Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z obozu do obozu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z obozu do obozu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 500 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Zmierz­chać się już za­czy­na­ło, w sa­lo­ni­ku było już pra­wie ciem­no, przez otwar­te okno wi­dać po­god­ne, ja­sno­se­le­dy­no­we nie­bo.

Przy for­te­pia­nie sie­dział mło­dy czło­wiek i grał ja­kąś smęt­ną fan­ta­zyę przy­po­mi­na­ją­cą bo­le­sne ma­zur­ki Cho­pi­na i fan­ta­stycz­ne pie­śni Schu­ma­na. Pod de­li­kat­nem do­tknię­ciem jego drob­nych, ko­bie­cych pra­wie rąk, stru­ny for­te­pia­nu wy­da­wa­ły za­le­d­wie ci­chy szmer go­dzą­cy się har­mo­nij­nie z ci­szą let­nie­go wie­czo­ru.

Gra­ją­cy miał gło­wę nie­co wznie­sio­ną w górę i wzrok za­pa­trzo­ny przed sie­bie, jak lu­na­tyk. Cza­sa­mi po wiot­kiej jego po­sta­ci prze­cho­dzi­ły żyw­sze drgnie­nia, jak po­dmuch wia­tru po spo­koj­nej wo­dzie; wte­dy pal­ce sil­niej, na­mięt­niej na­ci­ska­ły kla­wi­sze i do­by­wa­ły z nich wy­ra­zist­sze tony, a gło­wa na­głym, ener­gicz­nym ru­chem od­rzu­ca­ła w tył ja­sne, buj­ne wło­sy. Po ja­kimś cza­sie czy wsku­tek znu­że­nia czy za­my­śle­nia, ręce spo­czę­ły bez­wład­ne na kla­wi­szach, a mło­dy czło­wiek tak uto­nął my­śla­mi w głę­bo­kiej za­du­mie, że nie­sły­szał lek­kie­go skrzyp­nię­cia drzwi po­bocz­ne­go po­ko­ju i sze­le­stu je­dwab­nej suk­ni.

Do sa­lo­ni­ku we­szła mło­da ko­bie­ta, wspa­nia­łe­go wzro­stu i po­waż­na w ru­chach.

Wśród zmro­ku, jaki był w sa­lo­ni­ku, twarz jej ma­to­wej bia­ło­ści, ob­rzu­co­na sła­bo i nie­ja­sno świa­tłem, wy­chy­la­ła się z cie­niów jak Rem­brand­tow­skie ma­lo­wi­dło; li­nie jej pro­fi­lu były po­waż­ne i mia­ły ja­kiś za­krój tra­gicz­ny.

We­szła do sa­lo­ni­ku nie­spo­strze­żo­na przez sie­dzą­ce­go mło­dzień­ca i sta­nąw­szy za krze­słem po­chy­li­ła się zwol­na ku nie­mu, a usta jej do­tknę­ły jego czo­ła. Po­ca­łu­nek ten zbu­dził go ła­god­nie z za­my­śle­nia, pod­niósł oczy w górę a uj­rzaw­szy nad sobą twarz ko­bie­ty uśmiech­nął się przy­jaź­nie i wy­cią­ga­jąc do niej ręce rzekł:

– A! to ty Ja­dwi­niu!

– Może prze­szko­dzi­łam ci? spy­ta­ła sia­da­jąc obok nie­go. Może kom­po­no­wa­łeś?

– Nie. W tej chwi­li my­śla­łem o wczo­raj­szym wie­czo­rze u księ­stwa. Nie wy­trzeź­wi­łem się jesz­cze moja dro­ga z tego odu­rze­nia, w ja­kie mnie wpra­wi­ły wczo­raj­sze okla­ski i po­chwa­ły. Dziw­nie to ła­cho­cze ner­wy i upa­ja. Nie gorsz się moja dro­ga tem, co mó­wię; nie jest to próż­ność tyl­ko, m y ar­ty­ści po­trze­bu­je­my tego upa­ja­ją­ce­go nar­ko­ty­ku, jak koń wy­ści­go­wy ma­de­ry; to nam do­da­je ognia, za­pa­łu, na­tchnie­nia. Po wczo­raj­szym wie­czo­rze czu­ję się oży­wio­ny, pe­łen ani­mu­szu do pra­cy. Sły­sza­łaś, księż­na chwa­li­ła bar­dzo moje ron­do. A to­bie jak się ono po­do­ba­ło?

– Wolę so­na­tę two­ją. W ron­dzie jest za dużo chę­ci po­pi­sa­nia się z tech­ni­ką, z trud­no­ścia­mi, jest chęć błysz­cze­nia. So­na­ta ma wię­cej uczu­cia, jest głęb­szą.

– To praw­da; a jed­nak wi­dzia­łaś że ron­do mia­ło wię­cej po­wo­dze­nia.

– W sa­lo­nie. Zro­bi­ła tę uwa­gę nie­śmia­ło, jak­by bała się go ob­ra­zić.

– Ja też nie dbam o inne po­chwa­ły. Sa­lon, to wiat cały dla mu­zy­ki, tam wy­cho­wu­ją się ar­ty­ści, tam ich umie­ją słu­chać, oce­nić i na­gra­dzać.

Mu­zy­ka jak eg­zo­tycz­na ro­śli­na, po­trze­bu­je cie­plar­ni, oszkle­nia, ostre po­wie­trze uli­cy szko­dzi jej i nisz­czy ją. Po­wiedz co wy­pie­ści­ło ta­lent Cho­pi­na, je­że­li nie sa­lo­ny? Tu go też tyl­ko ro­zu­mie­ją i umie­ją grać. Od­kąd utwo­ry jego do­sta­ły się pod gru­be, miesz­czań­skie pal­ce, pa­ro­dy­owa­no je i po­twor­nie ska­ry­ka­tu­ro­wa­no. Chroń Boże każ­de­go ar­ty­stę od ta­kiej po­pu­lar­no­ści. Czy­ta­łaś re­cen­zyę ostat­nie­go kon­cer­tu na­ba­zgra­ną przez ja­kie­goś miesz­czu­cha, ja­kież tam bred­nie po­pi­sa­no o Cho­pi­nie.

– Nie wy­ni­ka z tego, aby inni w tej kla­sie nie mo­gli znać się na Cho­pi­nie, lub na mu­zy­ce.

– Nie zna­ją się, nie zna­ją; po­wta­rzał z dzie­cin­ną upar­to­ścią i roz­draż­nie­niem, ci lu­dzie mają za gru­be ner­wy na to; chcąc ich po­ru­szyć, trze­ba­by im trą­bić za usza­mi same mar­sze lub po­lki.

– Wła­dziu! Wła­dziu! re­flek­to­wa­ła go de­li­kat­nie sio­stra, jak ty się uprze­dzasz ła­two i wy­da­jesz sąd pod wpły­wem chwi­lo­we­go roz­draż­nie­nia. Po­tę­piasz lu­dzi, któ­rych nie znasz wca­le, któ­rych wi­du­jesz za­le­d­wie przez okna po­wo­zu, lub z loży te­atral­nej.

– Nie pra­gnę bliż­szej zna­jo­mo­ści z nimi; to też ma­rze­nia moje nie wy­bie­ga­ją nig­dy po za sfe­rę na­szych sa­lo­nów. Tu chcę zdo­być so­bie imię i uzna­nie, to je­dy­ne pra­gnie­nie moje. Ach Ja­dwi­niu, mó­wił da­lej oparł­szy gło­wę na jej ra­mie­niu, roz­ma­rzo­ny, a głos jego, w któ­rym przed chwi­lą prze­bie­ga­ła po­gar­dli­wa duma i lek­ce­wa­że­nie, te raz zmiękł i stał się piesz­czo­tli­wym. Ja­dwi­niu, jak­bym ja chciał zo­stać wiel­kim i sław­nym.

Spo­wia­dał się jej z naj­skryt­szych ma­rzeń swo­ich z dzie­cin­ną na­iw­no­ścią, ona słu­cha­ła go z za­ję­ciem, po­bła­ża­niem i współ­czu­ciem. Było coś ma­cie­rzyń­skie­go w jej spoj­rze­niu i w obej­ściu z bra­tem.

– Wczo­raj­szy wie­czór, mó­wił da­lej Wła­dy­sław, obu­dził we mnie i pod­sy­cił to pra­gnie­nie. Czu­ję w so­bie przy­pływ twór­czych my­śli, cu­dow­ne mo­ty­wa cho­dzą mi po gło­wie. Dziś całą noc pi­sa­łem.

– I dla tego by­łeś tak bla­dy przy obie­dzie. Nie sza­nu­jesz się, mój dro­gi, to nie do­brze.

– To nic. Ja nie pan­na, obej­dę się bez ru­mień­ców.

– Ale temi bez­sen­ne­mi no­ca­mi za­szko­dzić so­bie mo­żesz na zdro­wiu.

– O, nie. Taka pra­ca nie wy­nisz­cza wca­le; owszem do­da­je mi sił, ży­cia, zdro­wia; zwłasz­cza, je­że­li mi tak idzie po my­śli jak dzi­siaj.

– I cóż ta­kie­go pi­sa­łeś?

– Coś cał­kiem no­we­go, uwer­tu­rę do ope­ry.

– Do ope­ry?

– Tak, do ope­ry fan­ta­stycz­nej, księż­na pod­da­ła mi wczo­raj tę myśl, żeby na­pi­sać ope­rę, któ­rą ama­to­rzy od­śpie­wa­ją u niej w dzień imie­nin na­sze­go opie­ku­na. Praw­da że to szczę­śli­wa myśl? To też uchwy­ci­łem się jej skwa­pli­wie i za­raz wzią­łem się do ro­bo­ty. Uwer­tu­ra już pra­wie do po­ło­wy ukoń­czo­na; tyl­ko z li­bret­tem mam kło­pot.

– Więc nie masz jesz­cze li­bret­ta?

– Mam niby, ale nie je­stem z tego kon­tent. Pa­mię­tasz ty ten ślicz­ny po­emat An­to­nie­go: „nad brze­ga­mi je­zio­ra,” któ­ry nam czy­tał w Za­gó­rzu? Otóż coś po­dob­ne­go chcia­łem zro­bić, po­emat, za­sto­so­wać do sce­ny; ale mi się to nie uda­ło. Wiersz ja­kiś cięż­ki, nie­wdzięcz­ny, for­ma nie­zgrab­na. A tu trze­ba coś le­dziuch­ne­go, po­etycz­ne­go z sil­nym ko­lo­ry­tem na­mięt­no­ści. Ta­kim wła­śnie był po­emat An­to­nie­go. Jaka szko­da, że go te­raz nie ma w Kra­ko­wie, on by mi po­mógł w kło­po­cie.

– Mnie się zda­je, że An­to­ni już mu­siał wró­cić.

– Wró­cił z Haj­del­ber­gu? któż ci o tem mó­wił. – Zda­je mi się żem go wi­dzia­ła w prze­jeź­dzie do te­atru.

Nie wiem czy przy­pad­kiem czy umyśl­nie chu­s­tecz­ka ba­ty­sto­wa upa­dła jej z ko­lan na zie­mię i pod­czas, gdy od­po­wia­da­ła bra­tu, schy­li­ła się aby ją pod­nieść.

– Ależ mu­sia­ło ci się zda­wać. Gdy­by An­to­ni wró­cił, był­by u nas nie­za­wod­nie; wszak zna­my się od dziec­ka pra­wie. A zresz­tą gdy­by nie do nas, to do wuja z pew­no­ścią by przy­szedł choć przez pro­sty obo­wią­zek wdzięcz­no­ści; wszak wuj zaj­mo­wał się nim przez czas dłu­gi.

– An­to­ni od trzech lat już nie po­ka­zał się u nas.

– A to z ja­kie­go po­wo­du?

– Nie wiem; coś za­szło mię­dzy nim i wu­jem na­szym, po­szło im po­dob­no o po­li­ty­kę, czy o coś, nie wiem do­kład­nie, bo wuj nie lubi o tem mó­wić. Było to wła­śnie wte­dy, kie­dyś ty sie­dział w Pa­ry­żu. I oj­ciec An­to­nie­go po­dzię­ko­wał wte­dy za służ­bę i od­szedł.

– Nie­spo­dzie­wa­łem się tego po An­to­nim, rzekł Wła­dy­sław za­chmu­rzo­ny.

– Cze­go się nie spo­dzie­wa­łeś?

– Nie­wdzięcz­no­ści.

– Wszak nie­wier­ny kto wi­nien.

– W każ­dym ra­zie po­wi­nien był ustą­pić. On ma wu­jo­wi wszyst­ko do za­wdzię­cze­nia czem jest, je­że­li już jest czemś; bo to był za­wsze duch nie­spo­koj­ny, dzi­wacz­ny i am­bit­ny. Mimo to chciał­bym się ko­niecz­nie z nim zo­ba­czyć. Tyle lat prze­ży­li­śmy ra­zem, tyle wspo­mnień przy­jem­nych nas łą­czy. I ty dzie­li­łaś z nami te dzie­cin­ne za­baw­ny, pa­mię­tasz?

Ja­dwi­ga zda­wa­ła się nie sły­szeć tego py­ta­nia tak moc­no za­ję­ta była w tej chwi­li wy­cią­ga­niem nit­ki z wy­strzę­pio­nej szar­fy je­dwab­nej. Wła­dy­sław nie po­trze­bo­wał od­po­wie­dzi i nie cze­ka­jąc na nią „ mó­wił da­lej:

– Mu­sze go od­szu­kać i będę chciał po­go­dzić go z wu­jem. Szko­da, żeby taki dziel­ny i do­bry chło­pak zmar­niał, za wpły­wem wuja bę­dzie mógł zro­bić ka­ry­erę.

– I pi­sy­wać dla cie­bie li­bret­ta. Oj ty, ty brzyd­ki sa­mo­lu­bie! mó­wi­ła gro­żąc mu pal­cem, jed­nak z tonu jej gło­su po­znać moż­na było, że jej się ten pro­jekt bar­dzo po­do­bał; a gdy słu­żą­cy wniósł lam­pę do sa­lo­ni­ku Wła­dy­sław przy świe­tle spo­strzegł, że Ja­dwi­ga mia­ła twarz za­ru­mie­nio­ną i pro­mie­nie­ją­cą szczę­ściem i we­so­ło­ścią, co się u niej rzad­ko zda­rza­ło.

Nie­za­dłu­go po wnie­sie­niu lam­py zja­wił się w sa­lo­ni­ku, jak ko­mar, co cią­gnie za świa­tłem, gość je­den. Był to Niu­nio, współ­pra­cow­nik kun­ser­wa­tyw­no – kle­ry­kal­ne­go dzien­ni­ka, ulu­bie­niec wszyst­kich de­wo­tek i sta­rych pa­nien, któ­re uno­si­ły się nad jego po­boż­no­ścią, sty­lem i nie­win­no­ścią. Niu­nio spo­krew­nio­ny przez mat­kę z ary­sto­kra­tycz­ne­mi do­ma­mi, za­czął ka­ry­erę swo­ją li­te­rac­ką, do któ­rej go po tro­chu zmu­si­ły fi­nan­so­we oko­licz­no­ści, od piel­grzym­ki do Rzy­mu, z kąd przy­wiózł so­bie bło­go­sła­wień­stwo Ojca św. od­pust zu­peł­ny dla sie­bie i dla swo­ich po­tom­ków (ro­zu­mie się, gdy­by na ta­ko­we wsty­dli­wość jego kie­dy­kol­wiek zde­cy­do­wać się chcia­ła) i ar­ty­kuł o Rzy­mie prze­ro­bio­ny z fran­cuz­kie­go. To mu wy­jed­na­ło wstęp do jed­ne­go dzien­ni­ka kle­ry­kal­ne­go, któ­re­go głów­ny re­dak­tor ule­ga­jąc na­tar­czy­wym proś­bom de­wo­tek i księ­ży, wziął Niu­nia pod swo­ją szcze­gól­niej­szą opie­kę i obie­cał wy­kie­ro­wać na pu­bli­cy­stę.

W chwi­li kie­dy się na­sza po­wieść za­czy­na, Niu­nio do­szedł już na tej dro­dze do tego, że pi­sy­wał kro­ni­ki i ne­kro­lo­gi; a choć li­czył już lat bli­sko czter­dzie­ści, jed­nak za­wsze przez przy­zwy­cza­je­nie na­zy­wa­no go Niu­niem i uwa­ża­no za mło­dzień­ca ro­ku­ją­ce­go wie­le w przy­szło­ści. I on sam zda­wał się po­dzie­lać tę opi­nię o so­bie, gdyż ubie­rał się jak mło­dzie­nia­szek w sze­ro­kie wy­kła­da­ne koł­nie­rze, nie­bie­skie kra­wat­ki, w któ­rych jak go za­pew­nia­no, było mu bar­dzo do twa­rzy i no­sił krót­kie ża­kiet­ki. Ru­chy jego były od­po­wied­nio do ko­stiu­mu skrom­ne, po­tul­ne, dzie­cin­ne pra­wie, a mowa słod­ka, efek­to­wa­na i peł­na dzie­wi­czej wsty­dli­wo­ści i cią­głych od­wo­ły­wa­li się na swo­ją mamę, z któ­re­go to po­wo­du nie­raz mamą żar­to­bli­wie go na­zy­wa­no. Była to fi­gu­ra po­ciesz­na i za­baw­na, z któ­rej po za oczy po­zwa­la­no so­bie żar­to­wać; w oczy jed­nak lub przy pu­blicz­nych wy­stę­pach trak­to­wa­no go z po­wa­gą od­po­wied­nią god­no­ści jaką pia­sto­wał i re­spek­to­wa­no go jako cząst­kę opi­nii sa­lo­no­wej. To też nie było jed­ne­go we­se­la, obia­du pu­blicz­ne­go, po­grze­bu, uro­czy­sto­ści w wyż­szym świe­cie, na któ­rej­by się nie znaj­do­wał i nie chwa­lił z obo­wiąz­ku. Le­d­wie któ­ra ze zna­ko­mi­tych, a na­wet mniej zna­ko­mi­tych osób to­wa­rzy­stwa we­zwa­ła dok­to­ra do sie­bie, już Niu­nio zbie­rał po zna­jo­mych ma­te­ry­ały do jej ne­kro­lo­gu i w sku­tek tej prze­zor­no­ści miał mnó­stwo za­pa­so­wych ne­kro­lo­gów osób, któ­re do­brem jesz­cze cie­szy­ły się zdro­wiem. Ne­kro­log Ojca św. już od dwóch lat le­żał cał­kiem wy­pra­co­wa­ny w biur­ku Niu­nia, ocze­ku­jąc na­próż­no pu­bli­ka­cyi. Po­mi­mo tych za­jęć cmen­tar­nych, Niu­nio miał jesz­cze dość cza­su zaj­mo­wać się ży­we­mi i cze­piał się jak oset każ­dej zna­ko­mi­to­ści, lgnął do każ­de­go ta­len­tu i ta­len­ci­ku ma­ją­ce­go po­wo­dze­nie w wiel­kim świe­cie i szu­kał w tem dla sie­bie sła­wy, że sła­wił sław­nych. Był to dla nie­go wy­god­ny spo­sób uczy­nie­nia się wi­docz­nym. Po­wo­dze­nie ja­kie­go do­znał Wła­dy­sław na wie­czo­rze u księż­nej, zbli­ży­ło Niu­nia do nie­go. Uwa­żał on so­bie za obo­wią­zek chwa­lić to, co chwa­li­ła księż­na i ze­bra­ne u niej to­wa­rzy­stwo i ta obo­wiąz­ko­wa ad­o­ra­cya spo­wo­do­wa­ła jego obec­ną wi­zy­tę.

– A! może prze­szka­dzam, rzekł co­fa­jąc się lę­kli­wie na wi­dok sie­dzą­cych przy so­bie bra­ta i sio­stry. Może dziś pań­stwo nie przyj­mu­ją, tu zno­wu po­stą­pił na­przód, ale nie mo­głem prze­nieść na so­bie by ci ko­cha­ny Wła­dziu, nie po­win­szo­wać jak naj­prę­dzej wczo­raj­sze­go suk­ce­su. Uda­ło ci się prze­wy­bor­nie, jak mamę ko­cham.

Mó­wiąc to uchwy­cił ko­niusz­ka­mi swych wy­gię­tych pal­ców dłoń Wła­dy­sła­wa i ob­ca­ło­wał po­wie­trze z obu stron jego po­licz­ków.

– Było prze­ślicz­nie, zna­ko­mi­cie, daw­no księż­ny nie wi­dzia­łem tak oży­wio­nej, jak wczo­raj, gdy słu­cha­ła gry two­jej. Roz­ma­wia­łem po­tem Z nią przez pół go­dzi­ny o to­bie, tyl­ko o to­bie. A! jest ci cze­go po­win­szo­wać, jak mamę ko­cham. Księż­na nie ma zwy­cza­ju kogo bądź chwa­lić, ja ją znam pod tym wzglę­dem, bo nie od dzi­siaj by­wam u niej. I moja mama tę samą zro­bi­ła uwa­gę. Tak, tak, od­nio­słeś kom­plet­ny try­umf, mój dro­gi. To też dzia­siaj wszę­dzie mó­wią tyl­ko o to­bie, je­steś bo­ha­te­rem dnia. Na­wet ga­ze­ty bar­dzo po­chleb­nie roz­pi­sa­ły się o to­bie.

– Jak­to, jest co w ga­ze­tach o tem? spy­tał Wła­dy­sław ru­mie­niąc się za­że­no­wa­ny.

– Nie czy­ta­łeś?

– Nie. Kie­dyż to być mo­gło?

W dzi­siej­szym wie­czor­nym nu­me­rze. Cze­kaj, zda­je mi się, że mam przy so­bie przy­pad­kiem ten nu­mer.

I wsu­nąw­szy gra­cyj­nie trzy pal­ce do bocz­nej kie­sze­ni sur­du­ta, wy­jął z niej ów niby przy­pad­kiem zna­le­zio­ny nu­mer, sta­ran­nie i rów­niut­ko zło­żo­ny.

– Oto jest, rzekł po­da­jąc Wła­dy­sła­wo­wi.

Ten wziął skwa­pli­wie po­da­ny nu­mer i po­czął czy­tać. Mię­dzy kro­ni­kar­skie­mi za­pi­ska­mi była wzmian­ka o wie­czo­rze u księż­nej i grze Wła­dy­sła­wa. Kro­ni­karz po­chwa­lił naj­przód sa­lon księż­nej, że stał się ogni­skiem in­tel­li­gen­cyi i sztu­ki, po­tem po­chwa­lił się z tem, że bywa u księż­nej, a w koń­cu wy­pi­sał kar­mel­ko­wa­tym sty­lem kil­ka ogól­ni­ko­wych fra­ze­sów o sztu­ce, a na­resz­cie o ro­ku­ją­cym wie­le ta­len­cie kom­po­zy­to­ra.

Pod­czas gdy Wła­dy­sław czy­tał, Ja­dwi­ga opar­ta na jego ra­mie­niu, pa­trza­ła tak­że w ga­ze­tę. Niu­nio cze­kał aż skoń­czą i ba­wił się tym­cza­sem nie­bie­skie­mi wstąż­ka­mi swe­go sło­mia­ne­go ka­pe­lu­si­ka, giął się i ła­mał pre­ten­sy­onal­nie.

– Do­praw­dy, ode­zwał się do Ja­dwi­gi, gdy czy­tać prze­sta­ła, trze­ba pani za­zdro­ścić ta­kie­go bra­ta, To praw­dzi­wy Ben­ja­mi­nek sa­lo­nów, a księż­na, to jak mamę ko­cham, po wczo­raj­szym wie­czo­rze kom­plet­nie za­cho­ro­wa­ła na nie­go; o ni­kim nie mówi, tyl­ko o nim. Ale bo też grał, że na­słu­chać się trud­no było: słu­cha­ło­by się bez koń­ca.

– Pan jed­nak nie do­słu­cha­łeś, zda­je mi się do koń­ca, rze­kła Ja­dwi­ga pa­trząc na nie­go z góry z uśmie­chem nie­co iro­nicz­nym.

Niu­nia zmie­szał tro­chę ten uśmiech.

– W isto­cie mu­sia­łem wcze­śniej opu­ścić sa­lon z nie­ma­łą dla sie­bie przy­kro­ścią; ale obo­wią­zek wzy­wał mnie do hra­bie­go Mau­ry­ce­go, któ­ry jest już bar­dzo źle, o! bar­dzo źle. Ni­ko­go nie­przyj­mu­je, tyl­ko ra­nie jed­ne­go, do któ­re­go po­wziął szcze­gól­niej­sze za­ufa­nie. Jest to więc obo­wią­zek su­mie­nia; bo hra­bia, jak pani wiesz, był daw­niej li­ber­ty­nem, a dziś dzię­ki na­szym sta­ra­niom zmie­nił się nie­sły­cha­nie; co wie­czór od­ma­wia­my ra­zem li­ta­ni­je, pa­cie­rze, czy­tam mu ży­wo­ty świę­tych. Jest to więc dla mnie ro­dzaj mi­syi, któ­rej lek­ce­wa­żyć nie mogę i mu­sia­łem wy­rzec się dla tego obo­wiąz­ku przy­jem­no­ści, ja­kie mnie wczo­raj u księż­nej cze­ka­ły. Ale mama moja była do koń­ca i zda­ła mi do­kład­ną re­la­cyę. A mama moja zna się wy­bor­nie na mu­zy­ce, mo­głam więc po­le­ga­jąc na jej zda­niu na­pi­sać z czy­stem su­mie­niem ten ar­ty­kuł.

– Więc to ty na­pi­sa­łeś? spy­tał Wła­dy­sław, a wia­do­mość ta ostu­dzi­ła nie­co ra­dość, jaką mu spra­wił prze­czy­ta­ny ar­ty­kuł; znał bo­wiem war­tość po­chwał Niu­nia, któ­ry wszyst­ko z urzę­du chwa­lił.

Niu­nio udał za­że­no­wa­ne­go tem, że zdra­dził się z ta­jem­ni­ca au­tor­stwa i chciał coś od­po­wie­dzieć, gdy otwie­ra­ją­ce się głów­ne drzwi sa­lo­ni­ku zwró­ci­ły tam uwa­gę roz­ma­wia­ją­cych.

– Lau­de­tur, ode­zwał się głos we drzwiach.

– Ach, ksiądz Hie­ro­nim, co za nie­spo­dzian­ka, za­wo­łał Niu­nio i jak dzie­się­cio­let­ni chłop­czyk po­biegł z dzie­cin­ną ra­do­ścią i usza­no­wa­niem uca­ło­wać ręce przy­by­łe­go księ­dza.

Był to męż­czy­zna ko­lo­sal­nej, atle­tycz­nej bu­do­wy; twarz miał dużą, ru­mia­ną, o gru­bych ry­sach; ale mimo to peł­ną ży­cia; spoj­rze­nie jego wiel­kich oczów zdra­dza­ło in­te­li­gen­cyę, pew­ność i po­wa­gę. Cała po­stać im­po­no­wa­ła i za­ra­zem przy­cią­ga­ła sym­pa­tycz­nie do sie­bie.

Przy­by­ły nie za­trzy­mał się dłu­go w sa­lo­ni­ku; do­tknąw­szy z lek­ka usta­mi gło­wy Niu­nia i przy­wi­taw­szy Wła­dy­sła­wa i jego sio­strę, spy­tał za­raz o hra­bie­go Me­dar­da i po­szedł do jego ga­bi­ne­tu. Niu­nio za­anon­so­wał się z nim ra­zem do hra­bie­go; ale ten ka­zał go prze­pro­sić i oświad­czyć że się z nim zo­ba­czy pod­czas her­ba­ty, po­pro­sił tyl­ko księ­dza do sie­bie i wy­szedł aż ku drzwiom na jego spo­tka­nie.

– Wi­taj mi ksią­żę Hie­ro­ni­mie, rzekł po­da­jąc mu dłoń na po­wi­ta­nie. Do­praw­dy nie­obec­ność two­ja za­czę­ła mnie już nie­cier­pli­wić, tak nam ty by­łeś po­trzeb­ny. Sia­daj­że, no i cóż tam?

Ksiądz roz­siadł się wy­god­nie w fo­te­lu na­prze­ciw hra­bie­go, z któ­re­go za­wię­dłą, małą, ale sprę­ży­stą fi­gur­ką, sta­no­wił ra­żą­cy kon­trast i rzekł:

– By­łem w ko­ście­le św. Klau­dy­usza, przy­pa­trzy­łem się tro­chę ro­bo­tom na­szych i przy­znam się, że smut­ne wy­nio­słem wra­że­nie. Ci lu­dzie zgu­bią nas, zgu­bią spra­wę ko­ścio­ła swo­ją nie­wcze­sną gor­li­wo­ścią. Za­miast zjed­ny­wać so­bie sprzy­mie­rzeń­ców, oni po­stę­po­wa­niem mno­żą i tak już ogrom­ne za­stę­py na­szych nie­przy­ja­ciół, spra­wa nie­omyl­no­ści pa­pie­ża do­bi­je do resz­ty nasz obóz. W roz­mo­wach, ja­kie mia­łem z bi­sku­pa­mi nie­miec­kie­mi czu­łem du­cha od­szcze­pień­stwa.

– I nie ma na­dziei cof­nię­cia, od­ro­cze­nia do­gma­tu? spy­tał hra­bia.

– Nie­po­dob­na. Oj­ciec św. zbyt już sta­ry i sła­by, aby mógł oprzeć się na­mo­wom swych do­rad­ców, uległ im zu­peł­nie, oni trzę­są so­bo­rem, a za­cie­kłość ich za­śle­pia, że nie wi­dzą ogro­mu nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie wy­wo­łu­ją. Syl­la­bus zra­ził in­te­li­gen­cyę dla na­szej spra­wy, co­raz mniej nas, co­raz bez­sil­niej­si je­ste­śmy.

Hra­bia słu­chał księ­dza wsu­nię­ty w głąb fo­te­lu i za­my­ślo­ny. Na sze­ro­ko skle­pio­nem czo­le jego usia­dła chmu­ra za­fra­so­wa­nia. Gdy ksiądz prze­stał mó­wić, on czas ja­kiś mil­czał, po­tem ode­zwał się.

– I to wła­śnie te­raz tak nie­szczę­śli­wie się zło­ży­ło, kie­dy po­trze­bu­je­my jak naj­więk­sze­go po­par­cia przy wy­bo­rach.

– Czy agi­ta­cya już się roz­po­czę­ła?

– Nie jesz­cze; ale do­cho­dzą mnie już wie­ści że par­tya prze­ciw­na po­sta­no­wi­ła użyć wszel­kich spo­so­bów do prze­pro­wa­dze­nia swo­ich kan­dy­da­tów. W dzien­ni­kach ich roz­po­czę­ły się już ostre wy­ciecz­ki prze­ciw nam, któ­re pod­ko­pu­ją grunt i szko­dzą w opi­nii. Nie mó­wię tu o rzu­ca­niu się na oso­bi­sto­ści; ta­kie pasz­kwi­le, ob­ra­ca­ją się "naj­czę­ściej na nie­ko­rzyść ich au­to­rów; sto­kroć gor­sze są ko­re­spon­den­cye z Rzy­mu, któ­re iden­ty­fi­ku­jąc na­szą spra­wę z za­bie­ga – mi zmar­twych­wstań­ców, po­są­dza­ją nas o ten­den­cye an­ti­na­ro­do­we. To nas kom­pro­mi­tu­je.

– Zwra­ca­łem na to uwa­gę za­ko­nu i po kil­ka­kroć by­łem w tym celu w ko­ście­le św. Klau­dy­usza i kon­fe­ro­wa­łem z nimi.

– I cóż mó­wią?

– Że spra­wa ko­ścio­ła przedew­szyst­kiem, że dla niej po­świę­cić trze­ba po­li­ty­kę świec­ką i wszel­kie wzglę­dy.

– Ależ sko­ro my upad­nie­my i spra­wa ko­ścio­ła upad­nie, wy­buch­nął nie­cier­pli­wie hra­bia, czy oni tego nie wi­dzą?

– Nie chcą wi­dzieć.

– Je­że­li do rady pań­stwa wej­dą ży­wio­ły li­be­ral­ne, de­struk­cyj­ne, ko­ściół pierw­szy to uczu­je. W kwe­sty­ach re­li­gij­nych niem­cy pój­dą z nie­mi ręka w rękę; uchwa­lą, co ze­chcą. Tego w Rzy­mie uznać nie chcą i za­miast po­ma­gać szko­dzą nam po­ryw­czo­ścią, nie­to­le­ran­cyą i uda­rem­nia­ją wy­sił­ki na­sze. Cóż zro­bi­my je­że­li do­gmat nie­omyl­no­ści ogło­szą w tych dniach?

– Do tego nie przyj­dzie tak pręd­ko, a gdy­by to się sta­ło, oba­wiać się z tej stro­ny nie mamy cze­go.

– Więc mamy jaw­nie ogło­sić się za nie­omyl­no­ścią? Cóż po­wie na to in­te­li­gent­na część na­szych? A sta­nąć prze­ciw ko­ścio­ło­wi nie­po­dob­na; to sprze­ci­wia­ło­by się na­szym za­sa­dom, na­szym tra­dy­cy­om. Cóż więc ro­bić?

– Mil­czeć

– Ale prze­ciw­ni­cy nasi mil­czeć nie będą i za­żą­da­ją od nas sta­now­cze­go oświad­cze­nia się za lub prze­ciw.

– Nie zro­bią tego, za­rę­czam hra­bie­mu. Urok sto­li­cy pa­piez­kiej ma wiel­ki wpływ na umy­sły na­sze­go ludu; kto­by chciał wy­stą­pić prze­ciw Ojcu św. ze­drzeć ten urok z oczów lu­dzi, ten na­ra­ził­by się tyl­ko na nie­po­pu­lar­ność i wy­wo­łał obu­rze­nie. Prze­ciw­ni­cy ko­ścio­ła zna­ją to uczu­cie ludu uświę­co­ne wie­ka­mi i nie będą mie­li od­wa­gi wy­stę­po­wać wprost prze­ciw temu. To by im tyl­ko szko­dzić mo­gło. Czy nie wie­cie ja­kich kan­dy­da­tów po­sta­wi­li?

– Oh są, rzekł hra­bia po­da­jąc księ­dzu małą kar­tecz­kę, na któ­rej były wy­pi­sa­ne na­zwi­ska kan­dy­da­tów par­tyi po­stę­po­wej na po­słów sej­mo­wych.

Ksiądz prze­czy­tał i kła­dąc kart­kę na biur­ku ode­zwał się:

– No, to mnie po­cie­sza.

– Dla cze­go?

– Bo oprócz jed­ne­go, resz­ta kan­dy­da­tów nie ma wca­le na­dziei przej­ścia przez gło­so­wa­nie.

– Nie znasz ich chy­ba. Ci lu­dzie mają wiel­ką po­pu­lar­ność.

– Mie­li; dziś ta po­pu­lar­ność ich chy­li się ku upad­ko­wi, a dla nie­któ­rych prze­mie­ni­ła się na­wet w nie­na­wiść, bo lud nie cier­pi tych, któ­rych mu­siał wiel­bić i słu­chać. Jest to zwy­kła ko­lej ulu­bień­ców jego. Dziś ci lu­dzie oprócz dzien­ni­ka­rzy i garst­ki lu­dzi bez sta­no­wi­ska, nie mają za sobą ni­ko­go. Mia­sto ich się boi. A wy ja­kich po­sta­wi­li­ście kan­dy­da­tów?

– Hra­bie­go Hen­ry­ka, D-ra Na­tor­skie­go, no i mego Ar­tu­ra.

– Ar­tur tak­że kan­dy­da­tem? spy­tał ksiądz, zwra­ca­jąc swe duże, śmia­łe oczy ze zdzi­wie­niem na hra­bie­go.

– Czy wąt­pisz w jego zdol­no­ści po­li­tycz­ne?

– To nie. Dał do­wo­dy, że umie ob­ra­cać się na­tem polu. Ale….

– Ale, chcesz mó­wić o jego sto­sun­ku z ba­ro­no­wą. Wła­śnie dla ro­ze­rwa­nia tego sto­sun­ku po­sta – wi­łem go na li­ście kan­dy­da­tów, wbrew jego wie­dzy i woli. Mam na­dzie­ję, że sko­ro wzbu­dzi się w niem na­mięt­ność po­li­tycz­na, sko­ro at­mos­fe­ra sej­mo­wa roz­grze­je go, za­po­mni o tej pani i da się na­kło­nić do ze­rwa­nia sto­sun­ku, któ­ry mi tyle kło­po­tu i wsty­du przy­no­si.

– A je­że­li prze­ciw­ni­cy zro­bią mu za­rzut z tego sto­sun­ku i uda­rem­nią jego wy­bór?

– Bę­dzie­my się sta­ra­li, aby nie uda­rem­ni­li; zro­bi­łem co mo­głem, aby so­bie za­pew­nić gło­sy, by­łem z wi­zy­tą w mie­ście u kil­ku lu­dzi wpły­wo­wych i mam jaką taką na­dzie­ję.

Wszedł lo­kaj i po­pro­sił do her­ba­ty.

– Póź­niej po­mó­wi­my jesz­cze o tem, rzekł hra­bia do księ­dza Hie­ro­ni­ma, będę po­trze­bo­wał twej rady. A te­raz chodź­my.

We­szli do sali ja­dal­nej, gdzie oprócz Wła­dy­sła­wa, Ja­dwi­gi i Niu­nia za­sta­li sta­rą hra­bi­nę roz­ma­wia­ją­cą na ka­na­pie z księ­dzem Ga­bry­elem.

Była to gło­wa stron­nic­twa ul­tra­ka­to­lic­kie­go. Chu­dy, ży­la­sty, za­wię­dły, w każ­dym nie­spo­koj­nym ru­chu zdra­dzał gwał­tow­ność i na­mięt­ność, któ­ra nim szar­pa­ła i wy­nisz­cza­ła go, a za­ra­zem oży­wia­ła. W ma­łych prze­ni­kli­wych oczach wsu­nię­tych głę­bo­ko pod czasz­kę pa­lił się wiecz­nie ogień dzi­kie­go na­tchnie­nia i fa­na­tycz­ny za­pał. Gdy mó­wił sło­wa nie pły­nę­ły mu z ust, ale wy­dzie­ra­ły się z wy­si­le­niem, z sy­kiem, jak ka­mie­nie wy­la­tu­ją­ce z pro­cy. Każ­de ka­za­nie jego było kru­cy­atą, nie tyle na­uczał nie­mi, ale gro­mił, wal­czył. Ten cha­rak­ter wo­ju­ją­cy do­mi­no­wał we­wszyst­kich jego czyn­no­ściach; a był czyn­nym nie­sły­cha­nie, jak żoł­nierz w za­gro­żo­nej twier­dzy, sta­wał na każ­dym wy­ło­mie, rzu­cał się w naj­nie­bez­piecz­niej­sze miej­sca za­gro­żo­ne przez nie­przy­ja­ciół ko­ścio­ła i bro­nił ich z za­cię­to­ścią do­cho­dzą­cą do wście­kło­ści. Od rana do nocy krzą­tał się nie­zmor­do­wa­nie: z am­bo­ny prze­cho­dził bez wy­tchnie­nia do oł­ta­rza, od oł­ta­rza do kon­fe­sy­ona­łu, do łóż­ka umie­ra­ją­ce­go he­re­ty­ka, do lu­dzi po­trze­bu­ją­cych jego rady i na­uki. Mimo to ru­chli­wa dzia­łal­ność jego nie wy­da­wa­ła tych owo­ców, ja­kie by mo­gła przy­nieść, gdy­by czyn­no­ścia­mi jego kie­ro­wa­ła wię­cej mi­łość chrze­ściań­ska, niż fa­na­tycz­na żar­li­wość nie zna­ją­ca prze­ba­cze­nia, ani to­le­ran­cyi. Choć zna­ko­mi­ty ka­zno­dzie­ja, mo­wa­mi swe­mi ra­czej draż­nił nie­przy­ja­ciół ko­ścio­ła, niż ich zwy­cię­żał; a ogni­sta wy­mo­wa jego wię­cej po­dziw wzbu­dza­ła u wier­nych, niż ich umo­ral­nia­ła i pod­no­si­ła.

Sta­ra hra­bi­na na­le­ża­ła do bał­wo­chwal­czych czci­cie­lek jego; rzą­dził on de­spo­tycz­nie jej su­mie­niem, kie­sze­nią i czyn­no­ścia­mi. Dziś przy­szedł do niej z pro­jek­tem za­ło­że­nia sto­wa­rzy­sze­nia apo­stol­skie­go, któ­re mia­ło roz­cią­gać się od naj­wyż­szych do naj­niż­szych sfer, od her­bo­wych dam do słu­żą­cych i wy­rob­ni­ków i cały za­stęp wier­nych or­ga­ni­zo­wać w ro­dzaj obo­zu, kru­cy­aty ma­ją­cej wal­czyć z he­re­zyą i bez­boż­no­ścią na każ­dym kro­ku i wszel­kie­mi mo­żeb­ne­mi spo­so­ba­mi. Wła­śnie ksiądz Ga­bry­el wy­li­czał hra­bi­nie kar­dy­nal­ne pa­ra­gra­fy sta­tu­tów sto­wa­rzy­sze­nia, gdy do sali wszedł ksiądz Hie­ro­nim z hra­bią. Po­wi­ta­nie obu du­chow­nych było chłod­ne i ce­re­mo­nial­ne. Ksiądz Ga­bry­el nie lu­bił Hie­ro­ni­ma i nie tan się z tem, na­zy­wał go po­gar­dli­wie mo­de­ran­wa­te­lem, sa­lo­no­wym księ­dzem, któ­ry może do­brym mógł­by być oby­wa­te­lem, ale złym jest księ­dzem. Ksiądz Ga­bry­el bo­wiem nie poj­mo­wał jak moż­na po­go­dzić obo­wiąz­ki oby­wa­te­la z czyn­no­ścia­mi ka­pła­na; dla nie­go oj­czy­zną był Rzym i tyl­ko bez­wa­run­ko­we po­słu­szeń­stwo Rzy­mo­wi uwa­żał jako naj­wyż­sze pra­wo, choć­by to po­słu­szeń­stwo mia­ło go w ko­li­zyą wpro­wa­dzić z ro­dzi­ną, kra­jem i sto­sun­ka­mi. Po­stę­po­wa­nie ks. Hie­ro­ni­ma na­zy­wał he­re­zyą, gal­li­ka­ni­zr­nem. Ks. Hie­ro­nim wie­dział o tem uspo­so­bie­niu wzglę­dem sie­bie ko­le­gi i rów­ną od­pła­cał mu mia­rą, uwa­ża­jąc za cie­kły fa­na­tyzm jego jako szko­dli­wy spra­wie ko­ścio­ła. Zej­ście się tych dwóch lu­dzi nie obe­szło się nig­dy bez star­cia, bez gwał­tow­nej dys­pu­ty, lada oko­licz­ność wy­star­cza­ła do tego. I te­raz spo­dzie­wać się moż­na było cze­goś po­dob­ne­go, po­nu­re mil­cze­nie, z ja­kiem to­wa­rzy­stwo usia­dło do her­ba­ty, za­po­wia­da­ło tym sil­niej­szą bu­rzę. Sta­ry hra­bia jako czło­wiek pe­łen tak­tu chciał ją za­że­gnać obo­jęt­ną roz­mo­wą i za­gad­nął kil­ka razy księ­dza Ga­bry­ela wzglę­dem nie­któ­rych osób zna­jo­mych. Ka­zno­dzie­ja od­po­wie­dział krót­ko i su­cho, hra­bi­na rów­nież za­cho­wy­wa­ła po­nu­re mil­cze­nie; tyl­ko Niu­nio sta­rał się być roz­mow­nym, a na­wet dow­cip­nym, co mu się jed­nak nie uda­wa­ło. Ja­dwi­ga przy sa­mo­wa­rze peł­ni­ła obo­wiąz­ki go­spo­dy­ni, w czem po­ma­gał jej lo­kaj.

– Czy pan Ar­tur nie bę­dzie dziś na her­ba­cie? spy­ta­ła na­le­wa­jąc fi­li­żan­ki.

– Praw­da, Ar­tu­ra nie ma, rzekł sta­ry hra­bia. Czy pro­si­łeś pana Ar­tu­ra.

– Pana Ar­tu­ra nie ma, od­rzekł słu­żą­cy.

Cień nie­za­do­wol­nie­nia prze­szedł po czo­le hra­bie­go, spoj­rzał zna­czą­co na żonę i rzekł: – Nasz Ar­tur co­raz rzad­szym go­ściem te­raz w domu. Od paru dni nie wi­dzia­łem go wca­le. Czy może wy­je­chał.

– Nie wiem, od­rze­kła Hra­bi­na. – Hra­bie­go Ar­tu­ra wi­dzia­łem dziś rano, rzekł ks. Ga­bry­el, był u mnie pro­sić o dys­pen­sę od po­stu na so­bo­tę.

– A wi­dzisz, ode­zwa­ła się hra­bi­na, po­są­dzi­łeś go, że się po­psuł, a nasz Ar­tu­rek za­wsze ten sam po­boż­ny, przy­kład­ny.

– Sło­wo w sło­wo to samo po­wia­da moja mama, wtrą­cił Niu­nio, bo go wi­du­je co­dzień na mszy św. z książ­ką do na­bo­żeń­stwa.

– Jest to obo­wią­zek każ­de­go pra­we­go ka­to­li­ka, po­wie­dział ks. Ga­bry­el.

– A! oto i Ar­tur, rze­kła Ja­dwi­ga, czyś już po her­ba­cie.

– Nie jesz­cze i pro­szę cię o fi­li­żan­kę. Do­bry wie­czór.

Ostat­nie sło­wa zwró­co­ne były do ca­łe­go to­wa­rzy­stwa sie­dzą­ce­go przy sto­le, któ­re Ar­tur po­zdro­wił ski­nie­niem gło­wy i usiadł obok Wła­dy – sła­wa za­ło­żyw­szy swo­bod­nie nogę na nogę. Syn hra­bie­go Me­dar­da mógł mieć lat oko­ło trzy­dzie­stu, był w ca­łem tego sło­wa zna­cze­niu przy­stoj­ny męż­czy­zna, ale wy­ły­sia­łe czo­ło, to­reb­ki wi­szą­ce pod ocza­mi i bruz­dy na czo­le, ro­bi­ły go o wie­le star­szym i świad­czy­ły o zbyt wol­nem ży­ciu. I w isto­cie bez ra­chu­by użył i nad­użył wszyst­kie­go pła­cąc za to pie­niędz­mi, zdro­wiem, uczu­cia­mi; to też bli­skim był ban­kruc­twa pod każ­dym wzglę­dem, czem się jed­nak nie mar­twił wie­le i sam mó­wił nie­raz o tem z cy­nicz­ną iro­nią w gro­nie we­so­łych to­wa­rzy­szów. W obec star­szych jed­nak i po­waż­niej­szych, a szcze­gól­niej w obec mat­ki był in­szym, umiał pa­no­wać wte­dy nad sobą i za­cho­wał się z tak­tem i przy­zwo­ito­ścią, któ­ra mo­gła pa­trzą­cych w błąd wpro­wa­dzić i dać im wca­le inne wy­obra­że­nie o hra­bi Ar­tu­rze. Tyl­ko sta­ry hra­bia nie dał się tem uwieść, znał do­brze swe­go syna i bo­la­ło go jego po­stę­po­wa­nie, bo hra­bia wiel­kie na­dzie­je w nim po­ło­żył. Całe wy­cho­wa­nie Ar­tu­ra było skie­ro­wa­ne na to, aby zeń zro­bić je­niu­sza, a przy­najm­niej oso­bi­stość wy­szcze­gól­nia­ją­cą się. Zdol­no­ści były po temu; Ar­tur był w isto­cie wy­kształ­co­nym, oczy­ta­nym, wy­mow­nym i by­strym w są­dach; ale wszyst­kie te za­so­by zu­ży­wał na drob­nych co­dzien­nych wy­dat­kach, brak mu było har­tu i woli, by im nadać kie­ru­nek i cel więk­szy. Ge­nial­ność jego nie tyl­ko nie pro­cen­to­wa­ła, ale ka­pi­tał sam ma­lał drob­ne­mi wy­dat­ka­mi. Sta­ry hra­bia wi­dział to i fra­so­wał się tem nie mało. Jed­no tyl­ko da­wa­ło mu na­dzie­ję: Ar­tur był am­bit­ny i śmia­ły, sta­ry hra­bia więc spo­dzie­wał się, że pod­sy­ciw­szy am­bi­cyę, moż­na bę­dzie wy­rwać go z do­tych­cza­so­we­go spo­so­bu ży­cia i pchnąć na are­nę po­li­tycz­ną, na któ­rej­by mógł za­jąć miej­sce od­po­wied­nie swe­mu uro­dze­niu i zdol­no­ściom. To był po­wód dla któ­re­go na­zwi­sko jego umie­ścił na li­ście kan­dy­da­tów.

Wej­ście Ar­tu­ra do sali oży­wi­ło roz­mo­wę, wle­ką­cą się do­tąd le­ni­wo i z prze­rwa­mi. Ar­tur opo­wia­dał o róż­nych no­wo­ściach, ma­łych wy­da­rze­niach dnia, a miał szcze­gól­ny ta­lent opo­wia­da­nia i każ­dą drob­nost­kę umiał zro­bić zaj­mu­ją­cą i cie­ka­wą.

– Dziś Wła­dzio jest na po­rząd­ku dzien­nym, mó­wił z uśmie­chem, fo­to­gra­fie jego wi­dzia­łem w kil­ku al­bu­mach, po księ­gar­niach py­ta­ją się o jego kom­po­zy­cye, a pan­na Ade­la po­czę­ła na nowo brać za­nie­dba­ne lek­cye śpie­wu, by módz wziąść udział w ja­kiejś ope­rze któ­rą skom­po­no­wał.

– Skom­po­no­wa­łeś ope­rę? spy­tał hra­bia Me­dard.

– Do­pie­ro ją skom­po­nu­ję. Wczo­raj księż­na za­chę­ci­ła mnie do tego.

– Księż­na ma du­cha ini­cja­ty­wy, gdy­by się była uro­dzi­ła w sfe­rach de­mo­kra­tycz­nych, by­ła­by nie­wąt­pli­wie zna­ko­mi­tym agi­ta­to­rem po­li­tycz­nym. Ma do tego wie­le spry­tu i ener­gii.

– À pro­pos de­mo­kra­cyi, opo­wiem pań­stwu za­baw­ną hi­sto­ryę, rzekł hra­bia Ar­tur. Wie­cie że hra­bia Je­rzy od cza­su jak stra­cił ma­ją­tek na gieł­dzie, za­cho­ro­wał na de­mo­kra­tę i li­te­ra­ta.

– Jest to zwy­kła cho­ro­ba zruj­no­wa­nych, wtrą­cił hra­bia Me­dard.

– Żona jego jed­nak, cią­gnął da­lej Ar­tur, nie po­dzie­la tych za­sad i gor­li­wie mo­dli się o na­wró­ce­nie męża.

– Czy­li o po­wrót ma­jąt­ku, bo to na jed­no wy­cho­dzi.

– Hra­bi­na Je­rzo­wa jest bo­go­boj­na i przy­kład­na nie­wia­sta, ode­zwał się su­ro­wo ksiądz Ga­bry­el sto­jąc w obro­nie nie­obec­nej.

– Otóż wła­śnie do tego zmie­rzam, rzekł Ar­tur, że jako po­boż­na nie­wia­sta ze zgor­sze­niem pa­trza – na po­stę­po­wa­nie męża, na lu­dzi z któ­re­mi prze­sta­wał i na książ­ki, któ­re czy­tał. Było to bu­rze­nie bier­ne, któ­re jed­nak wczo­raj za­mie­ni­ło s ię na for­mę czyn­ną. Pani Je­rzo­wa wró­ciw­szy wczo­raj z ko­ścio­ła zro­bi­ła auto-da-fé z ca­łej bi­blio­te­ki męża, z cze­go po­tem wy­wo­ła­ła się za­baw­na sce­na mię­dzy mę­żem a żoną, bo jak się po­ka­za­ło hra­bia-de­mo­kra­ta miał w swej bi­blio­tecz­ce parę set eg­zem­pla­rzy ja­kiejś bro­szu­ry „ko­ścioł i cy­wi­li­za­cya,” po­wie­rzo­nej mu w ko­mis i bę­dzie mu­siał za nie za­pła­cić, a jak wia­do­mo hra­bia nie na pie­nię­dzy na wy­rzu­ce­nie.

– Bro­szu­ra ta jest bez­boż­na i wy­klą­łem ją wczo­raj pu­blicz­nie wraz z jej au­to­rem, rzekł ks. Ga­bry­el.

– To też tem tłó­ma­czy­ła hra­bi­na Je­rzo­wa przed mę­żem swój po­stę­pek, że nie chcia­ła mieć pod swo­im da­chem wy­klę­te­go pi­sma.

Cóż to za bro­szu­ra, spy­tał hra­bia Me­dard Ga­bry­ela, któ­rą ksiądz aż wy­kli­nać mu­sia­łeś?

– Pod­ła, bez­boż­na bro­szu­ra, któ­rej au­tor tar­gnął się bez­boż­nie na świę­tość ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go i chce udo­wod­nić że ko­ściół jest apo­sto­łem ciem­no­ty i ogłu­pie­nia.

Znam tę bro­szu­rę, ode­zwał się ksiądz Hie­ro­nim i….

– I nie znaj­du­jesz ją ksiądz szko­dli­wą? pod­chwy­cił z gwał­tow­no­ścią Ga­bry­el.

– Tego nie po­wiem. Owszem bro­szu­ra ta jest o tyle szko­dli­wą, że au­tor nie wo­ju­je sa­me­mi fra­ze­sa­mi i z głę­bo­ką eru­dy­cyą zręcz­nie ma­new­ru­jąc, fak­ta­mi hi­sto­rycz­ne­mi sta­ra się do­wieść swe­go twier­dze­nia.

– Ksiądz to na­zy­wasz eru­dy­cyą, co jest tyl­ko so­fi­sty­ką.

– Mimo to au­to­ro­wi nie moż­na od­mó­wić wiel­kie­go ta­len­tu i na­uki.

– Dla tego wła­śnie nie wa­ha­łem się rzu­cić na nie­go klą­twę, by ostrzedz wier­nych przed nie­bez­pie­czeń­stwem, ja­kie im gro­zi z tej stro­ny.

– Kto wie czy ksiądz nie zwró­ci­łeś wła­śnie na to ich uwa­gę. Mil­cze­nie by­ło­by może sku­tecz­niej­sze. O ile wiem dzien­ni­ki li­be­ral­ne nie wspo­mnia­ły cał­kiem o tej bro­szu­rze; nie wiem, czy o niej nie wie­dzą, czy z oso­bi­stej nie­chę­ci dla au­to­ra umyśl­nie mil­czą, dość, że mil­cze­nie to było nam na rękę. Bro­szu­ra prze­szła­by nie­po­strze­że­nie, bez roz­gło­su, czy­ta­na za­le­d­wie przez kil­ku i za­po­mnia­no by o niej, gdy tym­cza­sem te­raz sama cie­ka­wość sku­si wie­lu do czy­ta­nia.

– A za­kaz ko­ścio­ła.

Ułom­ność ludz­ka wię­cej lgnie do tego, co za­ka­za­ne, niż co na­ka­za­ne. Mil­cze­nie by­ło­by tu o wie­le ko­rzyst­niej­sze, księ­że Gra­bry­elu. Spo­kój i umiar­ko­wa­nie, z ja­kie­mi mó­wił te sło­wa, ks. Hie­ro­nim, za­czę­ły już draź­nić i roz­na­mięt­niać jego prze­ciw­ni­ka, po bły­ska­niu jego oczów po­znać moż­na było, że w nim wre i kipi; mimo to sło­wa jak rwą­ce się ko­nie trzy­mał na wo­dzy i po­wstrzy­mu­jąc się od wy­bu­chu od­rzekł z po­zor­nym spo­ko­jem.

– Mil­cze­nie w ta­kim ra­zie by­ło­by grze­chem.

– Nie, mil­cze­nie by­ło­by w tym ra­zie mą­dro­ścią, bo by ubez­wład­ni­ło prze­ciw­ni­ka, pod­czas gdy klą­twa draź­ni go i wy­zy­wa do wal­ki ro­biąc go w oczach jego zwo­len­ni­ków apo­sto­łem idei, w oczach wier­nych stra­szy­dłem; ale za­wsze wiel­ko­ścią bo­ha­te­rem. Tak księ­że Gra­bry­elu, nie mogę po­chwa­lić twej gwał­tow­no­ści, ona nam szko­dzi tyl­ko. Trosz­kę wię­cej umiar­ko­wa­nia więk­sze by ko­ścio­ło­wi ko­rzyść przy­nio­sło.

– Umiar­ko­wa­nie, to brak cha­rak­te­ru, wy­buch­nął ks. Ga­bry­el. Mo­de­ran­tyzm w rze­czach wia­ry wy­ra­dza nie­do­łęz­two, spro­wa­dza roz­prę­że­nie, cha­os – przy­go­to­wy­wu­je grunt bez­boż­no­ści i od­stęp­stwu – kie­dy wal­ka – to wal­ka; trze­ba po­bi­jać wro­gów ko­ścio­ła na każ­dym kro­ku, in­a­czej oni nas po­bi­ją.

– Tak, trze­ba po­bi­jać; ale nie rzu­ca­jąc się na oślep, bo wte­dy zwy­cięz­two od­da­je się przy­pad­ko­wi, któ­ry nie za­wsze sprzy­ja męz­twu. Do każ­dej wal­ki po­trzeb­na tak­ty­ka, a tak­ty­ka ra­dzi czę­sto trzy­mać się spo­koj­nie w oszań­co­wa­nym obo­zie, aby nie na­ra­żać sie­bie i dru­gich na nie­po­trzeb­ne stra­ty. Gor­li­wość wa­sza księ­że Ga­bry­elu jest chwa­leb­ną; ale czę­sto wy­sta­wia na szwank na­szą spra­wę. Veu­il­lo­tyzm od­strę­czył nam wie­lu sprzy­mie­rzeń­ców. Ma­myż trwa­jąc przy ta­kim po stę­po­wa­niu od­strę­czyć so­bie resz­tę, gdy obóz nasz i tak już zbyt szczu­pły?

– Siłę ko­ścio­ła nie sta­no­wi licz­ba, ale jed­ność prze­ko­nań, so­li­dar­ność dzia­ła­nia opar­ta na ży­wem zjed­no­cze­niu się z niem. So­jusz z ludź­mi, któ­rzy nie mogą znieść or­to­dok­syi w du­chu ko­ścio­ła i po­dług dróg ko­ścio­ła, wy­cho­dzi tyl­ko na szko­dę. Nie zwy­cię­ży­my bez; śle­pe­go po­słu­szeń­stwa, bez kar­no­ści, bez wszel­kie­go oglą­da­nia się na wzglę­dy ludz­kie, na wła­sne na­tchnie­nia, na to­le­ran­cyą. Zwo­len­ni­cy i ad­o­ra­to­ro­wie Ma­re­tów.

Gra­trych, Du­pan­lo­upów, to nie­po­trzeb­ny tyl­ko ba­last, któ­ry bez­u­ży­tecz­nie ob­cią­ża nawę ko­ścio­ła wo­ju­ją­ce­go; le­piej się go po­zbyć, wy­rzu­cić.

– W ta­kim ra­zie co nam zo­sta­nie, je­że­li tak ści­śle sor­to­wać bę­dzie­my?

– Ge­de­on sor­tu­jąc tak, zo­sta­wił so­bie le­d­wie garst­kę i zwy­cię­żył.

– My nie Ge­de­ony, mój księ­że Ga­bry­elu i kto nam za­rę­czy, że garst­ka, któ­ra przy nas zo­sta­nie, bę­dzie mia­ła siłę zwy­cię­żyć Me­dy­ami­tów, któ­rzy się dzi­siaj po wszej zie­mi roz­wielt­noż­ni­li i wzmo­gli.

– Bę­dzie mia­ła siłę, bo z nią bę­dzie Pan, rzekł z prze­ję­ciem i go­rą­co ksiądz Ga­bry­el, rzu­ca­jąc su­ro­we spoj­rze­nie na Hie­ro­ni­ma.

Roz­mo­wa przy­bie­ra­ła co­raz na­miet­niej­szy cha­rak­ter, hra­bia nie chciał do­pu­ścić do za­po­mnie­nia się i dla tego ją prze­rwał py­ta­niem:

– I któż jest au­to­rem tej bro­szu­ry, księ­że Ga­bry­elu.

– Ja­kiś An­to­ni Ko­wal­ski.

Brzęk fi­li­żan­ki któ­ra w tej chwi­li wy­pa­dła z rąk Ja­dwi­gi na­le­wa­ją­cej her­ba­tę i z trza­skiem roz­bi­ła się na po­sadz­ce, za­głu­szył sło­wa księ­dza

Ga­bry­ela, że hra­bia mu­siał go po­pro­sić o po­wtó­rze­nie na­zwi­ska wy­klę­te­go au­to­ra.

– An­to­ni Ko­wal­ski, po­wtó­rzył ksiądz.

– Ko­wal­ski? tu hra­bia zmarsz­czył się i py­ta­ją­cym wzro­kiem spoj­rzał na syna i na Wła­dy­sła­wa, miał­że­by to być nasz An­to­ni, to nie­po­dob­na.

– Po­dob­no nie­daw­no wró­cił z Jeny, do­dał ks. Ga­bry­el.

– A więc to on.

– Hra­bia go znasz?

– To syn mego eko­no­ma, mój wy­cho­wa­niec.

– Wy­cho­wa­łeś hra­bia na swem ło­nie żmi­ję, któ­ra nas te­raz kąsa.

– Ten chło­pak daw­no mi się już nie­po­do­bał, od ma­łe­go zdra­dzał cha­rak­ter nie­ugię­ty, spor­ny i opo­zy­cyj­ny, a przy­tem dumę nie­sły­cha­ną, dziw­ną w czło­wie­ku ta­kie­go po­cho­dze­nia. Lu­bi­łem go mimo to, bo był nad­zwy­czaj by­stry, zdol­ny, chcia­łem po­kie­ro­wać temi zdol­no­ścia­mi, by nie po­szły na bez­dro­ża; ale to było nie­po­dob­nem. Raz na­wet wręcz mi oświad­czył, że na­wet wdzięcz­ność jaką ma dla mnie, nie­zmu­si­ła­by go do od­stą­pie­nia na włos od prze­ko­nań ja­kie ma. Naj­skraj­niej­sze teo­rye, be­zec­ne dok­try­ny, on to na­zy­wał prze­ko­pa­nia­mi swe­mi i za­pew­ne z oba­wy, by w moim domu nie spla­mił czy­sto­ści tych za­sad, po­dzię­ko­wał mi za opie­kę i wy­niósł się z mego domu… nie­dłu­go po­tem i oj­ciec po­dzię­ko­wał za służ­bę, za­pew­ne tak­że z jego na­mo­wy. Są­dzi­łem że do­świad­cze­nie i bie­da umi­ty­go­wa­ły go tro­chę albo że zmar­niał gdzie na li­chej po­sa­dzie, tym­cza­sem, jak się po­ka­zu­je, zgu­ba się zna­la­zła – i chce nam się dać we zna­ki. Otóż to tak wy­cho­dzi się na opie­ce nad tym po­czci­wym lud­kiem, czło­wiek so­bie, wy­cho­wu­je wil­ków, któ­rzy nam pu­sto­szą owczar­nie. I cóż on za sta­no­wi­sko zaj­mu­je te­raz, – czem on jest?

– Obec­nie ni­czem, rzekł Ar­tur, a ra­czej współ­pra­cow­ni­kiem ja­kie­goś dzien­ni­ka li­cho płat­nym za­pew­ne. Ale jak sły­sza­łem, sta­ra się o ka­te­drę na uni­wer­sy­te­cie.

– Tego by jesz­cze bra­ko­wa­ło, za­wo­łał hra­bia rzu­ciw­szy się nie­spo­koj­nie w krze­śle.

– Hra­bia po­wi­nie­neś użyć ca­łe­go wpły­wu swe­go, aby tej po­sa­dy nie do­stał, ode­zwał się ksiądz Hie­ro­nim.

– Po­sta­ra­my się o to. W se­na­cie jest dużo na­szych, trze­ba ich bę­dzie prze­strzedz i zwró­cić uwa­gę na szko­dli­wość tego czło­wie­ka, a gdy­by mimo to prze­szedł, to w mi­ni­ste­ry­um nie przej­dzie. W tych dniach będę w Wied­niu, po­ga­dam o tem z mi­ni­strem.

Na­tem za­koń­czy­ła się ogól­na roz­mo­wa; po­tem gdy to­wa­rzy­stwo prze­szło do sa­lo­nu, roz­bi­ła się na po­je­dyn­cze kół­ka. Hra­bia Me­dard z księ­dzem Hie­ro­ni­mem usu­nę­li się pod okno i zni­żo­nym gło­sem pro­wa­dzi­li na­ra­dy; Ja­dwi­ga usia­dła do ro­bót­ki, a Niu­nio uwa­żał za obo­wią­zek ba­wić ją roz­mo­wą. Wła­dy­sław siadł przy for­te­pia­nie i grał po ci­chu ja­kąś dum­kę, de­li­kat­ne pia­no prze­cho­dzi­ło pra­wie w nie­wy­raź­ny szmer, któ­ry stał się tłem po­mie­sza­nych roz­mów w sa­lo­nie. Hra­bi­na zo­sta­ła na ka­na­pie i słu­cha­ła da­lej ob­ja­śnień księ­dza Ga­bry­ela wzglę­dem sto­wa­rzy­sze­nia apo­stol­skie­go i we­zwa­ła do słu­cha­nia tak­że syna, gdyż we­dług pla­nu Ga­bry­ela, on miał być se­kre­ta­rzem tego sto­wa­rzy­sze­nia a więc jako taki po­wi­nien być obznaj­mio­ny ze wszyst­kiem. Ar­tur słu­chał z uwa­gą i po­wa­gą słów księ­dza. Wkrót­ce przy­łą­czył się tak­że do tego kół­ka Niu­nio; do­wie­dziaw­szy się bo­wiem pod­czas roz­mo­wy z Ja­dwi­gą, że hra­bia Me­dard nie jest wu­jem jej ani Wła­dy­sła­wa choć go tak na­zy­wa­li, ale tyl­ko opie­ku­nem, za stra­tę cza­su dłuż­szą z nią, roz­mo­wę uwa­żał pod ja­kimś bła­chym po­zo­rem prze­niósł się ku ka­na­pie, gdzie usi­ło­wał wplą­tać się w roz­mo­wę. Ar­tur sko­rzy­stał z tego i gdy Niu­nio po­czął ja­kąś dłu­gą hi­sto­ryę nud­no opo­wia­dać, usu­nął się na bok i po­szedł do for­te­pia­nu.

__A­leż tu dja­bel­nie nud­no, rzekł po ci­chu na­chy­la­jąc się do Wła­dy­sła­wa, oło­wia­na at­mos­fe­ra pa­nu­je w tym sa­lo­nie, zda­je mi się, że się du­szę, tak tu trud­no od­dy­chać. Wiesz co, chodź­my do pani Izy.

– O tej go­dzi­nie?

– A któ­raż? do­pie­ro je­de­na­sta. Wszak wiesz że u niej te­raz do­pie­ro ży­cie się za­czy­na. Od­świe­ży­my się tam tro­chę.

– Może hra­bia weź­mie nam za złe taką rej­te­ra­dę z sa­lo­nu.

– Ależ oj­ciec za­ga­dał się z księ­dzem Hie­ro­ni­mem, ani uwa­żać nie bę­dzie. Ja wyj­dę pierw­szy nie­po­strze­że­nie, żeby nie de­ran­żo­wać to­wa­rzy­stwa i za­po­wiem pani Izie two­je przyj­ście, do­brze?

Wła­dy­sław ski­nął gło­wą po­ta­ku­ją­co. W parę mi­nut po­tem hra­bie­go Ar­tu­ra już nie było w sa­lo­nie. Ja­dwi­ga jed­na za­uwa­ży­ła jego nie­obec­ność;

po­strze­gła rów­nież, że i brat jej za­bie­ra się do wyj­ścia; wsta­ła i zbli­ży­ła się ku nie­mu.

– Czy wy­cho­dzisz? spy­ta­ła pa­trząc mu ba­daw­czo w oczy.

– Tak. Czy mia­łaś mi co do po­wie­dze­nia?

– Chcia­łam ci przy­po­mnieć, że ju­tro rocz­ni­ca śmier­ci na­szej mat­ki. Mo­że­by do­brze było, że­byś dziś już cał­kiem nie wy­cho­dził.

Wła­dy­sław spu­ścił oczy przed wzro­kiem sio­stry i rzekł po ci­chu:

– Więc zo­sta­nę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: