Z mgły zrodzony. Wydanie jubileuszowe - ebook
Z mgły zrodzony. Wydanie jubileuszowe - ebook
Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Przez tysiąc lat popiół zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, "Skrawek Nieskończoności”, posiadając władzę absolutną, rządził i stosował terror, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek i urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-10-8 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODZIĘKOWANIA
Po raz kolejny muszę podziękować mojemu cudownemu agentowi, Joshui Bilmesowi, i równie niesamowitemu redaktorowi Moshe Federowi. Obaj wykonali wspaniałą pracę przy tej książce i jestem dumny, że miałem okazję z nimi współpracować.
Jak zawsze moje niezmordowane grupy czytelników zapewniały mi komentarze i wsparcie: Alan Layton, Janette Layton, Kaylynn ZoBell, Nate Hatfield, Bryce Cundick, Kimball Larsen i Emily Scorup. Wśród czytelników alfa, którzy widzieli tę książkę w o wiele bardziej surowej wersji i pomogli mi nadać jej kształt, który widzicie obecnie, znajdowali się: Krista Olsen, Benjamin R. Olsen, Micah Demoux, Eric Ehlers, Izzy Whiting, Stacy Whitman, Kristina Kugler, Megan Kauffman, Sarah Bylund, C. Lee Player, Ethan Skarstedt, Jillena O’Brien, Ryan Jurado i nieoceniony Peter Ahlstrom.
Chciałbym szczególnie podziękować kilku osobom. Isaac Stewart, który narysował mapy do tej książki, był niecenionym źródłem, zarówno w kwestii pomysłów, jak i wskazówek wizualnych. Heather Kirby udzieliła mi doskonałych sugestii, by pomóc mi zrozumieć tajemnice działania umysłu młodej kobiety. Bardzo doceniam Chersti Stapely i Kalyeenę Richins za korektę.
Na koniec, jak zawsze, dziękuję rodzinie za nieustające wsparcie, lojalność i entuzjazm – szczególnie mojemu bratu Jordanowi.PRZEDMOWA
PRZEDMOWA
„Bądź silny, synu”.
Gdzieś w okolicach roku 2001 napisałem te słowa – pierwsze słowa opowieści, której miałem w końcu nadać tytuł _Z Mgły Zrodzony_. Książka wyglądała wtedy zupełnie inaczej i opisywała grupę Allomantów, którzy zamierzali dokonać zamachu i zostać nowymi władcami swojego królestwa. Głównym bohaterem był młody chłopak, którego rodzina została wymordowana na jego oczach, a który został później wychowany przez ich wroga jako syn i uczeń.
W końcu wyrzuciłem książkę na śmieci, ale pokochałem magię i wiele aspektów świata. Kiedy w roku 2003 w końcu sprzedałem powieść (_Elantris_), byłem gotów znów spróbować się zmierzyć z tą opowieścią – i zaprezentowałem znajomą historię mojemu redaktorowi. Ekipa złodziei, nieśmiertelny cesarz i tajemnice sięgające tysięcy lat.
Choć _Elantris_ było moją wizytówką w społeczności fanów fantasy, to dzięki _Z Mgły Zrodzonemu_ zdobyłem reputację jako pisarz. Aż do teraz jego modernistyczne podejście do motywów fantasy, połączone z „twardą magią”, która zaczęła definiować moją epokę epickiej fantasy, są znakami mojej kariery.
Kiedy pisałem to wprowadzenie, mój redaktor spytał mnie, czy wiem, dlaczego _Z Mgły Zrodzony_ tak się dobrze trzyma. Oczywiście, nie ma jednego czynnika, który wpływa na jego długowieczność. W rzeczy samej, nawet próba podjęcia takiej dyskusji grozi klepaniem samego siebie po plecach. Jestem doskonale świadomy, że duża część sukcesu lub porażki pisarza zależy od czynników, nad którymi w najmniejszym stopniu nie panuje. Reklama szeptana, fortunne umiejscowienie na półkach księgarni, trafienie we właściwej chwili w coś, co rozbrzmiewa we właściwy sposób. Lepsze książki od moich nie trafiły do czytelników, i nie była to wina sposobu, w jaki je napisano. Pierwszą odpowiedzią na to pytanie jest więc najpewniej „łut szczęścia”.
Muszę jednak przyznać, że mam duszę uczonego i nie mogę nie zabrać się za analizę tego, co sprawia, że _Z Mgły Zrodzony_ działa, jeśli mogę tak powiedzieć. Rozważyłem kilka kwestii.
Pierwszą jest kombinacja, o której wspomniałem wcześniej. Poszlaki (głównie moje zdanie oraz opinie moich przyjaciół i ludzi, z którymi w tamtym okresie rozmawiałem na konwentach) wskazują, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych pojawiło się pewne zmęczenie epicką fantasy.
Temu tłumowi (i stojąc na ramionach olbrzymów) mogłem dostarczyć fantasy, która bawiła się z wcześniejszymi oczekiwaniami w tym gatunku i nagradzała je. Przepowiedziany bohater. Mroczny władca. Natura magii i bohaterstwa. _Z Mgły Zrodzony_ ma w sobie nieco z nastroju klasycznej fantasy, ale nagradza wieloletnich czytelników gatunku motywami wywróconymi na nice.
Był jednak również bardzo popularny wśród czytelników, którzy znali gatunek dopiero od niedawna. Dla nich wciąż pozostaje nowatorska magia i klasyczna opowieść o dorastaniu w postaci nauki Vin. To połączenie – cynizm Kelsiera wobec świata i nawet (zawoalowany) wobec gatunku, połączony z zadziwieniem Vin nowym światem, który odnalazła – może być najważniejszym kluczem do sukcesu książki.
Czuję również, że opublikowanie kompletnej historii w jednym tomie było miłą odmianą dla tych z nas, którzy (mimo miłości do długich cykli) czuli się nieco przeciążeni wszystkimi szacownymi, publikowanymi przez wiele lat potężnymi seriami fantasy, które dominowały na rynku. Jedną z najczęstszych uwag, jakie słyszę, jest to, że _Z Mgły Zrodzony_ bardzo dobrze sprawdza się jako pojedyncza książka i że trylogia ze swej strony jest kompletna, spójna i potężna. Ukończone dzieło sztuki ma coś w sobie.
W końcu, przyczyną długowieczności _Z Mgły Zrodzonego_ są… cóż, czytelnicy. Podchwycili ten cykl i naprawdę przejęli inicjatywę. Wciąż pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem stworzony przez fana mgielny płaszcz na podpisywaniu. Wszyscy uczepiliście się tej książki z entuzjazmem, który aż do dziś mnie zaskakuje i zmusza do pokory.
Dziękuję za dziesięć lat pasji. Dziesięć lat Odpychania, Przyciągania i tajemnic. Dziesięć lat _Z Mgły Zrodzonego_.
Z mgły zrodzony
_Czasem martwię się, że nie jestem tym bohaterem, za którego wszyscy mnie mają._
_Filozofowie zapewniają mnie, że to właściwy czas, że pojawiły się wszystkie znaki._
_Wciąż jednak zastanawiam się, czy nie mylą się co do człowieka. Tylu ludzi jest ode mnie zależnych. Powiadają, że trzymam na ramionach los całego świata._
_Co by powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że ich obrońca – Bohater Wieków, ich zbawca – wątpi sam w siebie? Może nie byliby wcale zaskoczeni. Właściwie to mnie martwi najbardziej. Może w głębi serca zastanawiają się – tak samo jak ja._
_Czy kiedy na mnie spojrzą, zobaczą kłamcę?_PROLOG
PROLOG
Z nieba sypał się popiół.
Lord Tresting zmarszczył brwi, podnosząc wzrok na ciemne, południowe niebo, podczas gdy jego służący pośpieszyli z parasolem, by osłonić nim lorda i jego dostojnego gościa. Popiół lecący z nieba nie był aż tak niezwykłym zjawiskiem w Ostatnim Imperium, ale Tresting miał nadzieję, że uniknie czarnych plam sadzy na swej nowej kamizelce i czerwonej kurtce, które właśnie przybyły barką aż z Luthadelu. Na szczęście, nie było wiatru – parasol powinien wystarczyć.
Tresting i jego gość stali na patio, znajdującym się na niewielkim wzgórku ponad polami. W opadającym popiele pracowały setki ludzi, odzianych w brunatne kaftany, usiłując ochronić zbiory. Ich ruchy były leniwe i powolne, ale oczywiście to normalne u skaa. Chłopi byli nieruchawą, nieproduktywną bandą. Nigdy się nie skarżyli, wiedzieli, że im się to nie opłaca. Po prostu pracowali, zgarbieni, krzątając się cicho i apatycznie. Świszczący obok pejcz ekonoma na chwilę budził ich do żywszych działań, ale skoro tylko nadzorca przeszedł, wracali do poprzedniego leniwego tempa.
– Ktoś mógłby pomyśleć, że tysiąc lat pracy w polu wystarczy, by nabrali choć trochę wprawy – powiedział Tresting do mężczyzny, stojącego obok niego.
Obligator spojrzał na niego i uniósł brew. Ten grymas podkreślił jego najbardziej wyrazisty rys twarzy – skomplikowane tatuaże, które drobną koronką okalały oczy. Tatuaże były rozległe, rozchodziły się od czoła i obejmowały oba policzki. Był pełnym prelanem – naprawdę ważnym obligatorem. Tresting miał w posiadłości własnych, osobistych obligatorów, ale byli to jedynie pośledni funkcjonariusze, z małą liczbą znaków wokół oczu. Ten człowiek przypłynął z Luthadel na tej samej barce, którą przybył nowy strój Trestinga.
– Powinieneś widzieć skaa z miasta, Tresting – odparł obligator, spoglądając znowu na robotników skaa. – Ci są całkiem pilni, w porównaniu z ich braćmi z Luthadelu. Masz nad nimi bardziej… bezpośrednią kontrolę. Jak oceniasz, ilu tracisz miesięcznie?
– Och, pół tuzina, albo trochę więcej – odparł Tresting. – Część umiera po chłoście, część z wyczerpania.
– Ucieczki?
– Nigdy! – odparł Tresting. – Kiedy odziedziczyłem ziemię po ojcu, miałem kilka ucieczek, ale zlikwidowałem rodziny uciekinierów. Pozostałym szybko przeszła ochota. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy mieli problemy ze swoimi skaa… uważam, że te istoty łatwo kontrolować, jeśli okaże się odpowiednią stanowczość.
Obligator skinął głową i stał w milczeniu, spowity szarą szatą. Wydawał się zadowolony – bardzo dobrze. Skaa nie byli tak naprawdę własnością Trestinga. Podobnie jak wszyscy inni skaa, należeli do Ostatniego Imperatora. Tresting jedynie wypożyczał pracowników od swego Boga, tak samo, jak płacił za usługi swych obligatorów.
Obligator zerknął w dół, sprawdzając czas na kieszonkowym zegarku, po czym spojrzał na słońce. Pomimo deszczu popiołu słońce jasno świeciło na niebie, wyzierając jaskrawoczerwoną tarczą zza dymnej ciemności nieba. Tresting wyjął chusteczkę i otarł czoło, wdzięczny za cień parasola, osłaniający go przed południowym upałem.
– Doskonale, Tresting – rzekł obligator. – Przekażę twoją propozycję lordowi Venture, tak jak sobie tego życzysz. Dostanie ode mnie przychylne sprawozdanie z twoich działań.
Tresting pohamował westchnienie ulgi. Obligator był obowiązkowym świadkiem w każdej transakcji i przy zawieraniu umów przez szlachtę. Oczywiście, świadkami mogli być pośledniejsi obligatorzy, tacy, jakich zatrudniał Tresting, ale wywarcie wrażenia na osobistym obligatorze Straffa Venture znaczyło o wiele więcej.
Obligator spojrzał na niego.
– Dziś po południu wracam kanałem.
– Tak szybko? – zapytał Tresting. – Nie zostaniesz na kolacji?
– Nie – odrzekł obligator. – Choć jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym z tobą przedyskutować. Nie przybyłem tylko na żądanie lorda Venture, lecz również, aby… przyjrzeć się pewnym kwestiom z ramienia Kantonu Inkwizycji. Krążą plotki, że lubisz zabawiać się z kobietami skaa.
Trestingowi przeszły po plecach ciarki.
Obligator uśmiechnął się; próbował być rozbrajający, ale robił raczej upiorne wrażenie.
– Nie wpadaj w przerażenie, Tresting – odrzekł. – Gdyby twoje zachowanie rzeczywiście dawało powody do niepokoju, zamiast mnie byłby tu teraz Stalowy Inkwizytor.
Tresting powoli skinął głową. Inkwizytor. Nigdy do tej pory nie widział tych nieludzkich istot, ale słyszał… opowieści.
– Zostałem usatysfakcjonowany w kwestii twoich relacji z kobietami skaa – rzekł obligator, spoglądając znów na pola. – Z tego, co widziałem i słyszałem, zawsze po sobie sprzątasz. Taki człowiek, jak ty – sprawny, produktywny – mógłby w Luthadel zajść daleko. Jeszcze kilka lat pracy, parę dobrych interesów i kto wie?
Obligator odwrócił się, a Tresting poczuł, że się uśmiecha. Nie była to obietnica, nawet wyraz aprobaty – obligatorzy w większości byli bardziej biurokratami i świadkami niż duchownymi – ale usłyszeć taką pochwałę z ust jednego z osobistych sług Ostatniego Imperatora… Tresting wiedział, że część szlachty uważała obligatorów za niepokojące istoty – niektórzy wręcz czuli w ich obecności zakłopotanie – ale w tym momencie Tresting mógłby nawet ucałować dostojnego gościa.
Odwrócił się w stronę skaa, którzy spokojnie pracowali pod krwawym blaskiem słońca i leniwie opadającymi płatkami popiołu. Tresting zawsze był szlachcicem zaściankowym, żyjącym spokojnie na plantacji, czasem marzącym o przeprowadzce do Luthadelu. Słyszał o balach i rautach, o przepychu i intrygach, i niezmiernie go to ekscytowało.
Muszę to dzisiaj uczcić, pomyślał. W czternastych czworakach była dziewczyna, którą miał na oku już od kilku dni…
Uśmiechnął się znowu. Jeszcze kilka lat pracy, tak powiedział obligator. Ale może Tresting zdoła to przyśpieszyć, jeśli będzie pracować choć trochę pilniej? Populacja jego skaa rozrosła się ostatnio. Może gdyby ich nieco mocniej przycisnął, zdołałby tego lata mieć większe zbiory i z nawiązką wypełnić umowę, jaką zawarł z lordem Venture.
Skinął głową i objął wzrokiem tłum leniwych skaa. Niektórzy pracowali motykami, inni na czworakach, wyłuskując delikatne kiełki spod warstwy popiołu. Nie skarżyli się. Nie mieli nadziei. Zaledwie ośmielali się myśleć. Tak właśnie być powinno, byli bowiem skaa. Byli…
Zamarł, gdyż jeden ze skaa nagle uniósł głowę. Mężczyzna spojrzał wprost w oczy Trestinga, z iskrą – nie, płomieniem buty – na twarzy. Tresting nigdy nie widział podobnego wyrazu, przynajmniej nie na obliczu skaa. Cofnął się odruchowo, przeszedł go dreszcz, bo ten dziwny skaa o prostym grzbiecie nadal wpatrywał się w jego oczy.
I uśmiechał się.
Tresting odwrócił wzrok.
– Kurdon! – warknął.
Potężny, krępy ekonom podbiegł do niego po zboczu.
– Tak, panie?
Tresting obrócił się, wskazując na…
Zmarszczył brwi. Gdzież stał ten skaa? Byli tacy podobni do siebie, z pochylonymi głowami, ciałami pokrytymi sadzą i popiołem. Tresting zawahał się, szukając wzrokiem. Wydawało mu się, że poznał to miejsce… puste miejsce, gdzie teraz nie było nikogo. Ale nie. To niemożliwe. Ten człowiek nie mógł tak szybko ulotnić się ze środka grupy. Dokąd mógł pójść? Przecież musi gdzieś tutaj być i pracować ze schyloną głową, jak należy. Ale i tak ten moment pozornej buty był niewybaczalny.
– Panie? – raz jeszcze zagadnął Kurdon.
Obligator stał z boku, obserwując ich z zainteresowaniem. Nie byłoby dobrze, gdyby ten człowiek się dowiedział, że jeden ze skaa zachował się tak bezczelnie.
– Przyciśnij trochę mocniej skaa na południowym odcinku – rozkazał Tresting, pokazując palcem. – Są ślamazarni, nawet jak na skaa. Spuść któremuś lanie.
Kurdon wzruszył ramionami, ale skinął głową. Właściwie nie było powodu do chłosty… ale kto potrzebuje powodu, żeby przyłoić robotnikom?
W końcu to tylko skaa.
***
Kelsier słyszał różne opowieści.
Słyszał szepty o czasach, kiedy – dawno, dawno temu – słońce nie było czerwone. Niebo nie było wtedy przesłonięte popiołem i dymem, rośliny nie musiały walczyć o życie, a skaa nie byli niewolnikami. W czasach przed Ostatnim Imperatorem. Jednak te czasy właściwie uległy już zapomnieniu. Nawet legendy przestały być wiarygodne.
Kelsier obserwował słońce, wodząc wzrokiem za gigantyczną czerwoną tarczą, która pełzła powoli w stronę zachodniego horyzontu. Przez chwilę stał w milczeniu, sam na pustym polu. Dzień pracy dobiegł końca. Skaa zostali zapędzeni z powrotem do baraków. Wkrótce nadciągną mgły.
Wreszcie Kelsier westchnął, po czym odwrócił się, by wąskimi miedzami i ścieżkami przecisnąć się pomiędzy ogromnymi hałdami popiołu. Starał się nie rozdeptywać roślin, choć nawet nie wiedział dlaczego. Zasiew był niewart uwagi. Wątłe kiełki o zwiędniętych liściach wydawały się równie przygnębione jak ludzie, którzy je pielęgnowali.
Chaty skaa wznosiły się ciemnymi plamami w gasnącym świetle. Kelsier widział już pierwsze tworzące się smugi mgły, wiszące w powietrzu i nadające bryłowatym budynkom odrealniony, niematerialny wygląd. Chat nie strzeżono – nie było takiej potrzeby, gdyż żaden skaa nie odważyłby się wychynąć na zewnątrz po nadejściu zmroku. Zbytnio obawiali się mgieł.
Kiedyś będę musiał ich z tego wyleczyć, pomyślał Kelsier, zbliżając się do jednego z większych budynków. Ale wszystko w swoim czasie.
Pchnął drzwi i wśliznął się do środka.
Rozmowy urwały się natychmiast. Kelsier zamknął drzwi, po czym odwrócił się z uśmiechem. W sali znajdowało się około trzydziestu skaa. W palenisku pośrodku pomieszczenia płonął mizerny ogień, a stojący obok kocioł był wypełniony wodą z pływającą w niej garścią warzyw – zalążek wieczornego posiłku. Zupa naturalnie będzie jałowa, ale pachniała kusząco.
– Dobry wieczór wszystkim – rzekł Kelsier z uśmiechem, stawiając swoje brzemię przy nodze i opierając się o drzwi. – Jak minął dzień?
Jego słowa przerwały milczenie, a kobiety wróciły do przygotowywania kolacji. Grupa mężczyzn, siedząca wokół prymitywnie skleconego stołu, przyglądała mu się jednak z niezadowolonym wyrazem twarzy.
– Nasz dzień był wypełniony pracą, wędrowcze – rzekł Tepper, jeden ze starszych skaa. – Tobie udało się tego uniknąć.
– Praca w polu nigdy mnie nie pasjonowała – odparł Kelsier. – Jest zbyt ciężka dla mojej delikatnej skóry.
Uśmiechnął się, wyciągając przed siebie ręce pokryte warstwami wąskich blizn. Pokrywały one całą skórę, biegnąc wzdłuż, jakby jakaś bestia darła ją szponami w górę i w dół.
Tepper prychnął. Był młody jak na członka starszyzny, zaledwie dobiegał czterdziestki – mógł być najwyżej pięć lat starszy od Kelsiera. Jednak ten obdarty człowiek wyglądał na kogoś, kto lubi mieć ostatnie słowo.
– Nie czas na żarty – odparł z powagą Tepper. – Kiedy przyjmujemy wędrowca, oczekujemy, że będzie się godnie zachowywał i nie ściągnie na nas podejrzeń. Dzisiaj rano uciekłeś z pola, a to mogło skończyć się chłostą dla pracujących wokół ciebie ludzi.
– To prawda – rzekł Kelsier. – Ale mogli oberwać batem także i za to, że stanęli w niewłaściwym miejscu, że zbyt długo się ociągali, czy też za zakasłanie, kiedy ekonom przechodził obok. Kiedyś widziałem, jak człowiek został wychłostany, ponieważ jego pan utrzymywał, że „niewłaściwie mrugnął”.
Tepper usiadł, mrużąc oczy, sztywno jak drąg i z nieustępliwym wyrazem twarzy oparł przedramiona na stole.
Kelsier westchnął i wywrócił oczyma.
– Dobrze, jeśli chcecie, to sobie pójdę. Już mnie nie ma.
Zarzucił worek na ramię i nonszalancko otworzył drzwi.
Przez szczelinę natychmiast zaczęła wsączać się mgła, unosząc się leniwie wokół Kelsiera, zbierając się na podłodze i pełznąc przez kurz jak nieśmiałe zwierzę. Kilka osób krzyknęło ze strachu, choć większość była zbyt oszołomiona, by wydać z siebie głos. Kelsier stał przez chwilę nieruchomo, spoglądając na mroczne smugi mgły, wijące się powoli wokół paleniska.
– Zamknij drzwi. – Słowa Teppera brzmiały jak błaganie, a nie jak rozkaz.
Kelsier spełnił żądanie, pchnął drzwi i odciął strumień białej mgły.
– Mgła nie jest tym, co sądzisz. Za bardzo się jej boicie.
– Ludzie, którzy pogrążają się we mgle, tracą dusze – szepnęła kobieta.
Jej słowa obudziły wątpliwość. Czy Kelsier wędrował we mgle? A jeśli tak, to co się stało z jego duszą?
Gdybyś tylko wiedziała, pomyślał Kelsier.
– Cóż, jeśli dobrze rozumiem, zostaję. – Skinął ręką na chłopaka, żeby przyniósł mu stołek. – I bardzo dobrze… szkoda by było, żebym poszedł, nie dzieląc się z wami tym, co wiem.
Niejeden z obecnych ożywił się na te słowa. Była to prawdziwa przyczyna, dla której jeszcze go tolerowali – przyczyna, dla której nawet zahukani wieśniacy przygarnęli takiego człowieka jak Kelsier. Był skaa, który igrał z wolą Ostatniego Imperatora, podróżując od plantacji do plantacji. Może i był renegatem, zagrożeniem dla całej społeczności, ale przywoził wieści ze świata.
– Przybywam z północy – oznajmił Kelsier. – Z ziem, gdzie dotyk Ostatniego Imperatora jest mniej zauważalny.
Mówił czystym, wyraźnym głosem, a ludzie, nie przerywając zajęć, podświadomie pochylali się ku niemu. Nazajutrz plotki przyniesione przez Kelsiera zostaną przekazane kilkuset osobom mieszkającym w innych barakach. Skaa byli poniżani i pokorni, ale plotkowali bez opamiętania.
– Na zachodzie panują lokalni lordowie – mówił Kelsier – i żyją z dala od żelaznej pięści Ostatniego Imperatora i jego obligatorów. Niektórzy z tych dalekich szlachciców stwierdzili, że szczęśliwi skaa pracują lepiej niż źle traktowani. Jeden z nich, lord Renoux, zażądał nawet, by jego ekonomowie zaprzestali chłost bez zezwolenia. Chodzą słuchy, że rozważa wypłacanie wynagrodzenia swoim skaa z plantacji, i to takiego, jakie miewają rzemieślnicy z miasta.
– Nonsens – mruknął Tepper.
– Przepraszam – odparł Kelsier. – Nie wpadłbym na to, że kum Tepper ostatnio był w posiadłości lorda Renoux. Kiedy jadłeś z nim kolację, czy powiedział ci o czymś, o czym nie powiedział mnie?
Tepper oblał się rumieńcem. Skaa nie podróżowali, a już z całą pewnością nie jadali przy jednym stole z lordami.
– Uważasz mnie za głupca, wędrowcze – rzekł Tepper. – Ale ja wiem, co robisz. Jesteś tym, którego nazywają Ocalałym, zdradzają cię blizny na ramionach. Jesteś też mąciwodą. Wędrujesz od plantacji do plantacji, wzniecasz niezadowolenie. Zjadasz naszą żywność, opowiadasz wielkie historie i kłamstwa, potem znikasz i zostawiasz takich ludzi jak ja, by radzili sobie z fałszywymi nadziejami, jakie wzbudziłeś w naszych dzieciach.
Kelsier uniósł brew.
– Spokojnie, kumie Tepper – rzekł. – Twoje obawy są całkowicie bezpodstawne. Nie mam najmniejszego zamiaru zjadać waszej żywności, przyniosłem własną.
Z tymi słowy Kelsier sięgnął i rzucił worek na ziemię przed stołem Teppera. Luźno zawiązana torba przechyliła się. Wysypała się z niej żywność. Chleb, owoce, nawet kilka grubych wędzonych kiełbas.
Nektaryna potoczyła się po twardym klepisku i odbiła lekko od stopy Teppera. Niemłody już skaa spojrzał na owoc ze zdumieniem.
– To jedzenie szlachty!
Kelsier prychnął.
– Jak na człowieka o takim prestiżu i geście, wasz lord Tresting ma zastanawiająco kiepski gust. Jego spiżarnia to kompromitacja dla tak wspaniałej posesji.
Tepper pobladł.
– To tam się wybrałeś dzisiaj – szepnął. – Poszedłeś do zamku… Okradłeś pana!
– Istotnie – zgodził się Kelsier. – Mogę jeszcze dodać, że o ile gusta kulinarne waszego pana są żałosne, jego talent w doborze żołnierzy robi znacznie większe wrażenie. Wśliźnięcie się do jego domu w biały dzień było nie lada wyzwaniem.
Tepper wciąż gapił się na worek z żywnością.
– Jeśli ekonom to tutaj znajdzie…
– Więc zróbcie coś, żeby nie znalazł – odparł Kelsier. – Jestem przekonany, że to smakuje o wiele lepiej niż rozwodniona jarzynówka.
Dwa tuziny par wygłodniałych oczu pożerały wzrokiem żywność. Jeśli nawet Tepper szykował kolejne argumenty, nie uczynił tego dość szybko, bo chwila milczenia została natychmiast uznana za przyzwolenie. W ciągu kilku minut sprawdzono i podzielono zawartość worka, a garnek zupy bulgotał w zapomnieniu, podczas, kiedy skaa spożywali znacznie bardziej egzotyczny posiłek.
Kelsier rozsiadł się wygodnie, opierając się o drewnianą ścianę chaty i obserwując, jak ludzie rzucają się na jedzenie. Mówił szczerze – to, co znalazł w spiżarni, było żałośnie przyziemne. Ci ludzie jednak od najmłodszych lat żywili się tylko zupą i kaszą. Dla nich chleb i owoce były rzadkimi przysmakami – zwykle kosztowali ich jedynie w postaci nieświeżych resztek, przynoszonych przez służbę domową.
– Nie pozwolono ci dokończyć opowieści, młody człowieku – zauważył niemłody już skaa i przykuśtykał do Kelsiera, by zająć miejsce na stołku obok.
– Och, podejrzewam, że później będzie jeszcze na to czas – odrzekł Kelsier . – Kiedy już wszystkie dowody mojej kradzieży zostaną doszczętnie spożyte. Nie chcesz skosztować?
– Nie potrzebuję – odparł starzec. – Kiedy ostatnio próbowałem pańskiego jedzenia, żołądek bolał mnie przez trzy dni. Nowe smaki są jak nowe idee, młodzieńcze – im jesteś starszy, tym trudniej je strawić.
Kelsier się zawahał. Staruszek nie wydawał się silny. Jego pomarszczona twarz i łysa czaszka sprawiały, że wyglądał raczej na słabeusza, niż na mędrca. A jednak musiał być silniejszy, niż wskazywały na to pozory; mała część skaa z plantacji dożywała tego wieku. Wielu panów nie pozwalało starcom pozostawać w domu w ciągu dnia pracy, a częste chłosty zbierały wśród wiekowych skaa ponure żniwo.
– Jak się nazywasz? – zapytał Kelsier.
– Mennis.
Kelsier znów spojrzał na Teppera.
– A więc, kumie Mennis, powiedz mi, dlaczego pozwalasz, by to on był przywódcą?
Mennis wzruszył ramionami.
– Kiedy dożywasz moich lat, stajesz się bardzo ostrożny z marnotrawieniem energii. Niektóre bitwy nie są po prostu warte tego, by w nich walczyć. – Mennis spojrzał znacząco. Mówił o sprawach ważniejszych niż jego zmagania z Tepperem.
– Więc to cię zadowala? – zapytał Kelsier, wskazując ruchem głowy chatę i jej przepracowanych, wygłodzonych mieszkańców. – Jesteś zadowolony z życia pełnego chłosty i niekończącej się harówki?
– Przynajmniej jakoś żyję – odparł Mennis. – Wiem, jakie szanse dają niezadowolenie i bunt. Oko Ostatniego Imperatora i gniew Stalowego Zakonu mogą okazać się straszniejsze niż kilka chłost. Ludzie tacy jak ty mówią o zmianach, ale ja się zastanawiam. Czy to jest bitwa, do której rzeczywiście możemy stanąć?
– Już walczycie, kumie Mennis. Tyle tylko, że na razie ponosicie sromotną klęskę. – Kelsier wzruszył ramionami. – Zresztą, co ja wiem? Jestem tylko wędrownym mącicielem, zjadam wasze jedzenie i mieszam w głowach młodzieży.
Mennis pokręcił głową.
– Żartujesz sobie, ale Tepper może mieć rację. Obawiam się, że twoja wizyta sprowadzi na nas nieszczęście.
Kelsier się uśmiechnął.
– Dlatego nie zaprzeczyłem. Przynajmniej w kwestii mąciwody. – Urwał, po czym uśmiechnął się szerzej. – Właściwie to były jedyne prawdziwe słowa, jakie Tepper wypowiedział od chwili, kiedy tu wszedłem.
– Jak ty to robisz? – zapytał Mennis, marszcząc brwi.
– Co?
– Ciągle się uśmiechasz.
– Och, jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mennis spojrzał na dłonie Kelsiera.
– Wiesz, takie blizny widziałem tylko u jednej osoby – i ta osoba nie żyła. Ciało zwrócono lordowi Trestingowi jako dowód, że kara została wykonana. – Mennis spojrzał na Kelsiera. – Ten ktoś został przyłapany na podżeganiu do rebelii. Tresting wysłał go do Czeluści Hathsin, gdzie pracował do śmierci. Chłopak nie wytrzymał nawet miesiąca.
Kelsier spojrzał na swoje dłonie i przedramiona. Wciąż jeszcze czasem go paliły, choć był pewien, że ten ból istniał tylko w jego umyśle. Podniósł wzrok na Mennisa i znów się uśmiechnął.
– Zapytasz zaraz, czemu się uśmiecham, kumie Mennis? Cóż, Ostatni Imperator myśli, że zagarnął na własność całą radość i śmiech. Nie mam ochoty mu na to pozwalać. To jedyna bitwa, której stoczenie nie wymaga wielkiego wysiłku.
Mennis wytrzeszczył oczy na Kelsiera i ten przez chwilę spodziewał się, że starzec odpowie uśmiechem. W końcu jednak Mennis pokręcił głową.
– Nie wiem, po prostu nie…
Przerwał mu krzyk. Dochodził z zewnątrz, może z północy, choć mgły zniekształcały dźwięki. Ludzie w chacie zamilkli, wsłuchując się w odległe, piskliwe krzyki. Pomimo odległości i mgły Kelsier wyczuwał zawarte w nich cierpienie.
Kelsier spalił cynę.
Teraz, po latach ćwiczeń, było to proste. Cyna spoczywała w jego żołądku, połknięta wcześniej, wraz z innymi allomantycznymi metalami, czekającymi, by zaczerpnął z nich siłę. Sięgnął umysłem do wnętrza i dotknął cyny, czerpiąc moc, której do końca nie pojmował. Cyna ożyła z błyskiem, paląc go w żołądku jak gorący, zbyt szybko połknięty napój.
Allomantyczne moce wezbrały w jego ciele, wyostrzając zmysły. Otaczające go pomieszczenie nabrało wyrazistości, blade palenisko zabłysło oślepiająco jasno. Wyczuwał słoje drewna stołka, na którym siedział. Wciąż czuł w ustach smak bochenka chleba, zjedzonego wiele godzin temu. A co najważniejsze, jego nadnaturalny słuch wychwytywał krzyki. Krzyczały dwie osoby. Jedna była starszą kobietą, druga młodą dziewczyną, prawie dzieckiem. Młodszy głos oddalał się z każdą chwilą.
– Biedna Jess – odezwała się jedna z kobiet w izbie, a jej słowa zagrzmiały w wyczulonych uszach Kelsiera jak grom. – To jej dziecko było przekleństwem. Kobiety skaa nie powinny mieć ładnych dzieci.
Tepper skinął głową.
– Lord Tresting posłałby po nią wcześniej czy później. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Jess też.
– Ale to i tak wstyd – rzekł inny mężczyzna.
Krzyki rozbrzmiewały dalej. Paląc cynę, Kelsier był w stanie dokładnie określić odległość. Głos oddalał się w kierunku posiadłości lorda. Odgłos coś w nim przełamał, poczuł, że jego twarz zalewa płomień gniewu.
Obejrzał się.
– Czy lord Tresting kiedykolwiek uwalnia dziewczęta, kiedy już się nimi nasyci?
Stary Mennis pokręcił głową.
– Lord Tresting przestrzega prawa, zabija dziewczęta po kilku tygodniach. Nie chce ściągnąć na siebie uwagi Inkwizytorów.
Taki był rozkaz Ostatniego Imperatora. Nie mógł sobie pozwolić na hasające swobodnie bękarty – bękarty, które mogłyby posiadać umiejętności, o jakich zwykły skaa nie miał nawet prawa wiedzieć…
Krzyki ucichły w oddali, ale gniew Kelsiera narastał. Przypomniały mu się inne krzyki. Głosy kobiety z przeszłości. Wstał gwałtownie, przewracając stołek.
– Ostrożnie, chłopcze – powiedział Mennis. – Pamiętaj o tym, co ci mówiłem na temat marnowania energii. Nie wzniecisz rebelii, jeśli dasz się dzisiaj zabić.
Kelsier spojrzał na starca, a potem zmusił się do uśmiechu, ignorując krzyki i ból.
– Nie jestem tutaj po to, by poprowadzić waszą rebelię, kumie Mennis. Chcę tylko trochę pomącić wodę.
– A co to da?
Kelsier uśmiechnął się szerzej.
– Nadchodzą nowe dni. Pożyj jeszcze trochę, a może zobaczysz wielkie wydarzenia, jakie nastąpią w Ostatnim Imperium. Wszystkim składam wielkie dzięki za gościnność.
Pchnął drzwi i wyszedł w mgłę.
***
Mennis leżał bez snu aż do wczesnych godzin rannych. Wydawało mu się, że im jest starszy, tym gorzej zasypia. Działo się to szczególnie wtedy, kiedy coś go gnębiło, tak jak to, że wędrowiec nie wrócił do chaty.
Mennis miał nadzieję, że Kelsier odzyskał rozum i poszedł dalej, ale po chwili uznał, że to niezbyt prawdopodobne. Widział ogień w jego oczach. Co za szkoda, że człowiek, który wyszedł żywy z Czeluści, znalazł śmierć właśnie tutaj, na przypadkowej plantacji, usiłując bronić dziewczyny, którą wszyscy uznali już za straconą.
Jak zareaguje lord Tresting? Powiadali, że wobec śmiałków, którzy odważyli się zakłócić jego nocne zabawy, okazywał szczególną brutalność. Jeśli Kelsier zdołał mu przeszkodzić w zażywaniu rozkoszy, Tresting mógł równie dobrze ukarać całą resztę skaa za współudział.
Wreszcie pozostali skaa również zaczęli się budzić. Mennis leżał na twardym klepisku – bolały go kości, protestował kręgosłup, mięśnie zesztywniały – i zastanawiał się, czy warto wstawać. Codziennie był bliski kapitulacji. Codzienne wstawanie wydawało się odrobinę trudniejsze. Aż przyjdzie taki dzień, że po prostu zostanie w chacie, czekając, kiedy ekonomowie przyjdą dobić tych wszystkich, którzy byli zbyt chorzy lub zbyt starzy, żeby pracować.
Ale nie dzisiaj. Widział w oczach skaa zbyt wiele strachu – wiedzieli, że nocne eskapady Kelsiera napytają im biedy. Potrzebowali Mennisa, liczyli na niego. Musi wstać.
I wstał. Kiedy zrobił kilka pierwszych kroków, starcze bóle powoli zaczęły ustępować. Powoli wyszedł z chaty i wsparty na ramieniu młodszego mężczyzny ruszył ku polom. Nagle poczuł dziwny zapach.
– Co to jest? – zapytał. – Czy też czujecie dym?
Shum – chłopak, na którego ramieniu wspierał się Mennis – wciągnął powietrze. Ostatnie pasma nocnej mgły wyparowały i za zwykłą zasłoną chmur pojawiła się czerwona tarcza słońca.
– Ostatnio zawsze czuję dym – rzekł. – Popielne Góry są w tym roku bardzo gwałtowne.
– Nie. – Mennis pokręcił głową, czując coraz większy niepokój. – To coś innego.
Zwrócił się na północ, w stronę, gdzie właśnie zbierała się grupka skaa. Puścił ramię Shuma i podreptał ku grupie, powłócząc nogami i wzniecając chmury pyłu i popiołu.
Pośrodku grupy ujrzał Jess. Jej córka, ta sama, którą miał porwać lord Tresting, stała obok niej. Oczy dziewczyny były zaczerwienione z braku snu, ale wyglądało na to, że nic jej nie jest.
– Wróciła wkrótce potem, jak ją zabrali – wyjaśniała kobieta. – Przybiegła i zaczęła z krzykiem tłuc w drzwi. Flen był pewien, że to mgielny upiór, ale ja musiałam ją wpuścić! Nie obchodzi mnie, co on wygaduje. Wyprowadziłam ją na słońce i nie zniknęła. To dowód, że nie jest mgielnym upiorem.
Mennis oddalił się od grupy. Czy nikt tego nie zauważył? Żaden ekonom nie przyszedł, by rozpędzić zgromadzenie. Nie pojawili się żołnierze, by przeprowadzić poranne zliczanie skaa. Coś było bardzo nie w porządku. Mennis ruszył na północ, desperacko brnąc ku dworowi.
Zanim tam dotarł, inni już spostrzegli wijącą się, ledwie widoczną w porannym słońcu smugę dymu. Mennis nie dotarł jako pierwszy do krawędzi niewielkiego płaskowyżu, ale kiedy się zjawił, pozostali się rozstąpili.
Dworu nie było. Została jedynie poczerniała, dymiąca jama.
– Na Ostatniego Imperatora! – wyszeptał Mennis. – A tutaj co się stało?
– Zabił ich wszystkich.
Mennis się obejrzał. Głos należał do córki Jess. Stała obok, spoglądając z satysfakcją na twarzy na zburzony dom.
– Kiedy mnie wyprowadził, już nie żyli – powiedziała. – Wszyscy. Ekonomowie, żołnierze, lordowie… wszyscy byli martwi. Nawet lord Tresting i jego obligatorzy. Pan zostawił mnie, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, kiedy zaczęły się hałasy. Wychodząc, widziałam go w kałuży krwi, z ranami od noża na piersi. Człowiek, który mnie uratował, wychodząc, wrzucił pochodnię do budynku.
– Ten człowiek – zagadnął Mennis – czy on miał blizny na dłoniach i ramionach, sięgające aż poza łokcie?
Dziewczyna skinęła głową.
– Cóż to za demon? – wymamrotał jeden ze skaa.
– Mgielny upiór – szepnął drugi, widocznie nie pamiętając, że Kelsier pojawiał się również w dzień.
Ale wyszedł z mgły, pomyślał Mennis. I jak mógł tego dokonać…? Lord Tresting miał dwa tuziny żołnierzy! Czy i Kelsier miał ukrytą bandę buntowników?
W głowie rozbrzmiały mu słowa Kelsiera z poprzedniego wieczoru: „Nadchodzą nowe dni…”.
– Ale co z nami? – zapytał z przerażeniem Tepper. – Co się stanie, kiedy Ostatni Imperator się o tym dowie? Pomyśli, że to my! Wyśle nas do Czeluści, a może nawet po prostu rozkaże swoim kolossom, żeby nas pozabijały! Po co ten mąciwoda zrobił coś takiego? Czy nie rozumie, jakich szkód narobił?
– Rozumie – odparł Mennis. – Ostrzegł nas, Tepper. Przybył tu, by namącić.
– Ale po co?
– Bo wiedział, że sami się nigdy nie zbuntujemy. Zatem nie dał nam wyboru.
Tepper pobladł.
Ostatni Imperatorze, pomyślał Mennis. Nie mogę tego zrobić. Zaledwie dźwigam się rankami na nogi. Nie ocalę tych ludzi.
Ale czy miał wybór?
Odwrócił się.
– Tepper, zbierz wszystkich. Musimy uciec, zanim wieści o tej katastrofie dotrą do Ostatniego Imperatora.
– Dokąd pójdziemy?
– Jaskinie na wschodzie – odparł Mennis. – Wędrowcy mówią, że tam właśnie ukrywają się zbuntowani skaa. Może nas przyjmą.
Tepper pobladł jeszcze bardziej.
– Ale… będziemy musieli wędrować przez wiele dni. Spędzać noce we mgle!
– Mamy wybór – odparł Mennis. – Równie dobrze możemy zostać tutaj i umrzeć.
Tepper przez chwilę stał osłupiały i Mennis zaczął się obawiać, że mógł nie wytrzymać wstrząsu, jaki wywołała ta sytuacja. Po chwili jednak młodszy mężczyzna pobiegł pozbierać pozostałych ludzi.
Mennis westchnął, spoglądając znów na snujący się dym i przeklinając w duchu tego szaleńca Kelsiera.
Rzeczywiście, nowe dni._Przybyliśmy do Terris na początku tego tygodnia i muszę powiedzieć, że okolica bardzo mi się spodobała. Ogromne góry na północy – z nagimi lodowcami na szczytach, okryte płaszczem lasu – stoją niczym czujni bogowie, strzegący zielonej, żyznej ziemi. Moje własne ziemie na południu są równinami, myślę, że wyglądałyby mniej posępnie, gdyby dorzucić im parę gór._
_Tutejsi ludzie to przede wszystkim pasterze – choć zdarzają się drwale i rolnicy. Ta ziemia to głównie pastwiska, i dziwne, jak miejsce tak skromne i rolnicze mogło stać się źródłem proroctw i teologii, na których dzisiaj opiera się cały świat._4
4
– Słyszałeś, co powiedział! Planuje robotę. – Oczy Ulefa zalśniły z podniecenia. – Ciekawe, w który z Wielkich Domów uderzy.
– Z pewnością w jeden z najpotężniejszych – odparł Disten, jeden z głównych szpiegów Camona. Nie miał ręki, lecz jego słuch i wzrok były najdoskonalsze w drużynie. – Kelsier nigdy nie zawraca sobie głowy drobiazgami.
Vin siedziała cicho, kufel piwa – ten sam, który podał jej Kelsier – stał przed nią na stole, wciąż prawie pełny. Wokół stołu tłoczyli się ludzie – Kelsier pozwolił złodziejom wrócić do domu na chwilę, zanim sam rozpocznie spotkanie. Vin wolałaby jednak posiedzieć samotnie. Życie z Reenem przyzwyczaiło ją do samotności – jeśli dopuścisz kogoś zbyt blisko, dasz mu więcej możliwości do zdrady.
Nawet po zniknięciu Reena Vin starała się pozostać samodzielna. Nie chciała odchodzić, ale nie czuła również, że powinna spoufalić się z pozostałymi członkami szajki. Oni z kolei nie mieli absolutnie nic przeciwko temu, by zostawić ją w spokoju. Pozycja Vin była niepewna, wszelkie spoufalanie się z nią mogło oznaczać kompromitację przez współudział. Jedynie Ulef starał się pozostać jej przyjacielem.
„Jeśli dopuścisz kogoś do siebie, zdrada będzie cię bolała jeszcze bardziej”, szeptał Reen w jej głowie.
Czy Ulef naprawdę był jej przyjacielem? Z pewnością sprzedałby ją bardzo szybko. Wszyscy członkowie bandy spokojnie przyjęli najpierw chłostę, a potem nagłe ocalenie Vin, nie wspominając nawet o własnej zdradzie czy odmowie pomocy. Zrobili tylko to, czego się po nich spodziewała.
– Ocalały dość dawno nie zawracał sobie głowy robotą – rzekł Harmon, podstarzały włamywacz o skołtunionej brodzie. – Rzadko widywano go w Luthadelu, tylko kilka razy w ciągu ostatnich paru lat. Właściwie chyba nie robił nic od…
– To pierwsza robota?! – zawołał Ulef. – Pierwsza, odkąd uciekł z Czeluści? Więc to będzie coś spektakularnego!
– Mówił ci coś na ten temat, Vin? – zapytał Disten. – Vin?
Zamachał kikutem ramienia, usiłując ściągnąć na siebie jej uwagę.
– Co? – zapytała, podnosząc wzrok. Trochę się ogarnęła po laniu, jakie dostała od Camona, i wreszcie przyjęła chusteczkę od Docksona, żeby otrzeć krew z twarzy. Z sińcami niewiele mogła zrobić. Ciągle pulsowały bólem. Miała nadzieję, że nie ma niczego złamanego.
– Kelsier – powtórzył Disten. – Czy powiedział coś o robocie, którą szykuje?
Vin pokręciła głową. Spojrzała na zakrwawioną chusteczkę. Kelsier i Dockson odeszli całkiem niedawno, obiecując, że wrócą, kiedy sobie przemyśli to wszystko, co jej powiedzieli. W ich słowach było coś więcej – zaproszenie. Cokolwiek planowali, zaprosili ją do udziału.
– Dlaczego właśnie ciebie wybrał na swojego twixta, Vin? – zapytał Ulef. – Czy mówił coś na ten temat?
Właśnie tak sądzili – że Kelsier wybrał ją, by była jego osobą do kontaktów z drużyną Camona… Mileva…
Podziemie Luthadelu miało dwa oblicza. Były tam regularne ekipy, takie jak drużyna Camona. I były grupy… specjalne. Składające się z wyjątkowo zręcznych, wyjątkowo zdolnych lub wyjątkowo utalentowanych. Allomantów.
Te dwie strony półświatka nie mieszały się ze sobą i zwyczajni złodzieje zostawiali w spokoju tych lepszych od siebie. Czasem jednak któryś z tych zespołów Mglistych wynajmował zwykłych bandytów, aby odrobili za nich przyziemne zadania, i wtedy wybierali sobie twixta – coś w rodzaju posłańca – który pracował z obu grupami. Stąd przypuszczenie Ulefa.
Ludzie z grupy Mileva zauważyli jej niechęć i zmienili temat na Mglistych. Mówili o Allomancji przyciszonymi głosami, a ona słuchała z coraz większą niepewnością. Jak mogła być powiązana z czymś, co wszyscy otaczali tak nabożnym lękiem? Jej Szczęście… jej Allomancja… było czymś niewielkim, czymś, co wykorzystywała, by przetrwać, ale właściwie całkiem nieważnym.
Jednak taka moc… – pomyślała, spoglądając na jej rezerwy Szczęścia.
– Ciekawe, co Kelsier robił przez kilka ostatnich lat? – zapytał Ulef.
Na początku rozmowy wydawał się w jej obecności nieco skrępowany, ale szybko mu przeszło. Zdradziłby ją, taki jednak był ten światek. Żadnych przyjaciół.
Kelsier i Dockson wydawali się inni. Zdawało się, że sobie ufają. Udawali? A może byli jedną z tych rzadkich ekip, które naprawdę nie obawiały się zdrady?
Najbardziej niepokojąca w ich zachowaniu była otwartość wobec Vin. Wyglądało na to, że jej ufali, a nawet akceptowali ją po stosunkowo krótkim czasie. To nie mogło być szczere – nikt nie mógłby przeżyć w podziemiu, wykorzystując taką taktykę. Ich przyjazne zachowanie zbijało z tropu.
– Dwa lata – mruknął Hrud, zabijaka o płaskiej twarzy. – Musiał chyba cały ten czas spędzić na planowaniu roboty.
– To coś naprawdę wielkiego… – wymamrotał Ulef.
– Opowiedz mi o nim – szepnęła Vin.
– O Kelsierze? – zapytał Disten.
Skinęła głową.
– Na południu nie mówili o Kelsierze?
Vin zaprzeczyła.
– Był najlepszym przywódcą w Luthadelu – wyjaśnił Ulef. – Legenda, nawet wśród Mglistych. Obrabował kilka najbogatszych Wielkich Domów w mieście.
– I? – zapytała Vin.
– Ktoś go zdradził – odparł cicho Harmon.
Oczywiście, pomyślała.
– Kelsiera schwytał sam Ostatni Imperator – rzekł Ulef. – Wysłał go razem z żoną do Czeluści Hathsinu. Ale on uciekł. Uciekł z Czeluści, Vin! Jedyny, któremu się to kiedykolwiek udało.
– A żona? – zapytała Vin.
Ulef spojrzał na Harmona, który pokręcił głową.
– Jej się nie udało.
Więc i on kogoś stracił. Jak wobec tego może się tak głośno śmiać? Tak szczerze?
– Wtedy właśnie dorobił się tych blizn – dodał Disten. – Tych na ramionach. Dorobił się ich w Czeluściach, kiedy wspinał się po ścianie najeżonej ostrymi skalnymi wypukłościami.
Harmon prychnął.
– Nie tak. Zabił Inkwizytora podczas ucieczki, stąd ma blizny.
– Słyszałem, że walczył z jednym z potworów, które strzegą Czeluści – wtrącił Ulef. – Wsadził mu łapę w pysk i udusił od środka. A zęby podrapały mu ręce.
Disten zmarszczył brwi.
– Jak można kogoś udusić od środka?
Ulef wzruszył ramionami.
– Tak słyszałem.
– Ten człowiek nie jest zwyczajny – mruknął Hrud. – Coś się z nim stało w Czeluściach, coś złego. Przedtem nie był Allomantą, wiecie? Wszedł do Czeluści jako zwykły skaa, a teraz… Nie, na pewno jest Mglistym, ale nie wiem, czy jeszcze istotą ludzką. Za dużo łaził we mgle. Niektórzy powiadają, że prawdziwy Kelsier nie żyje, a to, co ma jego twarz, to… coś innego.
Harmon znów pokręcił głową.
– A to już tylko głupoty opowiadane przez skaa z plantacji. Wszyscy wychodziliśmy w czasie mgieł.
– Nie w mgły poza miastem – upierał się Hrud. – Tam są mgielne upiory. Chwytają człowieka i zabierają mu twarz, to pewne jak Ostatni Imperator.
Harmon wywrócił oczyma.
– Hrud ma rację z jednym – rzekł Disten. – To nie jest człowiek. Może nie jest też mgielnym upiorem, ale na pewno nie skaa. Słyszałem, że robił różne rzeczy, takie, które tylko „oni” potrafią. Ci, którzy wychodzą nocą. Widziałeś, co zrobił z Camonem.
– Zrodzony z Mgły – wymamrotał Harmon.
Zrodzony z Mgły. Vin oczywiście słyszała to określenie, zanim Kelsier je przy niej wymówił. Któż nie słyszał? Jednak plotki na temat Zrodzonych z Mgły sprawiały, że i historie opowiadane o Inkwizytorach i Mglistych wydawały się bardziej prawdopodobne. Powiadano, że Zrodzeni z Mgły sami byli zwiastunami mgieł, a Ostatni Imperator obdarzył ich wielkimi mocami. Jedynie najwyższa szlachta mogła być Zrodzona z Mgły; powiadano, że była to tajna sekta morderców, która mu służyła, wychodząca jedynie nocami. Reen zawsze jej tłumaczył, że to mit, a Vin uważała, że ma rację.
A Kelsier mówi, że ja – tak samo jak on – jestem jedną z nich.
Jak mogła być kimś takim? Ona – dziecko prostytutki? Była nikim. Niczym.
„Nigdy nie ufaj człowiekowi, który przynosi dobre nowiny”, pouczał ją Reen. „To najstarszy, ale i najłatwiejszy sposób, żeby kogoś oszukać”.
Ale ona miała swoje Szczęście. Swoją Allomancję. Wciąż czuła zasoby, które dała jej fiolka Kelsiera, i próbowała swoich możliwości na członkach grupy. Nie ograniczając się już do odrobiny Szczęścia na dzień, czuła, że może wywoływać znacznie bardziej efektowne skutki.
Dochodziła do wniosku, że jej poprzedni cel życiowy – nie dać się zabić – był mało inspirujący. Mogła tak wiele zdziałać. Była niewolnicą Reena, potem niewolnicą Camona. Zostanie także niewolnicą Kelsiera, jeśli to doprowadzi ją do wolności.
Milev spojrzał na kieszonkowy zegarek i wstał.
– W porządku, wychodzimy.
Pomieszczenie zaczęło pustoszeć w oczekiwaniu na spotkanie z Kelsierem. Vin pozostała tam, gdzie była; Kelsier wyraźnie dał wszystkim do zrozumienia, że jest zaproszona. Przez chwilę siedziała w milczeniu, czując się znacznie lepiej teraz w pustym pomieszczeniu. Wkrótce zaczęli przybywać pierwsi towarzysze Kelsiera.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki