- W empik go
Z pola i z bruku - ebook
Z pola i z bruku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LETKIEWICZ.
SYLWETKA.
Rzeczywiście nazywał się on inaczej, ale ponieważ głównie pod tym przydomkiem ludzie go znali, niech więc i we wspomnieniu niniejszem Letkiewiczem zostanie.
Tak ta nazwa do niego przyrosła, tak popularną się stała w małym światku, w którym się obracał, że nie sposób mu jej odebrać.
Szczerze mówiąc, przydomek Letkiewicz był przedewszystkiem darem familijnym, ofiarowanym wesołemu siostrzeńcowi przez poważnych wujów i surowe ciotki; z czasem darowizna ta zyskała zatwierdzenie ze strony ojców i matek, mających córki na wydaniu, a w ostatniej instancyi uznała ją wielka opinia niedużego miasta i okolicy jego w kilkomilowym promieniu.
Nawet najmniejsza mieścina ma swoją wielką opinię, a takiej powadze niepodobna się sprzeciwiać i trzeba jej wyrok przyjąć bez szemrania.
Kto znał w swoim czasie dwóch wujaszków Letkiewicza i dwie jego ciotki, wiedział, że są to mężowie i damy z dobrem sercem; nie było też dla nikogo sekretem, że kiedy Stasiek, mając dwanaście Jat życia, stracił rodziców i został na świecie sani jeden, bez funduszów i bez sposobu do życia, wujowie pośpieszyli natychmiast z pomocą i Z książęcą hojnością dawali mu… nauki moralne,
Nie jest to wina wujów, ani ciotek, że te perły odskakiwały od chłopaka, jak groch od ściany. Wogóle był on dla swych krewnych przedmiotem ciężkich zmartwień, Młodsza z ciotek jego, pani Adamowa, wdowa po wujaszku Adamie, staruszka dotychczas jeszcze w dobrem zdrowiu żyjąca, lubi opowiadać, jak ciężkie utrapienie miała ze swym siostrzeńcem.
Jest dzień letni, godzina czwarta po południu; najwłaściwsza pura podwieczorku dla osób jadających obiad, według dobrego starego obyczaju, w samo południe, o dwunastej.
Pani Adamowa mieszka w mieście, ale tak jakby na wsi, dom jej bowiem położony przy samej rogatce, tonie w zieleni ogrodu, ma obszerne podwórko i zabudowania gospodarskie, w nich dwie krowy, specyalnie dla masła i śmietanki, gdyż te produkty na targu bywają zwykle fałszowane; parę starych wypasionych klaczy, ponieważ dorożkarskie bywają zwykle narowne i niebezpieczne. Jest wreszcie w tych zabudowaniach i na podwórku dużo drobiu, bo ten, co na targu, licho wie czem bywa pasiony.
Wogóle pani Adamowa lubi mieć wszystko swoje, własne i pewne.
Ma też: listy zastawne, emeryturę po nieboszczyku mężu, porządny dom z ogrodem przy rogatce i dość liczne kółko znajomych i przyjaciółek.
Ponieważ, jako osoba wiekowa i podupadła na nogi, niechętnie fotel opuszcza, a towarzystwo bardzo lubi… przeto przyjmuje u siebie łaskawych znajomych codzień, oprócz piątku, o godzinie czwartej po południu, niezależnie zaś od tego, w niedziele i w święta zaprasza na preferansa, za którym przepada.
Na podwieczorki do pani Adamowej, przychodzą przeważnie damy, chociaż zdarza się, że zabłądzi niekiedy i jaki przedstawiciel płci brzydkiej, ale to najczęściej z prowincyi, gdyż miejscy panowie lubią o tej godzinie sypiać, aby mieć siły do resursy. Na preferansa, przychodzą przeważnie panowie i to dobrzy, doświadczeni gracze, gdyż pani Adamowa z takimi tylko lubi do zielonego stolika zasiadać…
Jest dzień letni: godzina 4-ta po południu. W pokoju jadalnym okna otwarte, wpada przez nie miłe powietrze z ogrodu; czuć rezedę, lewkonię i gwoździki. Stół nakryty białym jak śnieg obrusem, zastawiony porcelaną i srebrem; aromatyczny zapach kawy miesza się z zapachem poziomek, na srebrnym koszyku piętrzy się góra ciasta.
Oprócz gospodyni domu, znajdują się cztery osoby: pani Janowa, pani Michałowa, panna Eugenia i pan Dulski z Trznadlina, wioseczki położonej o kilka mil drogi od miasta, najbliższy sąsiad Letkiewicza,
Panie opowiadają o nowinkach miejskich, gdy je wyczerpały, zapytują co na wsi słychać.
– Ano, pani dobrodziejko – odpowiada basowym głosem pan Dulski – na wsi, jak na wsi, dobrze, że daj panie Boże wytrzymać!…., Pana Stanisława niedługo mają licytować.
– Czy być może? – zawołały naraz wszystkie panie – Pisankę sprzedają?!
– A tak, trafia się to niekiedy,
– Taki śliczny folwarczek! Ciekawam co teraz uczyni biedna Stasiowa, gdzie się po dzieje z dziećmi?
– Albo ja wiem. Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył; będą musieli jakoś biedę klepać. Zresztą pan Stanisław ma bogatych krewnych…
– Jakich krewnych? gdzie? przecież jestem jego rodzoną ciotką i wiem, że nikogo nie ma z bliższych, wszyscy już pomarli, oprócz mnie jednej.
– To też właśnie powiadam – rzekł szlachcic.
– Co właśnie?
– Ano, że pani dobrodziejka, jako tak blizka, zginąć Stachowi nie da… Dobry to w gruncie rzeczy człowiek i, mówiąc miedzy nami, szkodaby go było.
– Chryste Jezu! Ja miałabym go ratować tego Letkiewicza?! A panie Duiski, jeszcze mani do tej pory zdrowe zmysły…
– A cóż to nia do zmysłów, pani dobrodziejko… zdarza się przecież, że ludzie ludzi ratują w potrzebie..
– Ludzi, ale nie Letkiewiczów – odrzekła pani Adamowa.–A może on przez pana robi mi taką propozycyę?…
– Słowem uczciwego człowieka zapewniam panią, że nie. Owszem, podsuwałem mu tę myśl, ofiarowałem nawet pośrednictwo, ale odrzucił, słuchać nie chciał…
– Proszę!
– …Nie chciał, niech mi pani wierzy.
– I cóż powiedział?
– Że nie chce…
– No, ale musiał to w jakiś sposób sformułować… Zapewne wyraził się tak, że pan mi tego nie może powtórzyć…
– Owszem mogę… jeżeli pani sobie życzy.
– Więc?
– Powiedział temi słowy; – dziękuję ci, kochany sąsiedzie, za życzliwość, ale cioci Adamowej dajmy pokój… Zacności to kobieta i serce ma złote, więc pocóż ją martwić?…
– Tak się wyraził?…
– Słowo w słowo pani powtarzam, a zna mnie pani, że nie kłamie.
– Jak to jednak czasem i w pustej głowie eos błyśnie. Oczywiście, gdyby prosit, musiałabym odmówić, a to zmartwiłoby mnie ciężko. On wie, że ja mam dobre serce… Nie wymawiam, ale nieraz tego doświadczył. Gdy stracił rodziców, powiadam państwu to było okropne, oboje umarli w jednym kwartale!! Otoż, gdy stracił rodziców, wzięliśmy go chwilowo do siebie. Co ja temu chłopcu W głowę nakładłam, wszystko na nic! Mówie: Stasiu, jesteś sierota, bądź więc zawsze spokojny, cichy i gładko uczesany… Myślicie państwo, że słuchał?… Spokojny był, jak kobiałka za wozem, a głowa! istne wronie gniazdo? Prosiłam męża, żeby go kazał ostrzydz króciutko, przy samej skórze… Rzeczywiście, przez jakieś trzy tygodnie był podobny do ludzi, ale później… prawdziwy jeżozwierz!
– No, to pani dobrodziejko, jeszcze nie zbrodnia,..
– Ale nieporządek, panie łaskawy, a nieporządek prowadzi do najgorszych następstw. Trzeba było widzieć jego krawat! Myślicie państwo, że kokarda z przodu? Nigdy; zawsze z tylu, albo z boku. Jeżeli nie za uchem. U kamizelki miewał zaledwie dwa guziki, u surduta ieden. Dziś kazało się przyszyć, jutro znowuż to samo! Wszystko na nim trzymało się na sznurkach i rzemykach, a gdy raz w nocy przejrzałam jego kieszenie, ażem krzyknęła z podziwu!…. Czego tam nic było?… Kreda, gwoździe, chłopski kozik, kawałek siarki, ołówki, chleb, stare bulki, pusty kałamarz, złamana linia, pudełko po papierosach, czerwona farba, piłka, masa sznurków, kawałki drzewa, guziki mosiężne, szkło z okularów.
– Ależ to istny magazyn! – zawołała panna Eugenia.
– Raczej śmietnik – rzekła pani Adamowa z oburzeniem. – O! nie zapomnę nigdy uj chwili… Było późno, godzina jedenasta w nocy… Rozłożyłam te rupiecie na stole i zawołałam mego meza. – Zobacz Adasiu, mówię. Za głowę się złapał'… Wtenczas oboje przyszliśmy do przekonania, że z tego chłopca nic nie będzie, że wyrośnie na Letkiewicza, i tak się też statu.
– Proszę pani – wtrącił pan Dufski – każdy chłopak nosi pełne kieszenie drobiazgów.
– Przepraszam… Nieboszczyk mój mąż mówił mi, że będąc w wieku Stasia, miewał przy sobie tylko chusteczkę do nosa – i nic więcej – bo też mój Adaś inaczej był wychowany. Nie rozpuszczono go, jak tego urwisa… Ale to wszystko jeszcze nic. Mąż mój kazał mu przerobić ubranie ze swego. Materyał prześliczny, mąż używał go przez ośmnaście lat, myślałam, że chłopak dotrzyma, no, choćby dziewięć, niech pięć, niechby wraszcie trzy lata… Zgadnijcież państwo, jak długo nosił?
– Z pół roku zapewne.
– Ale skąd:! W dwa miesiące z porządnego, eleganckiego nawet ubrania, zrobiły się łachy, gałgany, strzępki, szarpie! A co ja mu nagadałam, dając mu ten śliczny strój… Chodź ostrożnie, siadaj uważnie, strzeż się plam, jak ognia; pamiętaj, żeś sierota, że trzeba dar wuja szanować, że kamizelka ani surdut z nieba ci na głowę nie spadnie… przemawiałam, nie jak ciotka, ale jak rodzona matka… Tymczasem kochany Stasieczek jednem uchem słuchał drugiem wypuszczał, i tego samego dnia jeszcze był na wierzchołku lipy, wpadł w dół po glinie, jeździł na jakimś białym koniu, z którego wszystką sierć zabrał na ubranie, tarzał się z psami w piasku, i poźniej z drugim podobnym sobie łobuzem, bawił się w Izraelitów przechodzących przez Morze Czerwone…
– A to znów co nowego? – zapytał pan Dulski–ja takiej zabawki nie praktykowałem za młodych lat, aczkolwiek przyznaję, że do wielkich psich figlów byłem pierwszy majster.
– Była kałuża pokryta rdzawą pleśnią, i oni przez nią przechodzili.
– Pyszny chłopak! Uściskałbym go za to!
– I myśmy go oboje, z moim nieboszczykiem mężem uściskali – rzekła z ciężkiem westchnieniem pani Adamowa – przykra to rzecz, na sierotę rękę podnosić, ale dla jego dobra. Za moich czasów w każdym elementarzu było wydrukowane: "Różdżką Duch Święty dziateczki bić radzi…"
Starsze panie kiwały głowami, podzielając oburzenie ciotki, jedna tylko panna Eugenia śmiała się i wyraziła zdanie, że lubi takich łobuzów, gdyż są bardzo zabawni.
– Ach duszko, boś jeszcze młoda i niedoświadczona. My mieliśmy krzyż pański z tym dzieciakiem… Mąż wówczas oddał go do mojej siostry Ireny, której mąż Wincenty był nader energiczny i surowy. Chłopak chodził do szkół; po roku, znowuż wrócił do nas i znów był blizko rok. Nareszcie, z piętnaście lat miał wówczas, przychodzi jednego dnia i powiada: – Kochana cioteczko dziękuję za wszystko dobre, i wyprowadzam się jutro… – Dokąd? Oszalałeś chyba? – A, mówi, wyprowadzam się na przedmieście, do szewca.
– Do szewca?
–-Tak panie, tak… Wiem, mówi, że wujostwu ciężko, bo chleb teraz drogi, a mięso ciągle drożeje, zaś szewc daje mi pyszny pokój ua poddaszu, śniadanie, obiad, kolacyę, wszelkie wygody… – ale za co, wołam, za co? – Szewckie dzieci mam uczyć… – Ty próżniaku!? – Ja cioteczko, powiada. Szewc śliczny, mówi, czerwony jak pomidor, szewcowa jeszcze czerwieńsza, a szewczyków iest dwóch… Ja już tam dziś obiad jadłem. – Cóż ci dali? pytam, bo mnie to zaciekawiło, – Pyszne jedzenie, powiada, kapuśniak na boczku i groch;
najadłem się, że ledwie chodzę, a na kolacyę będą kluski z mlekiem…
– I puściliście go państwo?–zapytał Dulski.
– Po naradzie, puściliśmy. Mąż powiedział, że wszystko jedno: i tak i tak nic z chłopaka nic będzie, niech przynajmniej pracuje, a ja będę miał na niego oko. Co państwo powiecie; był u tego szewca przez dwa lata, a potem już do skończenia szkół miał kondycyę u zamożnego ślusarza.
– Więc skończył jednak szkoły? – spytała panna Eugenia.
– Moja duszko – odrzekła pani Adamowa z westchnieniem, – taki łobuz po drzewach łaził, jak robak, dlaczegoby przez szkoły nie mial przeleżć? Przyznać muszę, że od czasu, gdy się do szewca wyprowadził, oprócz niepokoju, nie kosztował nas wiele. Tyle, że czasem w święto przyszedł na obiad, lub na herbatę, i to tylko, gdy był zaproszony. Po skończeniu szkół, zniknął nam z oczu, tyleśmy tylko wiedzieli, że jest w praktyce gospodarskiej.
– A wiem, wiem – rzeki pan Dulski, – w Okrętkach… pamiętam… chwalili go tam… i właśnie stamtąd dostał się do Wodnicy na rządcę…
– I tam zrobił największe głupstwo, jakie można zrobić – ożenił się…
– Czy to głupstwo?– spytała panna Eugenia.
– Jeżeli biedak bierze panienkę nic mającą nic, prócz ładnej buzi…
– Pani Stasiowa dziś jeszcze piękna kobieta jest – rzeki Dulski, – w okolicy ładniejszej nie masz. To trzeba przyznać, a dziateczkom też nic nie brak; chłopak jak krzemień, dziewczynki istne kwiatuszki.
– no, znam przecież – ładne bo ładne, ale co je czeka? Ojciec Letkiewicz – cóż im zostawi? A mówiliśmy, perswadowali… i ja i mój mąż… Co to pomogło? Perory wysłuchał, a swoją drogą na wesele zapraszał. Z takim ani w prawo, ani w lewo.
– Ale droga pani – rzekła jedna ze starszych dam, – w jakiż sposób pan Stanisław przyszedł do posiadania Pisanki… Wszakże to jego własność?
– Oczywiście – rzekł pan Dulski, – najlepszy dowód, że własność, skoro go za dwa tygodnie licytują.
Gospodyni domu rzekła:
– Widzi pani, takie szczęście. Wziął spadek po wuju Wincentym, owym surowym, o którym wspomniałam przed chwilą. Nieboszczyk mój mąż dziwił się niesłychanie, jak można wogóle takiemu Letkiewiczowi, jak Staś… zapisywać kapitał i to stosunkowo dość znaczny, bo jednak było tego piętnaście tysięcy w listach. Mąż mój chciał się w to wdać, żeby Staś pieniędzy do ręki nie brał, żeby fundusz zdeponować w banku, niechby leżał; ale ten łobuz mego męża w ramię pocałował, niby za radę dziękując, ale dał przy rem do zrozumienia, że jest pełnoletni i że posiada swój własny rozum… Cóż robić z szaleńcem?! W pół roku poźniej słyszymy, że rzucił się na Pisankę. Mąż mój powiada: waryat! Kapitału ma niewiele, wchodzi od razu w długi, w ciężary, zginie.
– Ano, jednak pani dobrodziejko – rzekł pan Dulski, – dziesięć lat już się w tej Pisance trzyma i gospodaruje nie gorzej od każdego z nas. Ciężko mu teraz, bo wszystkim ciężko, ale żeby mu skąd przysyła jaka taka pomoc, toby mógł się z kłopotów wygramolić i jeszcze na pewnych nogach stanąć…
Przed domem pani Adamowej rozległ się turkot i szanowna wdowa ujrzała przez okno lekką bryczkę, zaprzężoną w parę tęgich, szpakowatych koni.
– Chryste Jezu! – zawołała z przerażeniem – Staś! Jak zapisał o pomoc, a ja przecież tego uczynić nie mogę!
Chciała uprzedzić służące, żeby ta gościa nie wpuściła; chciała wynaleźć jaką wymówkę, pozór, wykręt, ale już było za późno. Do pokoju wszedł człowiek w sile wieku, trzydziestokilko-letni, blondyn, kształtnie zbudowany, wysoki, o jasnych oczach, uśmiechnięty.
Pani Adamowa, nie mogła się oprzeć zdziwieniu; sądziła, że siostrzeniec przyjdzie do niej zgnębiony, smutny, że uderzy w pokorę.
będzie usiłował ciotkę wzruszyć, przemawiać do jej serca, w imieniu rodziny zagrożonej utratą bytu; była pewna, że przyjechał specyalnie po to, tymczasem widzi go uśmiechniętym i wesołym, jak zawsze. Tak przecież nie wygląda człowiek stojący nad brzegiem przepaści.
Pan Stanisław zbliży! się do ciotki i złożył na jej ręku pocałunek.
– Witam kochaną cioteczkę – rzekł – jakże się ciocia miewa?
– Nie szczególnie, bardzo nieszczególnie. Czy można mleć się dobrze w moim wieku?…
– Może ciocia zajęta? może w czem przeszkodziłem?
– E nie… wybierałam się co prawda do kościoła, a ten mój niedołęga Jacek nie może się z zaprzęganiem wyguzdrać.
– Cioteczko, moje konie stoją przed domem.
– Kłaniam uniżenie, jeszcze miłe mi są resztki życia.
– Ależ konie spokojne, jak dzieci.
– Pamiętam ja cię dzieckiem.. Z zasady cudzymi końmi nie jeżdżę, o wypadek nie trudno, nie mam ochoty narażać zdrowia.
– Jak ciocia chce… Ja na krótko wpadłem, tylko aby ciocię odwiedzić i doręczyć konfitury od mojej Andzi. Podobno mają być doskonałe.
– Potrzebnie też robiła sobie taki kłopot.
– To bagatelka. W tym roku owoce ogromnie u nas obrodziły, Andzia robi zapasy na zimę, a dowiedziwszy się, ie mam dziś być w mieście, prosiła, żebym zawiózł parę słoików dla cioci.
– Andzia robi zapasy na zimę?
– Cóż dziwnego? Z roku na rok to się powtarza.
– Na zimę?
Pan Stanisław spojrzał na ciotkę, nie rozumiejąc pytania,
– To jest… nic… – rzekła – myślałam w tej chwili o czem innem i być może, że… powiedzże mi po co przyjechałeś do miasta?
– Mam dużo interesów do załatwienia, muszę zrobić niektóre sprawunku dla domu, wł dzieć się z adwokatem… być w sądzie…
– Aha, w sądzie. Sprawę zapewne masz?
– Nie, muszę tylko zebrać pewne informacye, dotyczące majątku małoletnich sierot po panu Anzelmie, zapewne znała go cioteczka?
– Znałam, ale cóż ty masz z jego sierotami wspólnego?
– Jestem członkiem rady familijnej, w tych dniach odbędzie się pierwsze posiedzenie, więc muszę mieć dokładne wiadomości o stanie majątku Przejrzę księgę hypoteczną, załatwię sprawunki i za dwie godziny wracam do domu. Ale też cioci stangret rzeczywiście marudzi, dotychczas jeszcze nie zajechał.
– Ja się rozmyśliłam, nie pojadę dziś, każę wyprządz, zostań u umie na śniadaniu.
– Ciociu, śpieszę się.
– Kwadransik. Chciałabym z tobą pomówić.
– Jestem na usługi kochanej cioci.
– Bo to, widzisz mój kochany, ludzie są ludźmi, cudze sprawy zajmują ich bardziej, niż własne, stąd też plotkarstwo kwitnie. Szczególniej nasze miasto z tego słynie-
– Tak mówią…
– I tak jest w istocie; oto na przykład, w tych dniach, zajmowano się bardzo tobą..
– A cóż mi to szkodzi?
– Zawsze niemiło. Mówiono naprzykład, że jesteś w złych interesach, że folwarczek twój wystawiono ua sprzedaż…
– To proszę cioci, nie plotka, ale prawda.
– Nie może być?!
– Rzeczywiście… Czy moje interesa majątkowe są w opłakanym stanie, to inna kwestya; że zaś Pisankę wierzyciel chce sprzedać – to fakt.
– I ty mówisz o tem tak spokojnie, tak cię to nic nie obchodzi? Bardzo, bardzo się dziwię. Mnie nie wspomniałeś nic, obcy ludzie mi powiedzieli.
– Kochana ciociu, na cóż miałem mówić, pomódzby mi ciocia nie pomogła, a jeszcze wielka kwestya, czy przyjąłbym pomoc.
– Co?
– Czy przyjąłbym pomoc. Wyraźnie to mówie.
– Dobrze, że mnie o tem uprzedzasz, bo mogłabym była narazić się na przykrość.
– Niech cioteczka przyzna, że takie niebezpieczeństwo było od niej bardzo dalekie.
– Bardzo, albo nie bardzo, zdaje mi się jednak, że będąc w twojem położeniu, nie mogłabym zdobyć się na humor, tak jak ty, i żartować w chwili… bardzo poważnej.
– Więc cóż mam robić, moja ciociu, płakać, czy życie sobie odebrać?
– Człowieku, co mówisz?! Życie sobie odebrać! a zona, dzieci…
– To też nie myślę o rewolwerze, ani nie pogrążam się w otchłań rozpaczy.
– Me dlaczego się nie martwisz? Jak możesz się śmiać w takiej chwili? Ja, przyznam się szczerze, wstydziłabym się ludziom pokazywać, gdyby mój majątek miano sprzedawać.
W takim razie dużo ludzi musiałoby z domu nie wychodzić.
– Ale ostatecznie jakże to będzie?
– Ratuję się jak mogę.
– A jeżeli się nic wyratujesz?
– To folwark sprzedadzą.
– I co w takim razie, co wtenczas, gdzie podziejesz żonę, co zrobisz i dziećmi?
– Na to jestem mężem i ojcem, żebym o tem myślał. Dajmy pokój tej rozmowie. Cioteczka gniewa się i rozdrażnia niepotrzebnie, a ja już się nic zmienię; jakim byłem, takim już pozostanę do śmierci.
– Niestety… to prawda. Masz słuszność. Po odejściu siostrzeńca, ciotka zadumała się. Możeby mu pomódz, fundusz jest… ale nie – na co? Zmarnuje się ten człowiek, tak czy owak, przytem naruszenie kapitału wywołałoby konieczność wprowadzenia pewnych zmian i poprawek do testamentu, który już od dawna jest zrobiony, opieczętowany, powierzony w pewne ręce… Trzebaby znowuż pisać, zmieniać, myśleć o śmierci, a to przedmiot nie wesoły; odbiera apetyt i wywołuje bezsenność.
Lepiej dać pokój. Majątek przeznaczony jest na cele publiczne; takie życzenie wyraził na kilka dni przed śmiercią nieboszczyk mąż i wola jego będzie spełniona Jest mały legat dla Andzi, żony Stasia, ale bardzo mały, bagatela.
Pani Adamowa uważa, że należałoby go powiększyć, choćby dlatego, że Andzia jest taka miła i dobra, a jej dzieci prześliczne – ale taki ambaras z pisaniem! Okularów szukać, pióra szukać… zastanawiać się, jak myśl swoją wyrazić, może jeszcze zasięgać rady prawnika. Za dużo zachodu. Andzia jest miła i dobra, ale sama sobie winna, że nie ma przyszłości, któż jej kazał wychodzić za Letkiewicza? Kochała go – zapewne, ale to jeszcze nie racya. Miłość miłością a rozsądek rozsądkiem. Trzeba uwzględniać jedno i drugie; lepiej nawet niech będzie rozsądek bez miłości, aniżeli miłość bez rozsądku.
Długoby jeszcze zacna kobiecina zastanawiała się nad tym przedmiotem, lecz nadeszła kucharka i wszczęła jakąś kwestyę kulinarną, która bieg myśli pani Adamowej zwróciła w inną stronę.
Kwestya była tak ważna, że zacna matrona podniosła się z fotelu, i niby ciężki okręt, kołysząc się na obie strony, popłynęła W stronę kuchni.
Letkiewicz miał mnóstwo znajomych, a wśród nich wielu takich, którzy mienili się jego przyjaciółmi, był bowiem dla każdego niezmiernie uprzejmy i uczynny, a w towarzystwie wesoły i pożądany: ale w stosunkach blizkiej zażyłości nie pozostawał z nikim, z wyjątkiem niejakiego pana Konstantego, kolegi z ławy szkolnej. Ze wszystkich znajomych ten jeden naprawdę go znał, ze wszystkich przyjacioł ten jeden był prawdziwym jego przyjacielem; to też ile razy pan Stanisław był w mieście, zawsze kolegę odwiedzał, zawsze wstępował do niego, jeżeli nie do mieszkania, to przynajmniej do kantoru fabryki, w której pan Konstanty miał zajęcie jako technik.
Dwaj ci przyjaciele mieli usposobienia wprost sprzeczne: jeden był zawsze wesoły, drugi smutny, ponury prawie; jeden lubił się śmiać i dużo mówić, drugi odzywał się rzadko, a zmarszczka, jakby od natężenia myśli pochodząca, nie schodziła nigdy z jego czoła,
Pomimo takiej różnicy charakterów, a może dla tej właśnie różnicy, kochali się serdecznie.
Właśnie pan Stanisław dążył do swego Kostka, aby choć pół godziny z nim przepędzić.
Szedł śpiesznie i nie zauważył znaków, jakie mu z poza szyby szklepowej dawano, a sklep to był pierwszy na cale miasto, handel win i towarów kolonialnych zamożnego i solidnego kupra, punkt zborny inteligencyi miejskiej.
Tu przy kilku stolikach gromadzili się znajomi grupami, po to, aby przy flaszy maślacza, lub zieleniaku, dyskutować o różnych kwestyach chwili.
Dobrzy znajomi dostrzegli przechodzącego przez ulicę pana Stanisława, i chcieli go zaprosić do kompanii. Gruby adwokat zerwał się z krzesła i wybiegł do samych drzwi sklepowych, ale spieszący się nie dostrzegł go.
– Uciekł bestya! – rzekł zasapany jurysta, powracając do stolika.
– Nic straconego, on się jeszcze tu znajdzie – odezwał się jeden z kompanii – bez interesu nic przyjechał, a gdzież co załatwić lepiej, jeżeli nie tu?!
– Oczywiście, jeżeli chodzi o palestrę – rzekł jegomość w złotych okularach, którego tytułowano doktorem.
– No nie tylko – odpowiedziano – sztuka Hipokratesa ma tutaj również swoich przedstawicieli.
– Na to niech szanowny mecenas nie narzeka – odciął się doktor, – bo na wszelki wypadek jest ratunek, a nie bagatela to dla tłuściochów.
– Dajcież panowie pokój… tu nie szpital, żeby o chorobach mówić. Co to przyjemnego?… Szkoda wielka, że Letkiewicz nam uciekł, byłby nas rozweselił, a oczywiście i butelkę postawił.
– Nie o to chodzi, potrafimy i sami.
– Mnie się zdaje, że z nim jakoś niedobrze – rzekł jeden z gości.
– A cóż takiego?
– Doktor z księżyca spadasz, czy co? Wiadomo przecież, że Mandelblat procesuje Stacha, i że może go urządzić..
– Skąd mam o tem wiedzieć, ja spraw nie prowadzę, a z żydami tyle tylko mam do czynienia, że im kiedy niekiedy oglądam języki. Czy naprawdę z Letkiewiczem tak źle?
– Casus pascudeus, panie doktorze, może z folwarku wylecieć…
– Od czegóż wy jesteście? Nie możecie poratować przyjaciela.
– A ilu też szanowny konsyliarz poratowałeś suchotników, co?
– To inna rzecz, a suchoty inna.
– Dyabli go nie wezmą – odezwał się milczący dotąd jegomość w okularach – to jest, panie tego, kot; z trzeciego piętra go zrucić na pazury spadnie i nic mu się nie stanie… chociaż trzeba przyznać, że się w ostatnich czasach trochę zaszłapał.
– Z jakiej przyczyny, dotyczas bo stal nie źle…
– Co wy mówicie: nie źle stał. Ot, wiązał koniec z końcem, jedno urwał, aby drugie załatać, ale któż temu winien?