Z miłości do ciebie - ebook
Z miłości do ciebie - ebook
Po śmierci ojca Chloe Stapleton nie radzi sobie z prowadzeniem firmy. Prosi o pomoc przybranego brata, Lao Monteleone. Lao, by móc swobodnie rozporządzać majątkiem Chloe, bierze z nią ślub. Rozwiodą się, gdy Chloe zdobędzie potrzebne doświadczenie. Pięć lat później Chloe jedzie do Lao na Sycylię z przekonaniem, że chce on zakończyć ich małżeństwo. Tymczasem dowiaduje się, że jej mąż chce mieć żonę i wcale nie zamierza się z nią rozwieść…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-823-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był piękny dzień na rozwód.
Chloe Stapleton uśmiechała się do siebie, gdy prywatny odrzutowiec przelatywał nad nadbrzeżnymi górami Sycylii, które odbijały się w lśniącej tafli Morza Śródziemnego. Po chwili maszyna lekko obniżyła lot. Oczom Chloe ukazały się rozległe winnice i kruszejące ruiny starożytnych świątyń, gdzie kiedyś oddawano hołd przeszłym bogom.
W dole wszystko zdawało się trwać na swoim miejscu.
Samolot podchodził do lądowania na pasie ciągnącym się u podnóża wzgórz. Przedzierał się między nimi z bezwzględną skutecznością, która przywiodła jej na myśl właściciela nie tylko maszyny, ale i całej ziemi, która ciągnęła się w dole.
Bo nie było nawet skrawka Sycylii, choćby rzuconego na jej kraniec, gdzie nie sięgałaby władza i wpływy rodu Monteleone. Wyglądając przez okno, Chloe czuła nutkę nostalgii, bo wiedziała, że za chwilę usłyszy dyskretną prośbę, żeby przestała być jego członkiem. Zawsze zresztą była nim tylko na papierze.
Tylko raz, pięć lat temu, odwiedziła ową niezwykłą posiadłość. Była wtedy na życiowym zakręcie. Nie wiedziała, co ze sobą począć. Zwróciła się więc o pomoc do człowieka, którego za chwilę miała zobaczyć znowu. Lao Monteleone był kiedyś jej przybranym bratem. Zawsze otaczał go nimb tajemnicy.
Wtedy był jej jedyną nadzieją. I nie zawiódł. Zawsze miała poczucie, że jest w tym mężczyźnie coś z miękko zwiniętego w kłębek węża. Czujnego i ostrożnego. Ale taka postawa tylko jeszcze bardziej uwydatniała bezwzględną surowość jego charakteru. Lao balansował na granicy dzikiego okrucieństwa. Chloe, jak wszyscy, którzy go znali, wiedziała, że zawsze robi dokładnie to, co mu służy. I co lubi.
Jednak dla niej, choć zachowywał dystans, zawsze był miły. Pięć lat temu, przylatując doń z drugiego końca świata, liczyła, że właśnie tak ją przywita.
I Lao jej nie zawiódł.
Gdy po wylądowaniu wychodziła z samolotu i wsiadała do przysłanej przez niego limuzyny, od razu poczuła się bezpiecznie, choć nie sądziła, że kiedykolwiek dozna jeszcze tego uczucia. Lao otaczał ją ochroną, jak niewidzialnym ciepłym pledem. Nigdy mu tego nie zapomni.
Tkwiła wtedy w najczarniejszej przepaści żalu i smutku. Właśnie straciła ojca, a wraz z nim jedynego człowieka, który zawsze ją kochał i prowadził przez życie. Lao wkroczył w jego miejsce. Zajął się wszystkim, dzięki czemu Chloe mogła skupić się na sobie, odzyskać spokój ducha i poczuć się bezpiecznie.
Dzisiejszy powrót na Sycylię miał gorzko-słodki smak. Chloe wiedziała, że oznacza on kres tego poczucia bezpieczeństwa i że odtąd będzie musiała polegać tylko na sobie. Dzięki takim odmianom losu stajemy się dojrzałymi ludźmi, weź się w garść dziewczyno, skarciła się w myślach.
Jadąc limuzyną wąskimi wijącymi się wokół dzikich gór drogami, próbowała strząsnąć z siebie dziwny cień melancholii, który szedł za nią od chwili wylądowania. Patrzyła przez okna na mijane stare sycylijskie miasteczka i historyczne wsie poutykane wśród gór jak kolorowe plamki na szlachetnej tkaninie. Pejzaż migotał w jasnych promieniach słońca. Gdy startowała parę godzin temu, w Londynie padało. Teraz ciepłe słoneczne światło zdawało się jej błogosławieństwem. Wlewało się przez drzewa i sprawiało, że ich liście błyszczały jak złoto.
Pięć lat temu miała duszę rozdartą śmiercią ojca. Ale nawet wtedy z zachwytem patrzyła na cudowne piękno tej nieokiełznanej w swojej ekspansji wyspy. Spędziła we Włoszech wiele miesięcy wakacji w miejscach bardziej wyszukanych. Widziała łagodne wzgórza Toskanii i pływała po kanałach Wenecji. Spacerowała po plażach Wybrzeża Amalfitańskiego. Jednak nigdy przedtem – ani potem – nie była na Sycylii. Teraz wzbierała w niej nostalgia, bo wyspa wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętała. Jakby rzucona poza cywilizację, a w swojej pierwotności dzika i splątana.
Taki sam był Lao.
Ożenił się z Chloe pięć lat temu. Szybko i bez wystawnej ceremonii ślubnej. Wszystko przywodziło na myśl nie ślub, lecz spotkanie biznesowe. Chloe doceniała jednak dobroć i przychylność Lao. Pobrali się w jego biurze właśnie tutaj, na tej tajemniczej wyspie. W starożytnym zamku, który odbudował i uczynił centrum swoich działań biznesowych.
Mimochodem wspomniał jej wtedy, że ta niezwykła budowla jest od wieków w posiadaniu rodziny Monteleone. Chloe była oczarowana. Ślub w takim miejscu zdawała się jej czymś więcej, niż tylko zacumowaniem w bezpiecznej życiowej przystani. Jakby wszystkie stulecia władzy i potęgi rodu także i ją owijały kokonem bezpieczeństwa.
Tak myślała. I tak chciała.
Gdy jednak wracała myślami do tego dnia czuła łzy w oczach, a wspomnienia stawały się niewyraźne i zamglone. Pamiętała stalowe szare oczy Lao i jego mocną męską posturę. Był znacznie wyższy i postawniejszy, niż Chloe. Czasem miała wrażenie, że swoim muskularnie wyrzeźbionym ciałem zasłania jej całe sycylijskie niebo. Po ślubie wziął w ręce blade dłonie i mocnym głosem głośno rzucił starannie dobrane słowa.
– Nasze małżeństwo jest tylko na papierze. Wiesz o tym Chloe?
– Wiem – szepnęła w odpowiedzi.
Ale później jeszcze przez cały rok męczyło ją jedno wspomnienie. Lao nawet nie przypieczętował ich małżeństwa pocałunkiem. Więcej. Spojrzał na księdza takim wzrokiem, jakby chciał mu pokazać, że zwyczajowe słowa „możecie się pocałować”, były dla świeżego małżonka obrazą. Chloe nosiła ten moment w sercu jak bolesną drzazgę.
Nie, nie drzazgę, lecz bolesną urazę. Lao zrobił dla niej przecież o wiele więcej, niż to, co robi się ze zwykłego poczucia obowiązku. Pomógł jej, choć wcale nie musiał. Ale wtedy poczuła lekką złość na ten brak pocałunku.
Bo dlaczego jej nie pocałował?
Była rozczarowana.
Jednak liczyło się coś zupełnie innego. Powiedziała mu to od razu, gdy zaproponował małżeństwo. Dla niej było ono darem. Bezinteresownym i hojnym, bo Lao nic nie był jej winny. Tamtego dnia mógł nawet odmówić jej prośbie o spotkanie. Dał jej dar ochrony i poczucia bezpieczeństwa. A jej skryte głupiutkie fantazje miały pozostać tajemnicą, którą Chloe zabierze z sobą do grobu.
Limuzyna minęła ogromną kutą bram, którą po bokach wieńczyły starożytne marmurowe rzeźby. Sama brama miała jednak nowoczesny wygląd i była naszpikowana kamerami. Teraz droga stała się gładka. Auto nie podskakiwało na wybojach, a Chloe nie musiała już kurczowo trzymać się rączki nad okienkiem.
Spokojnie jechała na spotkanie z czekającym na nią mężczyzną. Mężem. Było to szalone słowo, ale opisywało przecież samego Lao. Lub bardziej – jego stosunek do niej.
Po obu stronach ciągnęły się rzędy wysokich cyprysów. W dali widniały spadające w dół po zboczach wzgórz gaje oliwne. Jak okiem sięgnąć wszędzie leżała ziemia rodu Monteleone. Jednak dech w piersiach Chloe zaparł widok starożytnego zamku wznoszącego się na szczycie własnej góry Lao.
Właśnie w nim przyjął ją wtedy pierwszy raz. Pogrążona w głębokiej rozpaczy była wtedy cieniem samej siebie. Lao bez wahania wyciągnął do niej pomocną dłoń. Wziął z nią ślub, a później dał wolność i pozwolił robić, co tylko chce.
Chloe nigdy nie zapomniała tej wielkodusznej i bezinteresownej pomocy.
– Twój ojciec na pewno chciałby, żebyś była wolna – powiedział jej tuż po krótkiej ceremonii ślubnej.
Podarowane przez niego lata Chloe spędziła więc, szukając własnego miejsca w świecie. Bo wiedziała, że o tym marzyłby dla niej ojciec. Słuchałby jej opowieści, a swoją miłością i uśmiechem leczył jej troski.
Ale Chloe zawsze była trochę za bardzo marzycielką. Za bardzo trzymała głowę w chmurach. Albo inaczej – miała poczucie, że żyje pod jakimś niewidocznym kloszem. Jak by nie było, zmieniała prace jak rękawiczki, bez końca szukając swojej życiowej pasji. Pracowała w wydawniczym pijarze, bo czymś wspaniałym zdawało jej się wędrowanie po Londynie i rozmawianie o książkach z każdym, kto chciał słuchać. Ale okazało się, że nie na tym polega jej praca. Mało w niej było rozmów, które tak uwielbiała, a jeszcze mniej miłości do książek. Siedziała z nosem w internecie, śledząc losy kampanii promocyjnych i unikając mejli z pretensjami od autorów. Potem, wzorem wielu szkolnych przyjaciółek, próbowała sił w fundacjach dobroczynnych i organizacjach non-profit. Ale i tu spotkał ją zawód. Z jej pracy niewiele dobrego wynikało dla świata, a przyjaciółkom bardziej chodziło o fotki ze znanymi ludźmi podczas wystawnych przyjęć niż o prawdziwą pomoc.
Gdy próbowała wyjaśnić im, jak się czuje, robiły tylko wielkie oczy.
– Czynimy dobro dla świata – przekonywała jej najlepsza przyjaciółka, Mirabelle. – Ludzie kochają patrzeć na piękne rzeczy. Czemu nie być jednym z nich?
Koniec końców Chloe zakotwiczyła na stałe w galerii sztuki. Ta praca po prostu ją bawiła, bo siedziało tam mnóstwo ludzi gotowych w każdej chwili robić z igły największe widły.
– Tylko tak przekonasz bogatego gościa, żeby kupił obraz z rozmazaną na chybił trafił na płótnie farbą – przekonywała ją szefowa.
Dla Chloe praca w galerii miała jeden plus – nigdy się tam nie nudziła. Może takie zajęcie nie było jej pasją, ale, mój Boże, nie można mieć wszystkiego. Możesz jednak cieszyć się wszystkim, co masz. Chloe myślała zresztą o tym, by podnieść swoje kwalifikacje. Ale właśnie wtedy Lao zaprosił lub bardziej – wezwał ją do siebie.
O tym wszystkim myślała, gdy limuzyna krętymi dróżkami zbliżała się do Zamku Monteleone. W myślach już układała sobie listę argumentów. Tak było zawsze, gdy Lao wzywał ją do siebie. A dziwnym trafem zawsze wiedział też, gdzie Chloe akurat bawi. Kiedyś spotkała go na plaży w Brazylii. Zapamiętała to spotkanie. Jak zwykle zaprosił ją na kolację. Wypytał o życie i plany, jakby nie był jej mężem lecz ojcem lub opiekunem i zostawił ją odurzoną zapachem całej jego dzikiej męskości i kipiącego w nim poczucia nieograniczonej władzy.
Zawsze później śniły jej się te kolacje.
Dziś jednak pierwszy raz wezwał ją do Zamku Monteleone. Wiedziała, o co chodzi, gdy tylko dostała wiadomość. Spodziewała się tego wcześniej czy później. Wiedziała też, że nadszedł najwyższy czas, by stanąć na własnych nogach. Choćby przyszłość wcale nie rysowała się w jasnych barwach.
Jednak gdy limuzyna zatrzymała się przed wielkimi zdobionymi drzwiami, wiedza ta nagle wydała się jej zupełnie nieważna. Bo choć siedziała na wygodnym siedzeniu, nie była pewna, czy za chwilę stanie na swoich nogach.
Kusiło ją, by odegrać rolę którejś ze swoich ulubionych silnych literackich bohaterek, ale zrezygnowała. Pewnie tak zyskałaby przewagę nad Lao, a w żaden sposób nie chciała pomniejszać wagi opieki, jaką ten mężczyzna otoczył kiedyś naprawdę udręczoną młodziutką dziewczynę, która ostatnim razem zjawiła się w zamku nieproszona. I tak zrozpaczona, że nie wiedziała, czy przeżyje choćby jeszcze tydzień.
Gdy kamerdyner w liberii z kamiennym wyrazem twarzy otworzył jej drzwiczki limuzyny, Chloe zdobyła się na sztuczny uśmiech. Mężczyzna ukłonił się bez słowa i poprowadził ją do wielkiego zamkowego holu.
Nigdy nie przepadała za architekturą. Przyjeżdżając tu pięć lat temu, ledwie zwróciła uwagę na wnętrze i otoczenie. Ale teraz nie mogła ukryć zachwytu. Otaczał ją prawdziwy architektoniczny cud.
Ale nie miała czasu go podziwiać, bo kamerdyner zaprowadził ją wprost do gabinetu Lao.
Kim by dla niej nie był ten mężczyzna, jego widok zawsze sprawiał, że patrzyła na niego z zapartym tchem. Obojętnie, czy miał na sobie elegancki, szary szyty na miarę garnitur, jak podczas spotkania w mglisty londyński wieczór, czy niedbale rozparty leżał na leżaku na plaży w Brazylii.
Skutek był zawsze ten sam. Chloe jakby obawiała się spojrzeć wprost na niego. Zresztą może wcale nie chodziło o ową pozorną niedbałość, lecz wyrzeźbione jak u sportowca umięśnione ciało Lao i niezwykłą złocistobrązową karnację. A także gęste kruczoczarne włosy. Ale to nie wszystko. Jeszcze wąska owłosiona strużka biegnąca aż do podbrzusza. I niesamowicie obcisłe slipki kąpielowe skrywające…
Chloe zaczerwieniła się na wspomnienie tego spotkania w Brazylii. Nie pamiętała ani jednego słowa, które wtedy wypowiedział. Może i sama w ogóle nic nie mówiła. Po prostu patrzyła oszołomiona.
I myślała tylko o błękitnym kolorze tych slipek.
Do dziś prześladowało ją to wspomnienie.
Gdy kamerdyner prowadził ją do gabinetu, który tak dobrze pamiętała, uśmiechała się na myśl o tamtym swoim milczeniu.
Pobrali się właśnie w tym wielkim gabinecie. To przedziwne miejsce, jakby zawieszone na skraju stromego klifu, nazywało się tak tylko dlatego, że pod ścianą stało wielkie biurko, a ciągnące się wzdłuż niej białe półki wypełniały rzędy książek. Nie był to jednak natrętny pokaz bogatego snobizmu. Po prostu każda z nich miała swoje miejsce. Zresztą wszystko w tej części zamku błyszczało nowością. Podłogę wylano betonem i ozdobiono rozrzuconymi tu i ówdzie ręcznie tkanymi kolorowymi perskimi dywanami. Wielkie szklane okna wieńczyły główną ścianę gabinetu.
Właśnie tu zobaczyła teraz Lao stojącego przed tą masą idealnie czystego szkła.
Tutaj pięć lat temu za niego wyszła.
Za Lao Monteleone.
Stał odwrócony do niej plecami. Przez sekundę pod Chloe ugięły się kolana. Pomyślała, że ma objawy zmiany czasu, ale przecież lot z Anglii na Sycylię trwał zaledwie trzy godziny.
Wtedy Lao odwrócił się do niej. Wpadające z góry światło słońca jeszcze bardziej uwypukliło twarde rysy jego surowej twarzy. Chloe nawet nie brakowało jak zwykle tchu. Po prostu zupełnie wstrzymała oddech.
Bo było tak zawsze, ale za każdym razem na nowo. Zawsze, gdy go widziała, czuła ucisk w dołku.
Ciało nie kłamie.
Wszyscy mówili, że jest przystojny, ale nie, nie był. Był zbyt imponującym mężczyzną, by mieścić się w takich kategoriach. Nazbyt w jakiś dziwny sposób odpychającym. Rysy jego twarzy nie były rysami męskiego piękna, które uwielbia większość kobiet i dlatego zdobią okładki kolorowych magazynów. Wydatne kości policzkowe i bezwzględnie ostra linia nosa. Surowe zmysłowe usta, tak jak teraz zaciśnięte w wyrazie skrywanej dezaprobaty.
Taki był Lao.
Imponował. Ale Chloe wiedziała już, że w równej mierze, co jego postura, był to skutek emanującego z niego poczucia wszechwładzy. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt i przypominał renesansowe rzeźby bogów stojące w korytarzach zamku. Jednak jego ramiona były zbyt szerokie jak na wyobraźnię owych mistrzów dłuta.
Nie miał na sobie garnituru od najlepszych włoskich projektantów, lecz śnieżnobiałą koszulę. Ale Chloe i tak szybko dostrzegła nad zapiętym kołnierzykiem ten sam co zawsze odcień złocistobrązowej skóry. Patrząc na niego, miała poczucie, że patrzy na postrzępione sycylijskie kaniony, w których za chwilę się zgubi.
– Cześć, Lao – powiedziała.
– Chloe – odpowiedział.
Jej imię w jego ustach brzmiało tą samą co zawsze nutą mrocznej poezji wzmocnioną magią jego akcentu.
– Wierzę, że miałaś przyjemny lot.
– Tak, dziękuję, naprawdę miła podróż.
– Zamówiłem herbatę – dodał.
Lao był Włochem z krwi i kości. Nie rozumiał angielskiej obsesji na punkcie herbaty, ale zawsze dbał o wszystko. Także o Chloe. Dla niej był zawsze prawdziwym opiekunem, a nie mrocznym magiem wielkiego biznesu, przed którym drżało tak wielu bogatych inwestorów. Zagadkowym miliarderem, którego z czasem nienawidzono w całej Europie.
Tylko ona wiedziała, że się nią opiekuje.
– Wspaniale. Miło z twojej strony. Chętnie się napiję.
Obiecała sobie, że nie pozwoli, by jak zwykle obecność tego mężczyzny z góry wiązała jej język.
– Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cenię to, co dla mnie zrobiłeś. Te pięć lat było jak cudowny dar. Nie wiem, kim bym się stała bez ciebie. Dzięki tobie jestem gotowa, by teraz dalej iść przez życie już na własnych nogach. Ale zawsze będę pamiętać o twojej pomocy, Lao. Zrobiłeś dla mnie coś wspaniałego, choć przecież nie byłeś już formalnie moim przyrodnim bratem.
Lao stał nieruchomo. Chloe miała wrażenie, że postać tego mężczyzny nagle rośnie w górę i w końcu obejmuje wszystko. A z pewnością ten gabinet, choć jego szklany dach wisiał na wysokości trzech pięter.
W jego spojrzeniu czaił się cień burzowej chmury.
– Jak myślisz czemu cię tu wezwałem, Chloe?
– Och! – zaśmiała się nerwowym śmiechem.
Nie wiedziała zresztą, czy ten śmiech naprawdę zagościł na jej wargach. Bo Lao był zawsze dla niej bardzo miły. Dobry. Niemal wręcz kochany.
– Cóż – odparła. – Pewnie chcesz teraz swobodniej iść przez życie. A małżeństwo z córką człowieka, którego nawet nie wiem, czy lubiłeś, stoi ci na drodze. Jestem absolutnie gotowa, jeżeli chcesz rozwodu. Naprawdę. W ogóle się o mnie nie martw.
– Nie martwię się, bo masz zapewnioną opiekę – odparł niskim i poważnym głosem. – Ale musimy wszystko zmienić, Chloe, bo jest najwyższy czas. A może nawet już po nim.
– Po nim? – spytała zdziwiona.
Ale nie mogła ukryć przed sobą nagłego poczucia rozczarowania.
– Zgadzam się z tobą – szybko dodała.
– Muszę mieć potomka – powiedział.
Chloe zdawało się, że usłyszała dziwny łagodny ton w jego głosie, choć w zachowaniu Lao nic się nie zmieniło.
– I już mam żonę – dodał. – Nie widzę powodu, by mi go nie dała.
– Potomka?
Chloe stała jak wryta z szeroko otwartymi oczyma.
– Myślisz… myślisz, że ja… ze mną?
Lao spojrzał na nią, jakby była małą porcelanową filiżanką, którą trzyma w dłoni.
I tak Chloe się czuła.
– Z tobą, Chloe – odparł bez chwili wahania. – Czas, żebyś się stała moją prawdziwą żoną.ROZDZIAŁ DRUGI
Żałowała, że dowiedziała się, jakim człowiekiem był jej idol. Robił fatalne wrażenie. Dlaczego chirurdzy są tacy zadufani? Walter zachowywał się podobnie. A mimo to dała się omamić. Charyzma i szelmowski uśmiech przyćmiły jego arogancję.
Nie chciałaby się taka stać. Doktor Spike to też zwykły dupek. Zaśmiała się. Jej ojciec, profesor literatury angielskiej, byłby przerażony tą obelgą. „Penny, jesteś przecież wykształcona… Miej trochę klasy”, usłyszałaby.
Próbował z niej zrobić damę, co było hipokryzją z jego strony. Patrząc na to, jak potraktował jej matkę, daleko mu było do dżentelmena. Nie chciała o nim myśleć. Zwłaszcza nie pierwszego dnia pracy w Fort Little Buffalo. Życie prywatne wpłynęło już na jej pracę w Calgary. Nie pozwoli, by to się powtórzyło. Musi pracować z doktorem Spikiem, to wszystko. Ich relacja będzie czysto zawodowa, jak z innymi. Dostała już nauczkę. Może ufać tylko sobie i matce.
Usłyszała brzęk telefonu. Wiadomość od Waltera.
_Hej! Patrzyłaś na dokumenty, które przesłałem?_
Westchnęła.
_Nie. Mam dużo pracy._
_Ja też. Proszę, sprawdź pocztę._
_Z_abolało ją serce. Te esemesy były takie chłodne. Kiedyś myślała, że Walter ją kocha.
_Właśnie zaczęłam zmianę. Siądę do tego, obiecuję._
_Dziękuję. Jesteś wspaniała._
Wcale nie czuła się wspaniale. Jak się od niego odciąć, jeśli on cały czas do niej pisze?
Wzięła do ręki następną kartę. Fort nie był wielkim szpitalem, ale przyjeżdżało tu sporo pacjentów z okolicznych miejscowości. Jest co robić. To dobrze, bo chce skupić się na pracy. Nie lubiła, kiedy dzieci chorują. Pomaganie im sprawiało jej niezwykłą radość.
– Cześć, Marcus – przywitała się z pacjentem, odsuwając zasłonkę wokół dużego łóżka.
Leżący na nim chłopiec wydawał się bardzo mały. Jak na pięciolatka zachowywał się niezwykle spokojnie. Był zlany potem i miał lekki kaszel. Wykluczyła krztusiec.
Nie gorączkował. Po teście antygenowym wiadomo było, że to nie wirus, dlatego mogła go badać bez maseczki. Osłabiony Marcus uśmiechnął się do niej, po czym schował głowę w ramieniu mamy.
– Jestem doktor Burman – powiedziała, przysuwając krzesło do łóżka. – Co was tu sprowadza?
– Astma. Tak mi się wydaje. Parę lat temu przyjechał do nas rejonowy lekarz i wspominał, że to może być astma. Miał wrócić, ale już go nie spotkałam.
– Skąd taka diagnoza? – Penny zaczęła notować.
– Myślałam, że to zapalenie płuc. Już je przechodził jako noworodek. Mamy inhalator. Ostatnio coraz częściej go potrzebuje.
Penny wzięła urządzenie do rąk i zapisała nazwę leku.
– Dostaje maksymalną dawkę i dalej ma problemy z oddychaniem? Zrobimy badania układu oddechowego. Wiem, że mieszkacie daleko, więc zatrzymamy Marcusa w szpitalu. Zlecę też testy alergologiczne.
– Będzie bolało? – zapytał Marcus świszczącym głosem.
– Nie. Teraz są nowe testy i nie bolą. Możesz mieć potem trochę swędzących plam na ramieniu, najwyżej coś ci na to przepiszemy. Czy mogłabym cię osłuchać?
Marcus kiwnął głową i usiadł. Penny założyła stetoskop. Z klatki piersiowej dziecka wydobywał się świst. Nie mogła zdiagnozować astmy bez badań, ale rzeczywiście było tam coś, co utrudniało oddychanie.
– Zlecę prześwietlenie klatki piersiowej. Chciałabym się upewnić, że nic tam nie ma.
– Dziękuję, pani doktor – powiedziała matka.
– Zatrzymamy go na obserwacji. Zobaczymy, ile czasu zajmie zrobienie badań. Może pani z nim zostać.
Kobieta odetchnęła z ulgą.
– Dziękuję. Podróż samolotem zajęła nam pięć godzin…
– Rozumiem. Dowiemy się, co mu dolega – obiecała Penny, uśmiechając się.
Zasunęła zasłonkę i wyszła, po czym spisała instrukcje i przekazała je pielęgniarce. W Calgary nie mogłaby go zatrzymać, ale tu nie było wyboru. Poza tym w karcie Marcusa odnotowano niski poziom tlenu.
– Testy alergologiczne? – usłyszała głos zza pleców.
– Tak.
– Kto je przeprowadzi? Nie mamy tu alergologa.
– Ja. Pracowałam z alergologami w Calgary. Jeśli mamy odpowiedni sprzęt…
– Nie mamy – przerwał jej z żalem.
– I nie ma na to żadnego sposobu? – zdziwiła się.
– Szpitale w Yellowknife i Hay River mają sprzęt. Jeśli to pilne, możemy sprowadzić go samolotem.
Posmutniała i wręczyła mu kartę chłopca.
– Pacjent i jego matka przylecieli z odległej wioski. Chłopiec od dawna ma problemy z oddychaniem. Rejonowy lekarz zdiagnozował astmę, ale nikt z tym nic nie zrobił.
Atticus spojrzał na kartę i zmarszczył brwi.
– To pilne – oznajmił.
– Też tak uważam.
Penny po raz pierwszy zobaczyła na jego twarzy uśmiech. Może Pan Dupek nie jest jednak tak bezduszny?
– Okej, dobrze. Zadzwonimy do Hay River i Yellowknife, ale nie wiem, czy będą mogli zająć się wysyłką. Lubi pani latać?
– Jestem przyzwyczajona. Czemu pan pyta?
– Mogę panią tam zabrać.
– Jak to? – spytała podejrzliwie.
– Mam samolot i licencję pilota. Wzięła go pani na obserwację do szpitala, prawda?
– Tak. – Była w szoku. Atticus Spike jest pilotem?
– Dobrze. Po dużurze polecimy do Hay River albo Yellowknife i weźmiemy to, co potrzebne, żeby jutro przeprowadzić testy.
– Okej.
Ruszył z powrotem do pacjentów, a Penny stała jak wryta. Jeszcze parę godzin temu był dziwakiem z fajnym psem. Potem stał się gburowatym lekarzem. A teraz zachowywał się jak pomocny i wspierający kolega?
Zakręciło jej się w głowie. Wysyłał sprzeczne sygnały, a ona nie wiedziała, jak je interpretować. Telefon znów zabrzęczał, ale go zignorowała. Nie ma teraz czasu na Waltera, zaczynał ją irytować. Pomaga mu ze względu na pacjenta i zarząd szpitala, ale nie będzie z nim rozmawiać.
– Doktor Burman, wszystko w porządku? – spytała pielęgniarka Rachel z dyżurki.
– Chyba tak – odparła, kiwając głową, po czym się wyprostowała. – Czy mogłaby pani mnie skontaktować z immunologią w Hay River i Yellowknife? Proszę powiedzieć, że to pilne.
– Oczywiście. Przekieruję połączenie, jak tylko uda mi się do nich dodzwonić. – Rachel uśmiechnęła się do niej.
– Dziękuję. – Poszła do następnego pacjenta. Przywykła, że w Calgary wszystko miała na wyciągnięcie ręki, a kiedy potrzebowała czegoś z innego szpitala, można to było wysłać kurierem. Tutaj zdobycie podstawowych rzeczy wymagało podróży samolotem.
Sam lot nie był dla niej problemem. Gorzej, że musi go odbyć z Atticusem. Pozostawało mieć nadzieję, że nie wkurzy jej na tyle, by chciała go udusić. Przynajmniej nie podważa jej decyzji. Doceniała to. Była zwykłą lekarką, a on zaufał, że wie co robi. W Calgary zdarzało się, że główny chirurg i zarząd nie traktowali jej słów poważnie.
Nie była zbyt pewna siebie, choć nie dawała tego po sobie poznać. Całe życie pracowała, by wyleczyć się z kompleksów. Bezskutecznie próbowała zaimponować ojcu. Zachowała się jak idiotka, zakochując się w Walterze. Nie chciała o tym myśleć. Ma zadanie do wykonania i wykona je najlepiej, jak się da. Nawet jeśli oznacza to podróż awionetką z facetem, który ją irytuje.
Nie mógł uwierzyć, że zaproponował Penny podróż swoim samolotem. Do tej pory leciał nim tylko z siostrą, jej mężem, siostrzenicami i Horacym. Tymczasem właśnie zaproponował wspólny lot do Hay River albo Yellowknife kobiecie, od której miał trzymać się z daleka.
To dla pacjenta, pamiętaj. Jak długo chodzi o pracę, wszystko będzie w porządku. Jest jego współpracownicą. Przepiękną, to fakt. Obserwował ją przez całą zmianę. Nie mógł odwrócić od niej wzroku, co go denerwowało.
Czy naprawdę nie dostał nauczki? Na Sashę też nie mógł przestać patrzeć. Różnica polegała na tym, że Penny nie zwracała na niego uwagi. Nie kokietowała go jak Sasha, kiedy się poznali. Penny z nim nie flirtuje, co za ulga. Skupiała się na pracy i na telefonie. Wyglądało na to, że komórka ją rozprasza i frustruje. To nie jego sprawa.
Podszedł do dyżurki, w której Penny przeglądała notatki. Była sama. Chyba go nie zauważyła.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Tak – odparła, nie odrywając oczu od notesu. – Siostra Rachel mówi, że Hay River ma wszystko, czego potrzebuję.
– Fantastycznie. – Wziął głęboki oddech. Nie mógł zakazać jej korzystania z telefonu, bo wtedy wydałoby się, że ją obserwuje. Czemu tak go to interesuje?
– Coś jeszcze? – Spojrzała na niego. Była na tyle blisko, że dostrzegł złote przebłyski w jej brązowych oczach oraz idealnie podkręcone grube rzęsy.
– Wydaje się pani… rozkojarzona.
– Chodzi o telefon? Przepraszam, rozmawiam z chirurgiem z Calgary – westchnęła.
– Tak?
– Pomagam mu przy kilku pacjentach, ale jestem skupiona na mojej pracy tutaj, doktorze.
Miała pomóc w jednym przypadku, ale okazało się, że było ich więcej. Coś mu mówiło, że to uciążliwa współpraca. Wcześniej sprawdził jej CV. Była świetnie wykształcona. Nie musi udowadniać, ile jest warta.
– Wieczorem polecimy do Hay River. – Miał ochotę jej powiedzieć, że wie, jak to jest w nowym miejscu, ale tego nie zrobił. Gdy zaczął pracę w Bostonie, czuł się trochę zagubiony, ale znał swój cel. Chciał być najlepszy. Tak się na tym skupił, że po drodze zapomniał, kim jest i komu może ufać.
Unikał Penny przez resztę dyżuru. Kiedy przyszła następna zmiana, znalazł ją i dał wskazówki, jak dojechać do hangaru, w którym stał samolot. Mieli spotkać się godzinę później.
Kończył przygotowywać samolot. Lecą do Hay River, a nie do Yellowknife. To tylko czterdzieści minut.
Mniej czasu sam na sam.
– Co to za model?
Odwrócił się i zobaczył Penny; trzymała kubki z kawą. Miała na sobie dżinsy i piękny liliowy sweter, który zsuwał się z ramienia. Zrobiło mu się gorąco.
– Zna się pani na samolotach?
– Trochę. Dorastałam w Calgary, ale moi dziadkowie mieli ziemię w górach. Widywałam tam różne awionetki.
– Zdarzyło się pani taką lecieć?
– Dawno temu. – Była trochę zdenerwowana.
– Jestem dobrym pilotem.
– Zobaczymy. Na razie mało o panu wiem. – Jej oczy zaiskrzyły, a on nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
– Fakt. Zna pani tylko moją reputację.
– To panu przeszkadza?
– Poza nazwiskiem jestem człowiekiem. Poza tym… – Zatrzymał się, bo nie chciał myśleć o wszystkich tych tak zwanych przyjaciołach z Bostonu.
– Poza tym co?
– Nieważne. – Nie podobało mu się, że jest wobec niej szorstki, zwłaszcza że sam zaproponował pomoc, ale tak będzie najlepiej. Nie przyjechała tu na stałe, a on nie szuka przyjaciół. Nie na darmo ma opinię nieprzystępnego.
– Nie wiedziałam, jaką pan lubi, więc wzięłam zwykłą, czarną. – Wręczyła mu kubek.
– Dzięki. Taka jest najlepsza.
– Ja wolę herbatę. Czy mogę jakoś pomóc?
– W zasadzie nie. Teraz czekamy na czas startu, który wpisałem w planie lotu. Mój kumpel w Hay River pożyczy nam samochód, którym pojedziemy do szpitala.
– To może odpowie mi pan, co to za samolot?
– Dlaczego pani pyta?
– Żeby zacząć rozmowę. Nie lubię niezręcznej ciszy. A tak w ogóle to przepraszam, ale nie podoba mi się zabawa w ciepło-zimno.
– Tak? – spytał z lekkim rozbawieniem.
– Tak. Podziwiam pana dorobek, ale jeśli pan myśli, że próbuję tu coś ugrać, to się pan myli. Przyjechałam do pracy.
– Dlaczego tutaj?
– Nie pana sprawa. Powinno pana interesować tylko to, że traktuję pracę poważnie i jestem świetną specjalistką.
Znowu się uśmiechnął. Nie wątpił w jej kwalifikacje. Miała silny charakter, co mu się podobało, ale dalej był ciekaw, dlaczego ją tu przysłano. Musiał być przecież jakiś powód. Nie wyglądała na osobę, która ot, tak odeszłaby z wielkomiejskiego szpitala. Zależało jej na karierze i wciąż jest związana z Calgary. Poza tym była niezwykle tajemnicza. Kiedyś lubił zagadki, ale teraz nie podobało mu się, że tak bardzo go zaintrygowała.
Wyrzuciła kubek do kosza. Atticus pomógł jej wsiąść do samolotu. Poczuł mrowienie w ciele. Miło było dotknąć jej ręki, ale musiał ją puścić. Robiło się niebezpiecznie.
– Dziękuję. ‒ Zarumieniła się.
Nie odpowiedział, tylko skinął głową i zamknął drzwi.
Usiadł w fotelu pilota i sięgnął po słuchawki.
– Są też jedne dla pani.
Uruchomił silnik i poprosił wieżę o pozwolenie na start. Na szczęście Penny nie wyglądała na zdenerwowaną.
– Rebel One, masz zgodę na start – usłyszeli.
– Przyjąłem. – Atticus zwiększył prędkość. To było piękne popołudnie. Zanim wrócą, zrobi się wieczór.
Pomyślał, że pewnie szybko się ze wszystkim uwiną.
– Rebel One? To brzmi jak z filmu science fiction.
Uśmiechnął się zadowolony, że zrozumiała nazwę.
Była trochę zdenerwowana koniecznością spędzenia czterdziestu minut z Atticusem. Naprawdę nie wiedziała, czy wytrzyma jego humory: raz był słodki i miły, raz gburowaty. Musiała sobie powtarzać, że chodzi przecież o pacjenta. Jej zadaniem jest zbadanie chłopca i sprawdzenie, co wywołuje reakcję alergiczną.
Atmosfera w kabinie była dość niezręczna. Jedyny dźwięk, jaki im towarzyszył, to szum silnika.
– Murphy rebel – powiedział Atticus ni stąd, ni zowąd.
– Słucham?
– Pytała pani, co to za samolot. To murphy rebel.
– Aha.
– Tylko tyle pani powie?
– A co mam powiedzieć?
– Cóż, spodziewałem się bardziej zdecydowanej reakcji.
– Nie znam tego modelu.
– A jakie pani zna?
– Latałam na de havillandach i cessnach.
– A jak się pani podoba ten?
– Całkiem fajny, ale wyrobię sobie zdanie o nim dopiero po wylądowaniu.
Zaśmiał się pod nosem. Może jednak Atticus ma poczucie humoru, w przeciwieństwie do jej ojca i Waltera.
– Powinien się pan częściej śmiać albo uśmiechać. Wygląda pan wtedy bardziej ludzko, nie jak robot.
– Już to gdzieś słyszałem – mruknął.
Wymienili życzliwe spojrzenia. Podobało jej się, kiedy się uśmiechał. Wyjrzała przez okno. Piękny widok.
– Jesteśmy nad rezerwatem Wood Buffalo. Gdybyśmy mieli więcej czasu, polecielibyśmy nad wodospadem Alexandria.
– W porządku. – Korciło ją, by powiedzieć „może następnym razem”, ale powstrzymała się. Żadnego następnego razu nie będzie. Nie przyjechała tu poznawać ludzi. Wspólny lot nad wodospadem to coś, co robią przyjaciele. Albo kochankowie.
Zalała ją fala gorąca. Atticus jest jej szefem, sławnym i doświadczonym chirurgiem, zupełnie jak Walter. To by się źle skończyło. Lepiej go trzymać na dystans. Nic o nim nie wie i tak powinno zostać.
Zmienił trajektorię lotu. Po chwili znaleźli się nad dużą polaną pokrytą białymi plamami.
– To śnieg? – spytała ze zdziwieniem.
– Miewamy dużo śniegu, ale akurat to jest sól.
– Sól?
– To solniska. Niektóre z nich to leje krasowe.
– Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
– Trochę bardziej na południe, w Albercie, jest ich mnóstwo. Zwłaszcza Pine Lake jest przepiękne. Jeśli będzie pani miała kiedyś okazję, polecam się tam wybrać, zanim zima zablokuje drogi. Latem można nawet pływać w jeziorach. Rzeka jest zbyt niebezpieczna, ma silne prądy.
– Obawiam się, że do tego czasu wrócę do Calgary.
Nastała kolejna niezręczna cisza. Szpitalowi w Fort Little Buffalo zależało na tym, by została i zastąpiła lekarkę, która poszła na macierzyński. Brakowało im wykwalifikowanego personelu. Od razu zaproponowali jej stałą posadę, ale ją odrzuciła. Zaczynała rozumieć, jak trudno jest zatrzymać lekarzy na Północy. Jednak ona pragnęła wrócić do Calgary. I zamierzała to zrobić z podniesioną głową.
Do końca lotu już ani razu się nie odezwała. To było najdłuższe czterdzieści minut w jej życiu.
Ucieszyła się, kiedy na horyzoncie wyłoniło się Hay River, a Atticus poprosił wieżę o pozwolenie na lądowanie.
Chciała jak najszybciej dostać się do szpitala, wziąć testy alergiczne i wrócić do Buffalo, by zabrać się do roboty i mieć już te nieszczęsne pół roku za sobą.