- W empik go
Z ringu do piekła - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Z ringu do piekła - ebook
Powieść autora serii o gangsterze MASA!
Książka została określona bestsellerem według tygodnika „Wprost". Opowieść o zawodowym bokserze, Stanisławie Kubieńcu, walczącym w Berlinie Zachodnim. Bokser zaczyna odgrywać niebagatelną rolę w historiach związanych z przemytem obrazów.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-8880-8 |
Rozmiar pliku: | 409 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Kinder Uli ryczał ze śmiechu, aż dudniło w sąsiednich celach. - Niech żyje Dzień Dziecka! Niech żyje Dzień Dziecka! - Darł się jak obłąkany, choć przecież był zdrowy na umyśle; tak orzekli eksperci, dając podstawę do zasądzenia mu dożywocia.
„Kinder Uli”, czyli, „Dziecięcy Uli”, nazywali go więzienni współtowarzysze, ale nie ze względu na młody wiek czy młodą twarz. Uli trafił do Brandenburga za to, że w elektrycznym parowniku do gotowania ziemniaków na paszę uparował dwoje swoich dzieci. Zabił, pokroił i włożył do stalowego kotła, po czym włączył prąd. Towarzyszyła mu w tej operacji, wierna jak zawsze, żona. Też, jak rozstrzygnęli biegli psychiatrzy, normalna i zdolna do odpowiedzialności. Zakrzątnęła się razem z nim. Mieli świnie, a dzieci więcej nie chcieli. Natomiast świnie zechciały...
Naturalnie, obydwoje wylądowali w jednym z najcięższych więzień, bo wszystko się wydało, ale mieli szczęście, że NRD-owski wymiar Sprawiedliwości bardzo stawiał na postępy resocjalizacji i, po latach, uznał ich za gotowych do przedterminowego zwolnienia. A że sen o wolności ziścił się w dniu 1 czerwca, obchodzonym jako międzynarodowe święto dzieci.... To właśnie dlatego Uli tak się śmiał.
Staszek był więźniem Brandenburga, tak jak Uli. Sam już nie pamięta, czy przypadkiem nie śmiał się razem z nim, bo przecież kryteria poczucia humoru w więzieniu, szczególnie po wielu latach przebywania w takim miejscu, bardzo się zmieniają. Tym bardziej, gdy jest to więzienie niemieckie, daleko od domu, rodziny, żony, bez nadziei. Gdy jest się więźniem, choć było się bokserem, a wszystko wskazuje na to, że już nigdy więcej nie stanie się na ringu. Boże, na jakim ringu? Jeżeli kiedyś były przy nim światła wielkich, sportowych hal, błyski fleszy i refleksy kryształowych pucharów, a dziś jest tylko ta lampa, skierowana prosto w oczy? I ten język, ten cholerny szwargot, znany z wojennych filmów i z opowieści najbliższych, którzy koszmar drugiej wojny światowej przeżyli osobiście...
* * *
Tu wypada dodać, że określenie „szwargot” jest zdecydowanie pejoratywne i nie odnosi się jedynie do strony fonetycznej języka niemieckiego. Ma charakter przekleństwa, spłodzonego ze wzajemnych urazów i nienawiści Polaków oraz Niemców. Dzisiaj Niemcy, jeśli nie liczyć marginaliów, są krajem uważanym za orędownika światowego pokoju. Niemieccy politycy zdobią najznakomitsze salony polityczne świata, stanowią wzór dla adeptów młodej demokracji. Język niemiecki nabiera szlachetnego posmaku, jak dobre wino, po którym można odgadnąć, że to wszystko dzięki słońcu, operującemu łagodnie na zboczach... Tylko Staszek, nie wiedzieć czemu, słyszy w tym języku, bez względu na to, kto mówi - Hans Dietrich Genscher, były szef bońskiej dyplomacji, czy Günter Grass, słynny twórca „Blaszanego bębenka” - taki warkot, taki syk. I słyszy huk zamykanych za sobą stalowych drzwi. I czuje tamten ból.
* * *
Nie, nie może się pogodzić z tym przedstawieniem, którym był odbywający się niedawno przed bońskim sądem, proces przeciwko byłemu szefowi NRD, Erichowi Honeckerowi. Bo i cóż udało się prokuratorom udowodnić? Chyba tylko to, że tak naprawdę to nikt nie chciał sądzić twórcy „berlińskiego muru”, bowiem był on już stary, chory i, jak określała prasa, sąd ścigał się ze śmiercią, wiszącą nad byłym szefem Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności. A przecież kraj, który broni ciągle, na wszystkich możliwych międzynarodowych forach, praw człowieka, nie będzie się pastwił nad starcem. Proces, mający obnażyć zbrodnie i system upodlenia jednostki w Niemieckiej Republice Demokratycznej, a także zadośćuczynić jego ofiarom, skończył się nagle i bez żadnego konkretnego efektu. Honecker, umieszczony w samolocie, udał się dożywać swoich dni w Chile - kraju, którego władze chciały się odwzajemnić byłemu władcy NRD za to, że w czasie dyktatury Pinocheta dawał opozycjonistom chilijskim schronienie we wschodnich Niemczech.
Oprócz tego, przed procesem i w jego trakcie, duża część opinii publicznej podniosła rwetes: za co właściwie sądzić Honeckera? Tak, kazał strzelać do ludzi, którzy chcieli prysnąć ze wschodniej części Berlina do zachodniej i kilkunastu z nich padło bez życia na ziemię. Ale przecież ochrona granic nie jest przywilejem szczególnie aroganckiej władzy lecz obowiązkiem każdej. Który kraj jest bez grzechu, niech rzuci kamieniem. Niech rzuci.
* * *
Stanisław Kubieniec urodził się w 1949 roku w Nysie. Gdy opowiada swój życiorys, twierdzi, że chciał zostać księdzem, ale nie wszyscy dają temu wiarę. Kiedy łapie go ten straszliwy ból barku, wyłamanego przez służbę więzienną „Brandenburga” i kiedy żadne modlitwy nie są w stanie uśmierzyć jego cierpienia, złorzeczy Bogu bez opamiętania. Przeklina go, krzyczy, że nigdy go nie było. Ta druga wersja jest dla niedoszłego adepta sutanny a może i pastorału jakby bardziej „rozgrzeszająca”. Nie bluźni Najwyższemu, bo zakłada, że go nie ma. Ale, z drugiej strony, gdy wszyscy zawodzą - i lekarze, i dyplomaci, którzy nie chcą interweniować w jego sprawie u Niemców - wtedy Staszek zwraca się do tego drugiego, poniewieranego Stwórcy. I w nim szuka ostatniej nadziei. Może to właśnie dzięki Jego dobroci ciągnienie w barku chwilami ustępuje, a życzliwy uśmiech nieznanej osoby jawi się jak podarunek z nieba.
* * *
W latach siedemdziesiątych Rzeczpospolita była Ludowa i, zdawało się, stabilna. Niczym dumny statek prująca do wszechwładzy. Pasażerowie tej poczciwej łajby czuli się w miarę pewnie i bezpiecznie. Zwłaszcza ci, ubezpieczeni przez którąś z kamizelek ratunkowych, takich, jak po pierwsze - przynależność do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Po drugie, a może trzecie lub czwarte - mniejsza o kolejność - powiązanie ze sportem, czy to zawodnicze czy w charakterze działacza. Te dwie arki, nie pozwalające utonąć, były zresztą ze sobą dziwnie sprzymierzone: brak sympatii do pierwszej raczej wykluczał karierę w drugiej. Staszek, jako się rzekło, kierował się ku trzeciej, stojącej zresztą na całkiem przeciwległych krańcach - ku Kościołowi. Postanowił zostać księdzem, ale... jak to w jego życiu bywało - nic celowo, wszystko z przypadku, nic jednoznacznie, wszystko w pogmatwaniu - zamiast w seminarium duchownym, wylądował na ringu.
* * *
Po latach kaźni w Niemczech, a potem desperackiej tułaczki, której dłuższym epizodem był Paragwaj, staje na warszawskiej ulicy. Nie poznaje tego miasta, w którym kiedyś bywał; ludzie pędzący po chodnikach nie wydają się być rodakami. - Ileż tu się zmieniło! - myśli, a jednocześnie nie ma głowy do zastanawiania się nad ustrojowymi, jak to się teraz powiada, transformacjami. Przede wszystkim czuje tylko ten cholerny ból w lewym barku, gdzieś w głowie - kołatanie i ta nieustająca świadomość, że... Że wszyscy na niego patrzą, wytykają palcami i szydzą. Że dzieci pokazują go matkom i pytają o ten niezwykły wybryk natury. Jak to jest, że jego jedna ręka pozostaje na swoim miejscu, ale druga zwisa gdzieś z wysokości, jak od innej pary, zaś głowa, przekrzywiona na bok, ukazuje twarz naznaczoną dziwnym grymasem?
* * *
Cholerny naród, Polaczki, sukinsyny, wszyscy na niego patrzą, o, znowu się oglądają, nie pozwalają spokojnie przejść przez ulicę, wręcz zaczepiają. To nic, że nie mówią, są bardzo wyrachowani, udają, że nic ich nie obchodzi, a tak naprawdę nie spuszczają z niego wzroku, podczas gdy ból się wzmaga, jeszcze bardziej wykrzywia twarz... Uderzyłby, z całej siły,jest przecież... był znakomitym bokserem, trenerem młodych pięściarzy, pogromcą oraz wychowawcą mistrzów. Pieprznąłby, ale nie wie kogo... Więc tylko w myślach bluźni i przeklina Boga, by za chwilę znów uderzyć w skruchę.
Zaczepiają go w tramwaju. Nie, wcale mu się nie zdaje. Kilku młodych wyrostków wyszydza jego kalectwo. - Ustąp miejsca połamanemu - mówi, mrugając - jeden do drugiego, choć wcale nie mają zamiaru ustąpić. Skąd mogą wiedzieć, że to wszystko u niego jest efektem tortur w niemieckim więzieniu? Bo się nie poddał, nie sprzedał się perfidnym funkcjonariuszom Stasi. Co to obchodzi tych szczeniaków? Z kaleki można się śmiać, kalekę można bezkarnie kopnąć w dupę i zmusić do płaczu. Więc starają się go do czegoś takiego doprowadzić... A on stoczył w swym życiu 280 walk, z czego 40 wygrał przed czasem, przez nokaut albo poddanie przeciwnika. Ostrzega młodzieńców z tramwaju swoim standartowym: „Uważaj, przyjacielu, bo cię opluję”. To niekoniecznie ma zapobiec rozwojowi akcji, raczej, wyzwolić to, co i tak musi być. Już podnoszą się w jego stronę rozjątrzeni, groźni, podchodzą...
Jak raz na odległość bokserskiej prostej. Ramię byłego pięściarza wypada nagle do przodu. Nie, on nie będzie ich bił tak, jakby to było spotkanie z prawdziwym przeciwnikiem w tej samej wadze, powiedzmy z Januszem Gortatem. Chuliganie nie zasłużyli na bezpłatną lekcję eleganckiego boksu. Staszek chwyta jednego za gardło i zaciska na nim swe mocarne dłonie. Półżywy „bohater” osuwa się na podłogę tramwaju. Z drugim jest za moment podobnie. Oj, tego się nie spodziewali. - Na komisariat z tym bydlakiem! - bełkocze któryś z nich do zdezorientowanych ludzi. I faktycznie, za tę „rundę” Staszek zostanie odstawiony do policyjnego aresztu, ale po krótkich acz wiarygodnych wyjaśnieniach rozbawieni stróże porządku pozwolą mu wrócić do domu.
Do jakiego domu? Przecież on nie ma domu.
* * *
Wspomniał Staszek o Gortacie, a już mu się zaraz kojarzą ci dwaj bracia, Grzegorz i Paweł. No, z młodszej generacji, jak im tam?... Aha, Skrzeczowie... Właśnie, ciekawe jak to się stało, że tacy sławni i zdolni, a tak nagle zniknęli z horyzontu sportowego życia? Mówią, że Grzesiek - ten cięższy - pracował jako ochraniarz w jednym z warszawskich sklepów. Ot, takie losy sportowców! Ale przecież mogło się zdarzyć coś znacznie gorszego, coś co przytrafiło się jemu, Kubieńcowi. „Po drodze” też zresztą różne miał zajęcia.
- Stasiu, tak ci życie dojebało, czy nie cofnąłbyś, gdybyś mógł, tego swojego życiorysu, znaczy... głównie decyzji o wyjeździe z Polski do Niemiec? - Pytają go czasem znajomi z ringu, a on nie bardzo umie odpowiedzieć. Nie wie przecież, co stracił. Gdyby tak na przykład pozostał do końca zawodnikiem „Turowa” Zgorzelec...
* * *
I jeszcze raz ta sama warszawska ulica. Ta niechętna mu, a mimo wszystko najlepsza ze wszystkich na świecie. Być może tą ulicą w tej chwili idzie lekarz, któremu uda się zoperować niesprawny bark. Być może za lekarzem podąża adwokat, który w imieniu Staszka wygłosi w sądzie wielką mowę. I ta mowa właśnie spowoduje, że rząd niemiecki, rząd już w pełni demokratycznego państwa, wypłaci mu odszkodowanie. Jemu, znaczy Staszkowi, ale on podzieli się z tym adwokatem, ze wszystkimi ludźmi dobrej woli, da pieniądze na jakiś dobry cel, bo on kocha ludzi, a w szczególności kocha Polaków.
Ale nie, teraz ich nienawidzi, bo znowu patrzą na niego z takim szyderstwem... Gdzie pójść? Komu to wszystko powiedzieć? Gdzie wykrzyczeć się? Podobno od tego są redakcje gazet, ale tych jest teraz w Polsce cholernie dużo i nie sposób zgadnąć, gdzie wysłuchają go cierpliwie, bo do słuchania go trzeba dużo cierpliwości. I gdzie pomogą? Jego wzrok pada na egzemplarz „Kuriera Polskiego”. Tak - właśnie potrzebna jest gazeta - która już w tytule sugeruje przywiązanie do swego kraju.
Korytarze w „Kurierze” są ciemne, pokoje obskórne, ale Staszek znał gorsze. Od razu wchodzi do kierowniczki działu społecznego i swą opowieść zaczyna bez jakichkolwiek wstępów, prosi aby do niego mówiono „na ty” i aby on się mógł tak samo zwracać.
Jego narracja jest jak powódź - rozlewa się bezładnie, brak w niej jakiegokolwiek nurtu, nie ma początku i nie ma zakończenia. Był bokserem, chciał być księdzem, a Stasi postanowiło zrobić z niego tajnego współpracownika. Przecież to proste, ale on może powtórzyć jeszcze raz.ROZDZIAŁ II
- To one są moim Bogiem na ziemi - mówi patetycznie o swojej matce i babci ze strony matki. Wprawdzie nie spędził z nimi zbyt wiele czasu; nikt, na dobrą sprawę nie może powiedzieć, iż przebywał w jego towarzystwie przez czas dłuższy, ale zawsze były w jego sercu. On zresztą też był zawsze w ich sercach.
Kiedy przebywał w domach dziecka, czy w internatach szkolnych, w hotelach, opłacanych przez sportowe kluby, wreszcie w więzieniach - zawsze o nich myślał, marzył o ich obecności przy sobie.
- Mamunia, babunia - powiada, rzadko kiedy - inaczej. Nigdy - matka czy babka.
Babunia - Katarzyna Białkowska z domu Kwiatkowska urodziła się na Ukrainie w Putiatyczach, w 1894 roku. Niedługo zatem skończy - daj Bóg - setny rok życia. Nie jest Polką, jak to mawiają, „czystej krwi”. Jej matka był Ukrainką, natomiast ojciec - Polakiem. Mąż babuni, Tomasz, tak samo. Brat Katarzyny, Albin Kwiatkowski, został uwieczniony na płycie upamiętniającej Krwawą Niedzielę w Bydgoszczy. W tym właśnie mieście początki okupacji hitlerowskiej były szczególnie okrutne. Już na początku września 1939 roku rozpoczęły się masowe egzekucje. Na ulicach, skwerach, w okopach przeciwlotniczych.
Albin, ksiądz zakonny, nie chciał ludzi zostawić samych z okrucieństwem agresora, robił co w takich chwilach jest w stanie zrobić duchowny: przygotowywał ich do śmierci. Sam również podzielił ich los...
Matka Kubieńca, Karolina z domu Białkowska, przyszła na świat w 1926 roku również w Putiatyczach - ma jeszcze trójkę rodzeństwa: siostrę Joannę oraz braci, Zygmunta i Tadeusza. Obecnie wszyscy, oprócz Karoliny, mieszkają w dolnośląskiej Nysie.
O swym ojcu, Ludwiku, Kubieniec wiele nie mówi. Wie, że urodził się w 1928 w beskidzkiej Koszarawie, a w czasie okupacji, jako chłopiec, walczył w partyzantce. Po wojnie przyjechał do Nysy i tam poznał swoją późniejszą żonę. Stach nie miał z ojcem bliskiego kontaktu, rozstał się z nim jako małe dziecko. To jest zresztą źle powiedziane - raczej to ojciec rozstał się z nimi wszystkimi, rozwiódł z matką, gdzieś zniknął. Nie pojawił się ani razu w domu dziecka, gdzie Staszek został wraz z rodzeństwem oddany.
* * *
Po kolei. W 1945 roku władze zarządziły repatriację rodzin polskich, zamieszkałych na terenach, które przejmował Związek Radziecki. Wówczas w dolnośląskich miastach pojawiło się mnóstwo ludzi „zaciągających” po wschodniemu, co stało się zresztą powodem wielu żartów.
- Pan skąd? - pyta warszawiak zażywnego jegomościa mówiącego z charakterystycznym „zaśpiewem”.
- Jak to skąd? A nie poznać po głosie? Z Wrocławia.
W ramach tej „wędrówki ludów” Katarzyna Białkowska pojawiła się w Jasienicy Dolnej. Nie można powiedzieć, władza ludowa starała się wynagrodzić jej rozstanie z Ukrainą i gospodarstwem, które tam miała. W ramach repatriacji zaproponowano jej poniemiecką mleczarnię w Jasienicy. Taką fabryczkę dobrze jest dać jednak komuś, kto zna się na produkcji mlecznych wyrobów i ma tzw. „żyłkę” do prowadzenia interesu. Katarzyna od razu wiedziała, że wyzwaniu nie sprosta i zwróciła się do władz o inne odszkodowanie.
Jakiś ludzki sekretarz znalazł dla niej i jej dzieci mieszkanie w pobliskiej Nysie, dokąd Katarzyna natychmiast się przenosi.
Matka Staszka, Karolina, większość okupacji spędziła na przymusowych robotach w Niemczech. Oto fragment pisma Polskiego Czerwonego Krzyża zaświadczającego o tym pobycie: „Białkowska Karolina ur. 20.06.1926 r. Putiatycze - od 1941 r do 1945 r. zatrudniona była u gospodarza Henricha Volbel w miejscowości Berstadt, pow. Budingen, i ubezpieczona w Powszechnej Miejscowej Kasie Chorych w Budingen, mieszkała w Berstadt. Od 04.02.1943 r. do 28.02.1943 r. była leczona w klinice okulistycznej w Giessen. Diagnoza: L.Keralitis Conj. Innymi informacjami nie dysponujemy”.
* * *
Dla matki i jej dzieci rozpoczynało się nowe życie na zupełnie nieznanym dla nich terenie. Karolina zatrudnia się w nyskiej Fabryce Samochodów Dostawczych, początkowo w lakierni, a następnie, gdy lekarz orzekł, że ze względów zdrowotnych powinna zmienić wydział, w magazynie.
Również w Nysie poznaje Ludwika, swego późniejszego męża - pobierają się w 1948 roku i wkrótce pojawia się „pierwszy owoc” tego związku, Zosia. Drugi w kolejności będzie Staszek, a potem jeszcze trójka: - Zbyszek/1951/, Basia/1953/ oraz Halinka/1955/.
Mimo biedy, z jaką borykała się rodzina, Staszek pamięta, że w domu nie brakowało rodzinnego ciepła. - Ale to nie była zasługa ojca - powiada. To wszystko mamusia i babcia... Zresztą ojciec, który cały czas był zatrudniony w pracowni fotograficznej, nie pojawiał się w domu zbyt często. Pewnego dnia poprosił żonę o rozwód, otrzymał go od sądu i zniknął. Był to rok 1956.
* * *
Zima 1957 roku był siarczysta i bardzo śnieżna - prawdziwa. Karolina wiozła sankami Staszka, Zbyszka, Zosię i Basię do przedszkola. Niespełna roczna Halinka pozostawała jeszcze w domu przy matce. Z sanek wypadła Basia, ale zmęczona Karolina nie zauważyła tego i dowiozła trójkę. Brak swej córki spostrzegła dopiero w przedszkolu i natychmiast rozpoczęła gorączkowe poszukiwania.
Na szczęście ludzie dostrzegli płaczące na śniegu dziecko, milicja zainteresowała się i szybko ustaliła do kogo należy.
Niedługo później, po rozeznaniu trudnej sytuacji bytowej u Kubieńców, przedstawiciele organizacji społecznych zaproponowali Karolinie pewną pomoc. Niech odda na jakiś czas swoich malców do domu dziecka, gdzie zostaną im zapewnione warunki do nauki, dobre wyżywienie, ubranie.
* * *
Staszek miło wspomina dom dziecka w Turawie: rodzinną atmosferę, dobre zakonnice obsługujące tę placówkę, krzyże na ścianach. Nikt nie kazał im nosić jakichś specjalnych uniformów, które odróżniałyby dzieci pozbawione opieki rodziców od innych.
W domu z Karoliną pozostała jedynie najmłodsza Halinka.
W Turawie Staszek skończył 5 klas szkoły podstawowej i był wyróżniającym się uczniem. Za sukcesy w nauce mógł zawsze liczyć na jedną, wielką nagrodę - w każdą niedzielę przyjeżdżała w odwiedziny matka. W torbie niezawodnie był jakiś placek.
Szczęście skończyło się w 1962 roku, gdy dzieci zostały przeniesione z Turawy do Paczkowa. Tam również był dom dziecka, ale nijak nie przypominał tego w Turawie. Tu już nie było ani zakonnic, ani krzyży, ani możliwości noszenia własnych, domowych ubrań. Staszek stał się jednym z „mundurkowych” mieszkańców placówki wychowawczej. Sam twierdził, że w Paczkowie panował straszliwy rygor, taki niemal jak w wojsku.
Ale co on wtedy mógł wiedzieć o wojsku?
* * *
Po ukończeniu szkoły podstawowej przy domu dziecka Staszek postanowił kontynuować naukę w Szkole Rzemiosł Budowlanych w Kłodzku. Po wakacjach zamienił dom dziecka na internat, czyli w jego statusie niewiele się zmieniło. Znów był daleko od domu, a choć Kłodzko tak na dobrą sprawę leży niedaleko Nysy, mógł widywać mamusię, babcię i rodzeństwo jeszcze rzadziej, ale chciał się uczyć. Tylko do dziś nie wie, dlaczego za przedmiot swej nauki wybrał właśnie budownictwo. Nigdy potem nie zbuduje żadnego domu, ani nie wyleje pod niego fundamentów.
Również w kłodzkiej szkole był uczniem bardzo dobrym, zwyczajnie chciał się uczyć. To prawda, daleko mu było do zastanawiania się nad przyszłością, nawet tą ewentualnie związaną z budownictwem, ale pragnął poznawać. Cokolwiek, byle dawało mu to szersze spojrzenie na kraj, świat, przeszłość. Ale głównie przodował w matematyce i fizyce.
W 1967 roku przeniósł się „szczebel” wyżej do technikum Przemysłowo-Pedagogicznego o kierunku budowlanym w Kłodzku. Pozostał więc wierny budownictwu, ale też prawdę mówiąc nie miał zbyt wielu innych możliwości. Do dziś wspomina swoich kolegów, koleżanki z tej szkoły: Aleksandra Garbosia, Józka Cupaka, Annę Dydę i innych. Pamięta, że młodzież w szkole najbardziej bała się nauczyciela fizyki, Dworeckiego, zwanego potocznie „Dziwakiem”, który niechętnie stawiał do dziennika coś innego niż dwóje. Staszek, dzięki swej pracy, miał jednak u niego znacznie lepsze oceny.
* * *
Przyszły wakacje. Powiew letniego wiatru, trochę wolności po zakończonym roku szkolnym, pragnienie przeżycia czegoś, Bóg wie wprawdzie - czego, w każdym razie niezwykłego. Dotychczas w życiu Kubieńca nie było wielu niezwykłych chwil; były domy dziecka, bieda w domu, rozstanie z ojcem.
A teraz nadszedł właśnie czas na spędzenie dwóch miesięcy z dala od obowiązków i kiepskich wspomnień. I znów ten wiatr, kuszący, rozbudzający tęsknotę za czymś, czego nigdy nie było w jego życiu.
Kto wie, czy to „coś” w ogóle istnieje, ale warto spróbować, jeśli najbliższy przyjaciel - Stefan - ma pewien pomysł.
Pomysł niezbyt odkrywczy i tym, którzy nieco lepiej znają życie, „pobrzękujący kajdankami”, ale... pies to trącał. Raz się żyje, nie zawsze prawda na wierzch wypływa, trzeba używać, przynajmniej spróbować owocu zakazanego.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Kinder Uli ryczał ze śmiechu, aż dudniło w sąsiednich celach. - Niech żyje Dzień Dziecka! Niech żyje Dzień Dziecka! - Darł się jak obłąkany, choć przecież był zdrowy na umyśle; tak orzekli eksperci, dając podstawę do zasądzenia mu dożywocia.
„Kinder Uli”, czyli, „Dziecięcy Uli”, nazywali go więzienni współtowarzysze, ale nie ze względu na młody wiek czy młodą twarz. Uli trafił do Brandenburga za to, że w elektrycznym parowniku do gotowania ziemniaków na paszę uparował dwoje swoich dzieci. Zabił, pokroił i włożył do stalowego kotła, po czym włączył prąd. Towarzyszyła mu w tej operacji, wierna jak zawsze, żona. Też, jak rozstrzygnęli biegli psychiatrzy, normalna i zdolna do odpowiedzialności. Zakrzątnęła się razem z nim. Mieli świnie, a dzieci więcej nie chcieli. Natomiast świnie zechciały...
Naturalnie, obydwoje wylądowali w jednym z najcięższych więzień, bo wszystko się wydało, ale mieli szczęście, że NRD-owski wymiar Sprawiedliwości bardzo stawiał na postępy resocjalizacji i, po latach, uznał ich za gotowych do przedterminowego zwolnienia. A że sen o wolności ziścił się w dniu 1 czerwca, obchodzonym jako międzynarodowe święto dzieci.... To właśnie dlatego Uli tak się śmiał.
Staszek był więźniem Brandenburga, tak jak Uli. Sam już nie pamięta, czy przypadkiem nie śmiał się razem z nim, bo przecież kryteria poczucia humoru w więzieniu, szczególnie po wielu latach przebywania w takim miejscu, bardzo się zmieniają. Tym bardziej, gdy jest to więzienie niemieckie, daleko od domu, rodziny, żony, bez nadziei. Gdy jest się więźniem, choć było się bokserem, a wszystko wskazuje na to, że już nigdy więcej nie stanie się na ringu. Boże, na jakim ringu? Jeżeli kiedyś były przy nim światła wielkich, sportowych hal, błyski fleszy i refleksy kryształowych pucharów, a dziś jest tylko ta lampa, skierowana prosto w oczy? I ten język, ten cholerny szwargot, znany z wojennych filmów i z opowieści najbliższych, którzy koszmar drugiej wojny światowej przeżyli osobiście...
* * *
Tu wypada dodać, że określenie „szwargot” jest zdecydowanie pejoratywne i nie odnosi się jedynie do strony fonetycznej języka niemieckiego. Ma charakter przekleństwa, spłodzonego ze wzajemnych urazów i nienawiści Polaków oraz Niemców. Dzisiaj Niemcy, jeśli nie liczyć marginaliów, są krajem uważanym za orędownika światowego pokoju. Niemieccy politycy zdobią najznakomitsze salony polityczne świata, stanowią wzór dla adeptów młodej demokracji. Język niemiecki nabiera szlachetnego posmaku, jak dobre wino, po którym można odgadnąć, że to wszystko dzięki słońcu, operującemu łagodnie na zboczach... Tylko Staszek, nie wiedzieć czemu, słyszy w tym języku, bez względu na to, kto mówi - Hans Dietrich Genscher, były szef bońskiej dyplomacji, czy Günter Grass, słynny twórca „Blaszanego bębenka” - taki warkot, taki syk. I słyszy huk zamykanych za sobą stalowych drzwi. I czuje tamten ból.
* * *
Nie, nie może się pogodzić z tym przedstawieniem, którym był odbywający się niedawno przed bońskim sądem, proces przeciwko byłemu szefowi NRD, Erichowi Honeckerowi. Bo i cóż udało się prokuratorom udowodnić? Chyba tylko to, że tak naprawdę to nikt nie chciał sądzić twórcy „berlińskiego muru”, bowiem był on już stary, chory i, jak określała prasa, sąd ścigał się ze śmiercią, wiszącą nad byłym szefem Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności. A przecież kraj, który broni ciągle, na wszystkich możliwych międzynarodowych forach, praw człowieka, nie będzie się pastwił nad starcem. Proces, mający obnażyć zbrodnie i system upodlenia jednostki w Niemieckiej Republice Demokratycznej, a także zadośćuczynić jego ofiarom, skończył się nagle i bez żadnego konkretnego efektu. Honecker, umieszczony w samolocie, udał się dożywać swoich dni w Chile - kraju, którego władze chciały się odwzajemnić byłemu władcy NRD za to, że w czasie dyktatury Pinocheta dawał opozycjonistom chilijskim schronienie we wschodnich Niemczech.
Oprócz tego, przed procesem i w jego trakcie, duża część opinii publicznej podniosła rwetes: za co właściwie sądzić Honeckera? Tak, kazał strzelać do ludzi, którzy chcieli prysnąć ze wschodniej części Berlina do zachodniej i kilkunastu z nich padło bez życia na ziemię. Ale przecież ochrona granic nie jest przywilejem szczególnie aroganckiej władzy lecz obowiązkiem każdej. Który kraj jest bez grzechu, niech rzuci kamieniem. Niech rzuci.
* * *
Stanisław Kubieniec urodził się w 1949 roku w Nysie. Gdy opowiada swój życiorys, twierdzi, że chciał zostać księdzem, ale nie wszyscy dają temu wiarę. Kiedy łapie go ten straszliwy ból barku, wyłamanego przez służbę więzienną „Brandenburga” i kiedy żadne modlitwy nie są w stanie uśmierzyć jego cierpienia, złorzeczy Bogu bez opamiętania. Przeklina go, krzyczy, że nigdy go nie było. Ta druga wersja jest dla niedoszłego adepta sutanny a może i pastorału jakby bardziej „rozgrzeszająca”. Nie bluźni Najwyższemu, bo zakłada, że go nie ma. Ale, z drugiej strony, gdy wszyscy zawodzą - i lekarze, i dyplomaci, którzy nie chcą interweniować w jego sprawie u Niemców - wtedy Staszek zwraca się do tego drugiego, poniewieranego Stwórcy. I w nim szuka ostatniej nadziei. Może to właśnie dzięki Jego dobroci ciągnienie w barku chwilami ustępuje, a życzliwy uśmiech nieznanej osoby jawi się jak podarunek z nieba.
* * *
W latach siedemdziesiątych Rzeczpospolita była Ludowa i, zdawało się, stabilna. Niczym dumny statek prująca do wszechwładzy. Pasażerowie tej poczciwej łajby czuli się w miarę pewnie i bezpiecznie. Zwłaszcza ci, ubezpieczeni przez którąś z kamizelek ratunkowych, takich, jak po pierwsze - przynależność do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Po drugie, a może trzecie lub czwarte - mniejsza o kolejność - powiązanie ze sportem, czy to zawodnicze czy w charakterze działacza. Te dwie arki, nie pozwalające utonąć, były zresztą ze sobą dziwnie sprzymierzone: brak sympatii do pierwszej raczej wykluczał karierę w drugiej. Staszek, jako się rzekło, kierował się ku trzeciej, stojącej zresztą na całkiem przeciwległych krańcach - ku Kościołowi. Postanowił zostać księdzem, ale... jak to w jego życiu bywało - nic celowo, wszystko z przypadku, nic jednoznacznie, wszystko w pogmatwaniu - zamiast w seminarium duchownym, wylądował na ringu.
* * *
Po latach kaźni w Niemczech, a potem desperackiej tułaczki, której dłuższym epizodem był Paragwaj, staje na warszawskiej ulicy. Nie poznaje tego miasta, w którym kiedyś bywał; ludzie pędzący po chodnikach nie wydają się być rodakami. - Ileż tu się zmieniło! - myśli, a jednocześnie nie ma głowy do zastanawiania się nad ustrojowymi, jak to się teraz powiada, transformacjami. Przede wszystkim czuje tylko ten cholerny ból w lewym barku, gdzieś w głowie - kołatanie i ta nieustająca świadomość, że... Że wszyscy na niego patrzą, wytykają palcami i szydzą. Że dzieci pokazują go matkom i pytają o ten niezwykły wybryk natury. Jak to jest, że jego jedna ręka pozostaje na swoim miejscu, ale druga zwisa gdzieś z wysokości, jak od innej pary, zaś głowa, przekrzywiona na bok, ukazuje twarz naznaczoną dziwnym grymasem?
* * *
Cholerny naród, Polaczki, sukinsyny, wszyscy na niego patrzą, o, znowu się oglądają, nie pozwalają spokojnie przejść przez ulicę, wręcz zaczepiają. To nic, że nie mówią, są bardzo wyrachowani, udają, że nic ich nie obchodzi, a tak naprawdę nie spuszczają z niego wzroku, podczas gdy ból się wzmaga, jeszcze bardziej wykrzywia twarz... Uderzyłby, z całej siły,jest przecież... był znakomitym bokserem, trenerem młodych pięściarzy, pogromcą oraz wychowawcą mistrzów. Pieprznąłby, ale nie wie kogo... Więc tylko w myślach bluźni i przeklina Boga, by za chwilę znów uderzyć w skruchę.
Zaczepiają go w tramwaju. Nie, wcale mu się nie zdaje. Kilku młodych wyrostków wyszydza jego kalectwo. - Ustąp miejsca połamanemu - mówi, mrugając - jeden do drugiego, choć wcale nie mają zamiaru ustąpić. Skąd mogą wiedzieć, że to wszystko u niego jest efektem tortur w niemieckim więzieniu? Bo się nie poddał, nie sprzedał się perfidnym funkcjonariuszom Stasi. Co to obchodzi tych szczeniaków? Z kaleki można się śmiać, kalekę można bezkarnie kopnąć w dupę i zmusić do płaczu. Więc starają się go do czegoś takiego doprowadzić... A on stoczył w swym życiu 280 walk, z czego 40 wygrał przed czasem, przez nokaut albo poddanie przeciwnika. Ostrzega młodzieńców z tramwaju swoim standartowym: „Uważaj, przyjacielu, bo cię opluję”. To niekoniecznie ma zapobiec rozwojowi akcji, raczej, wyzwolić to, co i tak musi być. Już podnoszą się w jego stronę rozjątrzeni, groźni, podchodzą...
Jak raz na odległość bokserskiej prostej. Ramię byłego pięściarza wypada nagle do przodu. Nie, on nie będzie ich bił tak, jakby to było spotkanie z prawdziwym przeciwnikiem w tej samej wadze, powiedzmy z Januszem Gortatem. Chuliganie nie zasłużyli na bezpłatną lekcję eleganckiego boksu. Staszek chwyta jednego za gardło i zaciska na nim swe mocarne dłonie. Półżywy „bohater” osuwa się na podłogę tramwaju. Z drugim jest za moment podobnie. Oj, tego się nie spodziewali. - Na komisariat z tym bydlakiem! - bełkocze któryś z nich do zdezorientowanych ludzi. I faktycznie, za tę „rundę” Staszek zostanie odstawiony do policyjnego aresztu, ale po krótkich acz wiarygodnych wyjaśnieniach rozbawieni stróże porządku pozwolą mu wrócić do domu.
Do jakiego domu? Przecież on nie ma domu.
* * *
Wspomniał Staszek o Gortacie, a już mu się zaraz kojarzą ci dwaj bracia, Grzegorz i Paweł. No, z młodszej generacji, jak im tam?... Aha, Skrzeczowie... Właśnie, ciekawe jak to się stało, że tacy sławni i zdolni, a tak nagle zniknęli z horyzontu sportowego życia? Mówią, że Grzesiek - ten cięższy - pracował jako ochraniarz w jednym z warszawskich sklepów. Ot, takie losy sportowców! Ale przecież mogło się zdarzyć coś znacznie gorszego, coś co przytrafiło się jemu, Kubieńcowi. „Po drodze” też zresztą różne miał zajęcia.
- Stasiu, tak ci życie dojebało, czy nie cofnąłbyś, gdybyś mógł, tego swojego życiorysu, znaczy... głównie decyzji o wyjeździe z Polski do Niemiec? - Pytają go czasem znajomi z ringu, a on nie bardzo umie odpowiedzieć. Nie wie przecież, co stracił. Gdyby tak na przykład pozostał do końca zawodnikiem „Turowa” Zgorzelec...
* * *
I jeszcze raz ta sama warszawska ulica. Ta niechętna mu, a mimo wszystko najlepsza ze wszystkich na świecie. Być może tą ulicą w tej chwili idzie lekarz, któremu uda się zoperować niesprawny bark. Być może za lekarzem podąża adwokat, który w imieniu Staszka wygłosi w sądzie wielką mowę. I ta mowa właśnie spowoduje, że rząd niemiecki, rząd już w pełni demokratycznego państwa, wypłaci mu odszkodowanie. Jemu, znaczy Staszkowi, ale on podzieli się z tym adwokatem, ze wszystkimi ludźmi dobrej woli, da pieniądze na jakiś dobry cel, bo on kocha ludzi, a w szczególności kocha Polaków.
Ale nie, teraz ich nienawidzi, bo znowu patrzą na niego z takim szyderstwem... Gdzie pójść? Komu to wszystko powiedzieć? Gdzie wykrzyczeć się? Podobno od tego są redakcje gazet, ale tych jest teraz w Polsce cholernie dużo i nie sposób zgadnąć, gdzie wysłuchają go cierpliwie, bo do słuchania go trzeba dużo cierpliwości. I gdzie pomogą? Jego wzrok pada na egzemplarz „Kuriera Polskiego”. Tak - właśnie potrzebna jest gazeta - która już w tytule sugeruje przywiązanie do swego kraju.
Korytarze w „Kurierze” są ciemne, pokoje obskórne, ale Staszek znał gorsze. Od razu wchodzi do kierowniczki działu społecznego i swą opowieść zaczyna bez jakichkolwiek wstępów, prosi aby do niego mówiono „na ty” i aby on się mógł tak samo zwracać.
Jego narracja jest jak powódź - rozlewa się bezładnie, brak w niej jakiegokolwiek nurtu, nie ma początku i nie ma zakończenia. Był bokserem, chciał być księdzem, a Stasi postanowiło zrobić z niego tajnego współpracownika. Przecież to proste, ale on może powtórzyć jeszcze raz.ROZDZIAŁ II
- To one są moim Bogiem na ziemi - mówi patetycznie o swojej matce i babci ze strony matki. Wprawdzie nie spędził z nimi zbyt wiele czasu; nikt, na dobrą sprawę nie może powiedzieć, iż przebywał w jego towarzystwie przez czas dłuższy, ale zawsze były w jego sercu. On zresztą też był zawsze w ich sercach.
Kiedy przebywał w domach dziecka, czy w internatach szkolnych, w hotelach, opłacanych przez sportowe kluby, wreszcie w więzieniach - zawsze o nich myślał, marzył o ich obecności przy sobie.
- Mamunia, babunia - powiada, rzadko kiedy - inaczej. Nigdy - matka czy babka.
Babunia - Katarzyna Białkowska z domu Kwiatkowska urodziła się na Ukrainie w Putiatyczach, w 1894 roku. Niedługo zatem skończy - daj Bóg - setny rok życia. Nie jest Polką, jak to mawiają, „czystej krwi”. Jej matka był Ukrainką, natomiast ojciec - Polakiem. Mąż babuni, Tomasz, tak samo. Brat Katarzyny, Albin Kwiatkowski, został uwieczniony na płycie upamiętniającej Krwawą Niedzielę w Bydgoszczy. W tym właśnie mieście początki okupacji hitlerowskiej były szczególnie okrutne. Już na początku września 1939 roku rozpoczęły się masowe egzekucje. Na ulicach, skwerach, w okopach przeciwlotniczych.
Albin, ksiądz zakonny, nie chciał ludzi zostawić samych z okrucieństwem agresora, robił co w takich chwilach jest w stanie zrobić duchowny: przygotowywał ich do śmierci. Sam również podzielił ich los...
Matka Kubieńca, Karolina z domu Białkowska, przyszła na świat w 1926 roku również w Putiatyczach - ma jeszcze trójkę rodzeństwa: siostrę Joannę oraz braci, Zygmunta i Tadeusza. Obecnie wszyscy, oprócz Karoliny, mieszkają w dolnośląskiej Nysie.
O swym ojcu, Ludwiku, Kubieniec wiele nie mówi. Wie, że urodził się w 1928 w beskidzkiej Koszarawie, a w czasie okupacji, jako chłopiec, walczył w partyzantce. Po wojnie przyjechał do Nysy i tam poznał swoją późniejszą żonę. Stach nie miał z ojcem bliskiego kontaktu, rozstał się z nim jako małe dziecko. To jest zresztą źle powiedziane - raczej to ojciec rozstał się z nimi wszystkimi, rozwiódł z matką, gdzieś zniknął. Nie pojawił się ani razu w domu dziecka, gdzie Staszek został wraz z rodzeństwem oddany.
* * *
Po kolei. W 1945 roku władze zarządziły repatriację rodzin polskich, zamieszkałych na terenach, które przejmował Związek Radziecki. Wówczas w dolnośląskich miastach pojawiło się mnóstwo ludzi „zaciągających” po wschodniemu, co stało się zresztą powodem wielu żartów.
- Pan skąd? - pyta warszawiak zażywnego jegomościa mówiącego z charakterystycznym „zaśpiewem”.
- Jak to skąd? A nie poznać po głosie? Z Wrocławia.
W ramach tej „wędrówki ludów” Katarzyna Białkowska pojawiła się w Jasienicy Dolnej. Nie można powiedzieć, władza ludowa starała się wynagrodzić jej rozstanie z Ukrainą i gospodarstwem, które tam miała. W ramach repatriacji zaproponowano jej poniemiecką mleczarnię w Jasienicy. Taką fabryczkę dobrze jest dać jednak komuś, kto zna się na produkcji mlecznych wyrobów i ma tzw. „żyłkę” do prowadzenia interesu. Katarzyna od razu wiedziała, że wyzwaniu nie sprosta i zwróciła się do władz o inne odszkodowanie.
Jakiś ludzki sekretarz znalazł dla niej i jej dzieci mieszkanie w pobliskiej Nysie, dokąd Katarzyna natychmiast się przenosi.
Matka Staszka, Karolina, większość okupacji spędziła na przymusowych robotach w Niemczech. Oto fragment pisma Polskiego Czerwonego Krzyża zaświadczającego o tym pobycie: „Białkowska Karolina ur. 20.06.1926 r. Putiatycze - od 1941 r do 1945 r. zatrudniona była u gospodarza Henricha Volbel w miejscowości Berstadt, pow. Budingen, i ubezpieczona w Powszechnej Miejscowej Kasie Chorych w Budingen, mieszkała w Berstadt. Od 04.02.1943 r. do 28.02.1943 r. była leczona w klinice okulistycznej w Giessen. Diagnoza: L.Keralitis Conj. Innymi informacjami nie dysponujemy”.
* * *
Dla matki i jej dzieci rozpoczynało się nowe życie na zupełnie nieznanym dla nich terenie. Karolina zatrudnia się w nyskiej Fabryce Samochodów Dostawczych, początkowo w lakierni, a następnie, gdy lekarz orzekł, że ze względów zdrowotnych powinna zmienić wydział, w magazynie.
Również w Nysie poznaje Ludwika, swego późniejszego męża - pobierają się w 1948 roku i wkrótce pojawia się „pierwszy owoc” tego związku, Zosia. Drugi w kolejności będzie Staszek, a potem jeszcze trójka: - Zbyszek/1951/, Basia/1953/ oraz Halinka/1955/.
Mimo biedy, z jaką borykała się rodzina, Staszek pamięta, że w domu nie brakowało rodzinnego ciepła. - Ale to nie była zasługa ojca - powiada. To wszystko mamusia i babcia... Zresztą ojciec, który cały czas był zatrudniony w pracowni fotograficznej, nie pojawiał się w domu zbyt często. Pewnego dnia poprosił żonę o rozwód, otrzymał go od sądu i zniknął. Był to rok 1956.
* * *
Zima 1957 roku był siarczysta i bardzo śnieżna - prawdziwa. Karolina wiozła sankami Staszka, Zbyszka, Zosię i Basię do przedszkola. Niespełna roczna Halinka pozostawała jeszcze w domu przy matce. Z sanek wypadła Basia, ale zmęczona Karolina nie zauważyła tego i dowiozła trójkę. Brak swej córki spostrzegła dopiero w przedszkolu i natychmiast rozpoczęła gorączkowe poszukiwania.
Na szczęście ludzie dostrzegli płaczące na śniegu dziecko, milicja zainteresowała się i szybko ustaliła do kogo należy.
Niedługo później, po rozeznaniu trudnej sytuacji bytowej u Kubieńców, przedstawiciele organizacji społecznych zaproponowali Karolinie pewną pomoc. Niech odda na jakiś czas swoich malców do domu dziecka, gdzie zostaną im zapewnione warunki do nauki, dobre wyżywienie, ubranie.
* * *
Staszek miło wspomina dom dziecka w Turawie: rodzinną atmosferę, dobre zakonnice obsługujące tę placówkę, krzyże na ścianach. Nikt nie kazał im nosić jakichś specjalnych uniformów, które odróżniałyby dzieci pozbawione opieki rodziców od innych.
W domu z Karoliną pozostała jedynie najmłodsza Halinka.
W Turawie Staszek skończył 5 klas szkoły podstawowej i był wyróżniającym się uczniem. Za sukcesy w nauce mógł zawsze liczyć na jedną, wielką nagrodę - w każdą niedzielę przyjeżdżała w odwiedziny matka. W torbie niezawodnie był jakiś placek.
Szczęście skończyło się w 1962 roku, gdy dzieci zostały przeniesione z Turawy do Paczkowa. Tam również był dom dziecka, ale nijak nie przypominał tego w Turawie. Tu już nie było ani zakonnic, ani krzyży, ani możliwości noszenia własnych, domowych ubrań. Staszek stał się jednym z „mundurkowych” mieszkańców placówki wychowawczej. Sam twierdził, że w Paczkowie panował straszliwy rygor, taki niemal jak w wojsku.
Ale co on wtedy mógł wiedzieć o wojsku?
* * *
Po ukończeniu szkoły podstawowej przy domu dziecka Staszek postanowił kontynuować naukę w Szkole Rzemiosł Budowlanych w Kłodzku. Po wakacjach zamienił dom dziecka na internat, czyli w jego statusie niewiele się zmieniło. Znów był daleko od domu, a choć Kłodzko tak na dobrą sprawę leży niedaleko Nysy, mógł widywać mamusię, babcię i rodzeństwo jeszcze rzadziej, ale chciał się uczyć. Tylko do dziś nie wie, dlaczego za przedmiot swej nauki wybrał właśnie budownictwo. Nigdy potem nie zbuduje żadnego domu, ani nie wyleje pod niego fundamentów.
Również w kłodzkiej szkole był uczniem bardzo dobrym, zwyczajnie chciał się uczyć. To prawda, daleko mu było do zastanawiania się nad przyszłością, nawet tą ewentualnie związaną z budownictwem, ale pragnął poznawać. Cokolwiek, byle dawało mu to szersze spojrzenie na kraj, świat, przeszłość. Ale głównie przodował w matematyce i fizyce.
W 1967 roku przeniósł się „szczebel” wyżej do technikum Przemysłowo-Pedagogicznego o kierunku budowlanym w Kłodzku. Pozostał więc wierny budownictwu, ale też prawdę mówiąc nie miał zbyt wielu innych możliwości. Do dziś wspomina swoich kolegów, koleżanki z tej szkoły: Aleksandra Garbosia, Józka Cupaka, Annę Dydę i innych. Pamięta, że młodzież w szkole najbardziej bała się nauczyciela fizyki, Dworeckiego, zwanego potocznie „Dziwakiem”, który niechętnie stawiał do dziennika coś innego niż dwóje. Staszek, dzięki swej pracy, miał jednak u niego znacznie lepsze oceny.
* * *
Przyszły wakacje. Powiew letniego wiatru, trochę wolności po zakończonym roku szkolnym, pragnienie przeżycia czegoś, Bóg wie wprawdzie - czego, w każdym razie niezwykłego. Dotychczas w życiu Kubieńca nie było wielu niezwykłych chwil; były domy dziecka, bieda w domu, rozstanie z ojcem.
A teraz nadszedł właśnie czas na spędzenie dwóch miesięcy z dala od obowiązków i kiepskich wspomnień. I znów ten wiatr, kuszący, rozbudzający tęsknotę za czymś, czego nigdy nie było w jego życiu.
Kto wie, czy to „coś” w ogóle istnieje, ale warto spróbować, jeśli najbliższy przyjaciel - Stefan - ma pewien pomysł.
Pomysł niezbyt odkrywczy i tym, którzy nieco lepiej znają życie, „pobrzękujący kajdankami”, ale... pies to trącał. Raz się żyje, nie zawsze prawda na wierzch wypływa, trzeba używać, przynajmniej spróbować owocu zakazanego.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..