Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z pola i z bruku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z pola i z bruku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 267 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 14 Ìàðòà 1896 ãîäà

LET­KIE­WICZ.

SYL­WET­KA.

Rze­czy­wi­ście na­zy­wał się on in­a­czej, ale po­nie­waż głów­nie pod tym przy­dom­kiem lu­dzie go zna­li, niech więc i we wspo­mnie­niu ni­niej­szem Let­kie­wi­czem zo­sta­nie.

Tak ta na­zwa do nie­go przy­ro­sła, tak po­pu­lar­ną się sta­ła w ma­łym świat­ku, w któ­rym się ob­ra­cał, że nie spo­sób mu jej ode­brać.

Szcze­rze mó­wiąc, przy­do­mek Let­kie­wicz był przedew­szyst­kiem da­rem fa­mi­lij­nym, ofia­ro­wa­nym we­so­łe­mu sio­strzeń­co­wi przez po­waż­nych wu­jów i su­ro­we ciot­ki; z cza­sem da­ro­wi­zna ta zy­ska­ła za­twier­dze­nie ze stro­ny oj­ców i ma­tek, ma­ją­cych cór­ki na wy­da­niu, a w ostat­niej in­stan­cyi uzna­ła ją wiel­ka opi­nia nie­du­że­go mia­sta i oko­li­cy jego w kil­ko­mi­lo­wym pro­mie­niu.

Na­wet naj­mniej­sza mie­ści­na ma swo­ją wiel­ką opi­nię, a ta­kiej po­wa­dze nie­po­dob­na się sprze­ci­wiać i trze­ba jej wy­rok przy­jąć bez szem­ra­nia.

Kto znał w swo­im cza­sie dwóch wu­jasz­ków Let­kie­wi­cza i dwie jego ciot­ki, wie­dział, że są to mę­żo­wie i damy z do­brem ser­cem; nie było też dla ni­ko­go se­kre­tem, że kie­dy Sta­siek, ma­jąc dwa­na­ście Jat ży­cia, stra­cił ro­dzi­ców i zo­stał na świe­cie sani je­den, bez fun­du­szów i bez spo­so­bu do ży­cia, wu­jo­wie po­śpie­szy­li na­tych­miast z po­mo­cą i Z ksią­żę­cą hoj­no­ścią da­wa­li mu… na­uki mo­ral­ne,

Nie jest to wina wu­jów, ani cio­tek, że te per­ły od­ska­ki­wa­ły od chło­pa­ka, jak groch od ścia­ny. Wo­gó­le był on dla swych krew­nych przed­mio­tem cięż­kich zmar­twień, Młod­sza z cio­tek jego, pani Ada­mo­wa, wdo­wa po wu­jasz­ku Ada­mie, sta­rusz­ka do­tych­czas jesz­cze w do­brem zdro­wiu ży­ją­ca, lubi opo­wia­dać, jak cięż­kie utra­pie­nie mia­ła ze swym sio­strzeń­cem.

Jest dzień let­ni, go­dzi­na czwar­ta po po­łu­dniu; naj­wła­ściw­sza pura pod­wie­czor­ku dla osób ja­da­ją­cych obiad, we­dług do­bre­go sta­re­go oby­cza­ju, w samo po­łu­dnie, o dwu­na­stej.

Pani Ada­mo­wa miesz­ka w mie­ście, ale tak jak­by na wsi, dom jej bo­wiem po­ło­żo­ny przy sa­mej ro­gat­ce, to­nie w zie­le­ni ogro­du, ma ob­szer­ne po­dwór­ko i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, w nich dwie kro­wy, spe­cy­al­nie dla ma­sła i śmie­tan­ki, gdyż te pro­duk­ty na tar­gu by­wa­ją zwy­kle fał­szo­wa­ne; parę sta­rych wy­pa­sio­nych kla­czy, po­nie­waż do­roż­kar­skie by­wa­ją zwy­kle na­row­ne i nie­bez­piecz­ne. Jest wresz­cie w tych za­bu­do­wa­niach i na po­dwór­ku dużo dro­biu, bo ten, co na tar­gu, li­cho wie czem bywa pa­sio­ny.

Wo­gó­le pani Ada­mo­wa lubi mieć wszyst­ko swo­je, wła­sne i pew­ne.

Ma też: li­sty za­staw­ne, eme­ry­tu­rę po nie­bosz­czy­ku mężu, po­rząd­ny dom z ogro­dem przy ro­gat­ce i dość licz­ne kół­ko zna­jo­mych i przy­ja­ció­łek.

Po­nie­waż, jako oso­ba wie­ko­wa i pod­upa­dła na nogi, nie­chęt­nie fo­tel opusz­cza, a to­wa­rzy­stwo bar­dzo lubi… prze­to przyj­mu­je u sie­bie ła­ska­wych zna­jo­mych co­dzień, oprócz piąt­ku, o go­dzi­nie czwar­tej po po­łu­dniu, nie­za­leż­nie zaś od tego, w nie­dzie­le i w świę­ta za­pra­sza na pre­fe­ran­sa, za któ­rym prze­pa­da.

Na pod­wie­czor­ki do pani Ada­mo­wej, przy­cho­dzą prze­waż­nie damy, cho­ciaż zda­rza się, że za­błą­dzi nie­kie­dy i jaki przed­sta­wi­ciel płci brzyd­kiej, ale to naj­czę­ściej z pro­win­cyi, gdyż miej­scy pa­no­wie lu­bią o tej go­dzi­nie sy­piać, aby mieć siły do re­sur­sy. Na pre­fe­ran­sa, przy­cho­dzą prze­waż­nie pa­no­wie i to do­brzy, do­świad­cze­ni gra­cze, gdyż pani Ada­mo­wa z ta­ki­mi tyl­ko lubi do zie­lo­ne­go sto­li­ka za­sia­dać…

Jest dzień let­ni: go­dzi­na 4-ta po po­łu­dniu. W po­ko­ju ja­dal­nym okna otwar­te, wpa­da przez nie miłe po­wie­trze z ogro­du; czuć re­ze­dę, lew­ko­nię i gwoź­dzi­ki. Stół na­kry­ty bia­łym jak śnieg ob­ru­sem, za­sta­wio­ny por­ce­la­ną i sre­brem; aro­ma­tycz­ny za­pach kawy mie­sza się z za­pa­chem po­zio­mek, na srebr­nym ko­szy­ku pię­trzy się góra cia­sta.

Oprócz go­spo­dy­ni domu, znaj­du­ją się czte­ry oso­by: pani Ja­no­wa, pani Mi­cha­ło­wa, pan­na Eu­ge­nia i pan Dul­ski z Trzna­dli­na, wio­secz­ki po­ło­żo­nej o kil­ka mil dro­gi od mia­sta, naj­bliż­szy są­siad Let­kie­wi­cza,

Pa­nie opo­wia­da­ją o no­win­kach miej­skich, gdy je wy­czer­pa­ły, za­py­tu­ją co na wsi sły­chać.

– Ano, pani do­bro­dziej­ko – od­po­wia­da ba­so­wym gło­sem pan Dul­ski – na wsi, jak na wsi, do­brze, że daj pa­nie Boże wy­trzy­mać!…., Pana Sta­ni­sła­wa nie­dłu­go mają li­cy­to­wać.

– Czy być może? – za­wo­ła­ły na­raz wszyst­kie pa­nie – Pi­san­kę sprze­da­ją?!

– A tak, tra­fia się to nie­kie­dy,

– Taki ślicz­ny fol­war­czek! Cie­ka­wam co te­raz uczy­ni bied­na Sta­sio­wa, gdzie się po dzie­je z dzieć­mi?

– Albo ja wiem. Kogo pan Bóg stwo­rzył, tego nie umo­rzył; będą mu­sie­li ja­koś bie­dę kle­pać. Zresz­tą pan Sta­ni­sław ma bo­ga­tych krew­nych…

– Ja­kich krew­nych? gdzie? prze­cież je­stem jego ro­dzo­ną ciot­ką i wiem, że ni­ko­go nie ma z bliż­szych, wszy­scy już po­mar­li, oprócz mnie jed­nej.

– To też wła­śnie po­wia­dam – rzekł szlach­cic.

– Co wła­śnie?

– Ano, że pani do­bro­dziej­ka, jako tak bliz­ka, zgi­nąć Sta­cho­wi nie da… Do­bry to w grun­cie rze­czy czło­wiek i, mó­wiąc mie­dzy nami, szko­da­by go było.

– Chry­ste Jezu! Ja mia­ła­bym go ra­to­wać tego Let­kie­wi­cza?! A pa­nie Du­iski, jesz­cze mani do tej pory zdro­we zmy­sły…

– A cóż to nia do zmy­słów, pani do­bro­dziej­ko… zda­rza się prze­cież, że lu­dzie lu­dzi ra­tu­ją w po­trze­bie..

– Lu­dzi, ale nie Let­kie­wi­czów – od­rze­kła pani Ada­mo­wa.–A może on przez pana robi mi taką pro­po­zy­cyę?…

– Sło­wem uczci­we­go czło­wie­ka za­pew­niam pa­nią, że nie. Owszem, pod­su­wa­łem mu tę myśl, ofia­ro­wa­łem na­wet po­śred­nic­two, ale od­rzu­cił, słu­chać nie chciał…

– Pro­szę!

– …Nie chciał, niech mi pani wie­rzy.

– I cóż po­wie­dział?

– Że nie chce…

– No, ale mu­siał to w ja­kiś spo­sób sfor­mu­ło­wać… Za­pew­ne wy­ra­ził się tak, że pan mi tego nie może po­wtó­rzyć…

– Owszem mogę… je­że­li pani so­bie ży­czy.

– Więc?

– Po­wie­dział temi sło­wy; – dzię­ku­ję ci, ko­cha­ny są­sie­dzie, za życz­li­wość, ale cio­ci Ada­mo­wej daj­my po­kój… Za­cno­ści to ko­bie­ta i ser­ce ma zło­te, więc po­cóż ją mar­twić?…

– Tak się wy­ra­ził?…

– Sło­wo w sło­wo pani po­wta­rzam, a zna mnie pani, że nie kła­mie.

– Jak to jed­nak cza­sem i w pu­stej gło­wie eos bły­śnie. Oczy­wi­ście, gdy­by pro­sit, mu­sia­ła­bym od­mó­wić, a to zmar­twi­ło­by mnie cięż­ko. On wie, że ja mam do­bre ser­ce… Nie wy­ma­wiam, ale nie­raz tego do­świad­czył. Gdy stra­cił ro­dzi­ców, po­wia­dam pań­stwu to było okrop­ne, obo­je umar­li w jed­nym kwar­ta­le!! Otoż, gdy stra­cił ro­dzi­ców, wzię­li­śmy go chwi­lo­wo do sie­bie. Co ja temu chłop­cu W gło­wę na­kła­dłam, wszyst­ko na nic! Mó­wie: Sta­siu, je­steś sie­ro­ta, bądź więc za­wsze spo­koj­ny, ci­chy i gład­ko ucze­sa­ny… My­śli­cie pań­stwo, że słu­chał?… Spo­koj­ny był, jak ko­biał­ka za wo­zem, a gło­wa! ist­ne wro­nie gniaz­do? Pro­si­łam męża, żeby go ka­zał ostrzydz kró­ciut­ko, przy sa­mej skó­rze… Rze­czy­wi­ście, przez ja­kieś trzy ty­go­dnie był po­dob­ny do lu­dzi, ale póź­niej… praw­dzi­wy je­żo­zwierz!

– No, to pani do­bro­dziej­ko, jesz­cze nie zbrod­nia,..

– Ale nie­po­rzą­dek, pa­nie ła­ska­wy, a nie­po­rzą­dek pro­wa­dzi do naj­gor­szych na­stępstw. Trze­ba było wi­dzieć jego kra­wat! My­śli­cie pań­stwo, że ko­kar­da z przo­du? Nig­dy; za­wsze z tylu, albo z boku. Je­że­li nie za uchem. U ka­mi­zel­ki mie­wał za­le­d­wie dwa gu­zi­ki, u sur­du­ta ie­den. Dziś ka­za­ło się przy­szyć, ju­tro zno­wuż to samo! Wszyst­ko na nim trzy­ma­ło się na sznur­kach i rze­my­kach, a gdy raz w nocy przej­rza­łam jego kie­sze­nie, ażem krzyk­nę­ła z po­dzi­wu!…. Cze­go tam nic było?… Kre­da, gwoź­dzie, chłop­ski ko­zik, ka­wa­łek siar­ki, ołów­ki, chleb, sta­re bul­ki, pu­sty ka­ła­marz, zła­ma­na li­nia, pu­deł­ko po pa­pie­ro­sach, czer­wo­na far­ba, pił­ka, masa sznur­ków, ka­wał­ki drze­wa, gu­zi­ki mo­sięż­ne, szkło z oku­la­rów.

– Ależ to ist­ny ma­ga­zyn! – za­wo­ła­ła pan­na Eu­ge­nia.

– Ra­czej śmiet­nik – rze­kła pani Ada­mo­wa z obu­rze­niem. – O! nie za­po­mnę nig­dy uj chwi­li… Było póź­no, go­dzi­na je­de­na­sta w nocy… Roz­ło­ży­łam te ru­pie­cie na sto­le i za­wo­ła­łam mego meza. – Zo­bacz Ada­siu, mó­wię. Za gło­wę się zła­pał'… Wten­czas obo­je przy­szli­śmy do prze­ko­na­nia, że z tego chłop­ca nic nie bę­dzie, że wy­ro­śnie na Let­kie­wi­cza, i tak się też sta­tu.

– Pro­szę pani – wtrą­cił pan Du­fski – każ­dy chło­pak nosi peł­ne kie­sze­nie dro­bia­zgów.

– Prze­pra­szam… Nie­bosz­czyk mój mąż mó­wił mi, że bę­dąc w wie­ku Sta­sia, mie­wał przy so­bie tyl­ko chu­s­tecz­kę do nosa – i nic wię­cej – bo też mój Adaś in­a­czej był wy­cho­wa­ny. Nie roz­pusz­czo­no go, jak tego urwi­sa… Ale to wszyst­ko jesz­cze nic. Mąż mój ka­zał mu prze­ro­bić ubra­nie ze swe­go. Ma­te­ry­ał prze­ślicz­ny, mąż uży­wał go przez ośm­na­ście lat, my­śla­łam, że chło­pak do­trzy­ma, no, choć­by dzie­więć, niech pięć, nie­chby wrasz­cie trzy lata… Zgad­nij­cież pań­stwo, jak dłu­go no­sił?

– Z pół roku za­pew­ne.

– Ale skąd:! W dwa mie­sią­ce z po­rząd­ne­go, ele­ganc­kie­go na­wet ubra­nia, zro­bi­ły się ła­chy, gał­ga­ny, strzęp­ki, szar­pie! A co ja mu na­ga­da­łam, da­jąc mu ten ślicz­ny strój… Chodź ostroż­nie, sia­daj uważ­nie, strzeż się plam, jak ognia; pa­mię­taj, żeś sie­ro­ta, że trze­ba dar wuja sza­no­wać, że ka­mi­zel­ka ani sur­dut z nie­ba ci na gło­wę nie spad­nie… prze­ma­wia­łam, nie jak ciot­ka, ale jak ro­dzo­na mat­ka… Tym­cza­sem ko­cha­ny Sta­sie­czek jed­nem uchem słu­chał dru­giem wy­pusz­czał, i tego sa­me­go dnia jesz­cze był na wierz­choł­ku lipy, wpadł w dół po gli­nie, jeź­dził na ja­kimś bia­łym ko­niu, z któ­re­go wszyst­ką sierć za­brał na ubra­nie, ta­rzał się z psa­mi w pia­sku, i po­źniej z dru­gim po­dob­nym so­bie ło­bu­zem, ba­wił się w Izra­eli­tów prze­cho­dzą­cych przez Mo­rze Czer­wo­ne…

– A to znów co no­we­go? – za­py­tał pan Dul­ski–ja ta­kiej za­baw­ki nie prak­ty­ko­wa­łem za mło­dych lat, acz­kol­wiek przy­zna­ję, że do wiel­kich psich fi­glów by­łem pierw­szy maj­ster.

– Była ka­łu­ża po­kry­ta rdza­wą ple­śnią, i oni przez nią prze­cho­dzi­li.

– Pysz­ny chło­pak! Uści­skał­bym go za to!

– I my­śmy go obo­je, z moim nie­bosz­czy­kiem mę­żem uści­ska­li – rze­kła z cięż­kiem wes­tchnie­niem pani Ada­mo­wa – przy­kra to rzecz, na sie­ro­tę rękę pod­no­sić, ale dla jego do­bra. Za mo­ich cza­sów w każ­dym ele­men­ta­rzu było wy­dru­ko­wa­ne: "Różdż­ką Duch Świę­ty dzia­tecz­ki bić ra­dzi…"

Star­sze pa­nie ki­wa­ły gło­wa­mi, po­dzie­la­jąc obu­rze­nie ciot­ki, jed­na tyl­ko pan­na Eu­ge­nia śmia­ła się i wy­ra­zi­ła zda­nie, że lubi ta­kich ło­bu­zów, gdyż są bar­dzo za­baw­ni.

– Ach dusz­ko, boś jesz­cze mło­da i nie­do­świad­czo­na. My mie­li­śmy krzyż pań­ski z tym dzie­cia­kiem… Mąż wów­czas od­dał go do mo­jej sio­stry Ire­ny, któ­rej mąż Win­cen­ty był na­der ener­gicz­ny i su­ro­wy. Chło­pak cho­dził do szkół; po roku, zno­wuż wró­cił do nas i znów był bliz­ko rok. Na­resz­cie, z pięt­na­ście lat miał wów­czas, przy­cho­dzi jed­ne­go dnia i po­wia­da: – Ko­cha­na cio­tecz­ko dzię­ku­ję za wszyst­ko do­bre, i wy­pro­wa­dzam się ju­tro… – Do­kąd? Osza­la­łeś chy­ba? – A, mówi, wy­pro­wa­dzam się na przed­mie­ście, do szew­ca.

– Do szew­ca?

–-Tak pa­nie, tak… Wiem, mówi, że wu­jo­stwu cięż­ko, bo chleb te­raz dro­gi, a mię­so cią­gle dro­że­je, zaś szewc daje mi pysz­ny po­kój ua pod­da­szu, śnia­da­nie, obiad, ko­la­cyę, wszel­kie wy­go­dy… – ale za co, wo­łam, za co? – Szewc­kie dzie­ci mam uczyć… – Ty próż­nia­ku!? – Ja cio­tecz­ko, po­wia­da. Szewc ślicz­ny, mówi, czer­wo­ny jak po­mi­dor, szew­co­wa jesz­cze czer­wień­sza, a szew­czy­ków iest dwóch… Ja już tam dziś obiad ja­dłem. – Cóż ci dali? py­tam, bo mnie to za­cie­ka­wi­ło, – Pysz­ne je­dze­nie, po­wia­da, ka­pu­śniak na bocz­ku i groch;

naja­dłem się, że le­d­wie cho­dzę, a na ko­la­cyę będą klu­ski z mle­kiem…

– I pu­ści­li­ście go pań­stwo?–za­py­tał Dul­ski.

– Po na­ra­dzie, pu­ści­li­śmy. Mąż po­wie­dział, że wszyst­ko jed­no: i tak i tak nic z chło­pa­ka nic bę­dzie, niech przy­najm­niej pra­cu­je, a ja będę miał na nie­go oko. Co pań­stwo po­wie­cie; był u tego szew­ca przez dwa lata, a po­tem już do skoń­cze­nia szkół miał kon­dy­cyę u za­moż­ne­go ślu­sa­rza.

– Więc skoń­czył jed­nak szko­ły? – spy­ta­ła pan­na Eu­ge­nia.

– Moja dusz­ko – od­rze­kła pani Ada­mo­wa z wes­tchnie­niem, – taki ło­buz po drze­wach ła­ził, jak ro­bak, dla­cze­go­by przez szko­ły nie mial prze­leżć? Przy­znać mu­szę, że od cza­su, gdy się do szew­ca wy­pro­wa­dził, oprócz nie­po­ko­ju, nie kosz­to­wał nas wie­le. Tyle, że cza­sem w świę­to przy­szedł na obiad, lub na her­ba­tę, i to tyl­ko, gdy był za­pro­szo­ny. Po skoń­cze­niu szkół, znik­nął nam z oczu, ty­le­śmy tyl­ko wie­dzie­li, że jest w prak­ty­ce go­spo­dar­skiej.

– A wiem, wiem – rze­ki pan Dul­ski, – w Okręt­kach… pa­mię­tam… chwa­li­li go tam… i wła­śnie stam­tąd do­stał się do Wod­ni­cy na rząd­cę…

– I tam zro­bił naj­więk­sze głup­stwo, ja­kie moż­na zro­bić – oże­nił się…

– Czy to głup­stwo?– spy­ta­ła pan­na Eu­ge­nia.

– Je­że­li bie­dak bie­rze pa­nien­kę nic ma­ją­cą nic, prócz ład­nej buzi…

– Pani Sta­sio­wa dziś jesz­cze pięk­na ko­bie­ta jest – rze­ki Dul­ski, – w oko­li­cy ład­niej­szej nie masz. To trze­ba przy­znać, a dzia­tecz­kom też nic nie brak; chło­pak jak krze­mień, dziew­czyn­ki ist­ne kwia­tusz­ki.

– no, znam prze­cież – ład­ne bo ład­ne, ale co je cze­ka? Oj­ciec Let­kie­wicz – cóż im zo­sta­wi? A mó­wi­li­śmy, per­swa­do­wa­li… i ja i mój mąż… Co to po­mo­gło? Pe­ro­ry wy­słu­chał, a swo­ją dro­gą na we­se­le za­pra­szał. Z ta­kim ani w pra­wo, ani w lewo.

– Ale dro­ga pani – rze­kła jed­na ze star­szych dam, – w ja­kiż spo­sób pan Sta­ni­sław przy­szedł do po­sia­da­nia Pi­san­ki… Wszak­że to jego wła­sność?

– Oczy­wi­ście – rzekł pan Dul­ski, – naj­lep­szy do­wód, że wła­sność, sko­ro go za dwa ty­go­dnie li­cy­tu­ją.

Go­spo­dy­ni domu rze­kła:

– Wi­dzi pani, ta­kie szczę­ście. Wziął spa­dek po wuju Win­cen­tym, owym su­ro­wym, o któ­rym wspo­mnia­łam przed chwi­lą. Nie­bosz­czyk mój mąż dzi­wił się nie­sły­cha­nie, jak moż­na wo­gó­le ta­kie­mu Let­kie­wi­czo­wi, jak Staś… za­pi­sy­wać ka­pi­tał i to sto­sun­ko­wo dość znacz­ny, bo jed­nak było tego pięt­na­ście ty­się­cy w li­stach. Mąż mój chciał się w to wdać, żeby Staś pie­nię­dzy do ręki nie brał, żeby fun­dusz zde­po­no­wać w ban­ku, nie­chby le­żał; ale ten ło­buz mego męża w ra­mię po­ca­ło­wał, niby za radę dzię­ku­jąc, ale dał przy rem do zro­zu­mie­nia, że jest peł­no­let­ni i że po­sia­da swój wła­sny ro­zum… Cóż ro­bić z sza­leń­cem?! W pół roku po­źniej sły­szy­my, że rzu­cił się na Pi­san­kę. Mąż mój po­wia­da: wa­ry­at! Ka­pi­ta­łu ma nie­wie­le, wcho­dzi od razu w dłu­gi, w cię­ża­ry, zgi­nie.

– Ano, jed­nak pani do­bro­dziej­ko – rzekł pan Dul­ski, – dzie­sięć lat już się w tej Pi­san­ce trzy­ma i go­spo­da­ru­je nie go­rzej od każ­de­go z nas. Cięż­ko mu te­raz, bo wszyst­kim cięż­ko, ale żeby mu skąd przy­sy­ła jaka taka po­moc, toby mógł się z kło­po­tów wy­gra­mo­lić i jesz­cze na pew­nych no­gach sta­nąć…

Przed do­mem pani Ada­mo­wej roz­legł się tur­kot i sza­now­na wdo­wa uj­rza­ła przez okno lek­ką brycz­kę, za­przę­żo­ną w parę tę­gich, szpa­ko­wa­tych koni.

– Chry­ste Jezu! – za­wo­ła­ła z prze­ra­że­niem – Staś! Jak za­pi­sał o po­moc, a ja prze­cież tego uczy­nić nie mogę!

Chcia­ła uprze­dzić słu­żą­ce, żeby ta go­ścia nie wpu­ści­ła; chcia­ła wy­na­leźć jaką wy­mów­kę, po­zór, wy­kręt, ale już było za póź­no. Do po­ko­ju wszedł czło­wiek w sile wie­ku, trzy­dzie­sto­kil­ko-let­ni, blon­dyn, kształt­nie zbu­do­wa­ny, wy­so­ki, o ja­snych oczach, uśmiech­nię­ty.

Pani Ada­mo­wa, nie mo­gła się oprzeć zdzi­wie­niu; są­dzi­ła, że sio­strze­niec przyj­dzie do niej zgnę­bio­ny, smut­ny, że ude­rzy w po­ko­rę.

bę­dzie usi­ło­wał ciot­kę wzru­szyć, prze­ma­wiać do jej ser­ca, w imie­niu ro­dzi­ny za­gro­żo­nej utra­tą bytu; była pew­na, że przy­je­chał spe­cy­al­nie po to, tym­cza­sem wi­dzi go uśmiech­nię­tym i we­so­łym, jak za­wsze. Tak prze­cież nie wy­glą­da czło­wiek sto­ją­cy nad brze­giem prze­pa­ści.

Pan Sta­ni­sław zbli­ży! się do ciot­ki i zło­żył na jej ręku po­ca­łu­nek.

– Wi­tam ko­cha­ną cio­tecz­kę – rzekł – jak­że się cio­cia mie­wa?

– Nie szcze­gól­nie, bar­dzo nie­szcze­gól­nie. Czy moż­na mleć się do­brze w moim wie­ku?…

– Może cio­cia za­ję­ta? może w czem prze­szko­dzi­łem?

– E nie… wy­bie­ra­łam się co praw­da do ko­ścio­ła, a ten mój nie­do­łę­ga Ja­cek nie może się z za­przę­ga­niem wy­guz­drać.

– Cio­tecz­ko, moje ko­nie sto­ją przed do­mem.

– Kła­niam uni­że­nie, jesz­cze miłe mi są reszt­ki ży­cia.

– Ależ ko­nie spo­koj­ne, jak dzie­ci.

– Pa­mię­tam ja cię dziec­kiem.. Z za­sa­dy cu­dzy­mi koń­mi nie jeż­dżę, o wy­pa­dek nie trud­no, nie mam ocho­ty na­ra­żać zdro­wia.

– Jak cio­cia chce… Ja na krót­ko wpa­dłem, tyl­ko aby cio­cię od­wie­dzić i do­rę­czyć kon­fi­tu­ry od mo­jej An­dzi. Po­dob­no mają być do­sko­na­łe.

– Po­trzeb­nie też ro­bi­ła so­bie taki kło­pot.

– To ba­ga­tel­ka. W tym roku owo­ce ogrom­nie u nas ob­ro­dzi­ły, An­dzia robi za­pa­sy na zimę, a do­wie­dziw­szy się, ie mam dziś być w mie­ście, pro­si­ła, że­bym za­wiózł parę sło­ików dla cio­ci.

– An­dzia robi za­pa­sy na zimę?

– Cóż dziw­ne­go? Z roku na rok to się po­wta­rza.

– Na zimę?

Pan Sta­ni­sław spoj­rzał na ciot­kę, nie ro­zu­mie­jąc py­ta­nia,

– To jest… nic… – rze­kła – my­śla­łam w tej chwi­li o czem in­nem i być może, że… po­wiedz­że mi po co przy­je­cha­łeś do mia­sta?

– Mam dużo in­te­re­sów do za­ła­twie­nia, mu­szę zro­bić nie­któ­re spra­wun­ku dla domu, wł dzieć się z ad­wo­ka­tem… być w są­dzie…

– Aha, w są­dzie. Spra­wę za­pew­ne masz?

– Nie, mu­szę tyl­ko ze­brać pew­ne in­for­ma­cye, do­ty­czą­ce ma­jąt­ku ma­ło­let­nich sie­rot po panu An­zel­mie, za­pew­ne zna­ła go cio­tecz­ka?

– Zna­łam, ale cóż ty masz z jego sie­ro­ta­mi wspól­ne­go?

– Je­stem człon­kiem rady fa­mi­lij­nej, w tych dniach od­bę­dzie się pierw­sze po­sie­dze­nie, więc mu­szę mieć do­kład­ne wia­do­mo­ści o sta­nie ma­jąt­ku Przej­rzę księ­gę hy­po­tecz­ną, za­ła­twię spra­wun­ki i za dwie go­dzi­ny wra­cam do domu. Ale też cio­ci stan­gret rze­czy­wi­ście ma­ru­dzi, do­tych­czas jesz­cze nie za­je­chał.

– Ja się roz­my­śli­łam, nie po­ja­dę dziś, każę wy­prządz, zo­stań u umie na śnia­da­niu.

– Cio­ciu, śpie­szę się.

– Kwa­dran­sik. Chcia­ła­bym z tobą po­mó­wić.

– Je­stem na usłu­gi ko­cha­nej cio­ci.

– Bo to, wi­dzisz mój ko­cha­ny, lu­dzie są ludź­mi, cu­dze spra­wy zaj­mu­ją ich bar­dziej, niż wła­sne, stąd też plot­kar­stwo kwit­nie. Szcze­gól­niej na­sze mia­sto z tego sły­nie-

– Tak mó­wią…

– I tak jest w isto­cie; oto na przy­kład, w tych dniach, zaj­mo­wa­no się bar­dzo tobą..

– A cóż mi to szko­dzi?

– Za­wsze nie­mi­ło. Mó­wio­no na­przy­kład, że je­steś w złych in­te­re­sach, że fol­war­czek twój wy­sta­wio­no ua sprze­daż…

– To pro­szę cio­ci, nie plot­ka, ale praw­da.

– Nie może być?!

– Rze­czy­wi­ście… Czy moje in­te­re­sa ma­jąt­ko­we są w opła­ka­nym sta­nie, to inna kwe­stya; że zaś Pi­san­kę wie­rzy­ciel chce sprze­dać – to fakt.

– I ty mó­wisz o tem tak spo­koj­nie, tak cię to nic nie ob­cho­dzi? Bar­dzo, bar­dzo się dzi­wię. Mnie nie wspo­mnia­łeś nic, obcy lu­dzie mi po­wie­dzie­li.

– Ko­cha­na cio­ciu, na cóż mia­łem mó­wić, po­módz­by mi cio­cia nie po­mo­gła, a jesz­cze wiel­ka kwe­stya, czy przy­jął­bym po­moc.

– Co?

– Czy przy­jął­bym po­moc. Wy­raź­nie to mó­wie.

– Do­brze, że mnie o tem uprze­dzasz, bo mo­gła­bym była na­ra­zić się na przy­krość.

– Niech cio­tecz­ka przy­zna, że ta­kie nie­bez­pie­czeń­stwo było od niej bar­dzo da­le­kie.

– Bar­dzo, albo nie bar­dzo, zda­je mi się jed­nak, że bę­dąc w two­jem po­ło­że­niu, nie mo­gła­bym zdo­być się na hu­mor, tak jak ty, i żar­to­wać w chwi­li… bar­dzo po­waż­nej.

– Więc cóż mam ro­bić, moja cio­ciu, pła­kać, czy ży­cie so­bie ode­brać?

– Czło­wie­ku, co mó­wisz?! Ży­cie so­bie ode­brać! a zona, dzie­ci…

– To też nie my­ślę o re­wol­we­rze, ani nie po­grą­żam się w ot­chłań roz­pa­czy.

– Me dla­cze­go się nie mar­twisz? Jak mo­żesz się śmiać w ta­kiej chwi­li? Ja, przy­znam się szcze­rze, wsty­dzi­ła­bym się lu­dziom po­ka­zy­wać, gdy­by mój ma­ją­tek mia­no sprze­da­wać.

W ta­kim ra­zie dużo lu­dzi mu­sia­ło­by z domu nie wy­cho­dzić.

– Ale osta­tecz­nie jak­że to bę­dzie?

– Ra­tu­ję się jak mogę.

– A je­że­li się nic wy­ra­tu­jesz?

– To fol­wark sprze­da­dzą.

– I co w ta­kim ra­zie, co wten­czas, gdzie po­dzie­jesz żonę, co zro­bisz i dzieć­mi?

– Na to je­stem mę­żem i oj­cem, że­bym o tem my­ślał. Daj­my po­kój tej roz­mo­wie. Cio­tecz­ka gnie­wa się i roz­draż­nia nie­po­trzeb­nie, a ja już się nic zmie­nię; ja­kim by­łem, ta­kim już po­zo­sta­nę do śmier­ci.

– Nie­ste­ty… to praw­da. Masz słusz­ność. Po odej­ściu sio­strzeń­ca, ciot­ka za­du­ma­ła się. Mo­że­by mu po­módz, fun­dusz jest… ale nie – na co? Zmar­nu­je się ten czło­wiek, tak czy owak, przy­tem na­ru­sze­nie ka­pi­ta­łu wy­wo­ła­ło­by ko­niecz­ność wpro­wa­dze­nia pew­nych zmian i po­pra­wek do te­sta­men­tu, któ­ry już od daw­na jest zro­bio­ny, opie­czę­to­wa­ny, po­wie­rzo­ny w pew­ne ręce… Trze­ba­by zno­wuż pi­sać, zmie­niać, my­śleć o śmier­ci, a to przed­miot nie we­so­ły; od­bie­ra ape­tyt i wy­wo­łu­je bez­sen­ność.

Le­piej dać po­kój. Ma­ją­tek prze­zna­czo­ny jest na cele pu­blicz­ne; ta­kie ży­cze­nie wy­ra­ził na kil­ka dni przed śmier­cią nie­bosz­czyk mąż i wola jego bę­dzie speł­nio­na Jest mały le­gat dla An­dzi, żony Sta­sia, ale bar­dzo mały, ba­ga­te­la.

Pani Ada­mo­wa uwa­ża, że na­le­ża­ło­by go po­więk­szyć, choć­by dla­te­go, że An­dzia jest taka miła i do­bra, a jej dzie­ci prze­ślicz­ne – ale taki am­ba­ras z pi­sa­niem! Oku­la­rów szu­kać, pió­ra szu­kać… za­sta­na­wiać się, jak myśl swo­ją wy­ra­zić, może jesz­cze za­się­gać rady praw­ni­ka. Za dużo za­cho­du. An­dzia jest miła i do­bra, ale sama so­bie win­na, że nie ma przy­szło­ści, któż jej ka­zał wy­cho­dzić za Let­kie­wi­cza? Ko­cha­ła go – za­pew­ne, ale to jesz­cze nie ra­cya. Mi­łość mi­ło­ścią a roz­są­dek roz­sąd­kiem. Trze­ba uwzględ­niać jed­no i dru­gie; le­piej na­wet niech bę­dzie roz­są­dek bez mi­ło­ści, ani­że­li mi­łość bez roz­sąd­ku.

Dłu­go­by jesz­cze za­cna ko­bie­ci­na za­sta­na­wia­ła się nad tym przed­mio­tem, lecz na­de­szła ku­char­ka i wsz­czę­ła ja­kąś kwe­styę ku­li­nar­ną, któ­ra bieg my­śli pani Ada­mo­wej zwró­ci­ła w inną stro­nę.

Kwe­stya była tak waż­na, że za­cna ma­tro­na pod­nio­sła się z fo­te­lu, i niby cięż­ki okręt, ko­ły­sząc się na obie stro­ny, po­pły­nę­ła W stro­nę kuch­ni.

Let­kie­wicz miał mnó­stwo zna­jo­mych, a wśród nich wie­lu ta­kich, któ­rzy mie­ni­li się jego przy­ja­ciół­mi, był bo­wiem dla każ­de­go nie­zmier­nie uprzej­my i uczyn­ny, a w to­wa­rzy­stwie we­so­ły i po­żą­da­ny: ale w sto­sun­kach bliz­kiej za­ży­ło­ści nie po­zo­sta­wał z ni­kim, z wy­jąt­kiem nie­ja­kie­go pana Kon­stan­te­go, ko­le­gi z ławy szkol­nej. Ze wszyst­kich zna­jo­mych ten je­den na­praw­dę go znał, ze wszyst­kich przy­ja­cioł ten je­den był praw­dzi­wym jego przy­ja­cie­lem; to też ile razy pan Sta­ni­sław był w mie­ście, za­wsze ko­le­gę od­wie­dzał, za­wsze wstę­po­wał do nie­go, je­że­li nie do miesz­ka­nia, to przy­najm­niej do kan­to­ru fa­bry­ki, w któ­rej pan Kon­stan­ty miał za­ję­cie jako tech­nik.

Dwaj ci przy­ja­cie­le mie­li uspo­so­bie­nia wprost sprzecz­ne: je­den był za­wsze we­so­ły, dru­gi smut­ny, po­nu­ry pra­wie; je­den lu­bił się śmiać i dużo mó­wić, dru­gi od­zy­wał się rzad­ko, a zmarszcz­ka, jak­by od na­tę­że­nia my­śli po­cho­dzą­ca, nie scho­dzi­ła nig­dy z jego czo­ła,

Po­mi­mo ta­kiej róż­ni­cy cha­rak­te­rów, a może dla tej wła­śnie róż­ni­cy, ko­cha­li się ser­decz­nie.

Wła­śnie pan Sta­ni­sław dą­żył do swe­go Kost­ka, aby choć pół go­dzi­ny z nim prze­pę­dzić.

Szedł śpiesz­nie i nie za­uwa­żył zna­ków, ja­kie mu z poza szy­by szkle­po­wej da­wa­no, a sklep to był pierw­szy na cale mia­sto, han­del win i to­wa­rów ko­lo­nial­nych za­moż­ne­go i so­lid­ne­go ku­pra, punkt zbor­ny in­te­li­gen­cyi miej­skiej.

Tu przy kil­ku sto­li­kach gro­ma­dzi­li się zna­jo­mi gru­pa­mi, po to, aby przy fla­szy ma­śla­cza, lub zie­le­nia­ku, dys­ku­to­wać o róż­nych kwe­sty­ach chwi­li.

Do­brzy zna­jo­mi do­strze­gli prze­cho­dzą­ce­go przez uli­cę pana Sta­ni­sła­wa, i chcie­li go za­pro­sić do kom­pa­nii. Gru­by ad­wo­kat ze­rwał się z krze­sła i wy­biegł do sa­mych drzwi skle­po­wych, ale spie­szą­cy się nie do­strzegł go.

– Uciekł be­stya! – rzekł za­sa­pa­ny ju­ry­sta, po­wra­ca­jąc do sto­li­ka.

– Nic stra­co­ne­go, on się jesz­cze tu znaj­dzie – ode­zwał się je­den z kom­pa­nii – bez in­te­re­su nic przy­je­chał, a gdzież co za­ła­twić le­piej, je­że­li nie tu?!

– Oczy­wi­ście, je­że­li cho­dzi o pa­le­strę – rzekł je­go­mość w zło­tych oku­la­rach, któ­re­go ty­tu­ło­wa­no dok­to­rem.

– No nie tyl­ko – od­po­wie­dzia­no – sztu­ka Hi­po­kra­te­sa ma tu­taj rów­nież swo­ich przed­sta­wi­cie­li.

– Na to niech sza­now­ny me­ce­nas nie na­rze­ka – od­ciął się dok­tor, – bo na wszel­ki wy­pa­dek jest ra­tu­nek, a nie ba­ga­te­la to dla tłu­ścio­chów.

– Daj­cież pa­no­wie po­kój… tu nie szpi­tal, żeby o cho­ro­bach mó­wić. Co to przy­jem­ne­go?… Szko­da wiel­ka, że Let­kie­wicz nam uciekł, był­by nas roz­we­se­lił, a oczy­wi­ście i bu­tel­kę po­sta­wił.

– Nie o to cho­dzi, po­tra­fi­my i sami.

– Mnie się zda­je, że z nim ja­koś nie­do­brze – rzekł je­den z go­ści.

– A cóż ta­kie­go?

– Dok­tor z księ­ży­ca spa­dasz, czy co? Wia­do­mo prze­cież, że Man­del­blat pro­ce­su­je Sta­cha, i że może go urzą­dzić..

– Skąd mam o tem wie­dzieć, ja spraw nie pro­wa­dzę, a z ży­da­mi tyle tyl­ko mam do czy­nie­nia, że im kie­dy nie­kie­dy oglą­dam ję­zy­ki. Czy na­praw­dę z Let­kie­wi­czem tak źle?

– Ca­sus pa­scu­deus, pa­nie dok­to­rze, może z fol­war­ku wy­le­cieć…

– Od cze­góż wy je­ste­ście? Nie mo­że­cie po­ra­to­wać przy­ja­cie­la.

– A ilu też sza­now­ny kon­sy­liarz po­ra­to­wa­łeś su­chot­ni­ków, co?

– To inna rzecz, a su­cho­ty inna.

– Dy­abli go nie we­zmą – ode­zwał się mil­czą­cy do­tąd je­go­mość w oku­la­rach – to jest, pa­nie tego, kot; z trze­cie­go pię­tra go zru­cić na pa­zu­ry spad­nie i nic mu się nie sta­nie… cho­ciaż trze­ba przy­znać, że się w ostat­nich cza­sach tro­chę za­szła­pał.

– Z ja­kiej przy­czy­ny, do­ty­czas bo stal nie źle…

– Co wy mó­wi­cie: nie źle stał. Ot, wią­zał ko­niec z koń­cem, jed­no urwał, aby dru­gie za­ła­tać, ale któż temu wi­nien?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: