Z pamiętnika początkującego psychiatry - ebook
Z pamiętnika początkującego psychiatry - ebook
Adam Stern – student psychiatrii państwowej uczelni medycznej – został zakwalifikowany do jednego z najbardziej prestiżowych programów rezydenckich w kraju. „Złoty rocznik” – tak nazwano grupę wybrańców, wśród których znalazł się Adam. Wydział pokładał w młodych psychiatrach olbrzymie nadzieje, i nie bez powodu: rekrutowali się oni z elitarnych uczelni i już na tym etapie kariery mogli pochwalić się znaczącymi osiągnięciami. Co więcej, Adam wychowywał się w rodzinie lekarskiej. Onieśmielony młody stażysta staje więc przed trudnym zadaniem: musi udowodnić – sobie i innym – że jego obecność w harwardzkim kampusie nie jest jedną wielką pomyłką.
W swoim pamiętniku Adam opisuje intensywne i trudne emocjonalnie lekcje, jakie on i jego koledzy odebrali podczas wyczerpującego czteroletniego stażu, pomagając pacjentom odnaleźć lepsze życie. Doświadczyli przy tym miłości i straty, poczucia więzi i beznadziei, smaku porażki i radości sukcesu.
Przeczytajcie tę bardzo osobistą i poruszającą opowieść o drodze, jaką musi pokonać psychiatra, by móc nieść skuteczną pomoc osobom dotkniętym rozmaitymi zaburzeniami psychicznymi, przy okazji próbując poukładać swoje własne zagmatwane życie osobiste. Stern na naszych oczach staje się lepszym lekarzem… i lepszym człowiekiem.
Ta jednocześnie zabawna i dramatyczna książka zdradza, co naprawdę trzeba zrobić, by zostać psychiatrą. – „People”
Hipnotyzująca... Stern poruszająco i z czułością portretuje swoich pacjentów, którzy zmagają się ze wszystkimi możliwymi zaburzeniami: od paranoi, przez anoreksję, po ciężką depresję… Empatyczna i szczera. – „Publishers Weekly”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-13-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam nawracający sen, w którym spoglądam w dół i zauważam, że unoszę się wysoko nad ziemią. Ogarnia mnie jednocześnie zachwyt i przerażenie. Nie wiem, jak oderwałem się od ziemi. Samo skierowanie wzroku w dół powoduje, że tracę zdolność szybowania. Muszę znaleźć sposób na utrzymanie się w przestworzach, póki grawitacja nie ściągnie mnie z powrotem i się nie roztrzaskam. Czasem się budzę, gdy zaczynam spadać, a kiedy indziej udaje mi się znaleźć nieoczekiwane rozwiązanie. Najwięcej przyjemności sprawia mi wariant, w którym zerkam w jedną czy drugą stronę i stwierdzam, że nie jestem sam. Kiedy widzę kogoś lecącego obok mnie, wciąż się boję, ale łatwiej mi pokonać ten lęk. Może razem uda nam się znaleźć rozwiązanie?
Na jawie czuję się podobnie. Nauka zawodu psychiatry była dla mnie tak naprawdę nauką o znaczeniu kontaktów międzyludzkich. Psychiatria to gałąź medycyny zmierzająca do pomagania pacjentom w odkryciu najlepszych wersji siebie i staniu się nimi na przekór towarzyszącym temu wielkim wyzwaniom, a może nawet dzięki nim. Kluczowe w naszej pracy jest przekonanie, że razem możemy więcej niż osobno.
Psychiatrów szkoli się, by popychali naprzód tych, którzy utknęli, i łapali tych, którzy spadają. Doświadczenie uczy nas, ludzi, że te części naszego życia, które widzimy, słyszymy i czujemy, mogą stanowić zaledwie okruch tego, co dzieje się wewnątrz. Zwykle jesteśmy tak skoncentrowani na skomplikowanym zadaniu szukania sensu w swoim niepewnym życiu, że potrafimy przegapić rzeczy ewidentne. Tu także z pomocą przychodzi psychiatria, pozwalająca wydobyć to, co dotąd nam umykało.
Ci, którzy zostają psychiatrami, stawiają czoło tym samym wyzwaniom również we własnym życiu. Wybrałem tę specjalizację, bo chciałem zostać specjalistą od człowieczeństwa – ale jak to zrobić w obliczu dręczącego poczucia, że nie zawsze ogarniam samego siebie? Jak ktoś, kto niekiedy czuje się przytłoczony najprostszymi wymaganiami życia, może zostać intelektualnym i emocjonalnym przewodnikiem dla pacjentów?
Ukończywszy mniej prestiżową uczelnię medyczną w północnej części stanu Nowy Jork, dostałem się do programu rezydenckiego na Harvard Medical School. Wszyscy wokół mnie byli tak błyskotliwi i mieli już takie osiągnięcia, że nie wyobrażałem sobie, jak zdołam im dorównać. Włączył mi się syndrom uzurpatora.
Moje życie zaczęło przypominać jedną z wersji nawracającego snu, o którym nie wiedziałem jeszcze, jak się skończy. Wzbiłem się w niebo jednego z najbardziej prestiżowych programów rezydenckich w kraju i trudno mi było uwierzyć w scenariusz, w którym nie roztrzaskuję się o ziemię.
Ta książka opowiada o czteroletniej przemianie, którą przeszedłem wraz ze swoim rocznikiem pod okiem naszych wspaniałych nauczycieli; o tym, jak połączyliśmy siły, by sprostać niewyobrażalnym wyzwaniom edukacji psychiatrycznej. Podobnie jak wielu pacjentów, od których uczyliśmy się zaangażowania, my także zmienialiśmy się i dokładaliśmy starań, by być coraz lepsi. Wspólnie poznawaliśmy smak porażki i docenialiśmy wyjątkowość sukcesu. Wrzuceni do jednego kotła przez okoliczności, uczyliśmy się nawiązywać więzi ze sobą nawzajem i z pacjentami. Często nie szło nam tak, jak byśmy chcieli, ale zawsze w końcu znajdowaliśmy sposób, by razem posuwać się naprzód.1
Witamy w Longwood
Staliśmy w salce pacjenta na samym końcu oddziału zamkniętego na kampusie medycznym w Longwood. Luźne zasłony przepuszczały z zewnątrz światło latarni, ale i tak w pomieszczeniu było dość ciemno. Miałem wielką nadzieję, że nikt oprócz mnie nie jest świadom, jak bardzo pulsuje w moich żyłach adrenalina. Otaczali mnie trzej ochroniarze, z których jeden zdawał się ziewać mi do ucha, gdy patrzyłem na liczącego nie więcej niż dwadzieścia lat młodego człowieka przyjętego na oddział w stanie psychozy. Jego świat nie znajdował wspólnego języka z rzeczywistością, a instynkt lub przerażające wizje kazały mu wspiąć się na wysoką na niecałe dwa metry komodę, na której kucał w całkowitym bezruchu.
– Zejdź – powiedziałem cicho. – Chcemy ci pomóc.
– Jesteś agentem. Agentem szatańskiego CIA – odpowiedział.
– Proszę – namawiałem go jeszcze łagodniej. – Musisz zej…
Nim dokończyłem, skoczył w naszą stronę.
Dwaj ochroniarze przechwycili go w powietrzu, bezpiecznie – choć nie bezgłośnie – sprowadzili na ziemię i trzymali, póki pielęgniarka, która błyskawicznie weszła do sali z gotową strzykawką, nie dała mu w pośladek zastrzyku uspokajającego.
– Przykro mi, że to się stało – powiedziałem, klękając na podłodze i próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy. – Rozpracujemy to razem.
Odprowadzono mężczyznę do izolatki i zgodnie z prawem stanu Massachusetts oraz mglistą etyką postępowania w przypadku bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa przywiązano go do ramy łóżka. Obserwowałem to z odległości dwóch i pół metra.
Ktoś szturchnął mnie w żebro.
– Pierwszy raz? – Podniosłem wzrok i zobaczyłem pielęgniarkę. – Z czasem będzie łatwiej.
– Nie wiem, czy chcę, żeby było łatwiej.
– W takim razie sam pan sobie szkodzi. – Westchnęła i zwiesiła ramiona. – Chodźmy, doktorze. Mamy mnóstwo papierów do wypisania i troje nowych pacjentów do obejrzenia.
Miesiąc wcześniej
– Widziałaś kiedyś coś takiego? – zapytałem tonem zdumionego dziecka.
Eliana rozejrzała się i pokręciła głową.
– Chyba nie ma drugiego identycznego miejsca. – Wbiła wzrok w mój harwardzki identyfikator.
– Nazwa tej uczelni przy nazwisku wywiera na mnie straszną presję – wyznałem.
– Na szczęście jesteś bahdzo hezolutny – odparła z przesadnym bostońskim akcentem.
Uśmiechnąłem się potulnie i dalej lustrowałem wzrokiem główny dziedziniec Harvard Medical School.
– To miejsce należy do ludzi znacznie bardziej rezolutnych niż ja.
Miejscowi nazywają czasem harwardzki kampus i okoliczne budynki mekką medycyny. Na pięciu kwartałach mieszczą się tam bowiem tak szacowne instytucje jak Beth Israel Deaconess Medical Center, Brigham and Women’s Hospital, Boston Children’s Hospital czy Dana Farber Cancer Institute. To epicentrum odkryć i dokonań w bionauce. Wielu znanych naukowców związanych z medycyną wcześniej czy później przewinęło się przez ten kampus. Nie da się uciec od poczucia majestatu, zwłaszcza że niemal wszystko wokół, od ścian po barierki i schody, pokryte jest marmurem.
Prawdopodobnie nie powinienem był spacerować tamtędy w czerwcu ze swoją od niedawna byłą dziewczyną. Po spędzonych razem czterech latach college’u i studiów medycznych wciąż zostało nam wiele przyzwyczajeń i chwilami łatwo było zapomnieć, że się rozstaliśmy. W ciągu poprzedniego roku zrywaliśmy ze sobą parokrotnie, ale ostateczny cios naszemu związkowi zadał fakt, że dostałem się na rezydenturę do Harvardu, podczas gdy ona układała sobie życie w Nowym Jorku. Miło, że mnie odwiedziła, gdy zaczynałem się zadomawiać w nowym miejscu, ale jej wizyta jeszcze wzmogła moje poczucie niepewności związane z zaczynaniem wszystkiego od nowa samotnie w miejscu tak przytłaczającym jak Harvard Medical School.
Nigdy w życiu nie czułem się tak mały i kruchy jak wtedy, gdy po raz pierwszy szedłem tamtym dziedzińcem. Kruszące się cegły i wyblakły beton, do których przywykłem na dawnej uczelni, ustąpiły miejsca przepychowi. Dopiero później miałem odkryć, że i na Harvardzie można znaleźć obłupane cegły, tyle że nie na pierwszym planie, a w starszych skrzydłach budynków, nie przypadkiem zajmowanych przez niedofinansowany oddział psychiatryczny centrum medycznego.
Był to mój trzeci dzień w Bostonie, ale dotąd nie przespałem w całości żadnej nocy. Nerwy miałem w strzępach. Nikogo nie znałem. Nie miałem nawet pojęcia, co to znaczy być psychiatrą z Harvardu. Nie mogłem się pozbyć poczucia, że algorytm decydujący o tym, dokąd przydzielić kandydatów, potwornie się pomylił. Ukończyłem Upstate Medical University na State University of New York – wspaniałej uczelni w Syracuse, o której jednak niewiele osób w Bostonie w ogóle słyszało, więc zakładałem, że moje miejsce w rankingu nie będzie zbyt wysokie. Sama nazwa uczelni – Upstate* – była tak znamienna, że niektórzy sądzili, iż ją zmyśliłem.
Tymczasem większość moich nowych kolegów i koleżanek ukończyła uczelnie w rodzaju Yale, Duke czy samego Harvardu – a więc te, które cztery lata wcześniej nie zaszczyciły mnie zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.
Zanim poszedłem na medycynę, zawsze uważałem, że jestem wystarczająco inteligentny, by sobie poradzić z większością spraw w życiu. Na wcześniejszym etapie edukacji zwykle zdawałem egzaminy celująco. W wielkiej loterii, w którą gramy w momencie poczęcia, wyciągnąłem wiele świetnych losów, a jednym z najważniejszych była zdolność idealnego trafiania z wiedzą matematyczną potrzebną na danym poziomie testowania: najtrudniejsze zadanie na egzaminie zupełnie przypadkowo było zarazem najtrudniejszym, jakiemu potrafił podołać mój umysł. Podanie na uczelnię podparłem doskonałą średnią i kilkoma znaczącymi osiągnięciami w zajęciach dodatkowych.
Byłem więc wystarczająco bystry, by się dostać do odpowiedniego college’u, choć oczywiście miałem świadomość, że na świecie żyje wiele osób znacznie ode mnie bystrzejszych, które są potrzebne społeczeństwu do robienia rzeczy wielkich. Nie miałem zadatków na wielkiego matematyka ani fizyka wyjaśniającego zagadki wszechświata, ale liczyłem na to, że będę mógł służyć ludziom jako lekarz.
W rodzinie Sternów zostanie lekarzem było czymś w rodzaju rytuału przejścia. Tata miał w rodzinie lekarzy i choć początkowo studiował inżynierię biomedyczną na MIT (Massachusetts Institute of Technology) i marzył o projektowaniu protez, wybrał perspektywę stabilnego zajęcia, w którym będzie mógł wykorzystywać swoje zacięcie naukowe, i został kardiologiem. Gdy dorastałem, obaj ze starszym bratem podziwialiśmy ojca za to, że nie tylko zapewnia nam dostatnie życie, ale i zmienia świat na lepsze. Wiedzieliśmy, że medycyna jest nauką, w której będziemy mogli dawać upust wrodzonej żyłce naukowej. Szczerze mówiąc, gdybym uważał, że dam radę zarabiać na życie jako scenarzysta w Hollywood, być może mielibyście teraz przed sobą zupełnie inny pamiętnik, ale zawsze, również przy wyborze zawodu, starałem się unikać nadmiernego ryzyka. Mój brat w college’u osiągał wyniki poniżej swoich możliwości, więc po jego ukończeniu musiał przez kilka lat ciężko pracować na to, by wreszcie dostać się na medycynę. Nauczony na jego błędzie, podczas nauki w college’u zmieniłem się w maszynę zaprogramowaną na jeden cel: dostanie się na medycynę za pierwszym podejściem. I dopiąłem swego. 15 września 2005 roku – w pierwszym dniu rozpatrywania podań – zadzwoniono do mnie z działu rekrutacji Upstate Medical University na SUNY (State University of New York) z wiadomością, że zostałem przyjęty. Wkrótce potem mój brat dostał się na Downstate College of Medicine na Brooklynie, również będący częścią SUNY. Nasza rodzina przeżywała radosne chwile.
Kiedy jednak jesienią zaczęliśmy naukę, mój dobry nastrój prysł. Okazało się, że studia medyczne wymagają zupełnie innej inteligencji niż ta, do której przywykłem w trakcie dotychczasowej edukacji. Jeśli chcesz mieć dobre oceny, musisz poświęcić na naukę niemal cały swój czas z wyjątkiem tego, który przeznaczasz na sen. Ślęczenie nad podręcznikami nie leżało w mojej naturze i szybko się przekonałem, że na moim roku jest kilkadziesiąt osób, którym zapamiętywanie medycznej wiedzy przychodzi z łatwością, o jakiej sam mogłem tylko pomarzyć. Patrzyłem z podziwem, jak wykuwają na blachę całe tomy szczegółów składających się na ludzkie życie – choćby biochemiczny cykl Krebsa, pozwalający na uwalnianie energii z oddychania aerobowego, czy złożoną sekwencję czynników krzepnięcia, ponumerowanych od I do XIII nie w kolejności, w jakiej następują, lecz w takiej, w jakiej je odkrywano, co wydaje się całkowicie odporne na mnemonikę i inne techniki zapamiętywania.
Zapamiętanie, a następnie prawdziwe zrozumienie tak złożonych procesów, było dla mnie niemal niewykonalne. Kiedy mój brat na Brooklynie wstępował na ścieżkę, która miała go zaprowadzić do zawodu kardiologa pracującego na tym samym stanowisku co nasz ojciec, moje trudności w czerpaniu ze zdroju medycznej wiedzy po części pchnęły mnie w kierunku psychiatrii, w której zapamiętywanie procedur wydawało się mniej istotne niż poznawanie historii pacjentów. Miałem poczucie, że moim jedynym sposobem na sukces w medycynie będzie zajęcie się jej najbardziej humanistyczną dziedziną.
Zastanawiałem się, czy ktokolwiek spośród nowych towarzyszy, wykształconych na bardziej prestiżowych uczelniach medycznych, podziela moje problemy. Przerażała mnie myśl o tym, jak błyskotliwi muszą być, i automatycznie zakładałem, że będą zarazem egocentryczni i wyniośli. Czas pokazał, jak bardzo się myliłem.
Większość z czternaściorga współstażystów** poznałem w niedzielę, zanim jeszcze rozpoczęliśmy zajęcia wprowadzające. Z jakichś pięciu metrów dostrzegłem ludzi gromadzących się na miejscu piknikowym w pobliżu wejścia do szpitala. Serce zabiło mi mocniej i ruszyłem pędem w ich kierunku. Nagle drogę zastąpił mi rozczochrany mężczyzna w czapce bejsbolówce.
Ledwie zdążyłem wyhamować.
– Przepraszam pana – powiedział. – Przyjechałem na…
– Nie ma sprawy – odparłem. – Biegłem na spotkanie z…
Nie pozwolił mi dokończyć ani odejść.
– Przyjechałem na chemię.
Zdjął czapkę, ukazując mi kilka wyraźnych łysych placków.
– Przykro mi.
– Nie, chodzi o to, że…
Czułem, jak zgromadzone o rzut beretem osoby zaczynają się na mnie gapić.
– Przepraszam, naprawdę muszę…
– Bo wie pan – kontynuował, podnosząc lekko głos – źle wszystko zaplanowałem. Przez chemię miesza mi się w głowie i chyba zatankowałem za mało benzyny.
– Hmm… – Lepszej odpowiedzi nie znalazłem.
– Czy mógłby… – Wbił wzrok w swoje buty, jakby się wstydził tego, co musi powiedzieć. – Czy mógłby mi pan pożyczyć dziesięć dolców, żebym dojechał do domu? Proszę mi podać adres, a zwrócę panu forsę. Jestem uczciwy.
– Dziesięć dolców?
Czułem, że robi mnie w konia, ale nie mogłem znieść wzroku pozostałych stażystów. Sięgnąłem po portfel.
– Mam tylko dwudziestkę – jęknąłem żałośnie.
– Może być. Wezmę. Niech mi pan poda swój adres, a ja…
Czułem, jak rumienią mi się policzki. Musiałem się z tego wykaraskać, najlepiej bez wdawania się w kłótnię z nieznajomym na oczach ludzi, wśród których miałem spędzić najbliższe cztery lata.
– No dobra – powiedziałem.
Szybkim ruchem wcisnąłem mu banknot do ręki i ruszyłem w kierunku swojej grupy. Oddalałem się pospiesznie z nadzieją, że obserwujący nie uznali mnie za dziwaka. Czy na Harvardzie popularne było dawanie pieniędzy nieznajomym, którzy znaleźli się w potrzebie? Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. A może jednak nikt nie zwrócił na nas zbytniej uwagi?
– Bóg panu zapłać, doktohku! – zawołał na cały głos z bostońskim akcentem mężczyzna.
Wtedy już wszyscy na mnie spojrzeli, a opiekująca się nami starsza rezydentka Rebecca podeszła i podała mi rękę.
– Widzę, że poznałeś Cwanego Nicka – rzekła z uśmiechem. – Mieszka w pobliskim DPS-ie. Nie, nie ma raka. Te placki na głowie to skutek niegroźnego schorzenia. Wyżebrał coś od ciebie?
– Ta. Dwadzieścia dolców.
– Dwadzieścia dolców! No trudno. Nie przejmuj się. Jak już będzie wiedział, że tu pracujesz i go przejrzałeś, raz-dwa da ci spokój. Po pewnym czasie nawet przyjemnie jest widzieć go po wyjściu z trudnego dyżuru albo przed rozpoczęciem długiej zmiany.
Przedstawiła mnie pozostałym. Wszyscy witali mnie uśmiechami i pytaniami o zainteresowania, z dziedziny psychiatrii i nie tylko. Wyjaśniłem, że medycyną interesowałem się od dawna, ale dopiero podczas zajęć z psychiatrii na studiach doszedłem do wniosku, że to specjalność dla mnie. Mówiłem o tym, że każdy pacjent ma swoją historię i wygląda na to, że idealny patent na jego leczenie można znaleźć, starając się jak najlepiej zrozumieć go jako osobę. Cała medycyna zajmuje się leczeniem istot ludzkich, ale w psychiatrii sam fundament stanowi człowieczeństwo, a nie – na przykład – budowa nerek czy szkieletu. Obawiałem się, że mogę wyjść na hipisa albo idiotę, ale wkrótce się okazało, że wielu moich rozmówców myśli podobnie. Nie do wiary! Byłem przeszczęśliwy.
Rześkie bostońskie popołudnie spędziliśmy na poznawaniu swego nowego miasta za pomocą pieczołowicie zaaranżowanej przez Rebeccę gry miejskiej. Dostawaliśmy zadania w rodzaju „Znajdź wielki szyld Citgo w pobliżu Fenway Park” czy „Usiądź na rzeźbie »Zrób przejście dla kaczuszek« w Public Garden”. Wydawało się głupkowate, że grupa poważnych i dogmatycznie wyedukowanych młodych profesjonalistów tak dziecinnie się bawi, ale dzięki temu spędziliśmy razem całe popołudnie i liznęliśmy trochę miasta, które miało się stać naszym domem na co najmniej cztery lata.
Ubiór i pozytywne nastawienie Rebekki przywiodły mi na myśl nauczycielkę plastyki z podstawówki i po raz kolejny zmusiły do zakwestionowania moich wyobrażeń o psychiatrach z Harvardu. W ciągu naszej eskapady zdążyła porozmawiać z każdym z nas i naprawdę interesowało ją, co mamy do powiedzenia. Później przekonałem się, że taka umiejętność empatycznego słuchania stanowi jedno z kluczowych narzędzi psychiatrii.
– A ty, Adamie, skąd przyjechałeś?
– Mmm… z SUNY Upstate. To w Syracuse. – Wystarczyło pół sekundy ciszy po tych słowach, by wzbudzić we mnie potrzebę szybkiego powiedzenia czegoś na swoją obronę: – Nie mam pojęcia, jakim cudem się tu dostałem.
– Cóż, przyjmują tylko tych, których naprawdę chcą. Zapamiętaj to sobie. Cokolwiek się stanie, nie trafiłeś tu przez przypadek. Jesteś u siebie – odparła.
Przez chwilę naprawdę w to wierzyłem.
Gdy odhaczaliśmy ostatnie punkty gry, uświadomiłem sobie, że spora część tego dnia upłynęła nam na poznawaniu się nawzajem. Miranda na przykład, podobnie jak ja, wychowywała się na Long Island, ale kiedy wchodziła w wiek nastoletni, przeniosła się wraz z rodziną do Massachusetts. Jej wyobrażenie o życiu na południowym brzegu Long Island było równie romantyczne co moje wyobrażenie o letnich koloniach, gdy miałem osiem lat. Z kolei sposób mówienia Erin wskazywał, że z pewnością jest bardzo inteligentna, ale i przepełniona nerwowym powątpiewaniem w siebie. Uwidaczniało się to w każdym wypowiadanym przez nią słowie. Może i rzeczywiście wszystkie te osoby były ode mnie bardziej błyskotliwe, ale zarazem bardziej życzliwe i ciekawe. Każdy, z kim rozmawiałem, miał w zanadrzu jakąś czarującą historię i nie mogłem się już doczekać, aż poznam je wszystkie. Patrzyłem na swoich nowych towarzyszy z podziwem i optymizmem. Może jednak znajdziemy wspólny język?
Następnego dnia, gdy rozpoczynaliśmy oficjalne zajęcia w centrum medycznym, dotarła ostatnia osoba z naszej grupy. Przyjechała prosto ze ślubu przyjaciółki, przez który nasza gra miejska przeszła jej koło nosa. Jak na mój gust, dziewczyna była wyjątkowo ładna i poruszała się z bezpretensjonalną gracją. Podszedłem i z szerokim uśmiechem wyciągnąłem rękę.
– Cześć, jestem Adam. Miło mi cię poznać.
Patrzyła na moją dłoń chyba przez wieczność, nim w końcu bez entuzjazmu podała mi swoją. Wylewna też nie była.
– Rachel – mruknęła i odwróciła się.
Odtrącony i upokorzony, szybko zrobiłem to samo, czując, jak rumienią mi się policzki.
* „Upstate” oznacza północną część stanu; w odniesieniu do stanu Nowy Jork słowo to jest synonimem jego prowincjonalnej części w kontraście do położonej na południu metropolii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek).
** Autor używa określenia „stażyści” (_interns_) w odniesieniu do osób będących na pierwszym roku programu rezydenckiego.