- W empik go
Z mojego życia. Zmyślenie i prawda, Tom 1 - ebook
Z mojego życia. Zmyślenie i prawda, Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 622 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jako wstęp do niniejszej pracy, może bardziej niż wiele innych tego wymagającej, niechaj posłuży list przyjaciela, który spowodował to bądź co bądź drażliwe przedsięwzięcie.
„Posiadamy więc teraz, drogi przyjacielu, dwanaście tomów Twoich dzieł poetyckich i czytając je znajdujemy w nich rzeczy znane i niejedną nieznaną; niektóre utwory, już zapomniane, zbiór ten odświeży w naszej pamięci. Musimy oczywiście przyjąć te dwanaście książek, stojących tu przed nami w jednolitym formacie, jako całość i miałoby się ochotę odtworzyć sobie z nich wizerunek duchowy autora i jego talentu. Nie da się też zaprzeczyć, że dwanaście tomików musi nam się wydać dorobkiem zbyt szczupłym z uwagi na rozmach, z jakim autor rozpoczynał swój zawód pisarski, i długi okres czasu, jaki od owej chwili przeminął. Tak samo nie da się ukryć, że poszczególne prace powstały przeważnie dzięki osobliwym podnietom i że odzwierciedlają zarówno pewne przedmioty zewnętrzne, jak też określone stopnie dojrzałości wewnętrznej. Ponadto znajdujemy w nich pewne maksymy moralne i artystyczne oraz przekonania danego czasu. Ogólnie jednak biorąc, dzieła te nie wykazują żadnego związku; czasem doprawdy trudno uwierzyć, że są to twory tego samego pisarza.
Przyjaciele Twoi atoli nie poniechali badań i starają się, jako bliżej obznajmieni z Twoim sposobem bycia i myślenia, rozwiązać niejedną zagadkę, rozwikłać niejeden problem; ba, dzięki dawnej dla Ciebie życzliwości i długoletnim stosunkom znajdują nawet pewien urok w nastręczających się trudnościach. Powitaliby jednak chętnie tu i ówdzie jakąś wskazówkę, której chyba nie odmówisz naszym przyjaznym naleganiom.
Pierwszą więc rzeczą, o którą prosimy, jest to, abyś nam w nowym wydaniu swe dzieła poetyckie, uporządkowane wedle pewnych wewnętrznych związków, ułożył w chronologicznym porządku i abyś nas zapoznał w pewnej ciągłości ze stanem umysłowym oraz warunkami życiowymi epoki, które poddały Ci tematy, dalej z okolicznościami, które wywarły na Ciebie wpływ, a także a teoretycznymi zasadami, którymi się kierowałeś. Podejmij się tego trudu dla małego grona, a być może, przyniesie to pożytek i sprawi przyjemność szerszemu ogółowi. Aż da najpóźniejszej starości pisarz nie powinien rezygnować z okazji przemawiania i nadal do życzliwych mu czytelników. A chociaż nie każdemu jest dane w podeszłym wieku tworzyć dzieła oryginalne i wstrząsające, to jednak w tym okresie życia, kiedy poznanie świata staje się pełniejsze a świadomość wyrazistsza, byłoby chyba bardzo interesującym i ożywczym zadaniem móc dawne swe utwory zużyć ponownie jako tworzywo i doprowadzić je do szczytu doskonałości; wzbogaciłoby to na nowo wiedzę tych, którzy niegdyś razem z autorem i na nim się kształcili."
To tak łaskawie wyrażone życzenie wzbudziło we mnie bezpośrednią chęć uczynienia mu zadość. Bo jeśli w młodości z zapałem własną kroczymy drogą i by z niej nie zboczyć, niecierpliwie odrzucamy żądania innych, to w późniejszych latach bardzo jesteśmy radzi, gdy jakieś żywe zainteresowanie podnieci nas i życzliwie do nowej działalności nakłoni. Zabrałem się więc natychmiast do przygotowawczej pracy nad oznaczę… niem większych i mniejszych poematów z moich dwunastu tomów i chronologicznym ich uporządkowaniem. Usiłowałem tedy uprzytomnić sobie czas i okoliczności, w jakich je tworzyłem. Atoli zadanie stało się niebawem uciążliwe, gdyż wymagało szczegółowych wskazówek i objaśnień, by wypełnić luki między już ogłoszonymi utworami. Nasamprzód bowiem brakowało wszystkiego, na czym pierwotnie się zaprawiałem, brakowało niejednej zaczętej i nie dokończonej pracy; nawet zewnętrzny wygląd niektórych ukończonych rzeczy zmienił się kompletnie, zostały one bowiem w późniejszej fazie całkowicie przerobione i w inną formę ujęte. Poza tym musiałem przywieść sobie, na pamięć wysiłki moje w zdobywaniu nauki, wiedzy i sztuki oraz to, co przyswoiłem sobie z tych tak obcych, wydawałoby się, dziedzin, ucząc się bądź sam, bądź wspólnie z przyjaciółmi, dla własnej przyjemności lub gwoli ogłoszenia drukiem. Wszystko to pragnąłem powoli włączyć w całość, by zadośćuczynić życzliwym mi osobom; atoli usiłowania te i rozważania wiodły mnie coraz dalej. Pragnąc bowiem spełnić owo dobrze przemyślane żądanie i starając się opisać po kolei wewnętrzne impulsy, wpływy zewnętrzne, teoretyczne i praktyczne osiągnięcia dotychczasowe, wypłynąłem z ciasnoty życia prywatnego na szeroki świat: mnóstwo postaci wybitnych ludzi, którzy większy lub mniejszy wpływ na mnie wywarli, stanęło mi przed oczyma, co więcej, należało przede wszystkim uwzględnić potężne ruchy polityki wszechświatowej, które zarówno na mnie, jak i na współczesnych silnie oddziałały. Gdyż głównym zadaniem biografii jest chyba pokazanie człowieka na tle jego epoki i wykazanie, w jakiej mierze wszystkie okoliczności współczesne przeciwstawiały mu się, a w jakiej mu sprzyjały, jak na tym tle kształtował sobie pogląd na świat i ludzi i w jaki sposób odzwierciedlił to na zewnątrz, jeśli był artystą, poetą czy pisarzem. Jest to jednak zadanie prawie niewykonalne, człowiek musiałby bowiem znać siebie i swoją epokę; siebie, by stwierdzić, czy pod naporem okoliczności zewnętrznych pozostał zawsze taki sam, epokę zaś jako nurt porywający zarówno chętnych, jak opornych, kształcąc ich i urabiając tak dalece, że można chyba powiedzieć, iż każdy, chociażby tylko dziesięć lat wcześniej czy później urodzony, byłby, co się tyczy własnego wykształcenia i oddziaływania na zewnątrz, niemal zupełnie innym człowiekiem.
Na tej drodze, z takich rozmazań i prób, z takich wspomnień i rozmyślań powstała niniejsza opowieść i z tego punktu widzenia jej genezy może stać się głębokim przeżyciem, przynieść największy pożytek i ułatwić najwłaściwszą ocenę. Co poza tym można by jeszcze powiedzieć szczególnie o na poły poetyckim, na poły historycznym ujęciu tematu, do tego nadarzy się zapewne jeszcze niejedna sposobność w toku opowiadania.KSIĘGA DRUGA
Wszystko, co dotąd powiedziałem, świadczy o szczęśliwych i dostatnich warunkach, w jakich żyją kraje i ludzie podczas długotrwałego pokoju. Nigdzie jednakże nie przeżywa się chyba tych pięknych czasów z większą lubością niż w miastach rządzących się własnymi prawami, dość dużych, by pomieścić pokaźną ilość obywateli, a tak korzystnie położonych, że mogą się bogacić handlem i rzemiosłem. Obcym opłaca się częstotu przebywać, a jeśli sami chcą ciągnąć zyski, zmuszeni są innym dawać zarobek. Miasta takie nie władając wielkim obszarem, tym łatwiej mogą stwarzać u siebie dobrobyt, warunki bowiem, w których żyją, nie zmuszają ich do kosztownych przedsięwzięć na zewnątrz czy udziału w takowych.
W ten sposób upływał mieszkańcom Frankfurtu czasu mego dzieciństwa szereg szczęśliwych lat. Lecz zaledwie ukończyłem siódmy rok, w dniu 28 sierpnia 1756 roku, wybuchła owa wiekopomna wojna, która na następnych siedem lat mego życia wywarła tak wielki wpływ. Fryderyk II, król pruski, wtargnął na czele 60 000 wojska do Saksonii, a zamiast uprzedniego wypowiedzenia wojny pojawił się manifest, przez niego samego, jak wieść głosiła, sporządzony, wyłuszczający powody, które go skłoniły i uprawniły do wszczęcia tak potwornych kroków. Świat cały, chcąc być nie tylko widzem, lecz także sędzią i czując się do tego uprawnionym, podzielił się natychmiast na dwa obozy, a rodzina nasza była odbiciem tej wielkiej zwady.
Dziadek mój, który jako ławnik Frankfurtu niósł baldachim koronacyjny nad Franciszkiem I, a od cesarzowej otrzymał ciężki złoty łańcuch z jej wizerunkiem, stał wraz z kilku zięciami i córkami po stronie austriackiej. Ojciec mój, mianowany cesarskim radcą przez Karola VII, współczując szczerze z losem tego nieszczęśliwego monarchy, wraz z mniejszą częścią rodziny skłaniał się ku Prusom. Zakłóciło to wkrótce nasze zebrania rodzinne, odbywające się od wielu lat regularnie co niedzielę. Zwykłe między powinowatymi niesnaski znalazły teraz formę, w której mogły się dosadnie objawić. Powstawały kłótnie i swary, następowała cisza i znów gwałtowne wybuchy. Zniecierpliwiło to dziadka, pogodnego zawsze, spokojnego i spokój ceniącego człowieka. Kobiety daremnie próbowały przytłumić ogień, i tak po kilku nieprzyjemnych scenach ojciec mój pierwszy usunął się od towarzystwa. Odtąd mogliśmy bez przeszkód cieszyć się w domu zwycięstwami Prus, oznajmianymi zazwyczaj z szaloną radością przez naszą krewką ciotkę. Wszystkie inne sprawy musiały ustąpić na plan dalszy i tak reszta tego roku upłynęła w ustawicznym podnieceniu. Zajęcie Drezna, umiarkowane początkowo wystąpienia króla, wolne co prawda, ale niezawodne posuwanie się wojsk, zwycięstwo pod Lowositz, pojmanie Sasów – obóz nasz odczuwał jako własne tryumfy. Zaprzeczano wszystkiemu, co można by przytoczyć na korzyść przeciwników, lub pomniejszano ich osiągnięcia, a ponieważ członkowie rodziny z tamtego obozu to samo czynili, nie można było spotkać się na ulicy bez wszczynania zwady i kłótni, zupełnie jak w Romeo i Julii.
Tak tedy ja byłem zwolennikiem Prusaków, a raczej, ściślej się wyrażając, króla Fritza: bo cóż nas obchodziły Prusy? Osobistość króla jedynie oddziaływała na umysły wszystkich. Radowałem się wraz z ojcem z naszych zwycięstw, przepisywałem chętnie pieśni zwycięskie, a niemal jeszcze chętniej paszkwile na przeciwników, choć zgoła kiepsko były rymowane.
Jako najstarszy wnuk i chrześniak, bywałem od najmłodszych lat co niedzielę u mych dziadków na obiedzie: były to najprzyjemniejsze chwile z całego tygodnia. A teraz nic mi nie chciało przejść przez gardło: boć przy mnie spotwarzano w najokropniejszy sposób mego bohatera. Tu inny wiatr wiał, tu inny brzmiał ton niż w domu. Słabło moje przywiązanie, co więcej, moja cześć dla dziadków. Wobec rodziców nie wolno mi było nawet wspomnieć o tym; sam wyczuwałem, że tak trzeba, a i matka zawsze mnie przestrzegała. Zamknąłem się więc w sobie i jak wtedy, w szóstym roku życia, po trzęsieniu ziemi w Lizbonie, nasunęły mi się pewne wątpliwości co do boskiej dobroci, tak i teraz z powodu Fryderyka II zacząłem wątpić w sprawiedliwość sądów ludzkich. Umysł mój z natury skłonny był do otaczania czcią wszystkiego, co należy, i trzeba było wielkiego wstrząsu, by zachwiać moją wiarę w czcigodną jakąś świętość. Niestety zalecano nam dobre obyczaje i przyzwoitość nie jako cnoty, lecz przez wzgląd na ludzi; zawsze kazano nam zwracać uwagę na to, co ludzie o tym powiedzą, a ja myślałem sobie, że ci ludzie muszą być chyba porządnymi ludźmi, umiejącymi wszystko bez wyjątku sprawiedliwie oceniać. Teraz atoli przekonałem się, że jest wręcz przeciwnie. Lżono i potępiano największe i najoczywistsze zasługi, najdonioślejsze czyny, których nie można było przekreślić, starano się przynajmniej zniekształcić i zbagatelizować; taką to ciężką krzywdę wyrządzano temu wielkiemu człowiekowi, który niewątpliwie przewyższał swych współczesnych, dając codziennie dowody tego, co zdziałać potrafi; a czynił to wcale nie motłoch, lecz najprzyzwoitsi ludzie, do których zaliczałem przecie mego dziadka i wujów. O tym, że mogą istnieć stronnictwa, ba, że dziadek sam należał do jakiegoś stronnictwa, o tym wtedy chłopiec nie miał pojęcia. Zdawało mu się, że ma rację i że swoje przekonania może chyba uważać za słuszniejsze, tym bardziej że przecież on sam i jego stronnicy uznawali Marię Teresę, nie zaprzeczali jej urody i wielkich zalet, a cesarzowi Franciszkowi też za złe nie brali jego zamiłowania do klejnotów i złota; że hrabiego Dauna nazywano czasem safaodułą, to nie było chyba pozbawione słuszności.
Gdy jednak teraz głębiej się nad tym zastanowię, widzę zalążek lekceważenia, co gorzej, pogardy dla szerokiego ogółu, która towarzyszyła mi przez długi okres życia i dużo później dopiero, dzięki rozwadze i wykształceniu, dała się pokonać. Krótko mówiąc, wtedy już dostrzeganie niesprawiedliwości obozów politycznych było dla chłopca bardzo nieprzyjemne, a nawet szkodliwe, bo przywykał do stronienia od kochanych i szanowanych osób. Szybko po sobie następujące czyny wojenne i wydarzenia nie dawały obu stronnictwom ani wytchnąć, ani odpocząć. Z jakąś dziwną przyjemnością wzniecaliśmy ciągle na nowo i zaostrzali owe urojone niesnaski i niepotrzebne zwady i tak nieustannie dręczyliśmy się wzajemnie, aż w kilka lat później Francuzi zajęli Frankfurt, narażając nasze domy na prawdziwe przykrości.
Lubo tedy dla większości obywateli te ważne, z dala od nas rozgrywające się wydarzenia służyły tylko jako temat gorących dyskusji, byli jednak i tacy, którzy niewątpliwie doceniali powagę chwili lękając się, by wystąpienie Francji nie przeniosło teatru wojny i w nasze strony. Nas, dzieci, więcej niż dotąd trzymano w domu i starano się zająć i zabawić na różne sposoby. W tym celu ustawiono znowu pozostały po babci teatr marionetek i tak wszystko urządzono, że widzowie siedzieli w moim mansardowym pokoju, osoby zaś występujące i kierujące przedstawieniem, jak i teatr sam, poczynając od proscenium, ulokowano w pokoju obok. Dzięki przywilejowi, którym mnie obdarzono, mogłem to tego, to owego chłopca wpuszczać jako widza, co zjednało mi zrazu wielu przyjaciół; wszelako dzieci, ruchliwe z natury, nie mogły spokojnie usiedzieć na miejscu jako widzowie. Przeszkadzały w przedstawieniu i musieliśmy sobie wyszukać młodszą publiczność, którą ewentualnie można było jeszcze utrzymać w ryzach z pomocą nianiek i sług. Wyuczyliśmy się na pamięć owego głównego dramatu, dla którego właściwie przeznaczony był zespół marionetek, i zrazu grywaliśmy go wyłącznie; wkrótce nas to jednak znudziło, zmieniliśmy więc garderobę i dekoracje i odważnie zabraliśmy się do różnych innych sztuk, zupełnie, jak się okazało, nieodpowiednich dla tak małej sceny i widowni. Aczkolwiek ta śmiała inicjatywa popsuła nasze chlubne zamierzenia, a w końcu wszystko zniweczyła, to jednak te dziecinne zabawy i zajęcia rozbudziły we mnie bogactwo odkrywczych pomysłów i sposobów realizacji, rozwi-nięły wyobraźnię i pewne techniczne zdolności, co może inaczej nigdy nie dałoby się osiągnąć tak szybko, na tak małej przestrzeni i z tak małym nakładem pracy.
Wcześnie nauczyłem obchodzić się z cyrklem i liniałem, bo całą naukę geometrii od razu stosowałem w praktyce, wycinając wzory z tektury, co mnie bardzo bawiło. Nie poprzestawałem jednak na figurach geometrycznych, pudełeczkach i tym podobnych przedmiotach, lecz kombinowałem sobie ładne wille, ozdobione pilastrami, zewnętrznymi schodami i płaskimi dachami; niewiele z tego co prawda wynikło.
Natomiast wiele więcej wytrwałości wykazywałem, korzystając z pomocy naszego służącego, krawca z zawodu, przy urządzaniu zbrojowni, mającej służyć do naszych dramatów i tragedii, które sami pragnęliśmy wystawiać, odkąd wyrośliśmy już z zabaw dziecinnych i marionetki przestały nas zajmować. Wprawdzie rówieśnicy moi sporządzili sobie też takie zbroje i uważali, że są równie piękne i dobre jak moje; nie poprzestawałem jednak na ubraniu jednej osoby, mogłem nawet kilku wojaków tej małej armii wyposażyć w najprzeróżniejsze rekwizyty i stawałem się przeto dla naszego grona coraz niezbędniejszym. Łatwo się domyślić, że przy takich zabawach nie obyło się bez podziału na wrogie obozy, bijatyk i utarczek, kłótni i swarów, kończących się zwykle żałośnie. W takich wypadkach część moich wypróbowanych kolegów stawała zazwyczaj przy mnie, druga po stronie przeciwnej, chociaż często następowały zmiany w składzie wrogich obozów. Jeden tylko chłopiec, nazwę go Piladesem, raz jedyny opuścił mój obóz, podjudzony przez innych, lecz wytrwał ledwo krótką chwilę po stronie wroga; pogodziliśmy się rojiiąc wiele łez i przez długi czas łączyła nas wierna przyjaźń.
Jego właśnie i innych życzliwych mi kolegów umiałem uszczęśliwić opowiadaniem bajek, a szczególnie podobało im się, gdym występował we własnej osobie, i radowali się niezmiernie, że mnie, towarzyszowi ich zabaw, przydarzały się tak dziwme rzeczy; pojąć tylko nie mogli, jak zdołałem umieścić te przygody w czasie i przestrzeni, wiedzieli przecie na ogół, co robię i gdzie się obracam. Niemniej trzeba było wydarzenia te gdzieś umiejscowić, jeśli nie w innym świecie, to chociaż w innej okolicy, a tymczasem wszystko działo się tu, dziś albo wczoraj. Przeto musieli bardziej sami siebie oszukiwać, niż ja ich nabierałem. I gdybym się nie był dzięki wrodzonym zdolnościom z biegiem czasu nauczył przekształcać te zmyślone postacie i wierutne blagi w artystyczną formę, to tego rodzaju dziecinne fanfaronady mogły niechybnie mieć dla mnie przykre następstwa.
Jeżeli popęd ten bliżej rozważymy, znajdziemy w nim zapewne owo uroszczenie poety, mocą którego wypowiada władczo najbardziej nieprawdopodobne myśli i domaga się, aby każdy uznał to za prawdziwe, co jemu, twórcy i odkrywcy, wydało się prawdą.
To, co tu tylko w ogólnym zarysie, w sposób oderwany przedstawiłem, łatwiej i jaśniej wytłumaczy może przykład, wzór takiego opowiadania. Przytaczam więc bajkę, która żywo stoi do tej chwili w mej wyobraźni i pamięci, gdyż wiele razy rówieśnikom swym powtarzać ją musiałem.
NOWY PARYS Bajka dla chłopców
Śniło mi się niedawno, w nocy przed pierwszym dniem Zielonych Świątek, że stoję niby przed zwierciadłem, oglądając nowy strój letni, który drodzy rodzice sprawili mi na święta. Strój, jak wiecie, składał się z trzewików z dobrej skóry z dużymi srebrnymi klamrami, z cienkich bawełnianych pończoch, czarnych atłasowych spodni i surduta z zielonego sukna ze złotymi potrzebami. Odpowiednia kamizelka ze złotogłowia przerobiona była z kamizelki ślubnej ojca. Ufryzowany i upudrowany byłem jak należy, loki odstawały od głowy niczym skrzydełka; nie mogłem jednak jakoś uporać się z ubieraniem, bo stale myliły mi się różne części garderoby i co jedną wkładałem, to druga, ze mnie opadała. Byłem doprawdy w wielkim kłopocie, aż tu nagle zbliżył się do mnie młody, przystojny mężczyzna i bardzo przyjaźnie powitał.
– Witam cię serdecznie! – rzekłem – jakże się cieszę, żeś się tu zjawił.
– Skądże mnie znasz? – spytał tamten z uśmiechem.
– Dobrze cię znam – odrzekłem uśmiechając się także. – Jesteś Merkury, nieraz przecie widywałem cię na obrazkach.
– W rzeczy samej, jestem. Merkury – odparł – przysłany do ciebie przez bogów z ważnym poleceniem. Widzisz te oto trzy jabłka?
Wyciągnął rękę i pokazał mi trzy jabłka, które ledwo mógł zmieścić w dłoni, tak były wielkie, a przy tym cudownie piękne, jedno było czerwone, drugie żółte, a trzecie zielone. Były to chyba drogocenne kamienie, którym nadano kształt owoców. Chciałem po nie sięgnąć, on jednak cofnął rękę i rzekł:
– Wiedz przede wszystkim, że to nie dla ciebie. Masz je wręczyć trzem najpiękniejszym w mieście młodzieńcom, którzy następnie, każdy według swego przeznaczenia, otrzymają wymarzone małżonki. Bierz i spraw się dobrze! – oświadczył mi na pożegnanie i złożył jabłka w moje otwarte dłonie.
Zdawało mi się, że jeszcze urosły. Podniosłem je w górę, pod światło, i spostrzegłem, że są całkiem przezroczyste; ale niebawem wydłużyły się wzwyż, przybierając kształt prześlicznych kobietek, wielkości niewielkich lalek, a sukienki ich były tego samego koloru, co przedtem jabłka. Leciutko wyśliznęły mi się z palców, a gdym wyciągnął rękę, aby choć jedną z nich schwycić, unosiły się już w powietrzu, wysoko i daleko, wystrychnąwszy mnie na dudka. Zdumiony, skamieniały, z wzniesionymi jeszcze rękami oglądałem swoje palce, jak gdyby pozostał na nich jakiś ślad. Nagle na czubkach palców spostrzegłem pląsającą przemiłą dziewczynkę, mniejszą od tamtych, ale uroczą i wesołą; nie odlatywała jak trzy poprzednie, lecz spokojnie sobie tańczyła, przeskakując z jednego czubka palca na drugi, a ja przyglądałem jej się ze zdumieniem przez dłuższą chwilę. Ogromnie mi się podobała, chciałem ją przeto wreszcie pochwycić i zdawało mi się, że zręcznie się do tego zabieram; aliści w tejże samej chwili poczułem uderzenie w głowę, odurzony upadłem na ziemię i oprzytomniałem dopiero w momencie, gdy trzeba już było się ubierać, aby pójść do kościoła.
Podczas nabożeństwa widziadła te ciągle przesuwały mi się przed oczyma, a także później jeszcze przy stole dziadków, u których byłem na obiedzie. Po południu chciałem odwiedzić kilku przyjaciół, nie tylko żeby im się pokazać w nowym stroju, z kapeluszem pod pachą i szpadą u boku, ale także dlatego, że musiałem ich rewizytować. Nie zastałem nikogo w domu, a dowiedziawszy się, że poszli do ogrodów, postanowiłem podążyć za nimi w nadziei spędzenia wesołego wieczoru. Droga wiodła do wieży warownej i przechodziłem właśnie koło miejsca słusznie zwanego „zdradliwym murem”, bo działy się tam zawsze jakieś podejrzane rzeczy. Szedłem powoli, rozmyślając o mych trzech boginkach, zwłaszcza o małej nimfie, i od czasu do czasu podnosiłem palce do góry w nadziei, że raczy znów na nich popląsać. Zatopiony w myślach, idąc prosto przed siebie, ujrzałem na lewo w murze furtkę, której nigdy dotąd nie zauważyłem. Wydawała się niską, ale pod wieńczącym ją gotyckim łukiem przeszedłby mężczyzna najwyższego wzrostu. Łuk i futryny, misternie wyciosane przez kamieniarza i rzeźbiarza, przykuły moją uwagę, ale najbardziej podobały mi się same drzwi. Brunatne, prastare drzewo, skąpo zdobione, obite było szerokimi, spiżowymi listwami, zarówno wypukłymi, jak wklęsłymi, których ornament z liści i gałązek podpierał najnaturalniejsze, swobodnie siedzące ptaszki; przyglądałem się temu z zachwytem, nie mogąc oczu oderwać. Ale co było naj dziwniejsze, to brak dziurki od klucza, brak klamki, brak kołatki, z czego wnosiłem, że drzwi otwierają się od wewnątrz. Nie myliłem się: gdym bowiem bliżej podszedł, aby pomacać rzeźbione ozdoby, odchyliły się i ukazał się w nich człowiek w jakiejś osobliwej, długiej i szerokiej szacie. Wspaniała broda okalała jego twarz, tak że skłonny byłem wziąć go za Żyda. On atoli, jak gdyby odgadywał myje myśli, przeżegnał się, chcąc mnie przekonać, że jest prawdziwym chrześcijaninem, i katolikiem.
– Paniczu,.skąd się tu wziąłeś i co tu robisz? – zapytał uprzejmie i z przyjaznym gestem.
– Podziwiam – odrzekłem – piękną robotę tej furty; nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem; chyba może tylko na drobnych przedmiotach w zbiorach jakichś miłośników sztuki.
– Cieszy mnie to – odparł – że lubisz taką robotę, Wewnątrz furta jest jeszcze (piękniejsza. Wejdź, jeśli masz ochotę.
Wyznać muszę, że było mi trochę nieswojo na duszy. Dziwaczny strój furtiana, pustka dokoła i jakaś niesamowita atmosfera, wszystko to ściskało mi serce. Stałem nieruchomo, pod pozorem dalszego podziwiania strony zewnętrznej, ukradkiem zaś zerkałem w ogród: gdyż prawdziwy ogród roztaczał się przed moimi oczami. Tuż za furtą zobaczyłem wielki, 'drzewami ocieniony plac; stare, w równych odstępach sadzone lipy, całkowicie go zasłaniały gęsto splecionymi konarami, tak że najliczniejsze towarzystwo w najbardziej skwarne południe znaleźć mogłoby tu ochłodę. Już prawie przekroczyłem próg, a stary krok za krokiem wabił mnie dalej ku sobie. Właściwie wcale się nie opierałem: słyszałem bowiem, że królewicz czy sułtan w takim wypadku nigdy nie pyta, czy grozi mu niebezpieczeństwo. Miałem przecież także szpadę u boku; dałbym sobie radę ze starym, gdyby chciał uczynić mi coś złego. Wszedłem więc bez obawy; furtian zamknął drzwi, które zatrzasnęły się tak cicho, żem tego prawie nie słyszał. Potem pokazał mi rzeczywiście jeszcze o wiele kunsztowniejsze ozdoby, objaśniając wszystkie po kolei i okazując mi dużo życzliwości. Uspokojony przeto całkowicie, pozwoliłem wieść się dalej po zadrzewionej przestrzeni wzdłuż kolistego muru i znajdowałem tu wiele rzeczy godnych podziwu. Wnęki ozdobione misternie muszlami, koralami i stopniami z metalu, z paszcz trytonów wytryskiwały strumienie wody do marmurowych basenów; gdzieniegdzie stały ptaszarnie i druciane klatki, w których wesoło skakały wiewiórki, biegały tam i z powrotem świnki morskie i różne inne milutkie stworzonka. Ptaki, w miarę zbliżania się do nich, witały nas śpiewem, szpaki wygadywały niestworzone rzeczy; jeden z nich wołał ciągle: „Parys! Parys!”, a drugi: „Narcyz! Narcyz!”, i to tak wyraźnie, jakby się tego nauczył w szkole. Stary przyglądał mi się uważnie, ilekroć ptaki tak wołały. Udawałem, że tego nie widzę, i rzeczywiście szkoda mi było czasu, by zwracać na niego uwagę: spostrzegłem bowiem wkrótce, że krążymy w kółko i że ta cienista przestrzeń tworzy właściwie wielki krąg, okalający inny, jeszcze o wiele bardziej interesujący. Wróciliśmy istotnie do furtki i zdawało się, że starzec chce mnie wypuścić; lecz teraz znowu nie mogłem oderwać wzroku od złotej kraty, która jak gdyby otaczała środek tego cudownego ogrodu, mogłem już przyjrzeć się jej dokładnie, chodząc dokoła za starcem, aczkolwiek nie pozwalał mi się oddalić od muru i baczył, bym nie zbliżał się do środka. Stojąc już tuż przy furtce, ukłoniłem się pięknie i rzekłem: