- W empik go
Za ciosem - ebook
Za ciosem - ebook
Kryminał w stylu Agathy Christie. Autorka poczytnych romansów Matylda Delmonte wiedzie dostatni żywot w niewielkiej miejscowości Lisice pod Łodzią. Gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jej mąż i sprawa nabiera rozgłosu, pisarka postanawia pójść za ciosem i godzi się na wywiad-rzekę z Janem Maronem. Dziennikarz przeprowadza rozmowy nie tylko z lokalną gwiazdą, ale również z innymi mieszkańcami Lisic. Ich opowieści rzucają nowe światło na kryminalną zagadkę rozwiązywaną właśnie przez policję.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-2328-8 |
Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jest drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Znajdujemy się w rezydencji słynnej pisarki...
– Och, nie przesadzajmy...
– ... słynnej pisarki Matyldy Delmonte w Lisicach pod Łodzią. Wywiad przeprowadza Jan Maron.
– Ja pana chyba skądś znam?...
– Pani Matylda Delmonte jest autorką poczytnych romansów: „Fałszywe pocałunki”, „Przekleństwo matki”, „Z ust do ust”, „Tajemnice serca” i wielu, wielu innych. Zgodziła się na nagranie wywiadu-rzeki opisującego jej karierę. Z wywiadu powstanie książka...
– Już wiem. Prowadził pan na żywo w telewizji program „Słowa, słowa, słowa”.
– Krótko. Wygryźli mnie, bo przyłożyłem młodemu geniuszowi lansowanemu przez „Gazetę Codzienną”. Co pół roku wynajdują nowego grafomana i ogłaszają go zjawiskiem literackim. Wściekłem się, gdy podesłali mi kolejnego pisarzynę.
– Tak, to przykre... W obecnych czasach obserwujemy zastraszający zanik prawdziwych wartości. Musiało to pana zaboleć...
– Ach, dajmy spokój. Porozmawiajmy o pani, pani Matyldo. Mogę tak się do pani zwracać?
– Oczywiście, panie Janku, bardzo proszę.
– Kiedy umawialiśmy się na spotkanie, nikt nie podejrzewał, że spadnie na panią taki cios.
– Właśnie. Trudno było przewidzieć... Szymcia!
– Bardzo pani współczuję.
– Dziękuję, panie Janku. Szymcia!!
– Lecę już, lecę!
– Dlaczego Szymcia nie podaje kawy?
– Zaraz. Przecież nie mam jedenastu rąk.
– Przepraszam pana, mam kłopoty z... moją gosposią. Świetnie gotuje, lecz poza tym... Sam pan widział.
– Nic nie szkodzi. Wróćmy do wywiadu. To będzie wstępna rozmowa, coś w rodzaju rozpoznania terenu. Spróbujemy naszkicować warunki domowe, opisać otoczenie... Zrobię z tego prolog do książki, żeby czytelnicy mieli pełny obraz pani aktualnej sytuacji życiowej. Myślę, że w kolejnych wywiadach wrócimy do... źródeł pani twórczości.
– Jak pan sobie życzy, ale ja proponowałabym raczej zająć się książkami. W ich kontekście moje życie może się wydać nieciekawe. Natomiast fikcja literacka ma to do siebie...
– Ależ pani Matyldo, pani oszałamiająca kariera fascynuje rzesze czytelniczek, spragnionych wszelkich informacji o pani życiu.
– Ach, panie Janku, tyle już było tych wywiadów. Prasa, radio, telewizja... Czuję się zmęczona tym nieustannym przepytywaniem mnie przy byle jakiej okazji. Przecież nie jestem wyrocznią, tylko zwyczajną pisarką.
– Pani Matyldo, jest pani osobą publiczną.
– Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jakie to męczące. Słowa, słowa, słowa... Wie pan, czasami sama się w tym plączę. Raz powiem to, raz owo. Potem mnie nagabują, dopytują się, wiercą dziurę w brzuchu... Tu powiedziała pani tak, a tam znowu inaczej.
– Wyobrażam sobie...
– A najgorsze, że ci wszyscy dziennikarze przypisują mi słowa, których nigdy nie wypowiedziałam. Pokręcą coś, przeinaczą i wychodzą z tego jakieś idiotyzmy. Nie mam siły ani czasu, żeby się temu przeciwstawiać ani z tym walczyć. Musiałabym dawać sprostowania, które wywołałyby kolejny zamęt.
– Dlatego właśnie postanowiłem napisać o pani książkę, która zawierałaby wyłącznie prawdę. Tak jak wcześniej uzgodniliśmy.
– To miło z pana strony. Cóż, postaram się pana nie zawieść, ale po tych wszystkich bzdurach, które napisano na mój temat, sama nie wiem, czy jakakolwiek prawda jest jeszcze możliwa do przekazania.
– Oczywiście wszystkie pani wypowiedzi będą autoryzowane.
– Dziękuję, ale mówiąc szczerze, czuję się kompletnie wyczerpana. A może byśmy odłożyli na kilka dni te rozmowy?
– Ostatnie wydarzenia musiały sprawić pani szczególną przykrość.
– Ma pan na myśli to, co wypisywały o mnie te szmatławce? Szymcia!
– O pani i o mężu. Każdy z tabloidów przedstawiał sprawę inaczej.
– Czego?
– Dlaczego Szymcia jeszcze nie podaje?
– Mielę kawę. Ręcznie. Jak pani kazała.
– Dopiero teraz?!
– Chciała pani, żeby była świeża.
– Dobrze, niech się Szymcia pospieszy, zaczekamy. Może pan tymczasem napije się wina?
– Nie za wcześnie? Dopiero południe.
– Mój mąż, jeżeli był w domu, miał zwyczaj pić w południe lekki aperitif. Przyzwyczaił mnie...
– Czy moglibyśmy chwilę o nim porozmawiać?
– Proszę, przygotuję drinki.
– Informacja dla przyszłych czytelników: Ewaryst Lutomierski, mąż znanej pisarki Matyldy Delmonte zaginął dwa tygodnie temu. Dziesiątego grudnia wyszedł z domu... Zauważyłem na podjeździe czarne bmw z tablicą rejestracyjną „EWARYST”.
– Były straszne śniegi. Mąż postanowił pojechać do Łodzi koleją. Wie pan, za lasem jest mała stacja Skamielin-Lisice. Tam zatrzymują się pociągi jadące z Kutna do Łodzi Kaliskiej. Ewaryst obawiał się, że utknie gdzieś w korku na szosie.
– Mąż nie dotarł do firmy?
– Niestety... Proszę, campari.
– Dziękuję pani. Policja ustaliła...
– Ach, ta policja. Maglowała mnie w tę i we w tę. Zresztą nas wszystkich. Nawet Szymcię i Franciszka.
– Szymcię już poznałem. A kto to jest Franciszek?
– Nasz dozorca. Złota rączka. Trochę kuleje, ale jest bardzo przydatny. Narąbie drewna do kominka, załata dziurę w płocie... Szymcia!!
– Rozumiem. Taki człowiek jest nieoceniony w tak dużej rezydencji.
– Rzeczywiście, dom jest obszerny.
– Jestem, już jestem... Po co ten gwałt.
– Niech Szymcia postawi tacę na okrągłym stoliku. Sama naleję.
– Się robi.
– Może już Szymcia iść.
– A pan młody zanocuje u nas, czy nie?
– Przecież mówiłam, że będziemy mieli gościa.
– No to muszę przewlec pościel. W którym pokoju?
– W niebieskim. Niech nam Szymcia nie przeszkadza.
– Idę, idę... Zapytać się nie można, czy co?
– Przepraszam pana... Te kłopoty domowe wytrącają mnie z równowagi.
– Kto ich nie ma. Wróćmy do pani męża.
– Wołałabym, żebyśmy porozmawiali o mojej twórczości. Chyba po to pan tu przyjechał?
– Oczywiście. Jednak pani liczni czytelnicy...
– Liczni czytelnicy wiedzą, że mój mąż wyszedł dziesiątego grudnia z dómu i dotychczas nie wrócił. I to im powinno wystarczyć. Policja prowadzi poszukiwania.
– Pan Ewaryst Lutomierski jest człowiekiem bardzo majętnym, właścicielem znanej firmy komputerowej „Limbo”.
– Zgadza się. To on zbudował ten dom dla swojej rodziny.
– Zdaje się, że ma córkę z pierwszego małżeństwa? Przepraszam, że tak wypytuję, ale krążą różne plotki. Sama pani rozumie...
– Liliana mieszka ze swoim mężem na pierwszym piętrze. Ja i Ewaryst zajmujemy parter. Na drugim piętrze są pokoje gościnne. Niebieski z widokiem na las i osobną łazienką przeznaczyłam dla pana. Zostanie pan u nas kilka dni, jak się umawialiśmy telefonicznie, prawda?
– Bardzo dziękuję. Jasne, jeżeli ta książka ma dojść do skutku...
– Musi dojść do skutku, panie Janku. Tak mówiąc między nami, jestem przemęczona, nieco rozkojarzona i wołałabym nie udzielać tego wywiadu, ale teraz, po sukcesie powieści „Serce nie sługa” jest najlepszy czas na książkę biograficzną.
– Dlatego do pani zadzwoniłem.
– Dziękuję, pan był pierwszy w tej sprawie. Kolejne propozycje odrzuciłam. Cóż, nie ukrywam, że zainteresowanie prasy sprawami mojego męża pokrzyżowało mi mnóstwo planów. Chociaż z drugiej strony, cały ten medialny zgiełk, jaki przyniosło zniknięcie Ewarysta, działa na moją korzyść. Wie pan jak to jest: trzeba iść za ciosem.
– Jak najbardziej. Pozwoli mi pani porozmawiać z domownikami? Chciałbym mieć pełny obraz pani otoczenia. Pani czytelniczki na pewno są spragnione takich... domowych klimatów.
– Nie wiem, czy to aż takie konieczne. Ci ludzie są przeważnie bardzo zajęci swoimi sprawami. Zresztą co oni mogą o mnie wiedzieć?...
– Pani Matyldo, kto z państwem mieszka w tym domu? Już wiem, że Szymcia i Franciszek. Oprócz tego córka pana Ewarysta, Liliana.
– Jej mąż Arnold Lutomierski. Przybrał nazwisko żony. Napije się pan jeszcze jednego?
– Z chęcią. Pani nie zmieniła nazwiska po ślubie, prawda?
– Nie było takiej potrzeby. Zmiana wprowadziłaby niepotrzebne zamieszanie.
– Delmonte, jak się wszyscy domyślają, to, oczywiście, pseudonim artystyczny?
– Pod takim nazwiskiem wyszedł mój debiut „Fałszywe pocałunki”. I tak już pozostało.
– Nigdy nie używała pani swego panieńskiego nazwiska?
– Nie, bo jest brzydkie i wolałam o nim nie pamiętać.
– Nie powie mi pani?
– Nie ma sensu. O, przyszedł Orson. Przestawiam panu mego osobistego sekretarza. Pan Jan Maron dziennikarz z gazety... jakiej? Przepraszam, zapomniałam nazwy.
– Z żadnej. Wolny strzelec. Pisuję dorywczo do różnych dzienników.
– Miło mi pana poznać. Orson Fiedler. Matyldo, chciałem cię zapytać, czy...
– Później, mój drogi, później. Na razie zabaw pana Janka, a ja pójdę sprawdzić, czy Szymcia czegoś nie przypala. Zostanie pan na obiedzie. Będą zrazy po polsku.
– Jeśli nie sprawię kłopotu...
– Ależ skąd. Orsonie, nikt do mnie nie dzwonił?
– Jeden facet z „Życia na gorąco”, ale go odprawiłem.
– W porządku. Ktoś jeszcze?
– Ta ruda z telewizji. Spławiłem ją.
– Jesteś kochany.
– Znowu dzwonili z policji.
– Żyć człowiekowi nie dają.
– Nadal szukają twego męża. I tej skradzionej forsy...WYWIAD 2
– Nagrywam rozmowę z panem Orsonem Fiedlerem, sekretarzem pani Matyldy Delmonte. Panie Orsonie... Mogę tak zwracać się do pana?
– Proszę uprzejmie.
– Panie Orsonie, pani Delmonte musiała bardzo przeżyć zniknięcie swego męża?
– To był dla niej straszny cios. Och, Mati jest taka wrażliwa...
– Prawdziwa artystka.
– Jak najbardziej, panie Janku. Kompletnie załamana, roztrzęsiona, nie śpi po nocach, nie może się nad niczym skupić. Boję się, że wpadnie w rozstrój nerwowy.
– Nad czym teraz pracuje?
– Mati? Nad nową powieścią. Ale musiała przerwać pisanie ze względu na to całe zamieszanie. Wie pan, policja, przesłuchania, dziennikarze... Coś okropnego! I do tego te wszystkie spekulacje w brukowcach. Chronię ją, jak mogę, przed tym zamętem, ale nie zawsze mi się to udaje.
– Jasne, panie Orsonie. Jest pan, że tak powiem, na pierwszej linii ognia.
– Zgadł pan. Nie ukrywam, źe często strzelają do mnie z grubej rury, a ja muszę się wić, udawać, że o niczym nie wiem. Zgrywam głupiego, ale to jedyny sposób na tych wszystkich łowców sensacji. Co za męka!
– Jasne. Porozmawiajmy o twórczości pani Matyldy. Zagorzałe czytelniczki na pewno chciałyby wiedzieć jaki jest tytuł jej nowego bestsellera.
– Nie mogę tego zdradzić, ale zaręczam panu, że to będzie prawdziwy hit, jeżeli tylko...
– Odnajdzie się Ewaryst Lutomierski?
– Właśnie. Te przesłuchania, panie Janku, powiem panu w sekrecie, pozbawiły ją sił twórczych. Jest taka rozkojarzona... Lekarz zalecił dłuższy wypoczynek, ale w tej sytuacji...
– Wspomniał pan o jakichś pieniądzach, które zniknęły. Prasa o tym nie pisała.
– Dla dobra śledztwa postanowiono nie rozgłaszać tego faktu.
– Jednak pan jest zorientowany w sytuacji.
– W pewnej mierze... Moja zażyłość z Mati nie sięga aż tak daleko.
– Gdyby pan jednak był łaskaw...
– Cokolwiek by nie powiedzieć, to są jej sprawy rodzinne.
– Jednak pani Matylda z uwagi na swoją sławę jest osobą publiczną. Chyba pan nie zaprzeczy?
– Oczywiście, że nie. Powszechnie znana, ceniona... Ach, Mati zrobiła zawrotną karierę! Nie, nie zazdroszczę jej, po prostu stwierdzam fakt. Umiała wykorzystać...
– Co?
– Ma się rozumieć swój talent. Niezłomna i wytrwała.
– Wróćmy do sprawy tych pieniędzy.
– Pieniądze... No cóż, wszyscy wiedzą, że pan Lutomierski jest potentatem na rynku gier komputerowych, obraca milionami.
– Mimo to o jego firmie „Limbo” ostatnio mówiło się nie najlepiej.
– Nie chciałbym powtarzać plotek. A poza tym zupełnie nie znam się na interesach. Jestem w końcu pianistą.
– Pianistą?!... I został pan sekretarzem Matyldy Delmonte?
– Ukończyłem Hochschule fur Musik w Berlinie.
– Po czym wylądował pan w Lisicach pod Łodzią, w domu państwa Lutomierskich?
– To skomplikowana sprawa i nie ma nic do rzeczy. Czasami los dziwnie plącze nasze drogi... Teraz liczy się tylko Mati. Powiem panu w zaufaniu, że jej obecny stan wymaga duchowego wsparcia... Ze strony nas wszystkich. Biedactwo, nie może sobie znaleźć miejsca.
– Chyba bardzo kocha męża?
– Szaleje za nim, a on za nią. Taka kobieta to skarb.
– A propos skarbów, panie Orsonie. Pani Matylda jest, jak należy sądzić, niezależna finansowo. Natomiast po mieście krążą plotki, że firma pana Ewarysta...
– Oszczerstwa! Niech pan im nie daje wiary.
– Pańskie nazwisko także obiło mi się o uszy. Podobno pani Matylda...
– Wszystko, co pan usłyszał, to zwykłe pomówienia. Wie pan, ludzie nam zazdroszczą, nie mogą znieść, że Mati tak się udało. A do tego wyszła bogato za mąż.
– I zaangażowała pana jako osobistego sekretarza.
– Mati dostaje setki listów. Rozumie pan, że trzeba w pewnej mierze podtrzymywać tę korespondencję. Poza tym otrzymuje szereg propozycji: zdjęcia na okładki, wywiady, przeróżne talk show... Ktoś musi się tym zająć, przeprowadzić wstępną selekcję, ustalić terminy, warunki... Poza tym są tłumaczenia, muszę negocjować umowy, organizować spotkania autorskie, rezerwować hotele... Mati nie ma do tego głowy.
– Skąd się pan zna na tego rodzaju pracy, jeżeli, jak sam pan powiedział, jest wykształconym pianistą?
– Mam pewną praktykę. Skończyłem dobry kurs marketingu i reklamy. Byłem jakiś czas menedżerem wziętej śpiewaczki. Niestety, nazbyt forsowała swój delikatny głos...
– Więc przeniósł się pan do znanej pisarki.
– To ona mnie wybrała.
– Ach, tak. Zapewne ma pan ukryte...
– Słucham?
– Nie, nie, nic, to się opuści. Panie Orsonie, chciałem spytać, czy to prawda, że posiada pan udziały w firmie „Limbo”?
– Skąd! Kto panu to powiedział?
– Dziennikarze mają swoje dojścia. Inaczej nie mogliby rzetelnie wykonywać zawodu.
– Był to rodzaj niewielkiej pożyczki, którą mi zwrócono w terminie. I to ze sporą nawiązką.
– Jednak notowania firmy pana Lutomierskiego ostatnio znacznie spadły.
– Pan Lutomierski podjął się przekształcenia spółki. W związku z tym poszukiwał inwestora strategicznego.
– Dlatego udał się lokalnym pociągiem do Łodzi?
– Niech pan nie żartuje. Ewaryst Lutomierski nie chciał zostać rozpoznany. Jego czarne bmw z tablicą „EWARYST” rzuca się w oczy.
– Ma cichych wspólników?
– Można to tak nazwać. Domagano się od niego... uregulowania pewnej zaległości.
– Niespłacone weksle?
– Coś w tym rodzaju.
– Udzielił mu pan pożyczki?
– Ja? Panie Janku, to biznes nie na moją kieszeń.
– Rozumiem. Zatem pani Matylda...
– Proszę pana, mieliśmy rozmawiać o karierze Mati i jej książkach. Tak mi się przynajmniej wydawało. A tymczasem wypytuje mnie pan o długi jej męża. Nic mi o tym nie wiadomo.
– Panie Orsonie, nie chciałbym być niegrzeczny, ale cała ta sprawa zahacza poniekąd o panią Matyldę. Wołałbym pewne informacje uzyskać od pana. Prasa brukowa pełna jest plotek i domysłów. Trochę mi niezręcznie...
– Jestem tylko sekretarzem Matyldy Delmonte.
– I zapewne załatwia pan jej sprawy wydawnicze?
– Oczywiście.
– Wie pan zatem, że wydawnictwo „Kiss”, które wydaje wyłącznie bestsellery pani Matyldy, stanowi odprysk firmy matki „Limbo”. Ewaryst Lutomierski ma w „Kiss” swoje udziały.
– Tylko czterdzieści dziewięć procent.
– Ale praktycznie rzecz biorąc steruje...
– Już jestem. Jak to miło widzieć dwóch młodych mężczyzn w tak zażyłej komitywie. Nie biją się, nie skaczą sobie do gardeł, tylko prowadzą kulturalną rozmowę. Czy Orson zdradził już panu wszystkie moje tajemnice?
– Tylko czterdzieści dziewięć procent.
– Słucham, panie Janku?...
– Przepraszam, to taki żart. Pani Matyldo, czy możemy kontynuować nasz wywiad?
– Jak najbardziej. Musiałam tylko trochę utemperować Szymcię. Cóż, to prosta kobieta ze wsi. Trudno o wykwalifikowaną pomoc domową na prowincji. Wie pan, młodym ludziom brak miejskich atrakcji, a poza tym nie mają pojęcia o gotowaniu. A mój mąż lubi dobrze zjeść. Jeżeli ma tylko chwilę czasu, zawsze wpada na obiad do domu.
– Nie przeraża panią ten wielki, pusty dom?
– Kwestia przyzwyczajenia. Praktycznie z niego nie wychodzę. Siedzę tu sobie jak samotnica w pustelni i piszę, piszę... Czasami to nudne zajęcie, ale mam zobowiązania wobec moich licznych czytelniczek. Wieczorem obejrzę jakiś film w telewizji.
– Adaptacja filmowa pani książki „Tęcza w styczniu” dostała nagrodę za reżyserię na festiwalu w Gdyni.
– O, widzę, że jest pan przygotowany. Znakomicie. Orsonie, chyba jest mnóstwo zaległej korespondencji. Odpisz chociaż na maile. Wie pan, nie lubię komputera, ale czas zmusza nas do postępu. Nie ma wyjścia. Zdaje się, że znowu dzwoni telefon. Panie Janku, przejdźmy do mojego gabinetu. O czym pan rozmawiał z Orsonem?
– O wydawnictwie „Kiss”.
– Pijawki. W najbliższym czasie mam zamiar zmienić wydawcę.WYWIAD 3
– Co za wspaniały pokój!
– Prawda... Sama go urządziłam.
– Różowe zasłony w oknach. Oryginalny pomysł!
– Uwielbiam różowe światło. Tylko przy takim mogę pisać. Proszę siadać.
– Różowe foteliki!
– Rokoko. Ewaryst sprowadził je dla mnie z Paryża. To wspaniały człowiek.
– Biały fortepian! Pani gra?
– Nie, niestety... Proszę Orsona, żeby mi grał Schuberta. Lubi pan miniatury Schuberta? Bo ja ubóstwiam. Szczególnie, gdy jestem zmęczona po dniu wyczerpującej pracy. To mnie cudownie odpręża.
– Wolę raczej coś lżejszego.
– Orson umie zagrać wszystko. Pewnego razu Ewaryst znalazł w kufrze po matce jakieś stare nuty i podsunął je Orsonowi. Czy pan wie, że on to zagrał... _a prima vista._
– Szkoda, że nie kontynuował kariery.
– Wyrzekł się jej... dla mnie. Nieoceniony człowiek. Bez niego byłabym jak bez ręki.
– Co na to pani mąż?
– Ewaryst? Jest zachwycony. Nareszcie nie zawracam mu głowy swoimi problemami... artystycznymi. To człowiek interesu.
– Jest między państwem spora różnica wieku.
– To nie ma najmniejszego znaczenia. Ewaryst jest prawdziwym mężczyzną i głową tego domu. Jestem już z nim tyle lat i nigdy się przy nim nie nudzę. Zawsze ma fantastyczne pomysły. Zimą zwykle udajemy się w Alpy...
– Myśli pani, że wkrótce się odnajdzie?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.