Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Za chlebem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
8,53 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za chlebem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 211 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA NA OCE­ANIE – ROZ­MY­ŚLA­NIE – BU­RZA – PRZY­BY­CIE

Na sze­ro­kich fa­lach oce­anu ko­ły­sał się nie­miec­ki sta­tek "Blücher", pły­ną­cy z Ham­bur­ga do New Yor­ku.

Od czte­rech dni był już w dro­dze, a od dwóch mi­nął zie­lo­ne brze­gi Ir­lan­dii i wy­do­stał się na peł­nię. Z po­kła­du, jak okiem doj­rzeć, wi­dać było tyl­ko zie­lo­ną i sza­rą rów­ni­nę, po­ora­ną w bruz­dy i za­go­ny, roz­ko­ły­sa­ną cięż­ko, miej­sca­mi za­pie­nio­ną, w dali co­raz ciem­niej­szą i zle­wa­ją­cą się z wid­no­krę­giem po­kry­tym bia­ły­mi chmu­ra­mi.

Blask tych chmur pa­dał miej­sca­mi i na wodę, a na tym tle per­ło­wym od­rzy­nał się wy­raź­nie czar­ny ka­dłub stat­ku. Ka­dłub ten, zwró­co­ny dzio­bem ku za­cho­do­wi, to wspi­nał się pra­co­wi­cie na fale, to za­pa­dał w głąb, jak­by to­nął; cza­sem nik­nął z oczu, cza­sem wznie­sio­ny na grzbie­cie bał­wa­nu wy­nu­rzył się tak, że aż dno było mu wi­dać, a szedł na­przód. Fala pły­nę­ła ku nie­mu, a on ku fali – i roz­ci­nał ją pier­sia­mi. Za nim, jak­by ol­brzy­mi waż, go­nił bia­ły go­ści­niec spie­nio­nej wody; kil­ka mew le­cia­ło za ste­rem, prze­wra­ca­jąc ko­zły w po­wie­trzu i kwi­ląc jak­by pol­skie czaj­ki.

Wiatr był do­bry: sta­tek szedł po­ło­wą pary, a na­to­miast roz­piął ża­gle. Po­go­da zna­czy­ła się co­raz lep­sza. Miej­sca­mi po­mię­dzy po­szar­pa­ny­mi chmu­ra­mi wi­dać było ka­wa­ły błę­ki­tu nie­ba, zmie­nia­ja­ce kształt usta­wicz­nie. Od chwi­li, jak "Blücher" opu­ścił port ham­bur­ski, czas był wietrz­ny, ale bez bu­rzy. Wiatr dął ku za­cho­do­wi, chwi­la­mi jed­nak usta­wał: wów­czas ża­gle opa­da­ły z ło­po­tem, aby na­stęp­nie zno­wu wy­dąć się na kształt pier­si ła­bę­dziej. Majt­ko­wie, po­ubie­ra­ni we włócz­ko­we ob­ci­słe ka­fta­ny, cią­gnę­li linę dol­nej rei wiel­kie­go masz­tu i krzy­cząc ża­ło­śnie: "Hoho-o!", po­chy­la­li się i pro­sto­wa­li w takt do śpie­wu, a wo­ła­nia ich mie­sza­ły się ze świ­stem pisz­cza­łek micz­meń­skich i z go­rącz­ko­wym od­de­chem ko­mi­na, wy­rzu­ca­ją­ce­go prze­ry­wa­ne kłę­by lub pier­ście­nie czar­ne­go dymu.

Ko­rzy­sta­jąc z po­go­dy pa­sa­że­ro­wie po­wy­sy­py­wa­li się na po­kład. Na tyle okrę­tu wi­dać było czar­ne pal­to­ty i ka­pe­lu­sze po­dróż­nych z pierw­szej kla­sy; na przo­dzie pstrzy­ła się róż­no­barw­na ga­wiedź emi­gran­tów ja­dą­cych pod po­kła­dem. Nie­któ­rzy z nich sie­dzie­li na ław­kach pa­ląc krót­kie faj­ki, inni po­kła­dli się, inni po­opie­ra­ni o bur­ty spo­glą­da­li na dół w wodę.

Było i kil­ka ko­biet z dzieć­mi na ręku i bla­sza­ny­mi na­czy­nia­mi, po­uwią­zy­wa­ny­mi do pasa; kil­ku mło­dych lu­dzi prze­cha­dza­ło się wzdłuż od dzio­ba aż do po­mo­stu, chwy­ta­jąc z trud­no­ścią rów­no­wa­gę i za­ta­cza­jąc się co chwi­la. Ci śpie­wa­li: "Wo ist das deut­sche Va­ter­land!?" i może my­śle­li, że tego "Va­ter­lan­du" nig­dy już nie zo­ba­czą, ale mimo to we­so­łość nie scho­dzi­ła im z czo­ła. Po­mię­dzy wszyst­ki­mi ludź­mi dwo­je było naj­smut­niej­szych i jak­by od resz­ty odłą­czo­nych: sta­ry męż­czy­zna i mło­da dziew­czy­na. Obo­je, nie ro­zu­mie­jąc po nie­miec­ku, byli praw­dzi­wie sa­mot­ni i wśród ob­cych. Kto oni byli – każ­dy z nas na pierw­szy rzut oka by to od­gadł: chło­pi pol­scy.

Chłop na­zy­wał się Waw­rzon To­po­rek, a dziew­czy­na, Ma­ry­sia, była jego cór­ką. Je­cha­li do Ame­ry­ki i przed chwi­lą po raz pierw­szy ośmie­li­li się wyjść na po­kład. Na zbie­dzo­nych cho­ro­bą ich twa­rzach ma­lo­wał się prze­strach i zdzi­wie­nie za­ra­zem. Wy­lę­kły­mi oczy­ma spo­glą­da­li na to­wa­rzy­szów po­dró­ży, na majt­ków, na sta­tek, na ko­min od­dy­cha­ją­cy gwał­tow­nie i na groź­ne wały wod­ne, ci­ska­ją­ce grzy­wę pia­ny aż do burt stat­ku. Nie mó­wi­li do sie­bie nic, bo nie śmie­li. Waw­rzon trzy­mał się jed­ną ręką za po­ręcz, dru­gą za czap­kę ro­ga­tą, żeby mu jej wiatr nie ze­rwał, a Ma­ry­sia trzy­ma­ła się ta­tu­la i ile razy sta­tek po­chy­lił się moc­niej, tyle razy przy­tu­la­ła się do nie­go sil­niej, wy­krzy­ku­jąc po ci­chu ze stra­chu. Po nie­ja­kim cza­sie sta­ry prze­rwał mil­cze­nie:

– Ma­ryś!

– A co?

– Wi­dzisz?

– Wi­dzę.

– A dzi­wu­jesz się?

– Dzi­wu­ję się.

Ale wię­cej się jesz­cze bała, niż dzi­wi­ła; sta­ry To­po­rek to samo. Szczę­ściem dla nich fala zmniej­sza­ła się, wiatr usta­wał, a przez chmu­ry przedar­ło się słoń­ce. Gdy uj­rze­li "słon­ko ko­cha­ne", lżej im się zro­bi­ło na ser­cu, bo so­bie po­my­śle­li, że "ono ta­ku­teń­kie jak w Li­piń­cach". Ja­koż wszyst­ko było dla nich no­wym i nie­zna­nym, tyl­ko ten krąg sło­necz­ny, ja­rzą­cy a pro­mien­ny, wy­dał im się jak­by daw­nym przy­ja­cie­lem i opie­ku­nem.

Tym­cza­sem mo­rze wy­gła­dza­ło się co­raz wię­cej; po nie­ja­kim cza­sie ża­gle opa­dły, z wy­so­kie­go po­mo­stu roz­le­gła się świ­staw­ka ka­pi­ta­na i majt­ko­wie rzu­ci­li się je upi­nać. Wi­dok tych lu­dzi za­wie­szo­nych jak­by w po­wie­trzu nad ot­chła­nią prze­jął znów zdu­mie­niem To­por­ka i Ma­ry­się.

– Na­sze chło­pa­ki nie po­tra­fi­li­by tak – rzekł sta­ry.

– Kiej Niem­cy wleź­li, to i Jaś­ko by wlazł – od­par­ła Ma­ry­sia.

– Któ­ry Jaś­ko?… Sob­ków?

– Gdzie­ta Sob­ków. Po­wia­dam Smo­lak, ko­niu­cha.

– On je chwac­ki, ale ty go so­bie z gło­wy wy­bij. Ni jemu do cie­bie, ni to­bie do nie­go. Ty je­dziesz pa­nią być, a on, jak był ko­niu­chą, tak się i zo­sta­nie.

– On też ko­lo­nię ma…

– Ma, to w Li­piń­cach.

Ma­ry­sia nie od­rze­kła nic, po­my­śla­ła so­bie tyl­ko, że co komu prze­zna­czo­ne, to go nie mi­nie, i wes­tchnę­ła tę­sk­nie, a tym­cza­sem ża­gle były już upię­te, na­to­miast śru­ba za­czę­ła tak sil­nie bu­rzyć wodę, że aż cały sta­tek drżał od jej ru­chów. Ale ko­ły­sa­nie usta­ło pra­wie zu­peł­nie. W od­da­li woda wy­da­wa­ła się już na­wet gład­ką i błę­kit­ną. Co­raz nowe po­sta­cie wy­do­by­wa­ły się spod po­kła­du: ro­bot­ni­cy, chło­pi nie­miec­cy, próż­nia­cy ulicz­ni z róż­nych miast nad­mor­skich, któ­rzy je­cha­li do Ame­ry­ki szu­kać szczę­ścia, nie pra­cy; tłok za­pa­no­wał na po­mo­ście, więc Waw­rzon z Ma­ry­sią, by nie leźć ni­ko­mu w oczy, usie­dli na zwo­ju lin w sa­mym kąt­ku we­dle dzio­ba.

– Ta­tu­lu, dłu­go jesz­cze po­je­dzie­wa bez wodę? – py­ta­ła Ma­ry­sia.

– Czy ja wiem. Kogo się spy­tasz, nikt ci nie od­po­wie po ka­to­lic­ku.

– A jak­że my bę­dzie­wa w Ame­ry­ce się roz­ma­wiać?

– Albo to nie mó­wi­li, że tam na­sze­go na­ro­du chma­ra jest?

– Ta­tu­lu!

– Cze­go?

– Dzi­wo­wać się, to się i dzi­wo­wać, ale za­wdyk w Li­piń­cach było le­piej.

– Nie bluź­ni­ła­byś po próż­ni­cy.

Po chwi­li jed­nak Waw­rzon do­dał, jak­by mó­wiąc sam do sie­bie:

– Wola Boża!…

Dziew­czy­nie oczy na­bra­ły łza­mi, a po­tem obo­je za­czę­li roz­my­ślać o Li­piń­cach. Waw­rzon To­po­rek roz­my­ślał, dla­cze­go je­chał do Ame­ry­ki, i jak się to sta­ło, że je­chał. Jak się sta­ło? Oto przed pół ro­kiem w lato za­ję­li mu kro­wę z ko­ni­czy­ny. Go­spo­darz, któ­ry ją za­jął, chciał trzy mar­ki za szko­dę. Waw­rzon nie chciał dać. Po­szli do sądu. Spra­wa prze­wlo­kła siç do wy­ro­ku. Po­szko­do­wa­ny go­spo­darz żą­dał już nie tyl­ko za kro­wę, ale i za kosz­ta jej utrzy­ma­nia, a kosz­ta ro­sły z każ­dym dniem. Waw­rzon się upie­rał, bo żal mu było pie­nię­dzy. Na sam pro­ces wy­dał już nie­ma­ło, wlo­kło się i wlo­kło. Kosz­ta cią­gle ro­sły. Na ko­niec prze­grał Waw­rzon spra­wę. Za kro­wę już się Bóg wie co na­le­ża­ło; że zaś nie miał czym za­pła­cić, za­ję­li mu ko­nia, a jego za opór ska­za­li do aresz­tu. To­po­rek wił się już wąż, bo żni­wa wła­śnie na­de­szły, więc i ręce, i sprzę­żaj po­trzeb­ne były do ro­bo­ty. Opóź­nił się ze zwóz­ką, po­tem też za­czę­ły pa­dać desz­cze; zbo­że po­ro­sło mu w sno­pach, więc po­my­ślał, że przez jed­ną szko­dę w ko­ni­czy­nie cała jego chu­do­ba pój­dzie na mar­ne, że stra­cił tyle pie­nię­dzy, część in­wen­ta­rza, ca­ło­rocz­ny plon i że na przed­nów­ku chy­ba zie­mię będą gryź­li obo­je z dziew­czy­ną albo pój­dą po pro­szo­nym chle­bie.

Że zaś przed­tem chłop był do­stat­ni i do­brze mu się wio­dło, zdję­ła go tedy roz­pacz strasz­na i po­czął pić. W karcz­mie po­znał się z Niem­cem, co się po wsiach niby o len za­ma­wiał, a w rze­czy sa­mej lu­dzi za mo­rze wy­wo­dził. Nie­miec po­wia­dał mu cuda i dzi­wy o Ame­ry­ce. Zie­mi obie­cy­wał dar­mo tyle, ile w ca­łych Li­piń­cach nie było – i z bo­rem, i z łą­ka­mi, a chło­pu aż się oczy śmia­ły. Wie­rzył i nie wie­rzył, ale Niem­co­wi Żyd pach­ciarz wtó­ro­wał i mó­wił, że tam rząd daje zie­mi każ­de­mu, "ile by kto strzy­mał". Żyd to wie­dział od swo­je­go sy­now­ca. Sam Nie­miec po­ka­zy­wał pie­nią­dze, ja­kich nie tyl­ko chłop­skie, ale i dzie­dzi­co­we oczy jako żywo nie wi­dzia­ły. Chło­pa ku­si­li, aż go sku­si­li. A jemu tu po co zo­sta­wać? Toż za jed­ną szko­dę stra­cił tyle, że pa­rob­ka mógł­by za to utrzy­mać. Mali się na za­tra­ce­nie po­da­wać? Mali wziąć w rękę kij z je­żem i śpie­wać pod ko­ścio­łem "Świę­ta nie­bie­ska, Pan­no aniel­ska"? – Nic z tego nie bę­dzie, po­my­ślał. Niem­ca dło­nią w dłoń ude­rzył, do świę­te­go Mi­cha­ła się wy­prze­dał, cór­kę wziął i oto pły­nął te­raz do Ame­ry­ki.

Ale po­dróż nie zna­czy­ła mu się tak do­brze, jak się spo­dzie­wał. W Ham­bur­gu ob­dar­li ich bar­dzo z pie­nię­dzy; na stat­ku je­cha­li we wspól­nej sali pod po­kła­dem. Ko­ły­sa­nie się stat­ku i nie­skoń­czo­ność mor­ska prze­ra­ża­ły ich. Nikt go nie mógł zro­zu­mieć ani on ni­ko­go. Rzu­ca­no nimi oboj­giem jak rze­czą jaką; po­py­cha­no go jak ka­mień przy dro­dze; Niem­cy to­wa­rzy­sze drwi­li z nie­go i z Ma­ry­si. W po­rze obia­do­wej, gdy wszy­scy ci­snę­li się z na­czy­nia­mi do ku­cha­rza roz­da­ją­ce­go stra­wę, ich od­py­cha­no na sam ko­niec, tak że i gło­dem przy­szło nie­raz przy­mrzeć. Było mu na tym stat­ku źle, sa­mot­no, obco. Oprócz opie­ki Bo­żej nie czuł nad sobą in­nej. Miną przy dziew­czy­nie nad­ra­biał, czap­kę na ba­kier prze­krzy­wiał, ka­zał się dzi­wić Ma­ry­si i sam się dzi­wił wszyst­kie­mu, ale nie ufał ni­cze­mu. Chwi­la­mi ogar­nia­ła go oba­wa, że może te "po­ga­ny", jak na­zy­wał to­wa­rzy­szów, w wodę ich obo­je wrzu­cą, może mu każą wia­rę zmie­nić albo pa­pier jaki pod­pi­sać, ba, choć­by i cy­ro­graf!

Sam ten sta­tek, któ­ry szedł na­przód dzień i noc po bez­mia­rach mor­skich, któ­ry trząsł się, hu­czał, pie­nił wodę, od­dy­chał jak smok, a nocą cią­gnął za sobą war­kocz iskier ogni­stych, wy­da­wał mu się ja­kąś siłą po­dej­rza­ną i wiel­ce nie­czy­stą. Dzie­cin­ne oba­wy, choć się do nich nie przy­zna­wał, ści­ska­ły mu ser­ce; bo też ten pol­ski chłop, ode­rwa­ny od oj­czy­ste­go gniaz­da, był na­praw­dę dziec­kiem bez­rad­nym i na­praw­dę był na woli Bo­żej. Przy tym wszyst­ko to, co wi­dział, co go ota­cza­ło, nie mo­gło mu się w gło­wie po­mie­ścić; więc nic dziw­ne­go, że gdy sie­dział te­raz oto na zwo­ju lin, gło­wa ta chy­li­ła się pod brze­mie­niem cięż­kiej nie­pew­no­ści i fra­sun­ku. Po­wiew mor­ski grał mu w uszach i po­wta­rzał jak­by sło­wo "Li­piń­ce! Li­piń­ce!", cza­sem też po­świ­sty­wał jak­by li­pi­niec­kie fu­jar­ki; słoń­ce mó­wi­ło: "Jak się masz, Waw­rzo­nie? By­łom w Li­piń­cach", ale śru­ba bu­rzy­ła wodę co­raz gwał­tow­niej i ko­min od­dy­chał co­raz szyb­ciej, gło­śniej, niby dwa złe du­chy, któ­re cią­gnę­ły go da­lej i da­lej od Li­pi­niec.

Tym­cza­sem za Ma­ry­sią pły­nę­ły inne my­śli i wspo­mnie­nia, a pły­nę­ły jako on spie­nio­ny go­ści­niec lub jak mewy za okrę­tem. Wspo­mi­na­ła oto, jako je­sie­nią, póź­nym wie­czo­rem, nie­dłu­go przed wy­jaz­dem, po­szła do stud­ni, do żu­ra­wia­nej, w Li­piń­cach wodę brać. Pierw­sze gwiaz­dy za­mi­go­ta­ły już na nie­bie, a ona cią­gnę­ła żu­ra­wia śpie­wa­jąc: "Ja­sio ko­nie poił – Ka­sia wodę bra­ła" – i cze­goś jej było tak tę­sk­no, jak­by ja­skół­ce ja­kiej, co przed od­lo­tem świer­go­cze ża­ło­śnie… Po­tem spod boru, spod ciem­ne­go ozwa­ła się prze­cią­gle li­gaw­ka… A to Jaś­ko Smo­lak, ko­niu­cha, da­wał znać, że wi­dzi, jako się żu­raw chy­li i że za­raz na­dej­dzie z "po­tra­wów". Ja­koż za­dud­nia­ło, nad­je­chał, ze­sko­czył ze źreb­ca, po­trzą­snął ko­nop­ną czu­pry­ną, a co jej mó­wił, to wspo­mi­na­ła jak­by gra­nie ja­kie. Przy­mknę­ła oczy i zda­wa­ło się jej, że Smo­lak zno­wu szep­ce do niej drga­ją­cym gło­sem:

– Kiej się twój ta­tu­lo upar­li, to i ja za­da­tek dwor­ski od­dam, cha­łu­pi­nę sprze­dam, ko­lo­nię sprze­dam i po­ja­dę. Ma­ryś moja – mó­wił – gdzie ty bę­dziesz, tam i ja żu­ra­wiem w po­wie­trzu po­le­cę, ka­czo­rem wodą po­pły­nę, zło­tym pier­ście­niem się po go­ściń­cu po­to­czę, a znaj­dę cię, je­dy­na! Albo dola ja­ko­wa bez cie­bie? Gdzie ty się ob­ró­cisz, tam i ja się ob­ró­cę; co się z tobą sta­nie, to sta­nie się i ze mną; jed­no nam ży­cie i jed­na śmierć, a ja­kom ci tu nad tą wodą stu­dzien­ną ślu­bo­wał, tak mnie niech Bóg opu­ści, je­ślić ja cię opusz­czę. Ma­ryś moja je­dy­na!

Wspo­mi­na­jąc te sło­wa Ma­ry­sia wi­dzia­ła i oną stud­nię, i mie­siąc wiel­ki, czer­wo­ny nad bo­rem, i Jaś­ka jak­by ży­we­go. Mia­ła też w tym roz­my­śla­niu ulgę i po­cie­chę wiel­ką. Ja­siek chłop był za­wzię­ty, więc wie­rzy­ła, że co rzekł, to i speł­ni. Ot, chcia­ła­by tyl­ko, żeby te­raz był przy niej i słu­chał z nią ra­zem mor­skie­go szu­mu. Z nim by było we­se­lej i raź­niej, bo on się ni­ko­go nie bał i radę so­bie umiał wszę­dzie dać. Co on tam ro­bił te­raz w Li­piń­cach, kie­dy już pierw­sze śnie­gi spaść mu­sia­ły? Czy do boru z sie­kie­rą po­je­chał, czy ko­nie ob­rzą­dzał, czy może go ze dwo­ru z sa­nia­mi gdzie po­sła­li, czy prze­rę­ble na sta­wie rą­bał? Gdzie on jest te­raz, ser­decz­ny? Tu dziew­czy­nie uwi­dzia­ły się Li­piń­ce cał­kiem ta­kie, jak były: śnieg skrzy­pią­cy na dro­dze, zo­rza ru­mia­na mię­dzy czar­ny­mi ga­łę­zia­mi bez­li­stych drzew, sta­da wron cią­gną­ce z kra­ka­niem od boru ku wsi, dymy idą­ce z ko­mi­nów ku gó­rze, za­mar­z­ły żu­raw przy stud­ni, a w dali bór, od zo­rzy czer­wo­ny i śnie­giem przy­trzą­śnię­ty.

Hej! gdzie to ona te­raz była, gdzie ją ta­tu­sio­wa wola za­wio­dła! W dali, jak okiem się­gnąć, jeno woda i woda, zie­lo­na­we bruz­dy i za­pie­nio­ne za­go­ny, a na onych wod­nych po­lach nie­zmier­nych ten je­den okręt, ptak za­błą­ka­ny; nie­bo na gó­rze, pu­sty­nia na dole, szum wiel­ki i niby pła­ka­nie fal, i po­świst wia­tru, a tam, przed dzio­bem stat­ku chy­ba dzie­wią­ta zie­mia, chy­ba kraj świa­ta. Jaś­ku nie­bo­żę! czy ty tam tra­fisz za nią, czy so­ko­łem przez po­wie­trze po­le­ciesz, czy rybą przez wodę po­pły­niesz, czy ty o niej my­ślisz w Li­piń­cach?

Po­wo­li słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi i za­pa­da­ło w oce­an. Na po­marsz­czo­nej fali usłał się sze­ro­ki sło­necz­ny go­ści­niec, udzierz­gał w łu­ską zło­tą, mie­nił się, po­ły­ski­wał, świe­cił, pło­nął i gi­nął gdzieś na da­le­ko­ściach. Okręt wpły­nąw­szy na tę wstę­gę ogni­stą zda­wał się go­nić ucie­ka­ją­ce słoń­ce. Dym bu­cha­ją­cy z ko­mi­na stał się czer­wo­ny, ża­gle i wil­got­ne liny ró­żo­we, majt­ko­wie za­czę­li śpie­wać, tym­cza­sem pro­mien­ny krąg sta­wał się co­raz więk­szy i co­raz ni­żej za­pa­dał w toń. Wkrót­ce po­ło­wę już tyl­ko tar­czy wi­dać było nad falą, po­tem tyl­ko pro­mie­nie, a po­tem na ca­łym za­cho­dzie roz­la­ła się jed­na wiel­ka zo­rza i już nie wia­do­mo było w tych bla­skach, gdzie się koń­czy świa­tłość fal, a za­czy­na nie­bo, po­wie­trze i woda, za­rów­no na­sią­kłe świa­tłem, któ­re ga­sło stop­nio­wo; oce­an szu­miał jed­nym wiel­kim, ale ła­god­nym szu­mem; jak­by mru­czał pa­cierz wie­czor­ny.

W ta­kich chwi­lach du­sza do­sta­je skrzy­deł w czło­wie­ku i co ma pa­mię­tać – pa­mię­ta, co uko­chał – ko­cha go­rę­cej, za czym tę­sk­ni do tego leci. Waw­rzon i Ma­ry­sia uczu­li też obo­je, że choć ich tam wiatr nie­sie jako li­ście mar­ne, prze­cie drze­wo ich ro­dzi­me to nie ta stro­na, w któ­rą je­cha­li, ale tam­ta, z któ­rej od­je­cha­li: pol­ska zie­mia, ona zboż­na, jed­nym ła­nem się ko­ły­szą­ca, bo­rem za­ro­śnię­ta, sło­mia­ny­mi strze­cha­mi upstrzo­na, peł­na łąk od ka­czeń­ca zło­tych i wodą świe­cą­cych, peł­na bo­cia­nów, ja­skó­łek, krzy­żów przy­droż­nych, bia­łych dwo­rów wśród lip; ona, co czap­ką ro­ga­tą pod nogi ima, sło­wa­mi: "Po­chwa­lo­ny!" wita, a "na wie­ki wie­ków" od­po­wia­da; ona wiel­moż­na, ona mat­ka naj­słod­sza, taka po­czci­wa, uko­cha­na nad wszyst­kie inne na świe­cie. Więc cze­go ich chłop­skie ser­ca przed­tem nie czu­ły, to te­raz uczu­ły. Waw­rzon zdjął czap­kę, świa­tło za­chod­nie pa­dło na si­wie­ją­ce wło­sy; myśl jego pra­co­wa­ła, bo bie­dak nie wie­dział, jak ma Ma­ry­si to, co mu się zda­wa­ło, po­wie­dzieć; na­resz­cie rzekł:

– Ma­ryś, tak mi się wi­dzi, jak­by tam coś zo­sta­ło za mo­rzem.

– Dola osta­ła i ko­cha­nie osta­ło – od­rze­kła ci­cho dziew­czy­na wzno­sząc oczy jak­by do pa­cie­rza…

Tym­cza­sem ściem­ni­ło się. Po­dróż­ni za­czę­li scho­dzić z po­kła­du. Na okrę­cie pa­no­wał jed­nak ruch nie­zwy­kły. Po pięk­nym za­cho­dzie nie za­wsze noc bywa spo­koj­na, dla­te­go świ­staw­ki ofi­cer­skie roz­le­ga­ły się usta­wicz­nie, a majt­ko­wie cią­gnę­li liny. Ostat­nie pur­pu­ro­we bla­ski zga­sły na mo­rzu, a jed­no­cze­śnie z wody pod­nio­sła się mgła; gwiaz­dy za­mi­go­ta­ły na nie­bie i znik­nę­ły. Mgła gęst­nia­ła w oczach, prze­sła­nia­jąc nie­bo, wid­no­krąg i sam okręt. Wi­dać było tyl­ko jesz­cze ko­min i wiel­ki maszt środ­ko­wy; po­sta­cie ma­ry­na­rzy wy­da­wa­ły się z da­le­ka jak­by cie­nie. W go­dzi­nę póź­niej wszyst­ko ukry­ło się w bia­ła­wym tu­ma­nie, na­wet la­tar­nia, któ­rą za­wie­szo­no na szczy­cie masz­tu, na­wet iskry, któ­re wy­dy­chał ko­min.

Okręt nie ko­ły­sał siç wca­le. Rzekł­by kto, że fala osła­bła i roz­la­ła się pod cię­ża­rem mgły.

Noc za­pa­da­ła praw­dzi­wie śle­pa i ci­cha. Na­gle wśród tej ci­szy z naj­dal­szych krań­ców wid­no­krę­gu ozwa­ły się dziw­ne szme­ry. Był to niby cięż­ki od­dech ja­kiejś ol­brzy­miej pier­si, któ­ry się zbli­żał. Chwi­la­mi zda­wa­ło się, że ktoś wo­łał z ciem­no­ści, po­tem ozwa­ły się całe cho­ro­wo­dy gło­sów, da­le­kie, a nie­zmier­nie ża­ło­sne i jak­by skar­żą­ce się płacz­li­wie. Na­wo­ły­wa­nia te bie­gły z ciem­ni i nie­skoń­czo­no­ści ku okrę­to­wi.

Majt­ko­wie sły­sząc ta­kie gwa­ry mó­wią, że to bu­rza zwo­łu­je z pie­kieł wia­try.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: