- W empik go
Z nienaturalnych przyczyn - ebook
Z nienaturalnych przyczyn - ebook
Długie spacery brzegiem morza, odpoczynek przy kominku z kubkiem gorącej herbaty – tak miał wyglądać zasłużony urlop Adama Dalgliesha, błyskotliwego nadinspektora Scotland Yardu, który już od dawna cieszył się na myśl o wizycie u ciotki mieszkającej w spokojnej miejscowości w hrabstwie Suffolk. Dziwnym trafem dzień wcześniej miejscowa policja znajduje zwłoki autora kryminałów, pływające w łódce przy brzegu. Mają obcięte w przegubach dłonie. Wszyscy mieszkańcy są podejrzani...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-060-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pozbawione dłoni ciało leżało na dnie małej żaglówki, dryfującej po otwartym morzu i ledwie widocznej z wybrzeża Suffolk. Należało do mężczyzny w średnim wieku - niedużego, schludnego człowieczka w ciemnym garniturze w prążki, który okrywał jego szczupły korpus równie wytwornie po śmierci, jak za życia. Ręcznie szyte buty nadal lśniły - może z wyjątkiem lekkich zadrapań na czubkach - zaś pod wydatnym jabłkiem Adama widniał nienagannie zawiązany, jedwabny krawat. Nieszczęsny podróżnik, odziany z ortodoksyjną, miejską starannością; nie na taką śmierć się ubierał; nie na tę pustkę morza.
Owego wczesnego październikowego popołudnia jego szkliste oczy spoglądały na zdumiewająco błękitne niebo, na którym lekki wietrzyk z południowego zachodu tarmosił strzępki chmur. Drewniana łupinka, bez masztów i wioseł, kołysała się łagodnie na falach Morza Północnego, obracając bezwładną głowę to w tę, to w tamtą stronę, jakby w niespokojnym śnie. Rzadkie, jasne włosy sterczały nad gruzłowatym czołem; nos był tak cienki, iż zdawało się, że białe Ostrze kości lada moment przetnie napiętą skórę; małe usta O wąskich wargach otworzyły się, odsłaniając dwa duże przednie zęby, nadające twarzy wyniosły wygląd martwego zająca.
Zesztywniałe nogi obejmowały ciasno słupek środkowej ławki, okaleczone przedramiona leżały na dolnej ławie. Dłonie zostały obcięte w nadgarstkach. Prawie nie krwawił; nieliczne ciemne strużki zastygły wśród sztywnych, jasnych włosków, ława zaplamiona była nie bardziej niż pieniek u rzeźnika. Reszta ciała oraz deski podłogi pozostały czyste.
Prawą dłoń odjęto czystym cięciem, jedynie koniuszek kości promieniowej połyskiwał bielą, natomiast przy lewej coś poszło źle i ze zmasakrowanej tkanki sterczały ostre jak igły kawałki zmiażdżonego nadgarstka. Przed operacją podciągnięto rękawy marynarki i koszuli; teraz mankiety zwisały luźno, spinki mieniły się złotem, migocząc w promieniach jesiennego słońca przy każdym obrocie łodzi.
Spłowiała, pokryta łuszczącą się farbą żaglówka unosiła się na wodzie jak porzucona zabawka. Morze było prawie puste, jedynie na horyzoncie rysowała się sylwetka przybrzeżnego statku, płynącego torem wodnym od strony Yarmouth. Około drugiej ryk silników rozdarł powietrze i czarny punkt śmignął po niebie, ciągnąc w kierunku lądu pierzasty ogon. Potem wszystko ucichło; znów słychać było tylko chlupot wody o burtę i wołanie pojedynczych mew.
Nagle łódź gwałtownie zadrżała, po czym wyprostowała się i niespiesznie obróciła; jakby niesiona podwodnym prądem zaczęła posuwać się bardziej zdecydowanie. Czarnogłowa mewa, która przysiadła na dziobie, by zastygnąć tam jak rzeźbiona figura, zerwała się w powietrze i dziko krzycząc zatoczyła nad ciałem krąg. Wśród plusku wody, powoli i nieubłaganie, maleńka łódka niosła swój straszliwy ładunek w kierunku brzegu.II
Tego samego dnia, tuż przed drugą, nadinspektor Adam Dalgliesh zaparkował swego coopera na trawniku przed kościołem w Blythburgh i chwilę później wchodził już przez drzwi północnej kaplicy do jednego z najpiękniejszych wnętrz sakralnych w hrabstwie Suffolk. Był to jego ostatni przystanek w drodze na cypel Monksmere na południe od Dunwich, gdzie zamierzał spędzić dziesięć dni urlopu ze starą, niezamężną ciotką, swą jedyną żyjącą krewną. Ze swego londyńskiego mieszkania wyruszył zanim jeszcze miasto się obudziło, ale zamiast jechać prosto na Monksmere przez Ipswich, wybrał północną trasę do Chelmsford, by przekroczyć granicę Suffolk w Sudbury. Zjadł śniadanie w Long Melford, po czym skręcił na zachód, w stronę Lavenham, i podążył wolno przez złotozielone hrabstwo, najmniej ze wszystkich zepsute i pozbawione sztucznych upiększeń. I nastrój jego byłby taki jak ten dzień, gdyby niejedno uporczywe pytanie, decyzja, której podjęcie odwlekał świadomie aż do tego urlopu: zanim wróci do Londynu, musi ostatecznie postanowić, czy poprosi Deborah Roscoe, aby została jego żoną.
Co dziwniejsze, jego problem byłby prostszy, gdyby nie pewność, jaka będzie jej odpowiedź. Tak jak sprawy miały się obecnie, ponosił całą odpowiedzialność za ewentualną zamianę obecnego, przyjemnego status quo (przyjemnego dla niego, a i Deborah była chyba teraz szczęśliwsza niż rok temu?) na zobowiązanie, które dla nich obojga byłoby prawdopodobnie nieodwołalne, bez względu na konsekwencje. Niewiele jest tak udręczonych par jak te, które są za dumne, by się do tego przyznać.
Niektóre zagrożenia były mu znane. Wiedział, że Deborah niechętnie traktuje jego pracę. Nie dziwiło go to ani też nie uważał tego, samego w sobie, za ważne. Pracę wybrał sobie sam i nigdy nie zabiegał o cudzą aprobatę czy zachętę. Ale z obawą myślał o tym, że od tej pory każdy późny dyżur, każdą nagłą sprawę będzie musiał poprzedzić przeprosinami przez telefon. Chodząc tam i sam pod wspaniałym, wiązanym stropem z belek ł wdychając na wskroś anglikańską woń wosku, politury, kwiatów oraz wilgotnych śpiewników, uzmysłowił sobie, że to, czego tak bardzo pragnął, zostało mu dane dokładnie w chwili, gdy nie był już pewien, czy nadal tego chce. Takie doznanie zdarza, się za często, by rozczarować człowieka inteligentnego, niemniej potrafiło go jeszcze speszyć. Nie odstręczała go utrata wolności; ci, którzy najwięcej narzekali w tej sprawie, byli na ogół nieszczególnie wolni. Znacznie trudniejsza do zniesienia mogła być natomiast utrata prywatności, nawet w jej najprostszym, fizycznym sensie. Przeciągając dłonią po rzeźbionej piętnastowiecznej ambonie, próbował sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie z Deborah w jego mieszkaniu w Queenhithe, gdzie nie byłaby już wyczekiwanym gościem, a częścią jego życia, legalnym, uprawomocnionym członkiem rodziny.
Sytuacja w Yardzie też nie sprzyjała rozwiązywaniu spraw osobistych. Ostatnio podjęto znaczącą reorganizację, która, jak zwykle w takich razach, wywróciła na nice wszelkie ustalone zwyczaje - jak również lojalności - od pracy natomiast nie było chwili wytchnienia. Większość starszych stopniem oficerów już i tak pracowała po czternaście godzin. Jego ostatnia sprawa, choć zakończona pomyślnie, okazała się szczególnie uciążliwa. Zamordowano dziecko i śledztwo natychmiast zamieniło się w polowanie na człowieka; polowanie z rodzaju tych, których najbardziej nie lubił i które jego temperament najtrudniej znosił: w uparte, zawzięte sprawdzanie wszystkich faktów pod nieustającym ogniem mediów, przebiegające w atmosferze lęku i histerii otoczenia. Rodzice zmarłego dziecka przyssali się doń jak tonący, domagając się wsparcia i nadziei; nadal odczuwał wręcz fizyczne brzemię ich rozpaczy i poczucia winy. Musiał być zarazem pocieszycielem i spowiednikiem, mścicielem i sędzią. Nie było w tym nic nowego, ich rozpacz nie dotykała go osobiście i ten dystans był jego siłą, tak jak siłą niektórych kolegów stawał się ich gniew oraz olbrzymie, intensywne zaangażowanie. Ale nadal odczuwał napięcie tamtej sprawy i trzeba było czegoś więcej niż jesienne wiatry Suffolk, by oczyścić jego umysł z pewnych obrazów. Rozumna kobieta nie oczekiwałaby, że oświadczy się jej w takiej chwili i Deborah nie stanowiła tu wyjątku. Żadne z nich nie wspomniało o tym, że na kilka dni przed końcem śledztwa znalazł siłę, by skończyć drugi tomik swoich wierszy; ze zgorszeniem ujrzał wówczas, że nawet pomniejszy talent może stanowić usprawiedliwienie dla sobkostwa oraz inercji. Toteż ostatnio nie za bardzo siebie lubił i być może zbytnim optymizmem było sądzić, że wakacje zmienią ten stan rzeczy.
Pół godziny później cicho zamknął drzwi kościoła i wyruszył w ostatni etap drogi do Monksmere. Napisał do ciotki, że zapewne przyjedzie około wpół do trzeciej i miał nadzieję dotrzymać obietnicy. Jeśli, jak miała to w zwyczaju, ciotka wyjdzie z domku na jego spotkanie, ujrzy coopera wspinającego się na grzbiet cypla. Ciepło pomyślał ojej wysokiej, kanciastej sylwetce. Jej życie nie obfitowało w niezwykłe zdarzenia; większości domyślił się z urywków nieostrożnych rozmów matki albo też poznał je jeszcze w dzieciństwie. Jej narzeczony został zabity pół roku przed kapitulacją w 1918, gdy ona sama była jeszcze młodą dziewczyną. Jej matka, delikatna, rozkapryszona piękność, stanowiła najgorszą z możliwych żonę dla uczonego wiejskiego duchownego, co zresztą sama wielokrotnie przyznawała, sądząc najwyraźniej, że szczerość rozgrzeszy kolejny egoistyczny, ekstrawagancki wybryk. Nie lubiła patrzeć na smutek innych, gdyż przez to jej osoba stawała się chwilowo mniej zajmująca, postanowiła zatem głęboko przeżyć śmierć narzeczonego córki, młodego kapitana Maskella. Bez względu na to, jak cierpiała wrażliwa, zamknięta w sobie i dość trudna Jane, musiało być jasne, że jej matka cierpi bardziej; do tego stopnia, że trzy tygodnie po fatalnym telegramie zmarła na hiszpankę. Należy wątpić, czy zamierzała, posunąć się aż tak daleko, ale zapewne skutek by ją zadowolił. Jej zrozpaczony mąż w jedną noc zapomniał o wszystkich kłopotach i zmartwieniach swego małżeństwa, pamiętając jedynie urodę i wesołość żony. Oczywiście, było nie do pomyślenia, aby miał się ponownie ożenić - i, oczywiście, nigdy tego nie uczynił. Jane Dalgliesh, której własnej żałoby nikt już prawie nie pamiętał, zajęła na plebanii miejsce zmarłej matki, pozostając z ojcem do jego śmierci w 1955 roku. Jeśli nawet, jako niezwykle inteligentna kobieta, nie znajdowała zadowolenia w monotonii prac domowych i parafialnych zajęć, tak przewidywalnych jak rok liturgiczny, nigdy nie dała po sobie niczego poznać. Jej ojcu, niewzruszenie przekonanemu o niezwykłej wadze swego powołania, nie przyszło nawet do głowy, że czyjeś zdolności mogą się marnować w jego służbie, Jane Dalgliesh zaś, szanowana, lecz nie kochana przez parafian, robiła co należało, znajdując pociechę w obserwacji ptaków. Po śmierci ojca opublikowała kilka artykułów, owoców skrupulatnej obserwacji, dzięki którym zyskała pewne uznanie i nawet jej parafianie musieli w końcu przyznać, że to, co nazywali „małym hobby panny Dalgliesh” stawia ją w rzędzie najbardziej uznawanych w kraju ornitologów. Nieco ponad pięć lat temu sprzedała dom rodzinny w Lincolnshire, po czym kupiła Pentlands, kamienny domek na końcu cypla Monksmere i tutaj Dalgliesh odwiedzał ją przynajmniej dwa razy do roku.
Nie były to jedynie wizyty obowiązkowe; jeśli nawet czuł się za nią odpowiedzialny, była tak samowystarczalna, że czasem nawet okazanie serdeczności zakrawało na obelgę. Niemniej istniała między nimi serdeczność i oboje byli tego świadomi. Już teraz z zadowoleniem myślał o tym, że ją zobaczy i cieszył się z góry na przyjemności pobytu w Monksmere. Zobaczy ogień na szerokim palenisku, płonące polana wyrzuconego przez morze drewna, napełniające cały domek wonnym dymem, a przed kominkiem pachnący dzieciństwem fotel o wysokim oparciu, jedyną pamiątkę z plebanii dziadka. Jak zwykle zajmie swój skąpo umeblowany pokój z widokiem na niebo i morze, z wąskim, lecz wygodnym łóżkiem o pachnącej lawendą pościeli, oraz łazienką, gdzie jest w bród gorącej wody, wanna zaś dość długa, by duży mężczyzna mógł się wyciągnąć; jego ciotka, sama mierząca prawie metr osiemdziesiąt, po męsku doceniała wszystkie istotne wygody. Jeszcze przedtem czeka go herbata przy ogniu i gorące grzanki z domową konfiturą. A co najważniejsze, nie będzie trupów ani żadnej o nich wzmianki. Podejrzewał, że Jane Dalgliesh uważa za niepoważne, aby inteligentny człowiek zarabiał na życie uganiając się za mordercami, a nie była to osoba, która uprzejmie udaje zainteresowanie, kiedy go nie odczuwa. Nie miała żadnych roszczeń, nawet do jego uczuć, i z tego powodu była jedyną kobietą na świecie, z którą czuł się spokojny. Czekały go długie, z rzadka tylko przerywane rozmową spacery we dwójkę po pasie twardego piasku między spienionym morzem i kamieniami plaży; zwykle nosił wówczas jej szkicownik, ona zaś szła przodem, z rękami wbitymi w kieszenie kurtki i oczami utkwionymi w siedzące na plaży białorzytki, ledwie odcinające się od kamieni, czy kołującą nad głową mewę rybołówkę. Będzie spokojnie, kojąco, bez żadnych wymagań, ale po dziesięciu dniach wróci do Londynu z uczuciem ulgi.
Jechał teraz przez las Dunwich, wśród ciągnących się po obu stronach drogi plantacji ciemnych świerków, posadzonych przez Urząd Lasów. Wydawało mu się, że już czuje morze; niesiony wiatrem cierpki, słony zapach był mocniejszy od gorzkiej woni drzew. Poczuł lekkość w sercu, jak wracające do domu dziecko. Wkrótce ciemnozielone drzewa skończyły się jak nożem uciął, odgrodzone drutem od pastelowych pól i żywopłotów, po czym te również ustąpiły miejsca trawie i janowcom nadmorskich wrzosowisk przed Dunwich.
Gdy jadąc wzdłuż muru okalającego ruiny klasztoru franciszkanów skręcił do wioski, usłyszał głośny jazgot klaksonu. Z tyłu wypad! rozpędzony jaguar; Dalgliesh zdołał ujrzeć ciemnowłosą głowę i podniesioną w pozdrowieniu rękę, po czym samochód zniknął mu z oczu. A więc Oliver Latham, krytyk teatralny, przyjechał do domu na weekend. Dalgliesh nie sądził, aby miało to zakłócić mu pobyt, gdyż Latham nie przyjeżdżał do Suffolk dla towarzystwa. Podobnie jak jego sąsiad, Justin Bryce, uważał swój domek za schronienie od londyńskiego gwaru - i zapewne ludzi - chociaż bywał na Monksmere rzadziej niż Bryce. Dalgliesh spotkał go raz czy dwa i rozpoznał w nim niepokój oraz napięcie, których echo słyszał w samym sobie. Latham znany był z upodobania do dobrych samochodów i szybkiej jazdy, Dalgliesh wręcz podejrzewał, że sama jazda na Monksmere jest dlań źródłem wyzwolenia. Inaczej trudno było zrozumieć, po co w ogóle utrzymywał swój domek; nie zajmował się jego urządzaniem, rzadko doń przyjeżdżał, nigdy nie przywoził tu kobiet i używał go wyłącznie jako bazy dla szaleńczych samochodowych wypadów w okolicę, tak gwałtownych i nieobliczalnych, jakby coś odreagowywał.
Gdy Rosemary Cottage wyłonił się zza zakrętu, Dalgliesh przyspieszył. Nie miał wielkich nadziei na to, że minie ten domek nie zauważony, ale przynajmniej mógł rozwinąć szybkość, przy której niezatrzymanie się było usprawiedliwione. Kątem oka dostrzegł twarz w oknie na piętrze; no cóż, należało się tego spodziewać. Celia Calthrop samozwańcze uznała się za dziekana małej społeczności na Monksmere, a tym samym przyznała sobie pewne prawa i obowiązki, jeśli więc nierozważni sąsiedzi nie chcieli informować jej o przyjazdach i wyjazdach swoich gości, była zmuszona dowiadywać się sama. Pomagało jej w tym wydatnie dobre ucho oraz położenie jej domku przy skrzyżowaniu polnej drogi prowadzącej w poprzek cypla z szosą z Dunwich.
Panna Calthrop nabyła stodołę Brodiego dwanaście lat temu i nadała jej nazwę Rosemary Cottage. Kupiła ją tanio, a następnie tak długo stosowała wobec miejscowej siły roboczej łagodny, lecz nieustający terror, aż przekształciła ją, równie tanio, z miłego, acz zaniedbanego kamiennego budynku w romantyczny ideał swych czytelniczek. W pismach kobiecych pisano o nim często jako o „rozkosznej rezydencji Celii Calthrop, gdzie w wiejskim zaciszu tworzy swe rozkoszne romanse, które tak uwielbiają nasze czytelniczki”. Aczkolwiek pretensjonalny i zupełnie pozbawiony smaku, Rosemary Cottage był wewnątrz bardzo wygodny, na zewnątrz zaś posiadał wszystko, co zdaniem jego właścicielki domek na wsi winien był posiadać: dach kryty strzechą (której utrzymanie i ubezpieczenie pochłaniało gorszące sumy), ogród ziół (dość posępny; panna Calthrop „nie miała ręki” do roślin); mały sztuczny staw (latem wydzielający odrażające wonie) oraz gołębnik (w którym jednakże gołębie za nic nie chciały siadywać). Przed domkiem rozciągał się gładki trawnik, na którym społeczność pisarska - własne sformułowanie Celii - pijała latem herbatę. Z początku lane Dalgliesh wykluczana była z tych spotkań; nie dlatego, że nie twierdziła, iż jest pisarką, lecz dlatego, że jako samotna, starzejąca się panna, czyli osoba towarzysko i seksualnie bezwartościowa, na skali wartości Celii Calthrop zajmowała ostatnie miejsce, zasługując jedynie na zdawkową, podszytą litością uprzejmość. Ale później panna Calthrop odkryła, że jej sąsiadka uważana jest za osobę wybitną przez osoby, których zdanie się liczyło, co więcej, że ludzie, których spotykało się beztrosko maszerujących z nią wzdłuż brzegu, sami są wybitni. Dalsze odkrycia były jeszcze bardziej zdumiewające. Okazało się, że dane Dalgliesh jada kolacje z R.B. Sinclairem w Priory House. Nie wszyscy wielbiciele jego trzech powieści, z których ostatnią napisał przeszło trzydzieści lat temu, zdawali sobie sprawę z tego, że pisarz jeszcze żyje, z tych zaś tylko niewielka garstka bywała zapraszana przezeń na kolacje. Panna Calthrop, która nie należała do osób długo trwających w błędzie, zaczęła zatem mówić do panny Dalgliesh „droga dane", pozostając wszakże „panną Calthrop” dla swej rozmówczyni, równie nieświadomej obecnych łask jak wcześniejszej pogardy. Dalgliesh nie wiedział, co jego ciotka naprawdę myśli o Celii; niechętnie mówiła o swoich sąsiadach, a razem widywał je zbyt rzadko, aby wyrobić sobie na ten temat własne zdanie.
Polna droga biegnąca przez cypel Monksmere w kierunku Pentlands zaczynała się około pięćdziesięciu metrów za Rosemary Cottage. Prowadzące na nią drewniane wrota, zwykle zamknięte, tym razem stały otworem, a ich ciężkie skrzydło wbiło się mocno w wysokie jeżyny i czarny bez żywopłotu. Samochód, podskakując, wolno przetoczył się po wybojach i minąwszy bliźniacze kamienne domki należące do Lathama i Dustina Bryce’a, wjechał na porośnięty trawą trakt. Żadnego z mężczyzn nie było widać, aczkolwiek samochód Lathama stał na jego podwórku, a z komina domku Bryce’a leniwie snuła się smużka dymu.
Droga wznosiła się stopniowo, aż nagle przed Dalglieshem rozpostarł się cały cypel, mieniący się złotem i czerwienią aż po nadbrzeżne skały i lśniące za nimi morze. Zatrzymał samochód; chciał popatrzeć i posłuchać, jesień nigdy nie była jego ulubioną porą roku, ale w owej chwili nie zamieniłby tego złocistego spokoju na żadną z bardziej wyrafinowanych atrakcji wiosny. Wrzos już zaczął blednąc, janowiec natomiast zakwitł ponownie, okrywając cypel kwiatem gęstym i żółtym jak w maju. W tle migotało szkarłatem, lazurem i brązem morze, zaś na południu zamglone błota ptasiego rezerwatu jaśniały delikatnymi odcieniami zieleni 1 błękitu. Powietrze pachniało wrzosem i dymem drzewnym, odwiecznym i nostalgicznym zapachem jesieni. Aż trudno uwierzyć, myślał Dalgliesh, że patrzy się na pole bitwy, gdzie od wieków ziemia toczy z morzem nierówny bój; trudno uwierzyć, że złudny spokój żyłkowanej srebrem wody kryje dziewięć zatopionych kościołów starego Dunwich. Teraz na cyplu zostało niewiele budynków, chociaż nie wszystkie z nich były stare. Daleko na północy, jak wyprysk na krawędzi klifu, bielał niski mur nowego Seton House, dziwnego domu, w którym Maurice Seton, autor powieści kryminalnych, wiódł swój równie dziwny i samotny żywot. Pół mili na południe potężne, kwadratowe mury Priory House wznosiły się jak ostatni strzegący przed morzem bastion, a Pentlands Cottage, na samym skraju rezerwatu, zdawał się wisieć nad krawędzią nicości.
Na północnym krańcu drogi pojawił się konny wózek, wesoło turkoczący przez janowce w stronę Priory House. Dalgliesh ujrzał krępą, niedużą postać skuloną na koźle i bat, delikatny jak różdżka, zatknięty u jej boku. To pewnie gospodyni R.B. Sinclaira wraca do domu z zakupami, pomyślał. Wesoły, mały ekwipaż tchnął domowym urokiem i Dalgliesh patrzył za nim z przyjemnością, dopóki nie zniknął za zasłoną drzew. W tej chwili jego ciotka ukazała się przed swym domkiem i spojrzała ku grzbietowi cypla; na zegarku Dalgliesha było trzydzieści trzy minuty po drugiej. Zwolnił hamulec i cooper potoczył się w dół po drodze, nabierając prędkości.