, odkąd utracił swoje dzieciństwo.
Czasem nawiedzały go sny, w których znowu przeżywał tę koszmarną noc, podczas której blask palonych chat rodzinnej wioski Drakdirf zdawał się zmieniać noc w fałszywy dzień. Tuż po przebudzeniu byłby gotów przysiąc, że czuje w nozdrzach zapach spalenizny, a pot na jego skórze i rozgorączkowane ciało to skutki potężnego żaru. Oddychał wówczas szybko, a potem przychodziło ukojenie. Jednak rzadko kiedy mógł ponownie zasnąć, choć zamykał oczy i leżał długo bez ruchu.
Jedenastoletni Kelem Kleiler został wrzucony brutalnie na ścieżkę swego przeznaczenia, cudem unikając śmierci na samym jej początku. Wtedy po raz pierwszy uśmiechnął się do niego los. W dalszych latach życia również widział oznaki jego życzliwości. Przewrotne i złośliwe przeznaczenie – a może i sami bogowie? – wraz z wiosną roku tysiąc trzysta czterdziestego piątego postanowiło znów wypróbować jego szczęście. Deszcze, śniegi, przypadkowe spotkania i podejmowane przez niego decyzje miały wpłynąć na losy wielu istnień ludzkich.
Choć oczywiście on sam nie miał o tym najmniejszego pojęcia.Rozdział 1
Obudził go monotonny odgłos kropli uderzających o parapet.
Dźwięk był na tyle głośny i irytujący, że nie pozwalał ponownie zapaść w sen.
Westchnął, przeciągając się leniwie pod ciepłą pierzyną. Leżał przez chwilę nieruchomo, jednak skapitulował po kilku minutach bezowocnych prób zaśnięcia – odgłos kapiącej wody był nie do zniesienia. Usiadł w miękkiej pościeli.
Na noc zamknął szczelnie okiennice, więc w pokoju gospody było ciemno choć oko wykol. Ale że przebywał w nim od miesiąca, nie potrzebował światła, aby podejść do okna, nie wpadając po drodze na żadne sprzęty. Delikatnie uchylił okiennicę. Wraz z szarym blaskiem wczesnego świtu od razu uderzył w niego przenikliwy chłód. Miasto Ragada jeszcze spało – szarówka miała dopiero przejść we właściwy początek dnia. Było już jednak na tyle ciepło, że czapy śniegu nagromadzone podczas nocy na dachach zaczynały się roztapiać. Śnieg na górnej ramie okiennicy również – wolno skapywał na parapet. Starł go z ramy szmatką.
Niedługo zaczną wstawać parobcy i służba, a potem budzić się i być budzeni ludzie stojący wyżej w hierarchii społecznej. Ruszą do codziennej pracy, interesów i życia, aby wieczorem okryć się kołdrami i zapaść w przywracający siły sen, a potem znowu powrócić do życia zgodnie z pozycją społeczną. Tak toczył się naturalny cykl zarówno życia miejskiego, jak i wiejskiego.
Kelem Kleiler był na razie poza nim. Nie musiał nigdzie wstawać ani też niczego robić.
Zamknął okiennicę, po ciemku wrócił do łóżka i nakrył się kołdrą, ciesząc powrotem do ciepła.
Pieniędzy miał sporo. Ze skarbca zamku Winthor otrzymał półtora tysiąca orłów, z czego pięćset zostawił w sierocińcu Leomunda Miłosiernego, aby małemu Farnowi niczego nie brakowało – przynajmniej przez kilka kolejnych lat. Kapłani mieli dysponować złotymi monetami w wysokości do stu rocznie. Drugie pięćset Kelem zostawił w skarbcu Gildii Łowców Nagród. Było to wygodne rozwiązanie dla każdego przedstawiciela tej profesji. Otrzymywał specjalnie oznakowany i podpisany pergamin, który zaświadczał, ile majątku pozostało w skarbcu, a co najlepsze – Kelem mógł udać się do siedziby Gildii w każdym mieście Talamudu i zażądać wypłacenia tam dowolnej kwoty z posiadanej. Wówczas otrzymywał nowy dokument, z aktualnym stanem środków w jego własnym skarbcu. Dzięki temu nie musiał wozić ze sobą większych kwot, narażając się na napad czy kradzież. Inne gildie czyniły podobnie, a informacje o zmianach przewozili między miastami kurierzy.
Dziesięć sakiewek zachował przy sobie, choć w tym momencie już tylko sześć było pełnych.
Szlachcic otrzymał nowe siodło i uprząż, a także ciepłe miejsce i obrok w stajni gospody. Jego pan sprawił sobie kilka kompletów ubrań, łuk, strzały oraz trzy pary solidnych butów. Do tego kilka noży różnej długości i miecz. To właśnie ta broń była powodem, dla którego po krótkim pobycie w stolicy Królestwa, mieście Thalamud, przybył do Ragady.
Miał nadzieję spotkać tam swojego mentora, Erdicha Zannusaima, jednak dowiedział się, że wyruszył on na dalekie południe, do miasta Gilad, i nie wróci prędzej niż za dwa miesiące. Kelem spędził w stolicy tydzień, a potem ruszył do słynącej z doskonałych kowali Ragady, położonej na wschód od Thalamudu. Po pobycie w największym mieście Królestwa Ragada wydawała się zapadłą wsią – liczyła około trzynastu tysięcy mieszkańców. W tym czasie nie szukał nowych zleceń ani nie interesowały go listy gończe. Stwierdził, że po pełnych emocji dniach zasłużył na solidny odpoczynek.
Jednak po jakimś czasie bezczynność zaczęła go irytować.
Powoli rozumiał, dlaczego możni uwielbiają swoje podstępne gry, intrygi i spiski. Gdy ma się zapewniony byt i nie trzeba codziennie od rana walczyć o swój los, pozostaje aż nazbyt wiele wolnego czasu. Kreatywny umysł spożytkuje go w twórczy sposób, jednak większość ludzi jest gnuśna z natury, toteż – zdaniem Kelema – nadmiar niespożytkowanej energii zmieni na błahostki i zabawy.
Mając solidny zapas sakiewek wypełnionych złotymi, zdobionymi sylwetką orła monetami, korzystał z życia, jednak nie nawykł do tego, aby spędzać czas po karczmach, zamtuzach i na oddawaniu się przyjemnościom. Znudziło go to po krótkim czasie. W jego żyłach płynęła krew podróżnika. Pozwolił sobie na komfort przezimowania w gospodzie, jednak nie zaniedbał ćwiczeń i powoli myślał o powrocie do działań związanych ze swoim zawodem. Leżące siedem dni drogi od stolicy miasto było miejscem, gdzie panował ciągły ruch – stanowiło przystanek na szlaku Thalamud-Amara. Podróżni i kupcy z tych miast traktowali Ragadę nie tylko jako dobre miejsce na postój w drodze, ale również początek drogi na Południe – nieopodal rozpoczynał się szlak do Kandaru, trzeciego co do wielkości miasta Królestwa, słynącego ze znakomitych rzemieślników i zielarzy. Przewijało się tu wiele osób ze wszystkich stron świata.
A im więcej ludzi, tym więcej przestępstw i złoczyńców, których należy ująć i oddać prawu.
Posłaniec zapukał do drzwi pokoju w gospodzie zaledwie trzy dni po tym, gdy Kelem zgłosił w miejscowej Gildii swoją dostępność.
– Gered Anheren przekazuje, aby był pan łaskaw stawić się w Gildii jak najszybciej. Sprawa pilna – wyrecytował młodzieniec o smutnej twarzy.
Kelem skinął głową.
– Przekaż mu, że pojawię się za godzinę.
Kiedy zamknął drzwi, zasiadł na zydlu przy otwartym oknie, gdzie polerował nowy miecz. Zamknął oczy i wykonał kilka głębokich oddechów. Instynktownie czuł, że czas beztroskiego lenistwa dobiega końca. Uśmiechnął się radośnie.
Nie był stworzony do osiadłego żywota i nocowania pod pierzyną – choć było to bardzo przyjemne.
Wyszedł z gospody w samo południe.
Na pokrytych śniegiem ulicach panował ożywiony ruch. Ozdobiony wielką, zadaszoną studnią rynek tętnił życiem. Gdy Kelem wkraczał na niego z jednej z bocznych ulic, wyminął robotników, którzy rozładowywali skrzynie z trzech zaprzężonych w masywne konie wozów. Musiały przybyć z Kandaru, a drewno z pewnością skrywało cenne minerały, ponieważ karawana ochraniana była przez kilkunastu zbrojnych, którzy doglądali rozładunku. Niedaleko od nich rozłożyły się kramy, gdzie kupić można było mięso, zioła, kury, tkaniny, ubrania i inne dobra. Nad harmidrem głosów ludzkich unosił się piskliwy dźwięk fletu. Grajek akompaniował żonglerowi, który – ku uciesze obserwującej go gawiedzi – wyczyniał sztuczki z pięcioma jabłkami. Kelem ruszył na drugą stronę rynku, w kierunku ratusza. Wznosił się on na łagodnym zboczu, górując nad otoczeniem jako jedyna czteropiętrowa budowla w okolicy. Łowca nagród skręcił w uliczkę po jej lewej stronie i po minucie marszu znalazł się przed niewielkim budynkiem, nad którego wejściem znajdował się niewielki szyld, ukazujący miecz na tle czegoś, co miało – prawdopodobnie – wyobrażać sakiewkę.
Pchnął ciężkie drzwi i wkroczył do izby niewiele większej niż jego pokój w gospodzie. Pod przeciwną ścianą, idealnie wpasowany pomiędzy dwie ościeżnice, znajdował się stolik, za którym siedział młody, chudy mężczyzna. Oprócz biurka i fotela jedyne wyposażenie pomieszczenia stanowiło kilka ław, poustawianych pod ścianami bez większej regularności. W niewielkim kominku płonął ogień.
Na widok Kelema mężczyzna powstał.
– Pan Kleiler.
Ten skinął głową i zdjął kapelusz, schodząc po czterech schodkach.
– Dobrze, że już pan przyszedł. – Młodzieniec potrząsnął ręką łowcy z entuzjazmem. – Pan Anheren wszystko wyjaśni. Proszę za mną.
Poprowadził Kelema do drzwi po lewej stronie biurka i gestem nakazał mu zaczekać kilka kroków przed nimi. Sam uchylił je bez pukania i zajrzał do środka, a moment później skinął zapraszająco na łowcę nagród.
Kelem wszedł do małego gabinetu, w którym temperatura nie różniła się od tej na zewnątrz. Okno było szeroko otwarte, co wyraźnie nie przeszkadzało potężnemu, brodatemu mężczyźnie z wielkim brzuchem, siedzącemu za prostym stołem – Geredowi Anherenowi. Miał na sobie białą, płócienną koszulę, a kaftan wisiał na oparciu krzesła. Dawny łowca nagród, a obecnie szef tutejszej placówki Gildii, skinął na przywitanie Kelema i wskazał dłonią, aby ten zasiadł na krześle naprzeciw niego. Na stole leżało kilkanaście zapisanych kartek – zlecenia, raporty, informacje i dane. Nikt poza przedstawicielami prawa oraz członkami Gildii Łowców Nagród nie był upoważniony do ich oglądania. Kelem już spotkał się z takimi sytuacjami w innych placówkach – siada na krześle, a człowiek po drugiej stronie podaje mu jeden z tych papierów i pyta, czy interesowałoby go to, co tam napisano. Na kartce jest krótka charakterystyka kto, dlaczego i za ile. Bierzesz czy nie?
Ale wbrew oczekiwaniom Anheren nie podał mu żadnej kartki. Wręcz przeciwnie – ułożył wszystkie na jeden, równy stos, a dopiero potem odezwał się ciężko:
– Jest sprawa, ale nie wiem, czy się nadajesz.
Kelem nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Gered przeciągnął ręką po jasnej brodzie, wbijając spojrzenie w rozmówcę.
– To nie pogoń za jakąś szumowiną, a bardziej… – Zawahał się na moment, szukając odpowiedniego określenia. – Tajna misja.
– Cóż… – Kelem wzruszył ramionami.
– Nie „cóż”, Kleiler – obruszył się Gered. – Tu chodzi o ochronę bardzo ważnej osoby i przyszłość całego tego rejonu. Rozumiesz?
– Jeśli chodzi o ochronę, to rozumiem i znam się na tym – odparł łowca i jak na złość przypomniał mu się chłopiec, którego obiecał chronić, ale mógł tylko wrzeszczeć, gdy przygniatały go do ziemi ciężkie buciory zgniłych wojowników. – Ale o tym drugim nie mam pojęcia.
– Nie dziwota, bo nic jeszcze nie wiesz. – Gered westchnął i spuścił wzrok na papiery. – Zgłosił się do nas ktoś ważny. Szlachcic, który w tych stronach wiele znaczy, rozumiesz?
Kelem skinął głową.
– To, o czym mówię, to sprawa, która nie może wydostać się poza ten pokój, rozumiesz?
– To może zamknijmy okno?
Anheren zamarł i przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał zdzielić Kelema przez stół. Potem jednak roześmiał się głośno.
– Dobrze! Tak trzeba! – zawołał, choć nie za bardzo było wiadomo, co ma na myśli.
Pochylił się nad stołem w stronę Kelema.
– Ale można też ściszyć głos, prawda? – wyszeptał.
– Można – odparł tak samo Kelem.
– A więc słuchaj – odezwał się już normalnym, aczkolwiek cichszym głosem. – Musisz ochronić kogoś z jego najbliższej rodziny podczas drogi do rodowej posiadłości. Najbliższej, rozumiesz?
– Dziecko?
Teraz Gered skinął głową.
– Jemu nie potrzeba kogoś, kto będzie walczył, ale myślał, rozumiesz? Ma myśleć, a w razie potrzeby wyjąć miecz, rozumiesz?
– Jasna sprawa. Nie jestem nowicjuszem. Bez myślenia by mnie tu nie było – odparł Kelem, a złośliwa pamięć podsunęła mu wspomnienie lochu w zamku Winthor, gdzie wisiał bez nadziei ratunku. Pomógł Ulliv.
– Dobrze – podsumował Anheren normalnym głosem i powrócił do poprzedniej pozycji na krześle. – Jeśli zawiedziesz, będzie źle. Bardzo źle. Ten człowiek jest mściwy. Teraz nie wynajął byle najemników, bo ma do nas zaufanie. I ty mu udowodnisz, że się nie myli. Nas, czyli całej Gildii, rozumiesz?
Kelem spojrzał na wyciągnięty w swoim kierunku palec.
– Zaręczam, że rozumiem.
Gdy Gered otwierał usta, aby kontynuować, dodał:
– I kolejne rzeczy także.
Szef ragadzkiej Gildii zamarł na moment z otwartymi ustami, a potem zamknął je i oblizał wargi, patrząc na Kelema ze złością.
– Jeśli zawiedziesz – warknął – to nie będzie się cackał, tylko najmie paru typów, którzy znajdą cię nawet na końcu świata. Wtedy marny twój los.
– A jeśli nie zawiodę?
– Wówczas… Cóż, wysokość nagrody nie jest jeszcze ustalona, ale będzie na pewno ogromna. Pamiętaj o części dla Gildii, rozu… Jak przy każdym innym zleceniu.
– Mam nadstawiać karku w ciemno? – zdziwił się Kelem.
– Nie, nie w ciemno – odparł Gered. – Nasz klient chce się spotkać z wybranym przez Gildię człowiekiem, czyli tobą, osobiście. Wtedy dobijecie targu. Jest tylko pewien warunek co do tego spotkania.
– Jaki?
Choć Kelem bywał w swym życiu w różnych dziwnych miejscach, jak dotąd nie miał okazji podróżować we wnętrzu beczki.
I nie chciałby tego powtarzać, choć beczka – zapewne z myślą o nim – została wymoszczona słomą.
Wóz podskoczył na jakimś kamieniu, łowca usłyszał parsknięcie konia, a potem stłumione przekleństwo woźnicy.
Jechał w niewygodnej pozycji od kilku minut, a ile miała potrwać podróż – tego nie wiedział.
Kelem zastanowił się, czy tajemniczy klient w taki sam sposób ściągnął do swojego domu – zapewne posiadłości – Gereda. I sam sobie odpowiedział z uśmiechem: nie, raczej nie. Nie ma tak szerokich beczek.
Jakkolwiek by się spotkali, wyznaczony przez Anherena łowca nagród miał zostać przetransportowany na rozmowę tak, aby nikt tego nie widział. Dla Kelema było oczywiste, że klient obawia się obserwatorów i szpiegów. No cóż, rzecz wśród szlachty często spotykana. Dlatego też łowca nagród wyszedł wczesnym świtem na tyły gospody, gdzie w sieni czekał człowiek przysłany przez tajemniczego klienta i… pusta beczka. Po założeniu wieka parobek wytoczył ją na zewnątrz, gdzie ktoś pomógł mu w postawieniu jej na wozie, a potem – jak było słychać i czuć po wstrząsach – dostawiono kilka innych. Czy pustych, czy też może z innymi ludźmi – tego już Kelem nie wiedział.
Kiedy nagle wóz stanął, usłyszał, że woźnica zeskakuje ze swojego miejsca na twardy grunt. Dotarły do niego także odgłosy kroków innych ludzi, a następnie poczuł, że wóz porusza się, gdy na niego wskakują. Jak się domyślał, weszli, aby zdjąć beczkę. Zabrzmiało kilka cichych komend i poczuł, że unosi się wraz z nią, a potem zostaje postawiony. Beczkę potoczono i po chwili stanęła.
Nagle ciemność zalało światło.
Wyprostował się, mrużąc oczy.
Mężczyzna trzymający wieko patrzył na niego ni to ze złośliwym, ni to uprzejmym uśmiechem.
– Caliście, panie? – zapytał.
– Caliśmy – mruknął Kelem, wychodząc z beczki i strzepując słomę z ubrania. Znajdował się w rzęsiście oświetlonej sieni, za zamkniętymi, masywnymi wrotami.
– Wybaczcie dziwny sposób transportu – odezwał się głos za jego plecami – ale to niezbędne.
Mówiący te słowa człowiek miał na oko trzydzieści lat. Wyglądał dość charakterystycznie – miał wysokie czoło, czarne jak smoła, zaczesane na boki włosy do ramion, a twarz o nieco zbyt blisko osadzonych oczach zdobiły sumiaste wąsy i poszarpana broda na trzy palce. Ubrany był w solidną kurtę, zaś szyję osłaniał mu gruby szal.
– No cóż… – Kelem wzruszył ramionami.
Czarnowłosy obrócił się, pokazując, aby łowca nagród poszedł za nim.
– Proszę za mną, pan oczekuje.
Przez drzwi przeszli na dziedziniec, po którym krzątali się parobcy. W szarówce Kelem mógł podziwiać masywny, dwupiętrowy budynek, do którego był prowadzony. I uświadomił sobie, że widział go nieraz. Znajdował się kilka minut drogi od siedziby Gildii, na wzgórzu położonym na krańcu miasta. Była to rezydencja Langbergów, szlacheckiego rodu, który sprawował pieczę nad kilkunastoma wsiami w rejonie. Słyszał o nim wielokrotnie, od czasu do czasu widział także hrabiego Erbrechta, który w towarzystwie kilku zbrojnych zajeżdżał konno do ratusza. Postawny blondyn o surowych rysach twarzy był postacią wielce poważaną w Ragadzie.
„Czyżby to on miał być klientem?” – zastanawiał się Kelem, idąc za przewodnikiem na piętro po wyłożonych dywanem schodach.
Został wprowadzony do gabinetu, którego jedną ścianę zajmowały regały pełne opasłych ksiąg, na drugiej znajdował się kominek, gdzie wesoło trzaskał ogień, a naprzeciw wejścia, za biurkiem, zajmował miejsce sam hrabia Langberg. Gdy weszli, siedział zamyślony, z rękami złożonymi jak do modlitwy. Spojrzenie błękitnych oczu utkwione było w płomieniach.
– Panie, oto Kelem Kleiler, łowca nagród – zaanonsował gościa przewodnik.
Kelem skłonił głowę, gdy hrabia przeniósł na niego wzrok.
– Dziękuję, Berg. – Mężczyzna skinął głową. – Możesz odejść.
Czarnowłosy skłonił się i wycofał, zamykając za sobą drzwi.
Hrabia Langberg wskazał Kelemowi dłonią krzesło z wysokim oparciem, stojące przed biurkiem. Jego taksujące spojrzenie cały czas wbite było w łowcę nagród. Ten zasiadł z rękoma położonymi na udach. Przez chwilę panowało milczenie. Kelem usiłował wytrzymać spojrzenie szlachcica, jednak spuścił wzrok. Spojrzał na czaszkę stojącą na biurku. Brakowało jej żuchwy, a pośrodku czoła znajdowała się niewielka dziura otoczona siatką pęknięć.
Hrabia podążył spojrzeniem za wzrokiem łowcy.
– Dawne dzieje – odezwał się. – Jest w naszym rodzie tak długo, że nikt właściwie nie pamięta, skąd się wzięła.
Kelem skinął potakująco głową. Znał szlachciców wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że nie należy się do nich odzywać, jeśli sami nie zapytają lub nie pozwolą.
Hrabia westchnął.
– Z pewnością dziwi was, łowco, sposób, w jaki tu przybyliście. To był pomysł Berga. Obawia się, że cały czas obserwuje nas wiele nieprzyjaznych oczu. Ale wiemy, dla kogo patrzą. Och, jak dobrze wiemy…
Kelem spojrzał na niego pytająco.
– Jak pewnie zdajecie sobie sprawę – podjął szlachcic – mimo tego, iż wszyscy jesteśmy dziećmi Morandora, nie zawsze potrafimy żyć ze sobą w zgodzie. Świadczy o tym choćby wasza profesja. Również i wśród tych, których szczególnie pobłogosławili bogowie, aby wiedli thalów przez mroczne czasy, trafić się mogą czarne owce. – Zamilkł na moment, a potem dodał nienawistnym głosem, od którego Kelemowi przeszły ciarki po plecach: – Owce zazdrosne, chciwe i fałszywe.
Na kilka chwil zapadło milczenie. Potem hrabia Langberg usadowił się w wygodnej pozycji i złączył czubki palców obu dłoni na kształt daszka. Spojrzał na gościa i przemówił cichym, lecz mocnym głosem:
– Moja córka, moja jedyna córka Arissa, wkrótce weźmie ślub z młodym hrabią Gemardem z Taraku. Cieszę się z tego niezmiernie, bowiem ród nie wygaśnie, a złączenie się z Gemardami stworzy nowy. To wszystko wokół – potoczył ręką po gabinecie – będzie jej, ale niewiasta bez siły męża nie podoła licznym zadaniom, które na nią czekają. Arissa jest moim skarbem. – Pochylił się w stronę Kelema. – Jedynym, co napędza mnie do życia, łowco… I ktoś czyha na to… Pragnie, abym ją utracił…
Z ciężkim westchnieniem powrócił do poprzedniej pozycji.
– Kto, panie? – Kelem odezwał się po raz pierwszy od wejścia do gabinetu.
– Ród Mantrade… – hrabia wymówił nazwisko z wyczuwalną pogardą. – Stary Angamar także ma córkę i przez jej małżeństwo z Gemardami chce, aby jego podrzędny ród mógł szczycić się tytułem hrabiowskim. Próbowali już wielu sztuczek, aby zgładzić moją córkę. Raz przysłali nawet skrytobójcę, ale na szczęście Berg był na miejscu. Osłonił ją własną piersią. Służka kosztuje potraw, nim ona weźmie je do ust, a gdy Arissa ma ochotę na jazdę konną, towarzyszy jej kilku moich ludzi. Zanim gdziekolwiek wejdzie, sprawdzają, czy nie kryje się tam jakieś zagrożenie. – Langberg westchnął znowu. – Ślub za dziesięć dni, więc będzie im zależało, aby do niego nie dopuścić. I to za wszelką cenę. Rozumiesz, łowco?
– Tak. – Kelem skinął głową. Sprawa musiała być naprawdę poważna. Chodziło nie tylko o życie córki Langberga, ale również i to, jak zmieni się krajobraz polityczny tej części Królestwa.
– Ceremonia odbędzie się w naszej rodowej posiadłości. – Szlachcic zabębnił palcami o blat biurka. – Nie, to nie jest to miejsce. Posiadłość znajduje się siedem dni drogi na wschód stąd…
„Dokładnie w pół drogi między Ragadą a Amarą”. – Kelem przypomniał sobie mapy Królestwa, które oglądał.
– …ale Arissa jest tutaj, w Ragadzie. Ma sypialnię tuż nad nami. – Wskazał palcem na sufit. – Nie mogę zmienić miejsca ślubu. Dla tych z Taraku Ragada to zbyt daleko, więc ustaliliśmy, że ceremonia odbędzie się właśnie tam, w Langbergu. I zgadnijcie, Kelemie, jaki mam problem?
– Jak bezpiecznie przetransportować tam córkę?
– Tak. – Langberg skinął głową. – To jest właśnie mój problem. Co byście zrobili na moim miejscu?
Kelem zawahał się na moment.
– Silna eskorta, ze dwudziestu chłopa… – zaczął, ale przerwał, widząc, że hrabia kręci głową.
– Ja wyślę dwudziestu chłopa, to urządzą zasadzkę, w której będzie na nich czekać trzydziestu. Stać ich. Mogę wysłać trzydziestu, wtedy oni przygotują czterdziestu.
– Ale skąd będą wiedzieć, ilu wyruszy?
Langberg uśmiechnął się smutno i ponownie wbił wzrok w łowcę.
– I tu właśnie dochodzimy do sedna sprawy.
Powstał z fotela. Był nieco wyższy od Kelema, a szerokie bary i krzepkie ciało wskazywały, że dba o kondycję. Gestem nakazał gościowi pozostanie na miejscu, a sam podszedł powoli do drzwi gabinetu. Uchylił je cicho i wyjrzał na korytarz. Chwilę nasłuchiwał, po czym powrócił na swoje miejsce.
– Ludzie z moją pozycją mają wielu wrogów, a niewielu przyjaciół – zaczął mówić cicho. – Mantradzi to bogaty ród. Jestem pewien, że ktoś z mojej służby (a to ponad dwadzieścia osób, nie licząc zbrojnych) jest na ich usługach. I to może niejedna osoba. Rozumiecie?
– Ach, tak…
– No właśnie. Właśnie tak. Więc?
Kelem pomyślał przez chwilę.
– Ogłosić nagły wyjazd. Teraz, zaraz – podsunął. – Niech wszyscy będą gotowi…
– Myślałem o tym – przerwał mu hrabia. – Ale oni doskonale wiedzą, kiedy będzie ślub. I w związku z tym zapewne już mają swoich ludzi na drodze. Dobrze znacie tę część Królestwa?
– O tyle, o ile. Wiem, że wasza posiadłość, panie, jest zapewne w pół drogi między Ragadą a Amarą, zaś z Amary do Taraku są cztery dni drogi na południe.
– Dobrze. – Hrabia pochylił się, otwierając szufladę biurka. Wyjął z niej zwinięty rulon, który rozłożył na biurku. Jeden koniec przycisnął czaszką.
Oczom Kelema ukazała się mapa terenu od Ragady po Amarę. Podążył wzrokiem za palcem hrabiego, który położył go na narysowanym budynku pomiędzy dwoma miastami. Była to rodowa rezydencja Langbergów. Między Ragadą a nią biegła gruba linia traktu, od której odchodziły gdzieniegdzie odnogi. Na północ od drogi wyrysowano mnóstwo małych drzewek, symbolizujących las Ild Alde, zaś z jej południowej strony piętrzyły się pagórki przechodzące w Góry Kandarskie. Odnogi wchodzące w las i góry miały końce w malutkich chatkach.
– Na drodze do Langbergu znajduje się kilka wsi na obrzeżach lasu, a także osad górniczych po drugiej stronie traktu. Jest tam kilka kopalń Mantradów, nadanych im dekretem wiek temu. Co oznacza, że mają tam swoich ludzi, swoje straże i swoich zabijaków. – Hrabia postukał palcem w rysunek chatki pomiędzy pagórkami. – Możemy ruszyć niespodziewanie, ale to nie problem posłać gońca, który wyprzedzi orszak i zaalarmuje ich ludzi, a ci zdążą odpowiednio przygotować się na jego przywitanie.
– Można go zatrzymać – mruknął Kelem.
– Każdego, kto będzie jechał szybciej, zatrzymywać i zawracać siłą? – spytał z ironią Langberg. – Można by. Ale na noc orszak musi stawać, a wtedy posłaniec może się łatwo przedostać. Nie zapominaj, łowco, o gołębiach pocztowych. Żaden koń nie może się z nimi równać, a że Mantradzi je mają, to żadna tajemnica. Ja zresztą także mam swoje.
– A wioski w lesie?
– Jedna moja, ale większość bez pana. Przekupić ich nie problem. Bardziej jednak można zaufać leśnym niż tym z gór.
– Nieciekawie.
Kelem westchnął i zapatrzył się w mapę. Do posiadłości wiodła jedna, jedyna droga. Ild Alde był w tym rejonie gęstym lasem, który znano w Królestwie ze względu na nieprzystępność i wiele niebezpiecznych zwierząt – dzików, a także licznych drapieżników, choćby wilków. Nie na darmo zwany był Dzikim Lasem – ktokolwiek się w niego zapuszczał, musiał być dobrze uzbrojony i znać się doskonale na sztuce przetrwania w ostępach. Ta gęsta puszcza nigdy nie poddała się człowiekowi, a na północy zarastała podnóża gór Dehedor. Przeprawienie się przez Ild Alde do Langbergu zajęłoby co najmniej tydzień samotnemu, doświadczonemu myśliwemu. Ale młodej szlachciance i jej świcie? Mowy nie ma!
Podobnie i na południe od szlaku. Trakt został umieszczony na niewielkim, równinnym paśmie oddzielającym Góry Kandarskie od Ild Alde. Wzgórza, które ledwie dzień drogi na południe od traktu przechodziły w góry, nie były terenem, po którym można prowadzić czy wieźć delikatną pannę. Zważywszy na fakt, że pierwszy dzień wiosny, a zarazem pierwszy dzień miesiąca Modir i nowego roku, miał miejsce zaledwie tydzień wcześniej, wciąż leżały w nich śniegi, które w każdej chwili mogło ogrzać słońce, wywołując wezbranymi potokami powodzie i zalania.
Jakkolwiek by na to patrzeć, pozostawał jedynie trakt.
– Znalazłem jednak rozwiązanie – powiedział hrabia. – Choć muszę wam zawierzyć, łowco.
Wbił w Kelema wzrok z taką intensywnością, że ten poczuł uścisk strachu na gardle.
– Morandor nauczył nas, jak władać mieczem. – Langberg powstał i oparł się pięściami o blat biurka. – Jednak Leomund pokazał nam, że można rozwiązywać problemy bez jego wyciągania. I do tego właśnie dążę, Kelemie Kleilerze. Ten problem da się rozwiązać ścieżką rozumu, a nie miecza.
– Jak, panie…? – zapytał cicho łowca nagród.
Hrabia przez chwilę milczał, a intensywność jego spojrzenia niemal namacalnie wbijała się Kelemowi pod czaszkę.
– Otóż – powiedział w końcu, siadając na miejsce – mamy dziś Valdag. W Indag wyruszy stąd, z tej rezydencji, orszak. Karetę powozić będzie woźnica, mający koło siebie drugiego, a parobka z bronią z tyłu. Towarzyszyć im będzie piętnastu konnych. Wszyscy uzbrojeni po zęby. Ruszą traktem, zatrzymując się w gospodach i zajazdach przy lesie. Siódmego dnia powinni dotrzeć do Langbergu. Moja córka również. Ale nie będzie jej w karecie. Wiecie czemu?
Kelem myślał przez chwilę intensywnie.
– Wyruszy później?
– Nie. – Hrabia się uśmiechnął. – Wcześniej.
W karczmie „Veswar” nie czuło się chłodu, który panował na zewnątrz.
Przy ośmiu długich stołach zabawa trwała w najlepsze. Rośli najemnicy raczyli się grzanym piwem z wielkich kufli, niektórzy z nich, przy akompaniamencie gitary barda, śpiewali sprośne przyśpiewki, wybuchając co chwila śmiechem, gdy któremuś z kompanów plątał się język i przeinaczał słowa. Dwaj karczmarze mieli ręce pełne roboty, a i kuchnia pracowała pełną parą – najemnicy otrzymali wieczorem wypłatę i szukali okazji do solidnego napełnienia brzuchów.
Pomiędzy nimi kręciły się dziewki, udające oburzenie na podszczypywanie i poklepywanie po pośladkach. Kilka z nich, pewnych, że tego wieczora będą pracować, już siedziało na kolanach mężczyzn.
Niewielka postać, która uchyliła drzwi i wślizgnęła do środka, nie zwróciła większej uwagi. Siedzący najbliżej wejścia parsknęli tylko z niesmakiem na chłodne powietrze, obrzucili wzrokiem przybysza i stwierdziwszy, że nie ma na co patrzeć, wrócili do jedzenia, picia i śpiewów.
Przybysz tymczasem skierował się schodami na galerię ponad salą.
Miał na sobie futro, które sprawiało, że wyglądał na otyłego. Dodatkowo narzucił na nie pelerynę z kapturem. Nie zdjął jej po wejściu, a jego twarz nikła w rzucanym przez kaptur cieniu. Na półpiętrze siedział na stołku ochroniarz – rosły, ogolony na łyso mężczyzna w kaftanie bez rękawów. Na widok nadchodzącego wskazał ruchem głowy piętro.
– Trzecie drzwi po lewej – dodał.
Przybysz skinął głową. Spod jego peleryny wysunęła się dłoń w rękawicy, w której błyszczał złoty orzeł.
Ochroniarz pokazał w uśmiechu niekompletne uzębienie i przesunął się, aby przepuścić gościa.
Ten na moment przystanął – z sali dobiegła go wrzawa. Spojrzawszy przez poręcz schodów, stwierdził, że to jedna z niewiast obnażyła się do pasa, co wywołało wybuch dzikiej radości najemników.
Uśmiechnął się pod nosem – to zapamiętają, a jego wejście pójdzie w niepamięć.
Ruszył we wskazanym kierunku, a potem zastukał.
Usłyszał szybkie kroki i drzwi uchyliły się, zaś w szparze ukazała się znajoma twarz.
– Wchodź.
Wkroczył do jednej z kilkunastu izb gościnnych karczmy. Jak w wielu podobnych pokojach, znajdowały się w niej tylko najpotrzebniejsze sprzęty – łóżko, stolik, skrzynia i trzy drewniane stołki. Światło dawała latarnia zawieszona pod sufitem.
Ubrany w rozsznurowany kaftan i ciemne spodnie mężczyzna, który wpuścił przybysza do wnętrza, mógł mieć około trzydziestu wiosen. Ciemnobrązowe, długie włosy wiązał w kucyk. Wskazał gościowi ręką krzesło przy stole.
– Bez problemów?
Przybysz zdjął kaptur i rozpiął, a następnie zdjął pelerynę.
– W mieście pustki, a na dole za duże zamieszanie, żeby ktoś zwrócił uwagę. Niedługo pewnie wezmą się za łby.
– Pięciu z nich to moi ludzie. Mają na siebie uważać i być gotowi na Indag.
– To dobrze. – Przybysz skinął głową, po czym z ulgą zdjął grube futro. – Czy masz...?
Gospodarz przytaknął.
– Pan Angamar długo się wahał, ale w końcu stwierdził, że gra jest warta świeczki – odpowiedział.
– Podpisał?
– Podpisał.
– Pokaż.
– Zaraz. – Długowłosy podniósł dłoń. – Muszę ci najpierw przypomnieć, że jeżeli zmienisz zdanie, a to pismo trafi w czyjeś ręce…
Zniecierpliwiony przybysz prychnął.
– Wiem przecież.
– …będziesz żałować, że przyszedłeś na świat.
– Myślicie, że ryzykuję to wszystko, żeby w ostatniej chwili się wycofać? – Gość spojrzał gniewnie na rozmówcę.
Ten wzruszył ramionami.
– Ludzie są różni. Jeśli jednak dotrzymasz słowa… Ród Mantrade potrafi się odwdzięczyć. – Schylił się do torby stojącej koło stołu i wyjął z niej pergamin. – W tym dokumencie uznaje cię za swojego zaginionego krewnego, syna Mirii Mantrade, która zmarła w Harod podczas Wojen Chłopskich. W związku z tym otrzymasz należny ci tytuł Kawalera i wieś znajdującą się trzy dni drogi na południe od Taraku. Tam dożyjesz w spokoju swoich dni i będziesz panem na własnej włości. Zadowolony jesteś?
Przybyszowi zalśniły oczy.
– Tak – wyszeptał przez ściśnięte gardło.
Pergamin zmienił właściciela. Mężczyzna wpatrywał się w niego niczym żebrak, który w hałdzie śmieci trafił na bezcenny skarb. I w istocie był to skarb: przepustka do lepszego życia i świata, przy którym było mu tylko dane przebywać – lecz nigdy wejść. Zamknął oczy, ściskając go delikatnie w dłoni i czując, jak serce bije mu coraz szybciej. Wzruszenie łączyło się z radością, jednak ze stanu euforii wyrwało go pytanie.
– Jak zamierzasz to zrobić?
Otworzył oczy i przełknął ślinę. Odchrząknął.
– Cóż, najlepiej będzie uczynić to w którejś z karczm. Myślałem o trzecim dniu podróży. Pójdę do niej nocą, gdy wszyscy już będą spali…
– A co z jej przyzwoitką?
– Zadbam o to, aby spała bardzo głęboko. – Przybysz uśmiechnął się okrutnie. – Będzie musiała otworzyć sama. Powiem jej, że kurier przywiózł bardzo ważne wieści od ojca, które muszę jej natychmiast przekazać. Wpuści mnie do środka, a wtedy… wtedy zdzielę przez głowę albo od razu wbiję nóż w serce.
– Skoro tamta będzie spać głęboko i nie będzie z tym problemu, to nie lepiej uśpić i ją?
– A kto mi wtedy otworzy? Zamkną się od wewnątrz i nic nie wskóram. Nie jestem włamywaczem, nie umiem otwierać zamków.
– Więc sama wpuści swoją śmierć… – wyszeptał mężczyzna i wbił spojrzenie w blat stołu.
Zapadła krępująca cisza. Przybysz oblizał nerwowo wargi.
– Myślałem, że może w trakcie drogi. Ale nie. Dokąd bym uciekł? Każdy by wiedział, że to ja. Będę w powozie z nią i Wimą, tym wielkim babsztylem. Jakby się jedna zaczęła wydzierać, od razu by mnie tam zasiekli. A tak zrobię, co trzeba, i wrócę do łóżka. Będę w nim leżał i czekał, aż Wima zacznie wrzeszczeć, gdy odkryje, co się stało jej pani. Ale… Smuci cię to?
Mężczyzna wstał i skrzywił się z niesmakiem.
– Szkoda dziewczyny. – Odwrócił się plecami do gościa i podszedł do okna. – Młoda, ładna…
– Ale pomyśl, ile korzyści dzięki temu zyska wasz ród. Gdyby Erbrecht nie był takim upartym, starym osłem…
– Dba o swoje. – Długowłosy niespodziewanie wziął hrabiego w obronę, a przybysz zamilkł.
Przez uchylone okiennice zaczął wsączać się chłód nocy.
Stojący przy oknie mężczyzna po chwili westchnął i je zamknął.
– Pamiętaj… – powiedział, zasiadając z powrotem na miejscu. – Jeśli coś się wyda, my nic nie wiemy. Ty podrobiłeś to pismo, a za takie coś sąd skaże na odcięcie dłoni. Co najmniej. I stracisz wszystko.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odparł wyniośle przybysz. – I ufam wam.
Mężczyzna westchnął ponownie.
– Idź już. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z twoim planem, zobaczymy się pewnie za tydzień.
– Albo i wcześniej.
– Albo.
Wyszedł bez pożegnania.
Na sali nadal biesiadowano, a radosne wrzaski i jęki, słyszane z mijanych pokojów, wskazywały na to, że dziewki zarabiają na swoje orły. Panował jeszcze większy harmider niż wcześniej, ponieważ stoły zsunięto pod ściany, a na środku karczmy dwaj rozebrani do pasa mężczyźni próbowali udowodnić sobie nawzajem, który jest lepszy w sztuce walki na pięści. Zachęcani dopingiem reszty towarzystwa nie szczędzili sił i twarze obu pokryte były krwią.
Wyminął ochroniarza, który – oparty o balustradę – obserwował walkę. Zszedł bez pośpiechu na parter.
Wyszedł niezauważony przez nikogo.
Wszystko poszło tak, jak sobie zaplanował.
Berg Sunder uśmiechnął się z zadowoleniem.