- nowość
- W empik go
Z miodu i rtęci - ebook
Z miodu i rtęci - ebook
„Czułem, że moje wspomnienia zostały skradzione, a złodzieje uciekli tak daleko, że nie sposób było ich schwytać”.
Duch
Bardzo źle reagował, kiedy ktoś zabierał coś, co należało do niego.
Ella
Nie znosiła zostawać sama. Może nie do końca o takich przyjaciołach marzyła – przestępcach i oszustach – ale w ich towarzystwie wreszcie poczuła się sobą.
Pokerzysta
Myślał, że to on rozdaje karty. Niestety nie w każdej grze da się wszystko przewidzieć.
Który z nich jest ukrywającym prawdziwą twarz potworem: Duch czy Pokerzysta?
Wszyscy troje zrozumieją, że miłość zawsze ma smak nie tylko miodu, lecz także trucizny.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8362-929-2 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałabym odpowiedzialnie podzielić się z Wami treścią Z miodu i rtęci, dlatego ostrzegam, że w książce występują: narkotyki, alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna, brutalne morderstwa, handel żywym towarem, syndrom sztokholmski, nierówne szanse w relacji romantycznej wynikające z wieku oraz pozycji życiowej bohaterów, problemy z agresją, poważne naruszenia prawa oraz zasad moralnych.
Przede wszystkim jest to jednak książka o samotności.
Narracja pierwszoosobowa pozwoliła mi na opowiedzenie tej historii ustami bohaterów, którzy postępują irracjonalnie oraz nieodpowiednio, ponieważ posiadają określony zestaw cech i doświadczeń. Nie pochwalam ani nie gloryfikuję ich przemyśleń i zachowań. Opisywane w książce związki nie są zdrowe i opierają się przede wszystkim na desperackich próbach przetrwania oraz zapewnienia sobie choćby chwilowego poczucia bezpieczeństwa.
Proszę, pamiętajcie, że jedną z najistotniejszych cech książki stanowi to, iż często wpuszcza nas do głowy bohatera. W ten sposób o wiele łatwiej mu zaufać. Umysły niektórych ludzi są jednak mrocznymi i trudno dostępnymi miejscami, dlatego do każdego zdania, które znajduje się w Z miodu i rtęci, podejdźcie z tą koncepcją:
Zawsze myślcie za siebie.
Książka została napisana w celach rozrywkowych, nie edukacyjnych. Sposób funkcjonowania poszczególnych instytucji może różnić się od tego, jak działają one w rzeczywistości. Powieść została oparta na podstawowym researchu. Decydując się na przeczytanie jej, akceptujesz świat przedstawiony dzieła w taki sposób, w jaki został opisany.
W treści mogą znajdować się spoilery do trylogii „Tak powstają złoczyńcy”.
Ostrzeżenie nie jest zachętą do sięgnięcia po książkę przez osoby niepełnoletnie lub wrażliwe na wyżej wymienione kwestie.PLAYLISTA
Wires – The Neighbourhood
Animal – AG, MOONZz
Breakin’ Dishes – Rihanna
Tough – Quavo, Lana Del Rey
Teenagers – My Chemical Romance
The Smallest Man Who Ever Lived – Taylor Swift
(You Drive Me) Crazy – Britney Spears
VALENTINE – Måneskin
Dying Star – Ashnikko, Ethel Cain
killer queen – Mad Tsai
VILLAIN DIES – (G)I-DLE
Empire – Beth Crowley
Poker Face – Lady Gaga
Anti-Romantic – TXT
Playground – Bea Miller
Yours – Conan Gray
Problems – DeathbyRomy
Sex, Drugs, Etc. – Beach Weather
So High School – Taylor Swift
Florida!!! – Taylor Swift, Florence + The Machine
Mary On A Cross – Ghost
Psycho – VOSTOK
So Beautiful – DPR IAN
Unfaithful – Rihanna
Devotion – HURTS, Kylie Minogue
Only Love Can Hurt Like This – Paloma Faith
Post Blue – Placebo
Taste – Sabrina Carpenter
Enchanted (Taylor’s Version) – Taylor Swift
Super Villain – Stileto, Silent Child, Kendyle Paige
Zanim to wszystko się zaczęło…
Strach jest uczuciem, które rodzi się w człowieku wbrew jego woli. Rozprzestrzenia się niczym wirus, odbierając umiejętność logicznego myślenia oraz odróżniania fikcji od faktów. To nagły wstrząs, który popycha nas do ucieczki lub wręcz przeciwnie – paraliżuje. Pojawia się rozbudzony uderzeniem pioruna oraz wyciem wiatru. To element instynktu, który ostrzega nas przed nadciągającym niebezpieczeństwem, abyśmy mogli się bronić.
Boimy się tego, czego nie znamy i nie potrafimy kontrolować. Jest to jeden z podstawowych powodów, przez który dzieci, a także niektórzy dorośli, obawiają się burzy. Moc przyrody, której nie możemy okiełznać, wzbudza w nas niepewność albo realne przerażenie. Nierzadko boimy się własnych myśli. Patrząc w głąb siebie, odkrywamy coraz więcej swoich mrocznych pragnień. Pozbywając się granic etycznych, podczas zrzucania metaforycznych łańcuchów moralności, robimy rzeczy, o które nie podejrzewalibyśmy największych degeneratów naszego gatunku. Prawda jest taka, że jako ludzie potrafimy być do cna obrzydliwi – od czubka głowy po opuszki palców.
Czego najbardziej powinien się bać człowiek? Marcus Breland odpowiedziałby, że drugiego człowieka. Ja sądzę, że przede wszystkim należy obawiać się samego siebie.
W samotności odkrywamy bowiem demony, które drzemią gdzieś na dnie naszych dusz. Rozważamy prawdopodobieństwo ich uwolnienia i coraz mocniej opatulamy się płachtą niepewności wobec tego, czy mamy dostatecznie wiele samokontroli, aby trzymać na wodzy tego potwora, którym moglibyśmy się stać, gdyby nie ograniczały nas prawo oraz empatia.
Czasem chciałem być dobry. Albo chociaż lepszy. A później zapragnąłem nie czuć nic, ponieważ ciężar mojego sumienia był tak wielki, że nie potrafiłem go unieść. Potrzebowałem rozgrzeszenia, kogoś, kto podałby mi rękę, abym nie zostawał sam z kreaturami spod łóżka, stanowiącymi tak naprawdę odbicie lustrzane moich własnych lęków.
Ze swojego dzieciństwa pamiętałem jedynie mrok, z którego wyłaniało się jedno blade wspomnienie. To ono mnie ukształtowało. Sprawiło, że stałem się zaledwie cieniem tego, kim mógłbym być, gdybym dostał szansę od losu. Zabiłem nie jednego człowieka, lecz trzech ludzi, mając tylko osiem lat. Zrobiłem to, dusząc się własnymi łzami, jakby ktoś wpuścił truciznę w mój system nerwowy. Krew rozbryzgała się na mojej skórze. Była gęsta oraz lepka, niczym miód, a gdy nieumyślnie oblizałem spierzchnięte usta i poczułem jej metaliczny smak, miałem wrażenie, jakbym spróbował rtęci. Po tym już nic nie wydawało się takie samo…Rozdział Pierwszy
prosto do piekła
Czternaście lat temu…
Nie miałem pojęcia, skąd dokładnie pochodziłem. Czułem, że moje wspomnienia zostały skradzione, a złodzieje uciekli tak daleko, że nie dało się ich schwytać. Czasem wydawało mi się, że nie należę nigdzie, jakbym istniał tylko ja oraz niekończący się ładunek agresji we mnie. Byłem skrajnie wręcz wściekły i nic nie mogło tego zmienić.
Siedząc w ogrodzie, kiedy pracownicy Sida Amblera wnosili meble do jego posiadłości, zacząłem zbierać małe kamienie ze skalniaka. Byłem już trochę znudzony bajeczką, którą mój szef wciskał postronnym. Udawał, że jestem jego synem z poprzedniego małżeństwa. Jeszcze parę lat temu irytowałem się, że nie chce zabrać mnie do swojego prawdziwego domu. Sądził, że jestem stworzony do wyższych celów niż jedzenie domowych obiadów, zabawa na boisku czy oglądanie bajek w telewizji. Nazywał mnie swoim specjalnym synem – takim, którego uratował przed zgubą. Cokolwiek to oznaczało, w wieku piętnastu lat wcale nie czułem się ocalony. Byłem raczej obrażony, że znów zamieszkam w ogromnej rezydencji, wraz z dealerami i przemytnikami towaru, a zamiast dowodzić, będę prawą ręką Borisa Lamatzova. Prześmiewczo nazywałem go seneszalem Amblera, choć tak naprawdę sam chciałem pełnić tę funkcję i sądziłem, że jestem dostatecznie dorosły, aby to robić. Niestety, mój szef miał inną opinię na ten temat.
– Rusz pizdę, młody. – Boris jakby wyrósł za mną spod ziemi. Czasem wydawało mi się, że ma radar i wie, kiedy o nim myślę. – Musimy wnieść kredens – mówiąc te słowa, ukucnął przy mnie.
– Nie jesteś w stanie sam tego zrobić? – Obróciłem głowę w jego kierunku, unosząc ironicznie brwi. – Szok i niedowierzanie.
Lamatzov pochylił się nade mną, złapał mnie za bark i ściągnął wściekle brwi. Z zaciśniętymi szczękami chwyciłem go za przedramię, aby mnie nie skrzywdził.
– Nie mówiłeś, że ci się podobam – zadrwiłem.
– Nie mogę się doczekać, aż skończysz osiemnaście lat i będę mógł nakopać ci do dupy, Xander – syknął.
– Czemu nie zrobisz tego teraz? – stawiałem się dalej.
– Bo nie biję dzieci.
Próbowałem go odepchnąć, ale niestety bezskutecznie. Boris ważył tyle co mała ciężarówka, a jeszcze więcej wyciskał na klatę. Prawdę mówiąc, wolałbym chyba walczyć z niedźwiedziem niż z nim, ale nigdy nie powiedziałem tego na głos.
– Spokój! – zagrzmiał Ambler, który właśnie wszedł na teren ogrodu.
Żar lał się z nieba. Po spędzeniu paru chłodnych dni w Nowym Jorku wyjście z samolotu na lotnisku w Miami było niczym tortura. Nie znosiłem upałów, lecz nie miałem nic do gadania w temacie naszej przeprowadzki. Poczułem pot skraplający się z czoła Borisa na swoim policzku. Uścisk jego palców poluźnił się na moim barku, aż w końcu mężczyzna odsunął się ode mnie i wstał z kucek. Posłuszny niczym piesek. Powstrzymałem prychnięcie.
– Xander. – Ambler spojrzał na mnie wymownie, więc posłałem mu złośliwy półuśmiech. Szef głęboko odetchnął. – Lamatzov, zajmij się kredensem z kimś innym.
– Nie powinieneś musieć go wychowywać, Sid – mruknął Boris, dotknął jeszcze okrytej marynarką łopatki przełożonego, a potem zniknął za ścianą budynku.
Nie podniosłem się ze skalniaka. Zamiast spojrzeć na Amblera, zacząłem bawić się drobnymi kamieniami. Mimo tego, że miałem na sobie luźną, lnianą, czarną koszulę z krótkimi rękawami, przewiewne spodnie w tym samym kolorze oraz bandanę, przez palące słońce wydawało mi się, że zaraz się ugotuję.
Wtedy moją uwagę przykuł koliber, który przysiadł na rogu wapiennej fontanny. Zmrużyłem powieki, przygryzłem wargę i rzuciłem w ptaka kamieniem. Nie trafiłem, a on odleciał tylko kawałek dalej. Już miałem wziąć kolejny zamach, gdy Ambler zamknął moją dłoń za pomocą własnej, odbierając mi możliwość wybrania kolejnego kamienia.
– Nie jesteś gotowy i doskonale o tym wiesz. – Szef w końcu przemówił, na co przewróciłem oczami. – Natura nie jest twoim wrogiem, Alexandrze.
Zacisnąłem szczęki. Gówno prawda, wszystko nim było. Rzuciłem rękawicę dosłownie każdemu pierwiastkowi, z którego składał się świat.
– Może ci się wydawać, że życie kręci się wokół władzy. Tego, kto sprawuje ją w domu, a nawet poza nim. Ale tak naprawdę to wszystko polega na nieustannym dążeniu do utrzymania stabilności. Zarówno pośród ludzi, jak i w samym sobie.
Spojrzałem na Amblera ze zmarszczonymi brwiami. Nie do końca rozumiałem, co miał na myśli, lecz nie znosiłem tych jego idiotycznych mądrości, którymi mnie zasypywał. Uważał, że chciałbym sprawować kontrolę, choć w rzeczywistości pragnąłem jedynie coś znaczyć. Wierzyć, że posiadam cel, przez który każda z potwornych rzeczy, jakich się dopuściłem, miałaby sens. W innym wypadku to wszystko było na marne.
Z tego, co wiedziałem, Ambler zabrał mnie od ludzi, którzy byli okrutni, po czym zmusił do wykazania się siłą i sprytem podczas walki z innymi uratowanymi chłopcami. A teraz zamiast pozwolić mi dalej się rozwijać, serwował ciągłe lekcje. Zarówno te merytoryczne, jak i stricte życiowe. Oczekiwał, że będę się uczył matematyki, literatury, historii oraz języków. Woził mnie po muzeach, galeriach sztuk pięknych, bibliotekach oraz operach, jakby myślał, że te działania dadzą mi więcej niż kilkunastogodzinne treningi. O wiele bardziej lubiłem biegać, wspinać się, pływać oraz jeździć ścigaczem po lasach, niż ślęczeć nad książkami. Ale to nie ja podejmowałem decyzje, dlatego chcąc uniknąć kary, wykonywałem wszystkie polecenia szefa.
– Skoro nie chcesz dawać mi prawdziwych zleceń i ciągle zasypujesz mnie rzeczami, które nie mają znaczenia, to dlaczego nie zabierzesz mnie do swojej prawdziwej rodziny? – zapytałem bez większych ceregieli.
Sid najeżył się do tego stopnia, że dostrzegłem gęsią skórkę na jego szyi. Podniósł ciemne okulary z nosa, po czym bez zastanowienia mnie spoliczkował. Obróciłem głowę, przy okazji łapiąc się za swoją kość jarzmową. Zacisnąłem usta w cienką linię i wciągnąłem spory haust powietrza przez nos.
– Nigdy więcej o tym nie wspominaj – zagroził, a potem wyciągnął chustkę z wewnętrznej kieszeni marynarki. Otarł dłoń z niesmakiem. – Widzisz, do czego mnie doprowadziłeś? Nie powinienem się denerwować, mam słabe serce.
Nic nie mówiąc, znów zerknąłem na kolibra w fontannie. Zacisnąłem pięść na kamieniach, lecz zamiast nimi w niego rzucić, puściłem je wszystkie, by odbiły się od moich czarnych oficerek. Ten ptaszek nie musiał zastanawiać się nad niczym. Nie miał dylematów moralnych związanych z własnym bytem. Skupiał całą swoją energię, aby machać maleńkimi skrzydełkami z niemalże nadprzyrodzoną prędkością.
– Jeżeli go złapiesz, będziesz mógł go zatrzymać – powiedział Ambler, gdy zauważył, w jaki trans wpadłem, obserwując ptaka.
Już miałem zapytać, po co mam odbierać temu stworzeniu wolność, której tak bardzo mu zazdrościłem, ale telefon mojego przełożonego wydał dźwięk spowodowany przychodzącym połączeniem.
– To Siwy – powiedział i poklepał mnie po ramieniu, a później odszedł tą samą ścieżką, którą wcześniej obrał Boris.
Przetarłem spoconą twarz dłońmi. Miałem wrażenie, że moja bandana zaczyna przesiąkać wilgocią, a przecież wykonałem dziś mniej ruchów niż ptaszek, który teraz fruwał wokół różowych, pięknie pachnących kwiatów. Wstałem z kucek, wsunąłem dłonie do kieszeni spodni, po czym podszedłem bliżej fontanny. Udałem, że nie patrzę na kolibra, który musiał często przebywać w ogrodach pielęgnowanych przez ludzi, ponieważ moja obecność nie spłoszyła go od razu. Zerknąłem na stworzonko kątem oka. Nieznacznie wyciągnąłem do niego dłoń i kiedy już miałem chwycić ptaka, ten bardzo szybko odleciał za płot, podczas gdy ja, poruszając za nim rękoma, przez przypadek wsadziłem je w pokrzywy.
– Ty mały… – syknąłem i uniosłem dłonie.
Mogłem rzucić w niego kamieniem.
Wychowywanie się w pięknych, monumentalnych rezydencjach, w których znajdowały się wybitne dzieła sztuki na ścianach, kryształowe żyrandole i kopuły zamiast płaskich sufitów, zdecydowanie wpłynęło na moje poczucie estetyki. Zwłaszcza gdy w pomieszczeniach tego typu przesiadywali ludzie poubierani w maksymalnie funkcjonalne, maskujące ciuchy, ciężkie buty, z więziennymi tatuażami oraz uzbrojeni po same zęby. W winnych piwniczkach i spiżarniach znajdowały się natomiast tony metamfetaminy, przysłonięte skrzynkami, które miały drugie dno, wypełnione bronią palną. Broń biała i miotana została zutylizowana w skrytkach, do których łatwiej było sięgnąć, chcąc zdezorientować wroga. Tak naprawdę mieszkałem w fortecach, chronionych o wiele lepiej niż budynki rządu lub więzienia.
Nie lubiłem przeprowadzek, choć wiedziałem, że zmiana lokalizacji oznacza dla Amblera rozrost imperium. Zdążyłem zrozumieć jego schemat działania. Najpierw przyjeżdżał na nowy teren, badał go, zdobywał kontrahentów, osiedlał się, a później odchodził w kolejne miejsce, pozostawiając to poprzednie któremuś ze swoich zwierzchników. Zabierał ze sobą tylko mnie i Borisa. Niedawno wśród naszych ludzi pojawiła się plotka, że Miami zostanie przydzielone właśnie Lamatzovowi, który zostanie tu, gdy ja wraz z Amblerem pojadę podbijać kolejny segment Ameryki Północnej.
Dotychczas najtrudniej było nam zgarnąć Nowy Jork, ponieważ towar tam rozprowadzał koleś o pseudonimie Siwy. To on ściągnął Amblera z Francji do USA. Nie poznałem ostatecznych ustaleń pomiędzy nimi, lecz gdy opuszczaliśmy Wschodnie Wybrzeże, mój szef uśmiechał się od ucha do ucha. To znaczyło, że zdobyliśmy wspólnika. Dowiedziałem się też, że po Florydzie mieliśmy wybrać się do Teksasu. Na samą myśl przewracałem oczami, gdyż zakładałem, że zetkniemy się tam ze ścianą w postaci meksykańskich i kolumbijskich konkurentów.
Wszelkie docierające do mnie informacje były zasłyszane mimochodem. Ambler mówił mi tylko to, na co miał ochotę, a niewiedza stanowiła jedną z tych rzeczy, które irytowały mnie bardziej niż upalne słońce. Nierzadko, kiedy zależało mi na informacjach, wciskałem się do szybu wentylacyjnego albo wchodziłem na gzymsy przy uchylonych oknach. Innymi razy zwisałem jak nietoperz z klatek schodowych. Zdarzało mi się nawet wejść w pustą półkę pod składaną sofą. Moja kreatywność nie znała granic, jednak sądziłem, że mój szef sobie na to zasłużył. Po pierwsze, nie mówił mi wszystkiego, a po drugie, to on opłacał moje zajęcia dodatkowe, w tym parkur oraz wspinaczkę.
Tym razem nie musiałem się natrudzić, aby podsłuchać rozmowę kilku przełożonych naszych dealerów, którzy zachowywali się tak, jak wyobrażałem sobie typowych kierowników w nudnym korpo. Nie mówili o niczym szczególnym, więc ich gadka szmatka przy piwie stanowiła zaledwie tło dla mojego researchu, który zacząłem przeprowadzać. Siedziałem na półpiętrze, obserwując podwładnych Amblera przez szparę pomiędzy stopniami. Na moich kolanach spoczywał laptop. Ze skupienia wyrwał mnie dopiero odgłos ciężkich kroków. Nie musiałem się nawet obracać, aby wiedzieć, że to Boris schodził po schodach. Przesunąłem się bez żadnego wysiłku, pragnąć zostać zignorowanym.
– Wiesz, że jeśli do nich dołączysz, to dadzą ci się napić, prawda? – Niestety, mężczyzna się do mnie odezwał.
– Wiesz, że istnieje powód, przez który alkohol w Stanach sprzedaje się osobom po dwudziestym pierwszym roku życia, prawda? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Lamatzov zaśmiał się kpiąco. Całym sobą dawałem mu sygnały, że nie trawię jego towarzystwa, a facet i tak szukał zaczepki. Przycupnął na stopniu nade mną i zerknął mi w ekran, który od razu przysłoniłem. Obróciłem głowę, by wlepić w niego ostrzegawcze spojrzenie.
– Zabiłem trzech ludzi w wieku ośmiu lat – przypomniałem, aby miał się na baczności.
– I nikogo później – dodał Boris, powstrzymując śmiech politowania. – Wiesz… Jesteś dla mnie zagadką.
– Teraz już wiem – odrzekłem. – I nie muszę dowiadywać się nic więcej o tym, co o mnie sądzisz, dlatego zrób mi przysługę i się odpierdol. – Błysnąłem cynicznym uśmiechem.
– Masz piętnaście lat, a nie pijesz, nie palisz, nie ćpasz… Nawet cię do tego nie ciągnie. To rzadkie – stwierdził. – Jest piątek wieczór, a ty sprawdzasz, w jaki sposób schwytać kolibra.
Nigdy nie czułem potrzeby, aby pasować do dzieciaków w moim wieku. Abstrahując od tego, że nie miałem żadnego porównania, ponieważ nie obracałem się w takim towarzystwie. Wszelkie używki znajdowały się na wyciągnięcie mojej ręki, niemniej jednak stroniłem od nich, gdyż uważałem, że nie są do niczego potrzebne, a jedynie upadlają człowieka. Chciałem być niezwyciężony i osiągnąć to własnymi siłami, bez konieczności przyjmowania dopalaczy, które zakłamywały rzeczywistość. Moje stronienie od środków odurzających w żaden sposób nie wiązało się z moralnością. Bardziej chodziło o kontrolę, której nie znosiłem tracić.
– Gdybyś miał więcej niż dwa punkty IQ, może bym ci to wyjaśnił… – mruknąłem.
– Jest w tobie tak wiele złości, której sam nie potrafisz pojąć umysłem…
– Jesteś moim psychologiem? – Uniosłem brew.
– Nie, chociaż przydałby ci się jeden – stwierdził. – Albo dwudziestu…
– Ha, ha, przezabawne. Kiedy pieprzysz te swoje frazesy, brzmisz jak Ambler… Z tą różnicą, że jego szanuję, dlatego jestem w stanie tego wysłuchiwać, tobą gardzę. – Zrobiłem znaczącą minę.
Boris zaśmiał się cicho, a później wstał i odszedł, kierując się do znajomych, którzy opijali kolejny sukces naszej małej organizacji. Zirytowałem się, bo jakaś część mnie wiedziała, że mężczyzna ma rację. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego jestem aż tak zły. Nie wiedziałem nawet do końca na co, ale szukałem jakichkolwiek sposobów, aby wyładować te uporczywe emocje. Odpychając myśli, już miałem wrócić do czytania artykułu, kiedy w korytarzu na piętrze pojawił się mój szef.
– Alexander, mogę cię prosić? – zapytał.
Nawet na mnie nie patrzył. Wystarczyło, że to ja zadarłem głowę. Sid nadal pracował, co wywnioskowałem po tym, że był elegancko ubrany. Powstrzymując westchnienie, zamknąłem laptopa, wziąłem go pod pachę i wszedłem na górę. Bez słowa ruszyłem za Amblerem do jego biura.
W powietrzu unosił się zapach burbona, a praca procesora w komputerze stacjonarnym mąciła ciszę między nami. Mężczyzna zasiadł w skórzanym fotelu, podczas gdy ja zająłem miejsce naprzeciwko niego, na drewnianym taborecie.
– Zaangażowałeś się w temat kolibra – zauważył. – To dobrze, ponieważ jeśli tylko go złapiesz, dostaniesz prawdziwe zadanie.
Nie mogłem powstrzymać ekscytacji, której błysk z pewnością pojawił się w moich oczach. Pokiwałem powoli głową i czekałem na dalszą część wywodu, ale ona nie nadeszła.
– I tyle? – wyraziłem swoje zaskoczenie. – Nie powiesz mi nic więcej?
– Schwytaj ptaka, wtedy przejdziemy do szczegółów.
Zirytowany wstałem z taboretu. Widząc nieznoszącą sprzeciwu minę Amblera, przytaknąłem, a później obróciłem się na pięcie i wyszedłem.
Przesądzone – aby uzyskać część autonomii, musiałem najpierw odebrać ją innemu stworzeniu.
W następne, równie upalne popołudnie zacząłem przygotowywać pułapkę. Byłem skupiony oraz zdeterminowany. Spędziłem całą noc na sprawdzaniu materiałów dostępnych w sieci. Dzięki temu dowiedziałem się, że kolibry, mimo swojej kruchości, są niesamowicie wytrzymałe. Potrafią pokonywać ogromne dystanse podczas migracji, a ich serca biją w tempie nawet tysiąca dwustu uderzeń na minutę. Kiedy oglądałem filmiki przedstawiające ptaki, pomyślałem, że ten konkretny koliber, którego widziałem wczoraj w ogrodzie, był symbolem natury w jej najpiękniejszej, najbardziej żywiołowej formie.
Zamknąłem stronę, gdy zorientowałem się, że odczuwam empatię wobec ptaka. W ogóle nie powinienem jej mieć. To tylko utrudniało mi pracę, tak że postanowiłem się na niej skupić. Nie zdążyłem się nawet przebrać. Wybiegłem na zewnątrz w tych samych szarych dresach, w których spałem. Rozgorączkowany odszukałem potrzebne narzędzia. Zignorowałem ludzi Amblera, którzy właśnie wnosili do domu skrzynki oznakowane jako nasiona petunii. Tak naprawdę w środku znajdowały się saszetki z nadrukowanymi kwiatami, które zawierały ususzone narkotyki. Olałem też Borisa, który zaproponował, że w ramach zakopania topora wojennego zabierze mnie do komisu, abym wybrał auta, które później zostaną skasowane przez dealerów. Moja misja mogła wydawać się kretyńska, aczkolwiek zacząłem nieco bardziej rozumieć jej sens, dlatego nie kwestionowałem zleceń szefa.
Na środku ogrodu, w pobliżu kolorowej rabaty kwiatowej, rozłożyłem niewielki stół, na którym starannie poukładałem narzędzia i materiały. Znajdowała się tam cienka żyłka, mała klatka, kawałek drewna, a także drobne pojemniki z wodą oraz słodkim nektarem.
Pracowałem szybko, lecz precyzyjnie. Najpierw przymocowałem żyłkę do klatki i sprawdziłem kilka razy, czy mechanizm działa sprawnie. Klatka była niewielka, ale wystarczająco duża, aby pomieścić małego kolibra. Następnie umieściłem kawałek drewna jako podpórkę, która miała trzymać drzwiczki w pozycji otwartej. Podpórka została tak zaprojektowana, że nawet najmniejsze poruszenie spowodowałoby jej przewrócenie i zamknięcie ptasiego więzienia.
Ustawiłem swoją konstrukcję na krzewie, który wczoraj odwiedził ptaszek. Obok pułapki umieściłem małe pojemniki z wodą i główki kwiatów, aby go zwabić. Byłem bardzo ostrożny, starając się, aby wszystko wyglądało jak najbardziej naturalnie i nie budziło podejrzeń. Ustawiłem się w odległości kilku metrów, ukrywając się za gęstym krzakiem, skąd mogłem obserwować całą scenę bez ryzyka spłoszenia zwierzęcia.
Chwilę później usłyszałem delikatny, charakterystyczny dźwięk trzepoczących skrzydełek. Koliber, który przyleciał do ogrodu, migotał w słońcu jak żywy klejnot. Jego pióra mieniły się w intensywnych kolorach – na grzbiecie miał błyszczące, szmaragdowozielone pióra, które połyskiwały różnymi odcieniami, zależnie od kąta padania światła. Na brzuszku jego pióra były bardziej matowe, w odcieniach bieli i szarości, a to kontrastowało z jaskrawym ubarwieniem reszty ciała. Najbardziej rzucającą się w oczy cechę ptaszka stanowiła jego gardziel, pokryta intensywnie czerwonymi piórami, które zdawały się żarzyć jak rubiny. Jego małe, ciemne oczy błyszczały ciekawością, a delikatny, cienki dziób wydawał się doskonale przystosowany do sięgania do wnętrza kwiatów po nektar. Ptak był niezwykle zwinny i szybki. Jego skrzydła poruszały się tak prędko, że okazały się prawie niewidoczne dla ludzkiego oka, tworząc wokół ptaka niewyraźną aurę. Słychać było jedynie charakterystyczne bzyczenie, przypominające dźwięk maleńkiego, prędko obracającego się śmigła.
Ptak wyciągał swój długi dziób, wkładając go głęboko w kielich kwiatu, a następnie pochylał główkę, aby wyssać nektar. Wstrzymałem oddech, moje serce biło mocno z emocji. Koliber zbliżał się do kolejnych pąków. Krążył wokół przez chwilę, a potem ostrożnie usiadł na podpórce, aby napić się słodkiego płynu z kwiatu, który dla niego zdobyłem.
Poczułem się jak idiota, ponieważ włożyłem tak wiele zaangażowania w schwytanie tego ptaszka, że znów zacząłem mu realnie współczuć. Nie powinienem żywić takich uczuć wobec ofiary. Musiałem w końcu zmężnieć. Nauczyć się bycia oprawcą.
W jednej sekundzie mechanizm zadziałał. Podpórka przewróciła się, a klatka zamknęła. Zaciskając mocno szczęki, aby się nie rozmyślić, podbiegłem w stronę pułapki. Zbliżyłem się ostrożnie, by nie przestraszyć ptaka. Był uwięziony, ale złudnie bezpieczny.
Spojrzałem na małe stworzenie z mieszanką podziwu i szacunku, a później przeniosłem wzrok na posiadłość, której mury rozciągały się tuż za mną. Ambler czekał w swoim gabinecie na rezultaty, a ja chciałem w końcu poznać treść swojej pierwszej poważnej misji.
– Wypuszczę cię – szepnąłem, choć wiedziałem, że ptaszek mnie nie rozumie. – Obiecuję.
Wziąłem szczelnie zamkniętą klatkę, z poruszającym prędko skrzydełkami ptakiem w środku, i skierowałem się do wnętrza willi. Krzątający się tam ludzie patrzyli na mnie z niezrozumieniem. Wszyscy nosili w rękach dragi albo bronie, a ja transportowałem właśnie koliberka. Z tym że to ja miałem znaleźć się zaraz przed obliczem szefa, dumny z błyskawicznego ukończenia zadania.
Dotarłem na piętro, zapukałem łokciem w drzwi prowadzące do biura, a później przystawiłem nos do klatki. Przyjrzałem się przerażonemu zwierzęciu dokładniej. Nie miałem pojęcia, jak przekazać mu, że go nie skrzywdzę…
– Wejdź – polecił Ambler.
Odsunąłem twarz od kratek i wszedłem do środka. Zrobiłem triumfalną minę, wyszczerzyłem się, a potem nonszalancko usiadłem na kanapie w rogu, kładąc przy tym obłocone oficerki na stoliku kawowym.
– Brawo – rzucił mężczyzna z uznaniem. – Tak jak wspomniałem, możesz go zatrzymać.
– Nie chcę, wypuszczę go, klatka nie jest jego naturalnym środowiskiem – skwitowałem. – Przyszedłem do ciebie po zadanie…
– Alexandrze… – Ambler zrobił minę pełną politowania, po czym usiadł na pufie, który znajdował się po drugiej stronie stołu. – Będzie miał takie środowisko, jakie mu stworzysz – oznajmił. – Jeśli go nie chcesz, skręć mu karczek. – Wzruszył ramionami. – Nie puszczamy wolno tego, kto zdołał nas poznać.
Przygryzłem wargę, zerknąłem na ptaka, a potem na szefa. Prowizorycznie wykonane poidełko z wodą zaczęło skraplać pojedyncze krople na moje spodnie. Pokiwałem głową.
– W takim razie go zatrzymam – odparłem. Uznałem, że najwyżej otworzę ptaku klatkę i skłamię, że zrobiłem to przypadkiem. – Jakie jest moje zadanie?
Mężczyzna przetarł kąciki ust, a później odetchnął głęboko. Nie był stuprocentowo przekonany, czy jestem gotowy, i widocznie się wahał. Milczałem, gdyż wiedziałem, że odbierze słowotok jako znak mojej niedojrzałości. Nie mogłem sobie na to pozwolić, jeśli chciałem dostać zlecenie.
– Zadzwonił do mnie Siwy, żeby wyegzekwować pierwszy warunek umowy, którą zawarliśmy w Hudson Hill – obwieścił. – Jak zapewne podsłuchałeś, nasze działalności doświadczyły fuzji.
Spojrzałem w sufit, aby nie przyznać się do nieposłuszeństwa i zdobywania informacji za wszelką cenę.
– Nie mam ci tego za złe. Nie wątpię w twoją lojalność i sądzę, że takie postępowanie jest sprytne, ponieważ dzięki temu mam pewność, że ktoś ma mnie pod swoją opieką. A jeśli teoretycznie nie wiem o tym, że jest ze mną szpieg, nikt nie przyłapie mnie na związanym z tym kłamstwie. – Wzruszył ramionami, co dostrzegłem, gdy znów wlepiłem w niego wzrok. – Przejdźmy jednak do sedna.
Milczałem, czekając na szczegóły. Chwilę ciszy pomiędzy mną a Amblerem przerywał jedynie trzepot skrzydełek zmęczonego, przerażonego koliberka.
– Siwy ma problem ze szkodnikiem, którego należy usunąć. To chłopaczek mniej więcej w twoim wieku. Od czasu do czasu włamuje się na tyły barów w Midwood i wszystko byłoby w porządku, gdyby kradł jedzenie, ale zamiast tego on podbiera towar.
Zmarszczyłem brwi.
– I tyle? – Byłem zdziwiony, że potrzebują specjalnej osoby, aby zdetronizować jakiegoś nic nieznaczącego dzieciaka. – Siwy nie może pozbyć się go sam?
– To powinno wyglądać jak wypadek. Gówniarz jest strasznie zwinny i trudny do uchwycenia. Nie wiemy, jak wygląda, ponieważ nosi maskę Myszki Miki. Pomyślałem, że mógłbym oddelegować ci to zadanie w formie inicjacji. – Brzmiało całkiem łatwo, dlatego też zgodziłem się skinieniem. – Jeśli się spiszesz, rozważę oddanie ci Teksasu, gdy już go wyeksploatujemy.
Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz. Powstrzymałem uśmiech, który sam cisnął się na moje usta. Jeden koliber i dzieciak za autonomię…Rozdział Drugi
nie chcesz tańczyć z diabłem
Do Nowego Jorku dotarłem prywatnym odrzutowcem Amblera. Kiedy tylko wieść o tym rozniosła się po domu, wszyscy patrzyli na mnie krzywo. Czasem byłem prześmiewczo nazywany księciem, ale aktywnie walczyłem z tym przydomkiem. To znaczy… Z osobą, która próbowała mnie tak w danym momencie ochrzcić. Wiedziałem, że mam pewne przywileje, które wiązały się z wielkimi, enigmatycznymi planami, jakie szef snuł w odniesieniu do mojej przyszłości. Niemniej jednak nieszczególnie lubiłem się tym szczycić, zwłaszcza że pomysły Amblera, mimo upływu lat, nie wchodziły w życie, a szyderczych komentarzy pojawiało się coraz więcej. Miałem nadzieję, że po powrocie ze Wschodniego Wybrzeża wszystko się zmieni.
Dopiero gdy przedostałem się z pola w Allentown, gdzie wylądowałem, do Hudson Hill, dotarło do mnie, że znowu mam zabić człowieka. Przez całą prezentację Siwego na temat chłopaczka kręcącego się po barach byłem zamyślony. Kodowałem informacje, choć w rzeczywistości próbowałem przypomnieć sobie zapach krwi, jej konsystencję pod palcami oraz widok oczu kogoś, z kogo uchodzi życie. Nie lubiłem tego, choć wielokrotnie okłamywałem wszystkich dookoła, twierdząc, że nie mam najmniejszego problemu z zabijaniem. Ambler sądził, że jestem dostatecznie agresywny, zwinny oraz inteligentny, aby stać się świetnym zabójcą. Nierzadko rozważałem wyznanie mu prawdy, lecz nie chciałem dealować, a w przygotowywaniu mety byłem tragiczny, więc jaki miałby ze mnie pożytek?
Zawsze powtarzał, że ludzie, zwłaszcza mężczyźni, to predatorzy. Naszym gatunkowym instynktem jest dominowanie nad słabszymi. Skoro nie obracałem się wśród słabych ludzi, aby przetrwać, musiałem nauczyć się bycia znacznie silniejszym od nich. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
– Nie wykiwasz mnie, co? – Siwy pochylił się do mnie, a złoty ząb mężczyzny błysnął w blasku żarówki stojącej na biurku.
Znajdowaliśmy się w jego gabinecie, który na pierwszy rzut oka wyglądał zwyczajnie, tak jak całe mieszkanie. Dopiero kiedy przechodziliśmy z salonu do biura, zauważyłem, że za oszklonymi drzwiami stoi stół pokerowy. Rozpoznałem nasze skrzynki z nasionami. Teoretycznie, gdybyśmy uprawiali marihuanę, zajmowanie się ogrodnictwem byłoby zasadną przykrywką. Zawsze wydawało mi się, że to idiotyczne, aczkolwiek co do zasady – jeśli coś jest głupie, ale działa, to znaczy, że wcale nie jest głupie.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Uniosłem brew, wpatrując się beznamiętnie w Siwego. Żaden mięsień mojej twarzy nie drgnął.
Przywykłem do strasznych kolesi próbujących mnie przerazić. Można powiedzieć, że traktowałem ich wszystkich jak najbliższych krewnych. Na pewno czułem się w takim towarzystwie bardziej komfortowo niż przy staromodnej, amerykańskiej, kochającej się rodzinie. Naszymi klientkami często były „kury domowe”, tak że sprzedawanie towaru w opakowaniach do nasion kwiatów działało bezbłędnie.
– Masz szatański błysk w oku.
– Bo jestem psychopatycznym mordercą, który ma zaraz spowodować rozlew krwi? – zasugerowałem, bardziej pytając, niż odpowiadając.
Siwy nieustannie pochylał się do mnie, opierając lędźwie na biurku. Tymczasem ja rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Trzymałem ręce na podłokietnikach, kilka kosmyków moich upiornie ciężkich włosów opadało na czarną bandanę, miałem bojówki oraz oficerki, a do tego uśmiechałem się szelmowsko. Przypominałem bardziej zbuntowanego dzieciaka niż człowieka od zadań specjalnych.
– Wyglądasz mi raczej na szczeniaka, którego wywalono dziś ze szkoły – mruknął mężczyzna, a później odsunął się i podszedł do drukarki, aby zabrać z niej papiery. Przedstawiały one wszystko, co Siwy wiedział o swoim szkodniku.
– Czy to nie jest czasem tak, że większość najlepszych sportowców zaczyna treningi od dziecka? Może patrzysz na Leo Messiego zabijania? – sarknąłem.
Siwy roześmiał się, ku mojemu zaskoczeniu. Przygryzłem wargę, aby nie parsknąć tuż po nim. Prawdę mówiąc, bardziej przekonywałem wtedy siebie, nie jego, że jestem w stanie pozbyć się Marcusa Brelanda raz na zawsze.
– No dobrze, kupiłeś mnie. – Pokiwał głową.
– Tym żartem? – Zrobiłem zdziwioną minę. – Powinieneś zastanowić się nad tym, jak prowadzisz interes, skoro posiadanie dobrego poczucia humoru jest dla ciebie kartą przetargową. – Wstałem z krzesła i wziąłem od Siwego wydruki.
– Ambler sądzi, że jesteś doskonałym człowiekiem do tej roboty, Xander.
Ambler kłamie, ta uporczywa myśl pojawiła się w mojej głowie, ale prędko ją odepchnąłem.
– Ma rację – powiedziałem zamiast tego. – Rozumiem, że mogę zostać w tym mieszkaniu do rana…
– Do rana?
– Pozbywanie się człowieka wymaga pewnej finezji – wyjaśniłem. – Poza tym… – Prześledziłem wzrokiem tekst na kartce. – Tu nie ma adresu. – Uniosłem papier wyżej. – Znacie jego imię i nazwisko, które nic wam nie mówi. Macie parę niewyraźnych zdjęć z monitoringu, ukazujących jego różowe włosy, które na pewno są wyrazem epickiej szydery, no i informację, do której linii metra wsiada po kradzieży. – Zerknąłem na dane ponownie. – Jedyne, co z tego wnioskuję, to to, że pojawia się w Midwood we wtorki i środy od ostatnich kilku tygodni. W pozostałe dni musi zajmować się czymś innym. Mamy poniedziałek, zatem rano sprawdzę bar i przejście z niego do przystanku tak, aby mnie nie zauważył. Zresztą… – Machnąłem ręką. – Nie będę ci tego tłumaczył. Po prostu daj mi działać.
Siwy omiótł mnie nieufnym spojrzeniem. Ze względu na zmarszczkę, która pojawiła się pomiędzy jego brwiami, domyśliłem się, że nie jest przekonany, ale w ostateczności tylko skinął głową.
– Będziesz spał w Hunts Point – obwieścił. – To moje mieszkanie.
– Niech będzie – zaakceptowałem propozycję mężczyzny.
– I weź to, w ramach dobrej współpracy. – Siwy podał mi jedno z opakowań na nasiona przedstawiających petunie. Zrobiłem minę pełną politowania. – Nie powiem Amblerowi. – Puścił mi oczko, jakby był pijanym wujkiem na weselu, który nalewa dzieciakom wódki pod stołem.
Postanowiłem, że to ja powiem o tym Amblerowi.
Przemierzałem ulice robotniczej dzielnicy na Bronksie, którą otaczały ogromne magazyny i zakłady przemysłowe. Ich stalowe ściany i wysokie płoty sprawiały, że czułem się trochę tak, jak gdybym utknął w dystopijnym świecie, zdominowanym przez bezprawie. Uśmiechnąłem się pod nosem do tej myśli. Zapach zioła dotarł do mnie zza rogu ceglanego budynku, gdzie mieścił się jeden z magazynów producentów zupek chińskich. Mimo zapadającego zmroku miałem na nosie ciemne okulary, które wykorzystałem, aby zerknąć kątem oka w stronę grupki jarających właśnie chłopaków, ubranych w białe uniformy. Musieli zejść akurat z linii. Przez myśl mi przeszło, że trawa była zdecydowanie zdrowszym wyborem niż te szybkie dania, które pakowali, żeby zarobić na życie. Nierzadko, gdy nie miałem co robić, Ambler pozwalał mi na wsadzanie kostek metamfetaminy do plastiku będącego opakowaniem odświeżaczy do kibla. Później umieszczaliśmy gotowy produkt w podrobionych pudełkach znanych firm. Praca na produkcji ponad wszelką wątpliwość nie była dla mnie, ale od czasu do czasu lubiłem to robić, bo dzięki temu miałem przestrzeń, aby pozbierać myśli i uspokoić swój bezpodstawny, pulsujący wręcz gniew.
Znów spojrzałem w kierunku palących chłopaków, tylko że teraz zrobiłem to bezpardonowo oraz prowokująco. Opuściłem okulary po nosie. Przesunąłem podeszwą buta o chodnik, a gdy usłyszałem, jak żwir trzeszczy przez wykonany ruch, byłem przekonany, że zwróciłem ich uwagę.
– Co się gapisz, młody?! – zawołał jeden z trójki mężczyzn.
Zdecydowanie byli ode mnie starsi, ale nie na tyle, bym czuł wyrzuty sumienia związane z biciem trzydziestoletnich emerytów. Ambler zawsze powtarzał, żebym nie wszczynał niepotrzebnych bójek. Na szczęście jego tu nie było. Podszedłem do chłopaków, wsuwając nonszalancko dłoń w kieszeń spodni. Mimo ich wielkiego zdziwienia, zupełnie bez strachu oparłem się łokciem o ceglaną ścianę, a później wyciągnąłem drugą rękę, aby podali mi blanta.
– Myślałem, że ludzie po ziole robią się pokojowi, a nie agresywni – mruknąłem. – No, chyba że dostaliście trefny towar.
Nie zamierzałem naprawdę zapalić. Po prostu chciałem ich sprowokować. Dlatego też, kiedy nie dostałem skręta, z westchnieniem zabrałem go z dłoni jednego z nich. Obejrzałem trawę, kiepsko zwiniętą w taniej bletce, z papierowym, własnoręcznie robionym filtrem. Powąchałem nieustannie żarzącego się jointa, a potem mocno się skrzywiłem.
– Ile wy za to daliście? – Uniosłem brew. W końcu zerknąłem w kierunku drzwi prowadzących do budynku, o który się opierałem. – No tak, pracujecie tutaj. Płatność odbyła się za pomocą dupy.
– Czego chcesz, dzieciaku? – zapytał ze zrezygnowaniem ten, któremu odebrałem ich najpewniej jedyną rozrywkę tego dnia, czyli skręta.
Powstrzymałem przewrócenie oczami, choć złość wezbrała we mnie jeszcze bardziej, gdy nazwał mnie „dzieciakiem”. Nie byłem dzieciakiem! Byłem, do jasnej cholery, gotowy, aby zostać kimś znacznie więcej! Miałem serdecznie dość tego, że nie dopuszczano mnie do prawdziwej pracy. Chciałem się wykazać, zrobić coś pożytecznego, nadać swojemu życiu sens, bo w innym wypadku to, co się wydarzyło, było jego pozbawione! Byłem tak kurewsko wściekły przez cały czas. Byłem… zmęczony koszmarami o dniu, w którym zginęli moi koledzy. W którym ich zabiłem…
Nawet nie zorientowałem się, kiedy zacząłem oddychać przez usta. Popiół spowodowany żarzeniem się bletki upadł na czubek mojej oficerki.
Jebać to.
Wyciągnąłem rękę z narkotykiem i zgasiłem blanta na służbowym ubraniu jednego z chłopaków.
– Dość! – zawołał drugi z nich. – Spierdalaj, gówniarzu, bo nie pozna cię własna stara.
– Uf, całe szczęście, że pozna mnie twoja, bo spędziłem poranek na ruchaniu jej. – Nie mogłem powstrzymać delikatnego uśmiechu, który pojawiał się na moich ustach, gdy wypowiadałem ten żałosny, durny pocisk w jego kierunku.
Wąska uliczka za budynkiem tonęła w półmroku, oświetlona jedynie przez blask latarni na końcu drogi. Powietrze było ciężkie od zapachu spalin i śmieci, które wypełniały kontenery stojące wzdłuż ścian. Zupełnie tak jak w filmach, stałem naprzeciwko trzech dwudziestoletnich, pracujących fizycznie kolesi. Ich sylwetki rysowały się wyraźnie na tle ceglanego muru, a w ich oczach malowała się pewność siebie, którą dawała im przewaga liczebna. Każda część mojego ciała była gotowa do walki. Przeciwnicy ruszyli na mnie jednocześnie, pewni łatwego zwycięstwa.
Pierwszy z nich, wysoki brunet, zamachnął się szerokim prawym sierpowym. Z łatwością uchyliłem się, wykorzystując fakt, że wiedziałem, iż najpewniej to zrobi na początku. Uczono mnie, że z reguły właśnie tak rozpoczynają się uliczne przepychanki. W tym samym momencie wyprowadziłem więc szybki cios w żebra napastnika, który zgiął się wpół, próbując złapać oddech. Naprawdę żałowałem, że nie miałem kastetu.
Drugi przeciwnik, o blond włosach i szerokich barach, próbował chwycić mnie od tyłu, ale błyskawicznie naskoczyłem na stopień schodów pożarowych, od których się odbiłem, po czym wylądowałem na nogach i kopnąłem blondaska w kolano, zmuszając go do upadku. Zanim trzeci koleś zdążył zareagować, postanowiłem, że trochę się porozciągam i kopnąłem go prosto w szczękę, powalając chłopaka na ziemię.
Pierwszy napastnik, mimo bólu, spróbował się podnieść. Widząc to, podbiegłem do niego i wymierzyłem mu szybki cios w podbródek, skutecznie go obezwładniając. Blondyn, który jeszcze próbował wstać, otrzymał ostateczne uderzenie w brzuch, a ono pozbawiło go resztek sił.
– Kurwa, jaki Karate Kid – zakpił brunet, przewracając się na plecy. Zaczął się śmiać. Koledzy poszli jego śladem.
No tak. Zjarali się… To dodatkowo doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Już miałem zacząć prowokować ich do wstania, ale spojrzałem w stronę końca zaułka, gdzie światła latarni odbijały się od wyrzuconej na ziemię, zamiast do kontenera na odpady, folii przemysłowej. Wraz z żółtym blaskiem lamp ulicznych na folii dostrzegłem też różowe odbicie, które prowadziło do postaci w oddali. Prawdopodobieństwo, że to Marcus Breland, było niewielkie, lecz jeśli to on mnie właśnie obserwował, mogłem wysnuć jeden wniosek – wiedział o wiele więcej, niż powinien. Nowy Jork był zbyt wielką metropolią, abyśmy spotkali się przez przypadek, ponieważ chłopak zamieszkiwał te okolice albo akurat tędy przechodził i usłyszał hałasy spowodowane bójką.
Siwy trzymał większość towaru na Bronksie, ale magazyny znajdowały się o wiele dalej od Hunts Point Market, gdzie właśnie się znajdowaliśmy. Jeżeli chłopak, który założył kaptur na swoje różowe włosy, gdy zorientował się, że go obserwuję, był Marcusem Brelandem, musiał śledzić mnie od Hudson Hill. To by oznaczało, że wiedział, gdzie mieszka Siwy, oraz że kryje swoje skarby w tych zakamarkach Nowego Jorku.
Nie wierzyłem w przypadki…
Wyciągnąłem z kieszeni metamfetaminę, którą dostałem od Siwego.
– Jak będę za ścianą i nie będziesz mnie już widział, krzykniesz na głos: „ej, Marcus”, dobra? – Wcisnąłem paczuszkę w jego dłoń, mając pewność, że podejrzany koleś nas nie usłyszy.
– Jestem naprawdę spizgany czy ty dałeś mi właśnie nasiona petunii? – Cała trójka wybuchła gromkim śmiechem.
Podniosłem na krótko wzrok, aby spojrzeć, czy różowowłosy chłopak już uciekł. Na moje szczęście zaczął palić papierosa, oparty o ścianę. Próbował chyba wyglądać na przypadkowego przechodnia. Szkoda, że przypadkowy przechodzień zwiałby, gdyby zobaczył scenę, jaką odstawiłem z chłopakami przed chwilą.
– W środku jest naprawdę dobra, droga meta – wyjaśniłem. – Nie dziękuj.
– Jooo… Jak to wciągnę, to też będę takim Jackie Chadem? – zapytał blondas.
– Chyba Jackie Chanem – wypalił brunet.
– On specjalnie powiedział „Chadem”, zjebie – włączył się ich kolega.
– Umowa stoi? – syknąłem.
– Ta, jasne…
Postanowiłem im zaufać i obiecałem sobie, że jeśli nie zrobią tego, czego oczekiwałem, wrócę poodcinać im opuszki palców, aby nie byli w stanie skręcić już żadnego blanta w życiu. Obróciłem się na pięcie i udałem, że zignorowałem intruza. Dalej rechoczący pracownicy magazynu odprowadzili mnie spojrzeniami. Musiałem działać jak najszybciej. Znajdując się poza zasięgiem wzroku różowowłosego chłopaka, przyspieszyłem kroku. Przebiegłem przed tą stroną budynku, która była skierowana przodem do ulicy, a kiedy wszedłem w kolejną uliczkę, od drugiej strony bloku, wykorzystałem duży kontener przy ścianie oraz drabinę wiszącą kawałek nad nim. W ten sposób bardzo szybko dostałem się na dach. Przykucnąłem przy stalowym, industrialnym kominie. Z góry miałem doskonały widok na chłopaka, który nie miał pojęcia, że znajduję się tuż nad nim.
– Ej, Marcus! – zawołał blondas, zgodnie z umową.
Zmrużyłem powieki i uśmiechnąłem się złowieszczo. To był on. Upuścił bowiem niedopałek, po czym zebrał się do ucieczki, choć nie wiedział nawet, w którą stronę powinien się kierować, skoro zniknąłem z jego pola widzenia.
Nikt nigdy nie patrzy w górę, a to poważny błąd. Dzięki temu, że znajdowałem się na dachu, miałem nad Marcusem przewagę i bez trudu zaobserwowałem, jak kieruje się prosto na stację metra. Gdy zszedłem znów na chodnik, po cichu ruszyłem za nim. Przy okazji zdjąłem bandanę, ściągnąłem z nadgarstka małą gumkę do włosów i zebrałem trochę nadprogramowych kosmyków z boków głowy, po czym związałem je delikatnie, aby całkiem zmienić fryzurę. Włożyłem tego dnia czarny tank top i koszulę w tym samym kolorze, dlatego, nadal idąc za biegnącym w popłochu, pomiędzy ludźmi, Marcusem, zapiąłem ją pod samą szyję oraz wsadziłem w spodnie. Wyciągnąłem też z kieszeni ciemne okulary, którym wybiłem szkła. Założyłem je na nos. Na pierwszy rzut nie wyglądałem jak pajac, nosząc same oprawki. Ludzie musieli mi się przyjrzeć, aby zwrócić na to uwagę. Zmiany w moim wyglądzie nie były na tyle drastyczne, by ktoś, kto dobrze mnie znał, nie wiedział, kim jestem. Ale Breland nie miał możliwości nawet zobaczyć mnie z bliska. Dzięki temu swobodnie pojechałem z nim w tym samym wagonie metra od Hunts Point do Williamsbridge, gdzie – jak się okazało – mieszkał.