Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z wyznań kieszonkowego radykała - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z wyznań kieszonkowego radykała - ebook

Spory o „tęczową” Matkę Boską, polowania na pedofilów w sutannach, zamęt w Kościele oczami powracającego, palące pytania o to, dlaczego tak dużo ludzi popełnia obecnie samobójstwa, oraz o to, czy należy bać się starości. A także wiele innych tematów, ujętych z konserwatywnej, choć przy tym niepozbawionej literackiego sznytu, perspektywy, które autor podejmował w swoich tekstach publicystycznych, pisanych głównie dla serwisu tysol.pl na przestrzeni lat 2019—2020. Teraz zebranych w jednym miejscu.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-583-6
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Oriana Fallaci lubiła podkreślać, że tak naprawdę czuje się bardziej pisarką niż dziennikarką, a jej słynne teksty — między innymi głośne wywiady, które uczyniły z niej ikonę dziennikarstwa XX wieku — są takie, jakie są, nie tylko ze względu na jej osobowość, ale przede wszystkim dlatego, że stał za nimi zmysł literacki. Nazwała się wręcz „pisarzem ukradzionym dla dziennikarstwa”. Tylko na czym polega różnica? Co odróżnia dziennikarza w sensie ścisłym od pisarza zajmującego się, a może lepiej byłoby powiedzieć: posługującego się dziennikarstwem jako narzędziem?

Choć jest to — zwłaszcza obecnie, gdy różne formy dziennikarskie, choćby reportaż, awansowały do rangi tzw. prawdziwej literatury — granica płynna, na moje oko chodzi o punkt ciężkości. Rasowi dziennikarze, reporterzy, publicyści itp. chcą przede wszystkim opisać świat wokół, a po chwyty z artystycznego repozytorium sięgają niejako przy okazji. Na przykład dlatego, że „dziś tak się robi” albo kierowani przeświadczeniem (słusznym zresztą), że wejście w literackie buty to kolejny krok w najzupełniej naturalnej ewolucji gatunku.

Ewentualnie, tak jak Fallaci, są po prostu ludźmi, którzy marzyli o zostaniu tzw. „prawdziwymi pisarzami”, tyle że coś, kolokwialnie mówiąc, nie pykło i weszli w dziennikarstwo „na chwilę”, by pozostać w nim już na dobre. Coś tam po godzinach ścibolą, żyją nadzieją, że w końcu napiszą tę swoją Wielką Powieść, ale z czasem godzą się z tym, że los, przeznaczenie, Bóg lub cokolwiek, w co tam sobie wierzą (tak, tak wiem, że Fallaci była ateistką), pokierował ich inaczej.

Albo, tak jak, dajmy na to, Stefan Kisielewski, wychodzą z założenia, że literatura nie powinna być jedynie pustą zabawą formą, zaś sam pisarz, lub może po prostu intelektualista / inteligent w ogólności, ma jakąś społeczną misję do wypełnienia. Oczywiście nie w lansowanym przez lewicę rozumieniu, czyli jako programowe zaangażowanie (bo wszystko i zawsze jest walką o lepszy świat), lecz bardziej na zasadzie _noblesse oblige_.

Żaden z opisanych powyżej przypadków nie jest do końca moim, a jednak po trosze odnajduję się w każdym.

Kiedy zacząłem na serio myśleć o pisarstwie i przekonałem się, że ani moich wierszy, ani prozy nikt nie chce, pobiegłem do lokalnego tygodnika w rodzinnym mieście. I nagle bach — okazało się, że ktoś nawet czyta to, co piszę, mimo iż ja sam tę działalność uważałem za poboczną. A potem były kolejne redakcje — choć fakt faktem epizodycznie, bo na wejście do zawodu na tak zwanego fulla nigdy się nie zdecydowałem — i wreszcie blogi, które też prowadziłem bardziej po to, by nabić sobie zasięgi pod przyszłe książki, niż dlatego, że sądziłem, iż mógłbym zostać internetowym publicystą. I tak zawsze okrakiem na barykadzie. Zawsze ani do końca tu, ani do końca tam. No i nie zostałem ani jednym, ani drugim. Cóż, shit happens — jak to mówią bracia jankesi.

Gdzieś w międzyczasie doznałem uświadomienia politycznego. Przestało mi być — jak głosi slogan pewnej niegdyś czołowej, a obecnie będącej własnym cieniem gazety — wszystko jedno. Niby nadal pokątnie wystukiwałem „prawdziwą” literaturę, ale coraz więcej czasu zabierało mi komentowanie rzeczywistości — na fejsie, na kolejnym blogu, który początkowo uruchomiłem jako stronę autorską do promowania swojej twórczości, aż wreszcie, w następstwie tych działań, przez ponad rok w radiu.

To właśnie wtedy zacząłem myśleć, że może jednak pora dać sobie spokój z tym hamletyzowaniem i całkowicie wejść w publicystykę. Zwłaszcza że moich opowiadań i powieści nadal nikt za bardzo nie chciał, a jakby tego nie było dość, zaczęło do mnie docierać, że w gruncie rzeczy mam więcej do powiedzenia jako publicysta niż jako wytwórca fikcji — które to zajęcie zresztą zawsze dość marnie mi szło, a upierałem się przy nim chyba głównie ze względu na stereotyp, że Prawdziwy Pisarz to ten, który uprawia beletrystykę.

Współpraca z radiem co prawda się urwała, ale za to zwąchałem się z TySolem. No i tak zacząłem pisać teksty na ich portal, a czasem także do papieru, z majaczącą gdzieś w odległej perspektywie opcją zacieśnienia tej relacji. Był to dla mnie moment o tyle szczególny, że w zasadzie pogodziłem się z myślą, iż to właśnie publicystyka, eseistyka itd. będzie moim tworzywem. Że — tak jak Oriana (oczywiście przy zachowaniu proporcji zarówno talentu, jak i zasięgu — i nie jest to żadna fałszywa skromność) — zostanę pisarzem ukradzionym dla dziennikarstwa. Książkowym wyrazem tej decyzji był reportaż o Lourdes pt. „Miasto cudów”, który wtedy doszlifowywałem.

Oczywiście potem wydarzyła się koronaświroza, która wiele moich rysujących się na widnokręgu zawodowych spraw brutalnie zweryfikowała, a we mnie samym na nowo roznieciła apetyt na fikcję. Zresztą… długo by gadać. Poprzestańmy na tym, że wbrew temu, co sobie roiłem, uciekając w wyimaginowane światy, do pewnych rzek nie ma już powrotu.

Jeśli miałbym dzisiaj określić, kim się czuję, to powiedziałbym, że kimś pomiędzy. Kimś, kto swój punkt ciężkości ma — i prawdopodobnie zawsze będzie miał — w literaturze, ale zarazem kimś, kto twardo stoi na stanowisku, że jedyna racja bytu pisarza to mierzenie się z tym, co naprawdę istotne. W szerokim znaczeniu i takiej formie, jaką uzna za odpowiednią, ale przy tym bezwzględnie z tym imperatywem w polu widzenia. No dobrze, może nie tyle pisarza w ogóle, bo nie zamierzam nikogo pouczać, jak ma żyć i tworzyć, co raczej mnie. To jest mój indywidualny wybór.

I dlatego też postanowiłem odgrzebać tamte teksty z… no właśnie, nie tylko z tysol.pl. Większość z nich rzeczywiście opublikowałem tam, ale dwa ostatnie miały prapremiery w innych miejscach. Zwłaszcza zamykający książkę esej o Wiktorze Woroszylskim, który na dodatek bardzo różni się od reszty. Uznałem jednak, że warto go dołączyć jako pewnego rodzaju zwieńczenie zamysłu, który mi towarzyszył. A była to mianowicie chęć pokazania intelektualnej i duchowej drogi, jaką szedł bohater tych tekstów. Nie będę stręczył żadnych interpretacji — niech kropkę nad „i” każdy postawi sam.

A zmierzając powoli do zamknięcia tego przydługawego wywodu. Publicystyka to piśmiennictwo na pozór bardzo ulotne — może zresztą to stanowiło główne źródło moich oporów przed rzuceniem się w jej nurt — lecz jeśli potraktujemy ją jako literacki dokument czasu i jednostkowych zmagań z nim, otworzy się zupełnie odmienny, o wiele głębszy horyzont. Teksty odnoszące się do bieżączki — i może przez to niekiedy pozbawione odpowiedniej dawki refleksji — nagle staną się stopklatkami wyrwanymi z otchłani. Chyba nawet zresztą trochę z takim zamysłem je pisałem.

Bo choć komentowałem na gorąco, to jednak robiłem to, myśląc jak pisarz. A przynajmniej starając się. Ocenę, na ile mi się udało, pozostawiam Tobie.

_11 stycznia 2023_Ślepy zaułek obrazy uczuć tych lub innych

Na przestrzeni kilkunastu lat, odkąd mniej więcej kumam, na czym polega ten cały interes zwany życiem, wielokrotnie zmieniałem poglądy w różnych kwestiach. Zapatrywania rewiduje się zwykle pod naporem nowych faktów w danej materii, odmiennych okoliczności albo po prostu w wyniku dojrzewania. To dlatego mówi się, że tylko krowa nie zmienia poglądów. W jednym wszak zawsze starałem się być konsekwentny — a mianowicie w szacunku dla wolności, zarówno mojej, jak też i cudzej. I to pomimo iż samo pojęcie tego, czym właściwie wolność jest, w dużej mierze pozostaje niedookreślone.

Nasze czasy niestety coraz bardziej wolności nie sprzyjają. Z roku na rok jej margines wydaje się zwężać, co mnie, jako człowieka słowa, napawa autentycznym lękiem. Za chwilę będziemy się bać cokolwiek powiedzieć lub napisać, by ten czy ów nie poczuł się urażony. Jeśli tak dalej pójdzie, to bardzo niedługo przestanie być możliwa jakakolwiek debata. Oczywiście prym w tym haniebnym procederze wiodą lewoskrętni tropiciele najrozmaitszych izmów oraz fobii. To zresztą ich autorski patent na zamykanie ust krytykom jedynej aktualnie słusznej linii. Choć niestety także druga strona w ramach retorsji zaczyna ich naśladować. I robi się coraz bardziej niewesoło.

Wiem: uważając, że idee powinny się wykuwać w otwartym starciu, w którym wszyscy mają równe prawo do zaprezentowania swojego stanowiska, wykazuję się naiwnością. Sorry, nie w tym świecie, Króliczku. Obudź się i wydoroślej. Albo trzymasz z nami, albo z nimi. Albo wklejasz na profilowe Matkę Boską Tęczową i pomstujesz na ciemnogród, któremu powinno się wreszcie raz na zawsze zakneblować ten faszystowski ryj, albo mężnie stajesz w obronie chrześcijańskiej tradycji. Tertium non datur.

I nawet nie chodzi o to, że owo „prawo wyłączonego środka” jakoś żarliwie chciałbym negować. Nie jestem żadnym dogmatycznym symetrystą. Jeśli sytuacja mnie zmusza, nie waham się stanąć po stronie chrześcijańskiej tradycji przeciw sześciobarwnej tęczy. Wiem, skąd mi nogi wyrastają i jakie byłyby dalekosiężne konsekwencje odmiennego wyboru. Boje się tylko, czy przy okazji nie wylewamy dziecka z kąpielą. Boję się też, czy aby wszyscy nie dajemy się wkręcać w mechanizm, który w ostatecznym rozrachunku nas zmiażdży.

Zatrzymanie przez policję lewackiej aktywistki Elżbiety Podleśnej pod zarzutem tzw. obrazy uczuć religijnych to duży błąd. Błąd, rzekłbym, taktyczny. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że to gra metodami kojarzonymi raczej z jej — jak to się ładnie nazywa — obozem. W sensie fundamentalnym niczym się to nie różni na przykład od ścigania za homofobię, które stanowi obiekt mokrych snów Biedronia, Rabieja i spółki. Jedno i drugie jest ze swej natury totalitarne. Co więcej, PiS, idąc w te koleiny, koncertowo się podkłada i daje się wkręcać w toczoną przeciwko sobie grę. Tylko z drugiej strony — czy z tego galimatiasu jest w ogóle dobre wyjście? Wiem, wiem, pytanie retoryczne.

Wielu ludzi naprawdę ma już serdecznie dość plucia im w twarz. Bo, co by nie mówić, spora część katolików tak właśnie odbiera wywody imć Jażdżewskiego o świniach w błocie, newsy o spektaklu, w którym laska obciąga fleta figurze papieża, czy modne ostatnio domalowywanie gejowskiej tęczy Matce Boskiej. Została tu osiągnięta pewna masa krytyczna i coraz trudniej jest tłumaczyć, że idzie o kulturę czy pluralizm opinii. Zwłaszcza gdy analogicznie pojawiają się choćby informacje o tym, że razemici namawiają do składania doniesień odnośnie prolajferskich plakatów. Więc o jakim my tu pluralizmie, do ciężkiej cholery, mówimy? Pogięło was?

I naprawdę nie kupuję pokrętnej argumentacji w stylu, że Jażdżewski nie odnosił się do zwykłych wiernych, lecz do hierarchów, czy że Kościół był przez tyle lat uprzywilejowany, a teraz musi się wreszcie zacząć liczyć z krytyką. Wielu zwykłych wiernych tego jakże subtelnego rozróżnienia nie dostrzega. Bo dla wielu z nich, jeśli ktoś mówi o świniach, to w równej mierze dotyczy to owego mitycznego biskupa tuszującego pedofilię, jak i randomowego kolesia siedzącego w ławce na mszy, który nigdy w życiu nikogo nie skrzywdził, a niewykluczone, że ten straszny, skąpiący duchowej strawy Kościół, co to się Chrystusa zaparł, wyciągnął go z jego własnego błota.

Ja te emocje rozumiem. Jako niedowierzający poszukujący chyba nie do końca je podzielam, ale jak najbardziej rozumiem. We wszystkim jest granica wytrzymałości. Rozumiem też, że to łakomy polityczny kąsek i potencjał do wykorzystania. Zwłaszcza że na prawo od PiS rośnie konkurencja. Trochę momentami egzotyczna, lecz potrafiąca głośno artykułować radykalizm, który po stronie konserwatywnej jest — i nawet kipi go coraz więcej — a którego Kaczyński po wygranych wyborach musiał się częściowo wyrzec. Teraz chce odzyskać tę konserwatywną twarz. Nie wiadomo tylko, czy jego partia ciut nie przedobrzy.

Na przeciwnej flance mamy z kolei Donalda Tuska, który oto nagle stał się ekspertem od malarstwa Hansa Memlinga i wykrył w nim gejowskie inspiracje. Mamy także kretynów obrażających zdrowy rozsądek wywodami o tożsamości gejowskiej tęczy z tą biblijną. Licho wie — może nawet wierzą w te bzdury. Ale mamy i coraz bardziej wkurzonych na lewacki ekstremizm młodych prawicowców, którzy na swoich kanałach na YouTube przebąkują, że może faktycznie należałoby zacząć zwalczać ogień benzyną, skoro nic innego nie działa, a lewusy śmieją nam się w twarz, wyjąc starą śpiewkę o dyskryminacji.

Kwestię paragrafu o tzw. obrazie uczuć religijnych rzeczywiście należałoby poważnie przemyśleć i przedyskutować. Należałoby, bo naprawdę wjeżdżamy na równię pochyłą. Tylko z kim rozmawiać? Z Robertem Biedroniem, który owszem chciałby go znieść, ale zapewne nie przeszkadzałoby mu wprowadzenie identycznego zapisu „broniącego” czci kopulujących inaczej? Z ludźmi, którzy dziś się tęczują w geście solidarności z Podleśną, ale siedzieli cicho, gdy policja aresztowała kobietę, która wrzuciła do meczetu świński łeb? A przecież — jak sama później tłumaczyła — to ponoć też był artystyczny wyraz czegoś tam.

A zresztą… nie chce mi się po raz enty przeżuwać tych samych wymiocin. Nie będę nikogo wzywał, żeby pojechał do Iranu i na środku ulicy zwalił gruchę na Koran. I tak wiadomo, że tego nie zrobi. Bo i po co, skoro o wiele zabawniej jest porozwieszać utęczowione Matki Boskie w kiblach czy na murach klasztoru? Pingwiny przecież głowy nie urżną. A poza tym muzułmanie nauk proroka się nie wyparli, a Kościół, zwłaszcza polski, Ewangelii jak najbardziej tak. Spytajcie się pana Leszka. On wie najlepiej.

Źle się bawicie. Bardzo źle. Jeszcze trochę, a nie będzie tutaj czym oddychać. Zresztą oddychanie zabija drobnoustroje, więc faszyzm. A wolność? A kogo obchodzi jakaś wolność? Nasze ma być na wierzchu. Nasze! Czaisz, kmiocie?Szczery jak Szczerek?

Na portalu „Krytyki Politycznej” ukazał się ciekawy tekst Ziemowita Szczerka pt. „Europa będzie oświecona albo będzie bezludna”, który wywołał spory oddźwięk na kilku obserwowanych przeze mnie profilach. Znaczącym dla treści niniejszego wywodu jest to, że natrafiłem nań tuż po lekturze artykułu informującego, że Microsoft ma wprowadzić w najnowszej wersji Worda ulepszenia, które uczynią go bardziej poprawnym politycznie. Od teraz, jeśli, dajmy na to, napiszecie „listonosz”, to edytor zasugeruje zastąpienie go „osobą dostarczającą pocztę”. Swoją drogą ciekawe, czym zastąpi frajera. Osobą, która dała się zrobić w ciula?

I oto, już niezwykle pozytywnie nastawiony do świata tym doniesieniem, czytam na KryPolu, że — uwaga — lewica powinna… skończyć z polityczną poprawnością. Dokładnie tak, drodzy państwo — nic mniej, nic więcej. A dlaczego? Ano dlatego — wyłuszcza autor — że to narzędzie już niczego w zasadzie nie opisuje, bo — dawniej żywe i sensowne — zeschło i dławi nas w ustach niczym umarły język. Dalej jest jeszcze lepiej. Szczerek zauważa: „Jesteśmy śmieszni, jeśli nam się wydaje, że cokolwiek osiągniemy tupaniem nogami, obrażaniem się na ludzi, że są za głupi, żeby nas zrozumieć, nakazywaniem szacunku dla czegokolwiek i kogokolwiek, nie mając pozycji siły…”

Może ciut przesadzę, ale wydaje mi się, że od czasu eseju Żiżka, opublikowanego cztery lata temu na tym samym KryPolu, w którym wyśmiał on moralne nabzdyczenie zachodnich liberalnych elit na punkcie imigrantów, nie czytałem nic równie ożywczego na lewo od równika. Chyba zresztą nie przypadkiem jeden z komentujących wywąchał u Szczerka pewną wtórność wobec myśli właśnie Żiżka, tudzież innych — jak się wyraził — paleomarksistów. A może tak naprawdę markso-realistów? Oczywiście na tyle, na ile jakikolwiek realizm jest po tej stronie barykady możliwy. A że jednak jest możliwy, to felieton Szczerka udowadnia.

Bo jednak trzeba mieć jaja, a przynajmniej jajunie, by w lewicowej banieczce pchnąć stwierdzenia w stylu „trzeba uruchomić dyskusję tam, gdzie ludzie, potencjalni wyborcy, uważają, że lewica ma im dziś do powiedzenia tylko .” Przyznam, że aż tak wysoki poziom autokrytycznej refleksji u kogokolwiek po tamtej stronie to dla mnie lekki szok. Słuszne w związku z tym musiały więc być obawy autora, że mu się za to oberwie. No i się oberwało — może nie aż tak, jak się spodziewał, ale jednak trochę. Lewica, która wzywa do otwartej debaty i konfrontowania się z lękami, zamiast je zakrzykiwać? Nie no, kurde, trzymajcie mnie!

Jeśli sprawy dalej potoczą się w tym kierunku, to może nawet doczekamy się chwili, gdy lewicowe aktywistki zaczną rozklejać na meczetach utęczowione wizerunki Proroka w proteście przeciwko przemocowemu traktowaniu gejów w islamie. Ba, może nawet na muzułmańskie nabożeństwa się z jakimiś flagami czy transparentami wedrą. A skoro już się tak postępowcy rozpędzą, to — o, kto wie, kto wie — niewykluczone, że zaczną postponować pomysły karania za mowę nienawiści jako równie totalitarne jak paragraf o obrazie uczuć religijnych. A może wywalanie z bibliotek „rasistowskich” i „seksistowskich” książek też napiętnują? Święci pańscy, co to będzie za dzień!

No cóż, marzenia ściętej głowy. Oczywiście nic takiego nie nastąpi. Lewicowość i wolność to sfery, które nijak się nie miziają. A gdyby nagle zaczęły, to strażnicy tożsamościowej ortodoksji by takich nieodpowiedzialnych reformatorów raz-dwa odpowiednio usadzili. Niemniej Szczerek trafił tutaj w punkt. Celnie zdiagnozował powody, dla których lewica czołga się w ogonie poparcia we wszelkich sondażach, zaś ci, których teoretycznie powinna reprezentować, uważają ją za bandę zdziwaczałych i w gruncie rzeczy niebezpiecznych kretynów z dyktatorskimi zapędami. Oczywiście lewica inna być nie potrafi, ale należy przyznawać punkt za każdy rozbłysk samoświadomości.

Okej, trochę niepotrzebnie się wyzłośliwiam. Fakty są takie, że w dzisiejszym zidiociałym i coraz bardziej histerycznym świecie każdy apel o opamiętanie się i cofnięcie się o krok należy witać z radością. Nie potrafimy się już po prostu nie zgadzać, wypracowywać kompromisy, wymieniać się uczciwie obawami i zastrzeżeniami. Potrafimy jedynie urządzać polowania na czarownice, a racje — słuszne czy nie — wbijać sztachetą. Tak jak już pisałem: za chwilę nie będzie tu czym oddychać, a z roku na rok robi się, mam wrażenie, coraz gorzej. Pamiętacie, kiedy ostatnio się z kimś spieraliście i rozstawaliście się we wzajemnym szacunku?

Oczywiście wezwanie do wciśnięcia hamulca nie stanowi sedna wywodu Szczerka. Jest to jedynie przygotowanie gruntu pod przekaz właściwy. A mianowicie, że powinno się walczyć z wszelkimi religiami, ponieważ minął już czas, gdy miały ludziom cokolwiek do zaoferowania, i dziś można je traktować wyłącznie jako kulturową bazę — tak jak na przykład mitologię grecką. Nie należy tego jednak robić pałką, lecz — w przeciwieństwie do bolszewików urządzających w kościołach muzea ateizmu i magazyny — siłą argumentu. I należy przy tym zamieść wszystkie religie po równo, bez faworyzowania.

Optyka ta była mi kiedyś nawet dość bliska. Też wierzyłem w świecki humanizm jako nieuniknioną logiczną konsekwencję rozwoju historii. Też uważałem, że religie kiedyś po prostu samorzutnie się zdezaktualizują. I też — podobnie jak Szczerek w swoim tekście — byłem zdania, że nie należy tego procesu stymulować gwałtem, bo nie godzi się ludzi siłą wyrywać z ich imaginarium. Potem mi się lekko zmieniło. Głównie dlatego, że dostrzegłem, iż głoszący te hasła progresywizm sam jest swego rodzaju quasi-religią. Niemniej zachowałem dla owego stylu myślenia pewien sentyment i zapewne dlatego w trakcie czytania nie skoczyło mi ciśnienie.

Może też dlatego nie dostrzegłem w opinii Szczerka ataku na bliskie mi wartości, który trzeba w te pędy odeprzeć. Zobaczyłem coś, z czym mogę się fundamentalnie nie zgadzać, coś pełnego dziur i wewnętrznych kontradykcji, ale też coś, o czym mógłbym spokojnie podyskutować, nie bojąc się, iż w pewnym momencie interlokutor nazwie mnie brunatnym ciemnogrodzianinem i kopniakiem przewróci stolik. Choć też nie żywię wielkich złudzeń — ten festiwal otwartości zakończyłby się w chwili, gdy lewica dostrzegłaby, że sprawy nie idą po jej myśli.Lee Nowakowski

Jeden zmarł pięć lat temu. Odszedł kompletnie zapomniany, jeśli nie liczyć szeroko pojętej prawicy, do sympatyzowania z którą popchnęła go surowa ocena polskiej rzeczywistości po okrągłym stole. Prawica, pomimo coraz bardziej sprzyjających jej wiatrów, w 2014 roku była jednak wciąż w kulturowej i medialnej defensywie, toteż i nie dziwota, że poza jej obiegiem ograniczono się jedynie do lakonicznych notek informacyjnych. Dzisiaj autor „Księcia nocy” doznaje spóźnionej pośmiertnej rehabilitacji. Mówi się i pisze o nim w mediach, a chyba rok temu Iskry wydały zbiór najlepszych jego opowiadań.

Drugi tworzy, choć może bardziej adekwatne byłoby określenie „produkuje”, bestsellerowe kryminały, tłumaczone na wiele języków i sprzedawane w milionowych nakładach. Stanowi kwintesencję wszystkiego, czym tabuny polskich (i zapewne nie tylko polskich) grafomanów snujących się po internecie pragnęłyby być, ale nigdy nie będą. Raz przemknął przez nasz kraj w ramach promocji swojej powieści „Nocna runda”. Z tej okazji udzielił kilku wywiadów, w których z asertywnością charakteryzującą ludzi sukcesu przechwalał się, że wie, co kręci czytelników, i że po wyrzuceniu z telewizji żona dała mu rok na rozpoczęcie kariery, co w różnych wariantach — u Deana Koontza było to, zdaje się, pięć lat — już słyszeliśmy.

Lubię obu. Choć oczywiście każdego z innych powodów. Childa czytuję — tak, przyznaję się — gdy chcę odpocząć od trudnych spraw. Przy okazji muszę się przyznać, że w kryminałach i sensacji — których to gatunków, przynajmniej w wersji książkowej, jakoś nigdy szczególnie nie poważałem — zacząłem tak naprawdę gustować dzięki pracy w radiu. I proszę się tutaj absolutnie nie dopatrywać żadnego drugiego dna albo ukrytych sugestii, że marzyło mi się ukatrupienie kogoś. Po prostu potrzebowałem odskoczni. A że z fantastyki wyrosłem i mój akcent przesunął się ku realizmowi — tak, zdaję sobie sprawę z umowności tego pojęcia w odniesieniu do rzeczonej literatury — kryminały przyszły jak znalazł.

Nowakowskiego „liznąłem” w szkole i później, nieco szerzej, na polonistyce. W podręczniku do klasy maturalnej były fragmenty „Raportu o stanie wojennym”. Na studiach omawialiśmy jeszcze kilka innych rzeczy, lecz już dokładnie nie pamiętam co. Dla siebie Nowakowskiego odkryłem dopiero po jego śmierci. Sięgnąłem wówczas — zupełnie na chybił trafił — po „Dwa dni z aniołem” i… wsiąkłem na dłużej. Zachwycił mnie minimalizm formy przy równoczesnej bystrości spojrzenia i prymat artyzmu nad obecnym tam pierwiastkiem publicystycznym. W różnych okresach twórczości Nowakowskiego różnie z proporcjami tych czynników bywało, ale niezmiennie stanowiły rdzeń jego pisarstwa.

A skąd tak nagle wzięło mnie na tego typu zestawienia? Poniekąd chyba wynika to z moich powracających co jakiś czas dywagacji o napięciu między eskapizmem i zaangażowaniem. Child i Nowakowski w pewnym sensie symbolizują te przeciwstawne aspekty mojej duszy. Są jak gdyby obrazem toczącego się w niej konfliktu. Podczas gdy jeden kładzie nacisk na rozrywkę i wręcz ostentacyjnie odżegnuje się od czegokolwiek ponad nią, drugi całą swoją postawą — tak twórczą, jak i życiową — wskazuje, że literatura ma rację bytu jedynie wtedy, gdy nie zamyka się na rzeczywistość i nie zatraca na nią wrażliwości.

Przy czym — żebyśmy się dobrze zrozumieli — nie idzie mi tu o jakiś postulat programowego zaangażowania pisarza w komentowanie i analizowanie świata wokół niego. Na przykład w takim ujęciu, jak swojego czasu formułowali to niektórzy lewicowi krytycy, dla których nawet kolor skarpet czy to, co jadłeś na śniadanie — o twórczości już nie wspominając — jest polem walki o lepszy świat. Pamiętam zresztą taką dyskusję wiele lat temu we Wrocławiu, w której Jerzy Sosnowski bronił autonomii pisarza — i literatury w ogóle — przed zakusami pragnącej wciągnąć ją za wszelką cenę do wojny Kingi Dunin.

Nowakowski z pewnością taki nie był. Choć może po części był, bo jednak — z racji na czas, w jakim debiutował, tudzież środowisko tzw. pokolenia „Współczesności”, w jakim się wtedy obracał — wyczulenie na rzeczywistość oraz potrzeba jej portretowania zapewne stanowiły dla niego ważne kryterium. Nawiasem mówiąc, na ironię losu w tym kontekście zakrawa, iż twórca pojęcia „Pokolenie Współczesności” Jan Błoński zarzucał wchodzącym w jego skład artystom bezideowość i tejże współczesności mitologizowanie. Lecz w gruncie rzeczy nie o to mi idzie.

O co więc? O to samo, co zawsze — o powód, dla którego wkręcasz kartkę do maszyny lub odpalasz edytor. W to, że pisarz coś MUSI, że ma jakąś dziejową, poruczoną przez Historię powinność wobec ludzkości, Nowakowski chyba nigdy nie wierzył. Jednak wierzył, że może pokazać świat wokół siebie. Tylko znowu — nie dlatego, że ktoś mu ten obowiązek włożył na barki niczym jarzmo, ale dlatego, że sam chciał, że to wypływało wprost z jego osobowości i takich, a nie innych warunków, jakie ją ukształtowały. Child to zupełnie inna bajka. On chce umilać ci czas w pociągu, sprawiać, byś choć na chwilę odleciał od bolączek codzienności. I to też jest w porządku, a moje naświetlenie obu strategii nie jest próbą ich wartościowania.

Trudno tu zresztą o idealne wyważenie. Dla mnie osobiście niedościgłym wzorem pod tym względem i tak pozostanie Stanisław Lem, któremu — jako jednemu z niewielu znanych mi autorów — udało się skutecznie połączyć walory czysto komercyjne z warstwą filozoficzną. Niby mówi się, że współczesne kryminały też zdradzają jakieś pretensje komentatorskie, a i ja jestem zdania, że w popkulturze nie powinno się uciekać od poważniejszych spraw, ale z drugiej strony nic na siłę. Child sprawdza się jako złodziej czasu i nie wymagajmy od niego szat mędrca czy reportera, tak jak od Nowakowskiego nie oczekujmy rozrywki.

Istnieje wszak coś, co ich łączy i pod czym obaj by się podpisali — jeden zupełnie otwarcie, z tym swoim niewiarygodnie przeszywającym wejrzeniem marketingowca, drugi skrycie, jak stropiony klient agencji towarzyskich, który każdej niedzieli przy konfesjonale przyrzeka, że nigdy więcej. A tym czymś jest mianowicie pragnienie sławy. Pokażcie mi pisarza, który się nim nie cechuje, a bez marudzenia wypije cały zapas tej wstrętnej herbatki, co to Luba mi ją sprawiła na obniżenie cholesterolu. Zwrócił na to uwagę Krzysztof Masłoń we wstępie do wspomnianego wyboru opowiadań Nowakowskiego, zauważając, że czego jak czego, ale akurat sławy zaznał on w stopniu raczej ograniczonym.

Po prostu, kolokwialnie ujmując, niewygodny był. Komentowali go głównie krytycy związani z prawicą, co zarówno tych kilka lat temu, jak i na dobrą sprawę teraz równa się wilczemu biletowi na Olimp. Z kolei ci związani z tzw. Salonem, który choć stracił nieco rezon, wciąż ma decydujący głos przy namaszczaniu — zwłaszcza poza granicami Polski — w najlepszym razie łaskawie odnotowywali kolejne tomy prozy Nowakowskiego, nie omieszkując przy tym wytykać mu różnych kiksów. On sam ze swoim nieprzejednaniem też przecież nie pomagał.

I to prowadzi mnie do kolejnej komparatystycznej konstatacji, tym razem dotyczącej czysto ludzkiego wymiaru losów pisarzy i nierównych szans, jakie daje nam geografia. Dobrze ujął to niegdyś Big Cyc w piosence o Woodym Allenie. Jak to dokładnie leciało? „Woody Allen to miał szczęście, że urodził się w tych Stanach, bo nad Wisłą chlałby czystą i miał tylko jeden krawat.” No tak, Lee Child — a właściwie, by być precyzyjnym, Jim Grant („Child”, jak mówił w wywiadach, to po to, by w bibliotekach się ludziom wygodniej sięgało) — urodził się w UK, ale brak bariery językowej błyskawicznie zrobił z niego Amerykanina.

A co by było, gdyby Nowakowski urodził się w Chicago, Los Angeles albo Nowym Jorku? Mówiono by na niego nie „Marek”, lecz „Mark”, a jego bohater nie miałby na imię Benek, tylko Ben. Ben The Flower Dude. Czujecie tę moc? Czujecie, jak to światowo brzmi? Od razu chce się czytać! Oczywiście gdyby tam pisał tak, jak pisał tu, też nie miałby poklasku i kasy porównywalnych z Childem, ale być może stawiano by go w jednym szeregu z… bo ja wiem? Raymondem Carverem? A jakiś Robert Altman czy Gus van Sant kręciliby na bazie jego opowiadań filmy, które robiłyby furorę w Sundance i zachwycaliby się nimi w „Polityce” i „Wyborczej”. A tak? Dupa.

Z drugiej strony weźmy takiego Childa. Gdyby był Polakiem i opublikował kryminał z akcją umiejscowioną w Stanach Zjednoczonych oraz bohaterem nazywającym się Jack Reacher, wszyscy pękliby ze śmiechu. Z kolei gdyby swojego bohatera nazwał Jacek Sięgalski czy jakoś tak, a amerykańskie bezdroża zamienił na Mazury, to może nawet zrobiłby jakąś tam mini karierę, może nawet coś na miarę Zygmunta Miłoszewskiego, ale nikt poza Polską nie chciałby tego tknąć. Po co, skoro mają tylu własnych?

Niby mówi się, że każdy przychodzi na świat tam, gdzie się najlepiej spełni, ale ja myślę, że to nie zawsze jest prawda. Czasem tę cholerną grę obsługuje ślepy lub wyjątkowo złośliwy krupier. Czasem życie to po prostu zwykła tania dziwka zarażona syfem. Czasem naprawdę aż chce się wyć. A z drugiej strony — jak to mówi porzekadło — wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, a trawa zawsze jest bardziej zielona po tej stronie, na którą akuratnie patrzysz. Tak już po prostu jest. I Nowakowski chyba to wiedział.Z Kościołem albo bez

Poniedziałek 20 maja. Podczas kiedy w Polsce kolejny dzień z rzędu przeżuwano zgniłe owoce filmu braci Sekielskich, we Francji postanowiono zabić człowieka. I do tego w świetle prawa. A w każdym razie za jego przyzwoleniem. Człowiek ten oczywiście nazywa się Vincent Lambert i po jedenastu latach spędzonych przez niego w tak zwanym stanie minimalnej świadomości opiekujący się nim lekarze uznali, że już czas, by przestał obciążać swoją niepełnowartościową nibyegzystencją zdrową tkankę społeczeństwa. Zapadła więc decyzja o zagłodzeniu go na śmierć. Tak, dosłownie — po prostu przestano mu podawać pokarm.

Decyzja ta została podjęta mimo protestów setek ludzi — w tym rodziców Lamberta, którzy już od lat walczą o utrzymanie go przy życiu. Jego matka nawet upiera się, że Vincent rozumie, co się do niego mówi. Dowiedziawszy się, że ma umrzeć, podobno nawet się rozpłakał, choć przed wypadkiem był — przynajmniej tak utrzymuje jego żona — zwolennikiem eutanazji. No ale jego rodzice to — jak kilka już lat temu informowały francuskie i brytyjskie media — praktykujący katolicy. Czyli nie rozumieją, czym jest postęp. A wszak wszyscy światli ludzie zgadzają się, że eutanazja będzie (ba, poniekąd już jest) ważnym instrumentem cywilizacyjnego rozwoju i wyznacznikiem humanizmu.

Humanizm ów nakazał lekarzom podanie Lambertowi morfiny. No wiecie, żeby się nie bał. Ci, co wrzucili do bunkra głodowego ojca Maksymiliana Kolbe, nie byli tak miłosierni. Dopiero pod sam koniec dali mu szprycę z fenolu. Postęp. Swoją drogą warto tu przypomnieć, że w bardzo podobny sposób kilkanaście lat temu umarła Amerykanka Terri Schiavo. Jej życie, podobnie jak los Lamberta, też kilka razy wisiało na włosku, a jej sprawa wywołała spory sprzeciw na świecie i lawinę apeli o jej oszczędzenie. Z Lambertem tym razem się udało. Wieczorem nastąpił zaiste sensacyjny zwrot akcji — sąd apelacyjny nakazał przywrócenie karmienia.

Okej, wracamy do naszego polskiego grajdołka. A tu wybucha kolejny pedofilsko-kościelny granat. Otóż bowiem niejaki Karol Chum — poeta i homoseksualista — oskarża o molestowanie kardynała Henryka Gulbinowicza. Do zbrodni miało dojść pod koniec lat osiemdziesiątych. To znaczy Chum oskarżył już wcześniej, lecz dopiero teraz dzięki niezastąpionej GW sprawa zyskuje rozgłos. Rusza więc cała machina: przez wrocławską kurię zostaje wydane oświadczenie, franciszkanie, w których niższym seminarium w Legnicy miałoby do rzeczonych zdarzeń dojść, zaprzeczają, że ktoś taki był uczniem ich szkoły, by potem stwierdzić, że dokumenty jednak się znalazły… Dobra, stop!

Cóż, powiem to brutalnie. I możecie mnie nazwać obrońcą pedofilów w koloratkach, zwolennikiem sojuszu tronu z ołtarzem, psycholem Rydzyka czy co tam jeszcze. Jeśli autorytet Kościoła zostanie ostatecznie zburzony, ludzie z czasem łykną każdy — dosłownie każdy — progresywistyczny absurd. Łykną, bo nie istnieje nic takiego jak aksjologiczna pustka. Na miejsce każdego obalonego systemu wartości wchodzi inny. Aborcja bez podawania przyczyny na dowolnym etapie? Eutanazja z powodu złej jakości życia? Terror tęczowych lobbystów, którzy za chwilę będą nam dyktować, co nam wolno mówić, a co nie? Do wyboru, do koloru! Gotowe pakiety już czekają.

Tak się bowiem jakoś dziwnie składa, że erozja Kościoła zawsze idzie w parze z rosnącą akceptacją dla takich rzeczy. To jest po prostu immanentna reguła. U nas też to zadziała. Nie łudźcie się ani nie liczcie na żadną polską wyjątkowość, o której słyszałem w kilku wypowiedziach osób duchownych po premierze filmu Sekielskich. Ta, jak wszystko na ziemi, kiedyś się wyczerpie. Trzeba tylko użyć odpowiedniej dawki Sekielskich. Kiedy w Irlandii stała się możliwa zmiana prawa aborcyjnego? Po obaleniu wiarygodności Kościoła. A Lambert? Hej, to się dzieje we Francji, gdzie padają niechlubne rekordy profanacji obiektów sakralnych, a katolicy są de facto obywatelami drugiej kategorii.

Kościół to naturalny hamulcowy dla ludzkiego obłędu. Owszem, wiem, że to jest redukowanie jego znaczenia, a może nawet upolitycznianie go, co zresztą w prywatnej rozmowie zarzucił mi niegdyś pewien przedstawiciel „katolicyzmu otwartego”. No ale trudno, jestem gotowy ponieść to ryzyko. Bo niezależnie od tego, czy sami wierzymy w Boga, czy też nie, Kościół jest naszym sprzymierzeńcem w walce z pseudoliberalnym zamordyzmem, czyli tak naprawdę w walce przeciwko lewoskrętnemu totalniactwu i głupocie, jaką ono ze sobą niesie. Ale być może będziemy musieli nauczyć się radzić sobie bez Kościoła.

Możliwe, że stanie się dla nas bardziej balastem niż wsparciem. Wielu z nas, nieobdarzonych łaską wiary, już od dawna próbuje działać na własną rękę, choćby poszukując racjonalnych, niekoniecznie religijnych i opartych na metafizyce argumentów przeciw aborcji czy upominając się o równe prawo do uczestnictwa w debacie publicznej dla każdego. Tak więc, drogi Kościele, oczyszczaj się — byle szybko, bo jednak z tobą u boku ta batalia jest ciut lżejsza. Biorąc pod uwagę niezwykłą łatwość, z jaką urabiane od dekad masy ulegają progresywistycznym ideologiom, dochodzi się do wniosku, że czas się niebezpiecznie kurczy.

A ja po prostu nie chce się któregoś dnia obudzić w świecie, w którym ubrany w sterylny strój anioł śmierci oznajmi mi z łagodnym uśmiechem, że moje życie ma gorszą jakość, więc może tak, proszę szanownego pana, strzykaweczka. A jeśli się jednak w takim świecie obudzę, to chciałbym mieć pod bokiem kogoś, kto będzie mnie bronił (być może nawet przede mną samym, jeśli ta strzykaweczka zacznie mi się wydawać atrakcyjna) i kto będzie dysponował niezbędnym do tego autorytetem oraz mocą. Czy Kościół jest obecnie do tego zdolny? Czy niszczony od wewnątrz będzie w stanie taką charyzmę z siebie wykrzesać? Sądzę, że nie tylko ja sobie takie pytania zadaję.

No, jest oczywiście triumf prolajferów w Alabamie. Tam katolicy stanowią podobno coś koło ośmiu procent ludności. Poza tym — jak donosi mi pewien honorable correspondant — katolicka hierarchia w USA ma dokumentnie zszarganą opinię: biskupi po całości są uważani za sodomitów albo za tychże pomagierów. To oczywiście falsyfikowałoby moją teorię. Aczkolwiek tak ze dwa lata temu czytałem o przeprowadzonych przez Pew Research Center badaniach, z których wynikało, że ponad połowa amerykańskich protestantów zajmuje w kluczowych kwestiach teologicznych w zasadzie katolickie stanowisko.

Więc może jest cień nadziei. W końcu Kościół to nie tylko gładcy panowie w purpurowych szatach. Ponoć Duch hula, kędy chce, a historia już nieraz dowodziła, że w chwilach najgorszych kryzysów i zapaści znajdował ludzi, którzy potrafili wyprowadzić tę łajbę na prostą. Nie pozostaje mi nic innego jak w to wierzyć, mimo iż z wiarą krucho u mnie bywa. Ja was proszę tylko o jedno: nie spieprzcie tego. Gramy o zbyt wysoką stawkę.Ludzka twarz mordercy

Poczucie, że świat stanął na głowie, a w każdym razie że proces owego stawania ostatnio dość mocno przyspiesza, dotyka, jak przypuszczam, wielu z nas. A kolejne dni dostarczają na to nowych dowodów. Oczywiście nie podobna domagać się od rzeczywistości, by była idealna, niemniej gdy proporcje tego, co w powszechnym rozumieniu uznajemy za normalne, i tego, co postrzegamy jako odchył, zaburzają się na korzyść tego drugiego, ogarnia nas dyskomfort. Czesław Miłosz określiłby to jako „pomieszanie dobrego i złego”. No ale on był Wielkim Poetą, a ja tylko niespełnionym prozaikiem, toteż potrzebuję bardziej zawiłych konstrukcji.

Chociaż stopień zawikłania moich myśli chyba i tak nie dorównuje zapętleniu, jakim wykazał się Adam Bodnar. Oto bowiem nasz wspaniały, obdarzony sercem po odpowiedniej stronie RPO upomniał się o godność domniemanego dzieciobójcy, przy okazji wywołując medialną burzę. A warto odnotować, że ciut wcześniej w podobny rejestr uderzyła Maria Nurowska — prozaiczka spełniona i doceniona — która to, zapewne pod natchnieniem nawiedzającego ją co jakiś czas ducha Oriany Fallaci, zasugerowała, iż Jakub A mógł się przyznać do zbrodni pod wpływem tortur. Tak jak niegdyś Tomasz Komenda. Wtedy sukcesu potrzebował Lech Kaczyński, teraz sukces odtrąbił Zbigniew Ziobro. Przypadek?

Oczywiście oboje nie mieli najmniejszych zastrzeżeń, kiedy policja zatrzasnęła kajdanki zespolone na członkach Stefana W — mordercy prezydenta Pawła Adamowicza. A przynajmniej mnie o takiej reakcji nic nie wiadomo. Ale sami Państwo rozumieją, jak jest. W Polsce A. D. 2019 ogromnie wiele zależy od kontekstu. Jeżeli trafia się okazja do walnięcia w „opresyjne państwo PiS”, po prostu grzechem byłoby z niej nie skorzystać, prawda? Wszyscy doskonale znają reguły tej knajackiej gry i nikomu zanadto nie zależy na ich zmienieniu. Stara dobra strategia kopania w klatkę nigdy nie zawodzi. Zwłaszcza teraz, w roku wyborczym.

Oczywiście w myśl tej doskonale sprawdzonej logiki druga strona nie pozostała dłużna i błyskawicznie wyciągnęła sprawę nieletniego syna Bodnara, który wedle ustaleń dziennikarzy portalu TVP.info miał jakoby wyłudzać od rówieśników pieniądze, grożąc im nożem. Wniosek byłby więc taki, że pomijając lewicowe inklinacje pana rzecznika, dające o sobie co i rusz znać, wpływ na jego opinię w tej sprawie miałaby sytuacja osobista. Żadne to odkrycie, że prywatne perypetie oddziałują na światopogląd. Na pewno potwierdziłby to pewien niegdyś zażarcie prawicowy publicysta, który obecnie funkcjonuje w charakterze cyngla przeciwnego obozu.

Ja nie jestem zwolennikiem babrania się w prywatnych sprawach. No, może za wyjątkiem niektórych pisarzy, co do których wiadomo, że istnieją silne związki między ich biografią i twórczością. Poza tym trudno mi oprzeć się wrażeniu, że tu mimo wszystko bardziej chodzi o politykę — o to, że pan Bodnar, podobnie zresztą jak wspomniana wcześniej pani Nurowska, nawet nie próbuje maskować swojej przynależności do zoologicznego antypisu. No bo niby gdzie, do cholery, był, kiedy to łódzka sędzina upokarzała niepełnosprawnego, każąc mu się czołgać? Tylko że o ile Nurowskiej wolno — co najwyżej straci resztki reputacji — o tyle jemu jako reprezentantowi całego społeczeństwa chyba nie za bardzo.

Tylko rodziny tej dziewczynki żal. Nie dość, że przeżyli tragedię, to jeszcze brutalnie przekonali się, jak łatwo w Polsce A. D. 2019 absolutnie wszystko przekuć w polityczną awanturę i okazję do walenia we własne państwo tylko dlatego, że akurat rządzą nim nie ci, co w mniemaniu Nurowskiej i całej reszty naszych zakompleksionych pseudo-elitek powinni. Jak myśmy, psiakrew, do tego punktu doszli? W którym momencie źle skręciliśmy? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie, szukając winy też w sobie. No tak, ale robi mi się tu kolejna jeremiada o polskim piekiełku, z której jak zwykle nic nie wyniknie. Przenieśmy ten wywód na nieco szerszy plan.

Bo jednak wypada zauważyć, że obrona pogwałconej czci Jakuba A przez Adama Bodnara wpisuje się w charakterystyczny trend zachodniej cywilizacji. Jest to mianowicie relatywizowanie podstawowych kategorii dobra i zła poprzez „uczłowieczanie” zbrodniarzy. Mogliśmy to w szczególnie bulwersującej odsłonie obserwować na przykładzie Andersa Breivika. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, słysząc o jego komfortowej jednoosobowej celi czy jego udrękach, kiedy ośmielono się odciąć go od Internetu. Pamiętamy jego bezczelność na sali sądowej, gdy pozwał Norwegię za rzekome naruszenie jego praw człowieka.

No ale to przecież oświecona, nowoczesna Skandynawia — lider postępu. Tu nawet masowy morderca ma swoje prawa, a kiedy tupnie nóżką, państwo się przed nim ukorzy. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że nawet swojsko czerstwy Rafał Gaweł szuka tam ochrony przed pisowskim totalniactwem? I na tę okoliczność nawet w członka represjonowanej społeczności LGBT się przedzierzgnął. Wszak jego nowa ojczyzna złego słowa mu nie powie, żadnych krępujących pytań nie zada. Bo człowiek jest dobry z natury — to tylko zły, opresyjny system go wypacza. Trzeba więc stworzyć mu takie warunki, żeby do stanu owej pierwotnej niewinności czym prędzej powrócił.

Podobne tendencje od dawna ugruntowuje też kultura masowa. Na przykład bardzo często w filmach lub powieściach o seryjnych mordercach możemy się spotkać z próbami tłumaczenia ich przestępstw trudnym dzieciństwem. A wręcz pojawiają się produkcje — takie jak serialowy „Hannibal” czy „Dexter” — w których historia została zbudowana tak, by odbiorca sympatyzował z czarnym charakterem. Mało tego: postaci zwyrodnialców — czy to fikcyjnych, czy prawdziwych, takich jak Ted Bundy albo Ed Gein — są bardzo często lansowane na swoistych mrocznych idoli zbiorowej wyobraźni, wytwarza się wokół nich dziwaczny kult.

Za jeden z jego najnowszych przykładów można uznać upiorną celebrację pięćdziesięciolecia krwawej rzeźni dokonanej przez bandę Charlesa Mansona w domu Romana Polańskiego. Wpasowuje się w nią choćby najnowszy film Quentina Tarantino „Pewnego razu w Hollywood”, który niebawem będziemy mogli podziwiać w polskich kinach. Niedawno z wielką pompą reklamowano dwie książki reporterskie poświęcone tej potwornej masakrze — w tym jedną skupiającą się na ludzkich twarzach należących do Rodziny kobiet, na których zgłębianiu autorka miała rzekomo spędzić dwadzieścia lat. I po co nam to? Co niby mielibyśmy z tego wynieść?

A skoro już jesteśmy przy popkulturze, to przypomina mi się taka scena z nakręconej w połowie lat 80 pierwszej ekranizacji „Czerwonego smoka” Thomasa Harrisa. Will Graham i Jack Crawford starają się przewidzieć następny ruch mordercy rodzin nazywanego Szczerbatą Lalą. W pewnej chwili Will mówi, że żal mu nieszczęśliwego, skrzywdzonego dziecka, którym Szczerbata Lala był, nim zaczął zabijać, ale dorosłemu powinno się rozwalić łeb. Mam dziwne przeczucie, że dziś taki tekst by nie przeszedł. Dziś gliniarze zapewne jeszcze by przepraszali, że muszą zwyrola unieszkodliwić. Bo przecież on na pewno był dobry. Może gdyby mu hipoterapię zafundować?

Nawiasem mówiąc, jest też anegdota dotycząca Scotta Glenna, który w ramach przygotowania do roli Jacka Crawforda w „Milczeniu owiec” udał się na konsultację do sekcji behawioralnej FBI w Quantico. John E. Douglas, pionier profilowania kryminalnego, wspomina w swojej książce „Mindhunter”, że Glenn był wówczas typowym amerykańskim liberałem, potępiającym brutalność policji i karę śmierci. Douglas puścił mu nagranie, na którym dwóch zwyrodnialców torturowało w furgonetce porwaną przez siebie szesnastolatkę. Glenn podobno się rozpłakał, a z Quantico wyjechał jako zdeklarowany zwolennik kary śmierci.

Nie chodzi mi, rzecz jasna, o to, żeby popadać w aż tak radykalne kontrasty. Owszem, każdy człowiek posiada godność. Przestępca, który z premedytacją zadał bezbronnemu dziecku kilkadziesiąt ciosów nożem, też. Tej godności — jak wierzy Kościół — nic nie jest w stanie go pozbawić. Być może uznawanie jej to nasze zwycięstwo nad diabłem. Niestety współczesny, niezakorzeniony w metafizyce humanizm łatwo ją wypacza. W efekcie, w imię szczytnych ideałów, dochodzi do pomieszania dobrego i złego. A gdy jeszcze wmiesza się polityka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: