Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za nic - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
22,53

Za nic - ebook

Upalne lato. Na brzegu rzeki znaleziono zwłoki mężczyzny. Zadanie wyjaśnienia jego śmierci powierzono doświadczonemu i odnoszącemu sukcesy komisarzowi oraz jego młodemu partnerowi. Policjanci nawet nie przypuszczają, że prowadzą śledztwo przekraczające konsekwencjami wszystko z czym mieli dotychczas do czynienia.

"Za nic" to zaskakująca opowieść o bezsilności świata, nieprzydatności mechanizmów jego obrony w konfrontacji z cierpliwym, ostrożnym i bezwzględnym złem. W tym starciu dobro nie ma większych szans.

(...)Zaczynamy się z nią ścigać w momencie narodzin. Na początku mamy fory, startujemy ostro, bez zastanowienia. Aż trudno uwierzyć, ile siły i determinacji jest w takim noworodku. Od razu zmierzamy w kierunku nieuchronnego, ku naszemu przeznaczeniu, bez możliwości uniknięcia wspólnego nam końca. Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Śmierć nie musi się śpieszyć, wie, że wreszcie trafimy w jej objęcia, jednak nie ominie żadnej okazji, aby stało się to jak najwcześniej. Korzysta ze skrótów. Ja jestem takim skrótem.(...)

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-939198-1-9
Rozmiar pliku: 403 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ale zacznijmy od początku, bo zawsze musi być jakiś początek. Nie wspominam źle dzieciństwa. Rodzice mnie nie maltretowali, mógłbym nawet przyznać, że matka mnie kochała. Rodzeństwa nie miałem, ale za to znakomicie dogadywałem się z rówieśnikami. Widzisz, nie jestem w stanie zwalić winy na otoczenie. To po prostu jest we mnie, chyba się z tym urodziłem. Mam w sobie jakiś gen, skazę, nieważne jak to zwać, coś czyniące mnie niewrażliwym na czyjeś cierpienie, ból, czy śmierć, coś, co odróżnia mnie od innych ludzi.

Pierwszy raz zdałem sobie sprawę z mej wyjątkowej cechy w dzieciństwie. To był słoneczny, lipcowy dzień. Miałem wtedy chyba jedenaście, może dwanaście lat. Coś koło tego. Siedziałem na podwórku wraz kilkoma kumplami, o czymś gadaliśmy, pewnie zastanawiając się, co ze sobą zrobić, kiedy z okolic śmietnika jakieś dziecko zaczęło krzyczeć, a właściwie nawoływać, jakby odkryło coś niezwykłego. Pobiegłem wraz z innymi. Okazało się, że koło jednego z kubłów, w kącie śmietnikowych ścian leżały niedawno narodzone kocięta. Jeszcze ślepe, czarne, instynktownie tulące się do siebie w poszukiwaniu jakiegokolwiek wsparcia. Szukały ochrony przed nieznanym, niepojętym niebezpieczeństwem. Szukały jej w sobie. Widok tyleż wzruszający, co obrzydliwy. Dzieciaki wpatrywały się w nie z ciekawością. Były wśród nas jakieś dziewczynki, które zastanawiały się, gdzie jest matka kociąt i czy do nich wróci, a jak nie, to, co z nimi będzie, czy przeżyją, czy uda im się uniknąć psów albo szczurów, którymi od razu zaczęli straszyć moi kumple. Stałem tam i gapiłem się na te trzęsące się, nieporadne chucherka z coraz większą odrazą. Z każdą chwilą te małe zwierzęta wzbudzały we mnie coraz większe obrzydzenie, że już chciałem odejść, kiedy blisko mnie stanął mój kumpel – miał chyba na imię Piotrek, a może… tak, chyba Piotrek, zresztą nieważne, to tylko dla ćwiczenia pamięci – a więc stanął koło mnie i wtedy zobaczyłem, że w rękach trzyma cegłówkę. Nie wiedziałem, kiedy po nią poszedł, ale już się domyślałem, w jakim celu. Spojrzał na mnie takim krzywym spojrzeniem i uśmiechnął się szelmowsko, jakby chciał powiedzieć: patrz, zaraz wywinę numer, ale dzieciaki się przestraszą. I zrobił to. Pamiętam, że sam mało nie wrzasnąłem, kiedy zobaczyłem, jak wielka cegła ląduje na trzęsących się ciałkach. Na chwilę odwróciłem głowę, ale zaraz znowu patrzyłem. Nie mogłem oderwać wzroku od tej cegłówki i tego, co spod niej wystawało. Dzieciaki wpadły w szał. Z piskiem i wrzaskami rozpierzchły się w różne strony, a ja tam stałem i patrzyłem. Patrzyłem, jak ledwo budzące się życie odchodzi w drgawkach, jakby niezadowolone, że niedane mu było się rozgościć.

Nie wiedziałem wtedy, co czuję, byłem za mały. Dopiero później zacząłem rozumieć, co w sobie odkryłem, że śmierć w swej fizycznej postaci nie robi na mnie żadnego wrażenia. To było ważne doświadczenie, z którym w przyszłości musiałem sobie jakoś radzić. I wiesz, co? Po tym dniu już nigdy nie skrzywdziłem żadnego zwierzęcia, a kumpel Piotrek, gdy dorósł, został lekarzem dziecięcym. Jak ja nie rozumiem tego świata.***

Obudził się niemal w tym samym momencie, kiedy ona usiadła na brzegu łóżka. Otworzył oczy, przekręcił się na drugi bok i zobaczył jej nagie, niczym wycięte w półmroku plecy.

– Stało się coś? – spytał.

– Nic, czas wstawać – jej głos wydawał się niechętny do jakiegokolwiek wysiłku.

– Która godzina?

– Szósta.

– Tak wcześnie?

– Śpij. Muszę być o ósmej w redakcji.

– Musisz? – dotknął jej skóry koniuszkami palców. – Może zostaniemy dzisiaj w domu?

Odwróciła się z ledwo zauważalnym uśmiechem, nachyliła się nad nim i pocałowała w policzek.

– Nie dzisiaj, Mareczku. Mało ci?

Nie wstrzymywał jej, gdy się odsunęła i wstawała z łóżka. Patrzył, jak zbiera swoją bieliznę, po czym wychodzi z pokoju.

Przewrócił się na plecy i zamknął oczy. Słuchał dobiegającego z łazienki szumu prysznica wraz z bardziej odległymi dźwiękami budzącego się dnia dochodzącymi go z prowincjonalnej planety, gdzieś na skraju galaktyki wirującej leniwie w nieskończenie pęczniejącym wszechświecie. Wróciła w bieliźnie i nie zapalając światła, rozpoczęła poszukiwania części swojej garderoby.

– Kiedy się znowu spotkamy? – spytała, zakładając spódnicę.

– W najbliższym czasie.

– Zawsze musisz tak odpowiadać?

– A co chciałaś usłyszeć? Po prostu nie wiem.

– Rozumiem.

Powiedziała to w sposób, który zmusił go do uniesienia się na łokciach. Wsparty na nich patrzył, jak stojąc przed łóżkiem wygładza bluzkę.

– O co ci chodzi, Ewo? – spytał.

– O nic, dlaczego miałoby o coś chodzić?

– Znowu wracasz do wczorajszego?

– Chcę żebyś o tym pomyślał.

– Przecież powiedziałem, że to zrobię.

– To dobrze.

Wychodząc z mieszkania, wydawała się już w lepszym nastroju. Na pożegnanie rzuciła mu powietrznego całusa i uśmiechnęła się szeroko. Odwzajemnił się tym samym, a kiedy zniknęła w przedpokoju, zamknął oczy. I miał je zamknięte nie wiadomo jak długo, aż do chwili, gdy zapętlona w nerwową frazę, składająca się z kilku nut melodia dotarła wreszcie do jego świadomości. Sam ją wybrał i ustawił w telefonie jako sygnał wskazujący przychodzącą rozmowę, ale w takich chwilach szczerze nienawidził swej decyzji. Zanim namierzył aparat, ten nagle ucichł. Kontynuował poszukiwanie i znalazł go w kieszeni spodni leżących przy łóżku na podłodze. Odblokował telefon i przymknął na moment powieki rażony jasnym światłem, a kiedy je ponownie otworzył, odczytał, kto do niego dzwonił. Odłożył telefon na stojące obok krzesło i ponownie zamknął oczy. Po chwili rozległa się ta sama melodia.

– Cześć, Maziarz – usłyszał głos swego szefa. – Śpisz?

– Nie... tak – odparł chrapliwie.

– To się obudź. Masz robotę.

– A kiedy jej nie mam?

– Skoro śpisz, to znaczy, że się lenisz.

– Ku… jest dopiero siódma.

– U mnie jest za dziesięć.

– To jeszcze wcześniej.

– I co z tego, świat się nie opierdala.

– Oczywiście.

– Zbieraj się i jedź pod most Warszawski.

– Pod most? A co tam jest?

– Zajęcie. Jedź tam jak najszybciej. Kijonka ci przedstawi sytuację.

– Jakiś truposz?

– Wszystkiego się dowiesz na miejscu… nie mam czasu cię niańczyć.

– Dobra.

– No to miłego...

Maziarz opadł na łóżko. Przez chwilę walczył z przymusem zebrania się w sobie, aż w końcu zsunął stopy na podłogę i dźwignął się z wysiłkiem. Przetarł twarz dłońmi, przeciągle ziewnął i poszedł do łazienki.

Siedząc za kierownicą swojej dziesięcioletniej hondy civic, patrzył przed siebie przez przeciwsłoneczne okulary, nie zwracając uwagi na drogę bardziej niż potrzeba, aby utrzymać kierunek, nie wpaść na tył jadącego przed nim samochodu, albo zatrzymać się i w odpowiednim momencie ruszyć na ulicznych światłach. Do przebycia miał prawie pół miasta, ale poruszał się szybko - wakacje sprzyjały miejskiemu ruchowi.

Już w pewnej odległości od mostu zorientował się, że dzieje się przy nim coś niezwykłego. Nie musiał nikogo pytać, po której stronie ulicy powinien zatrzymać samochód. Łamiąc przepisy, skręcił w lewo i przejechał równoległy pas, zatrzymując się przy chodniku obok zasłaniającego wjazd na wał przeciwpowodziowy policyjnego radiowozu. Wysiadł z samochodu w jeszcze niemal chłodne, poranne powietrze, ubrany tak, jak wymagała tego pora roku, jak powinien wyglądać w letnim dniu. Miał na sobie lnianą białą koszulę i szare bawełniane spodnie. Na gołych stopach mokasyny.

Poczuł zapach rzeki. Stojącemu na straży policjantowi pokazał legitymację, ten kiwnął głową i wskazał mu kierunek. Zszedł po skarpie na płaskie, stanowiące teren zalewowy rzeki wybrzeże, porośnięte przywiędłą i miejscami spaloną przez słońce trawą. Głęboko w cieniu mostu zobaczył kilka osób, dwa policyjne samochody i czarnego, nieoznakowanego vana. Im bardziej się ku nim zbliżał, tym więcej szczegółów dostrzegał. Ubrani w białe, cienkie kombinezony technicy zajęci byli oględzinami skrawka terenu, na którym leżało coś wielkiego, jaśniejąc bielą. W pewnej odległości od nich stało kilka osób: jedna kobieta i trzech mężczyzn. Wśród nich od razu rozpoznał Krzysztofa Kijonkę, który już ruszył mu na spotkanie.

– Cześć – przywitał się.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Witaj,

Maziarz wskazał ruchem głowy miejsce z białymi postaciami.

– Co jest?

– Topielec.

– Topielec?

Kijonka kiwnął głową.

– Wezwano nas do topielca? – dopytywał się Maziarz.

– Wstępne oględziny wskazują, że to może być morderstwo.

– Może?

– Jedna rana wygląda jak po nożu.

– Nie są pewni?

– Słabo to widać.

– Jak to?

– Jest trochę podjedzony.

– Podjedzony? Zwierzęta?

– Pewnie szczury. Sporo ich na nim siedziało, gdy tu przybyliśmy. Nawet się nie bały, ścierwa, trzeba było je odganiać, jak psy od padliny.

Kijonka spojrzał na zwłoki, a Maziarz podążył za jego wzrokiem.

– Zaraz powinni go zabierać. Nawet tu czuć jak śmierdzi.

Maziarz zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu towarzyszy mu nikła woń rozkładu, jednak wcześniej nie zwracał na nią uwagi, myśląc, że należy ją łączyć z zapachem rzeki.

– Chodźmy więc – zaproponował i zaczął iść w kierunku zwłok, a za nim Kijonka. Zatrzymali się może metr od czegoś, co ledwo przypominało człowieka, niezwykle grubego, z wielkim napiętym brzuchem, spoczywającego na brzegu tuż przy korycie rzeki. Zupełnie nagi i prawie bezwłosy, o gładkiej białej skórze, niczym nabrzmiały, należący do rodzaju ludzkiego albinos. Skóra ponacinana była miejscami w niewielkie elipsy, jak w przejrzałym owocu, przygotowującym się do wyrzucenia z siebie napierającej od wewnątrz plugawej zawartości. Zbliżywszy się, Maziarz dostrzegł, że stwór ów pozbawiony jest genitaliów, a w miejscu, w którym powinny się znajdować, wyłaniała się poszarpana masa nadgniłego mięsa. Podobnie było na lewej piersi, która ziała wielką jak dłoń dorosłego mężczyzny dziurą, jakby coś wyjadło z niej wszystko na głębokość minimum dwóch centymetrów. Przerzucił wzrok na niemal łysą głowę z pustymi, pozbawionymi powiek oczodołami i z zastygłym w drwiącym uśmiechu nieosłoniętych wargami zębów.

Maziarz zasłaniał dłonią usta i nos, ale i tak nie był w stanie wytrzymać wiszącego wokół odoru. Poczuł mdłości. Odwrócił się i odszedł kilka kroków, odprowadzany wzrokiem człowieka w masce, ku miejscu, gdzie mógł wreszcie zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Kijonka stanął obok niego.

– Też mnie zmogło za pierwszym razem.

Maziarz oddychał ciężko, bardziej starając się wyrzucić z siebie fetor śmierci niż wypełnić płuca czystym powietrzem.

– Kto go znalazł? – wycharczał, spoglądając z ukosa na Kijonkę.

– Jakiś wędkarz.

Wyprostowawszy się, wytarł dłonią wypełnione łzami oczy.

– Wiemy coś o tym…?

– Jeszcze nic. Był zupełnie goły, więc…

Maziarz na moment odwrócił się w kierunku zwłok, chcąc może sprawdzić, czy podołałby wyzwaniu ponownego zbliżenia się do nich.

– Przypomina ci kogoś? – spytał Kijonkę.

– Nikogo. Zresztą trudno w nim kogokolwiek rozpoznać.

– Jadę do firmy – zakomunikował.

– Myślałem, że zostaniesz. Szef mówił…

– Jak przypiszesz temu czemuś nazwisko, wtedy może będzie warto się nim zająć. Teraz mam ważniejsze sprawy. Muszę coś zjeść… chociaż nie wiem, czy cokolwiek przełknę.

Odwrócił się i odszedł w kierunku samochodu. Wspiąwszy się na wał przeciwpowodziowy, na chwilę przystanął i spojrzał w dół, na ludzi krzątających się w cieniu potężnego, kamiennego przęsła i, jakby na wspomnienie obcowania z arogancją rozkładu, splunął pod nogi.***

Cichy sygnał zapowiedział dotarcie windy na miejsce. Drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie i z wnętrza wyszedł wysoki mężczyzna. Ubrany był w białą, bardzo cienką koszulę, wypuszczoną luzem na wąskie dżinsy. Na stopach lekkie sportowe buty. Zatrzymał się, a za jego plecami zamykała się winda. Zdjął z twarzy ciemne okulary i spojrzał w głąb krótkiego korytarza, kończącego się szklanymi drzwiami. Za nimi widoczna była recepcja prywatnej przychodni lekarskiej. Przesunął dłonią po starannie przystrzyżonych włosach, po czym ruszył w jej kierunku. Przed wejściem do recepcji mężczyzna zatrzymał się na moment. Na szklanym skrzydle drzwi dostrzegł przejrzyste odbicie swojej twarzy, nieco nalanej, pozbawionej zmarszczek i starannie ogolonej. Mógł mieć trochę ponad czterdzieści lat. Wszedł do sekretariatu.

– Dzień dobry, ja do doktora Kryształowicza.

– Dzień dobry – przywitała go z miłym uśmiechem młoda kobieta w niebieskim uniformie medycznym. – Słucham pana?

– Jestem umówiony na wizytę.

– Jak pan się nazywa?

– Menkel. Damian Menkel.

– Tak… z doktorem Kryształowiczem – potwierdziła spoglądając w monitor. Ponownie spojrzała na mężczyznę i z wciąż tym samym uśmiechem oznajmiła – Pan doktor czeka. Drugi gabinet po prawej.

– Wiem. Dziękuję.

W maleńkiej poczekalni nie było nikogo, więc podszedł do drzwi na jej końcu i bez zastanowienia stuknął w nie palcem. Usłyszawszy zaproszenie, wszedł do środka.

– Dzień dobry, panie doktorze.

– Witam pana. Zapraszam – doktor wskazał fotel dentystyczny, który wraz z przynależnym mu oprzyrządowaniem wyglądał jak fragment futurystycznej kabiny stworzonej do kosmicznych podróży.

Menkel usiadł i odruchowo zlustrował najbliższe otoczenie.

– Pan… Menkel? – spytał doktor zerkając na kartę pacjenta.

– Tak.

Lekarz przysiadł się z boku fotela, trzymał przed sobą kartę dentystyczną.

– Taa… co my tu mamy, panie Damianie? Zatruliśmy prawą szóstkę… do tego uzupełniliśmy ubytek w prawej czwórce. Jak się czujemy?

– W porządku.

– Ząb nie dokuczał?

– Trochę.

– No dobrze. Proszę oprzeć głowę…

Fotel nagle zaczął się przekształcać, sprowadzając Menkela niemal do pozycji leżącej, po czym lekko uniósł jego tułów i opuścił zagłówek. Z głową nieco przechyloną do tyłu Menkel spojrzał na wiszącą nad nim futurystyczną, okrągłą lampę, która nagle rozbłysła ciepłym światłem, zmuszając go do przymknięcia powiek.

– Proszę otworzyć usta.

Uczynił, o co został poproszony, i poczuł dotknięcie stalowego przedmiotu wypychającego mu wnętrze policzka, a potem delikatne chrobotanie o zęby. Poruszył się i pokrył zimnym potem, kiedy zakrzywiony szpikulec dotknął leczonego zęba, wywołując ostry ból.

– Spokojnie. Nie będzie bolało – uspokajał doktor znudzonym głosem i w tej chwili do gabinetu weszła pielęgniarka. Menkel spojrzał na nią kątem oka, jak podchodzi do ustawionych pod ścianą sięgających jej pasa szafek z białym blatem i odwrócona do niego plecami zaczyna przygotowywać jakieś preparaty.

– Pani Kasiu, mogę prosić o kilka wacików?

– Tak, panie doktorze.

– Proszę przepłukać usta – zwrócił się do Menkela doktor. Po wypluciu wody między jego zęby a wargi doktor włożył coś miękkiego, dopychając palcami. Przygotowania trwały jeszcze chwilę, zanim usłyszał przenikliwy dźwięk wiertła.***

Przy kuchennym stole z blatem wykonanym z czarnego marmuru siedział półnagi mężczyzna i jadł śniadanie złożone z jajecznicy, skręconych pasków usmażonego bekonu i kilku grzanek z tłustymi środkami od roztopionego na nich masła. Obok talerza leżała gazeta, której treść chyba go szczególnie nie interesowała, bo jedynie przelatywał wzrokiem po kolejno przerzucanych stronach, ograniczając się do czytania nagłówków, a może nawet i tego nie czynił. W końcu odłożył widelec i odsunął od siebie talerz z resztkami jedzenia. Przeciągnął się i ziewnął, a potem poskrobał po nagim, mocno owłosionym torsie. Skierował swą uwagę na wielkie, sięgające podłogi okno, za którymi skrzyła się w porannym słońcu, niczym błękitne poletko diamentów, powierzchnia dziesięciometrowego basenu.

Dopił kawę, odstawił kubek i na bosaka, w samych spodniach od piżamy wyszedł ze sterylnie zimnej kuchni na marmurową posadzką długiego korytarza prowadzącego do pogrążonego w półmroku salonu. Wchodząc do niego, zrobił kilka kroków po drewnianej podłodze, jakże cieplejszej od chłodnego kamienia w korytarzu, aby zaraz zagłębić stopy w miękkim, puszystym dywanie. Rozsiadł się wygodnie na skórzanej sofie i wsparł głowę na jej tylnym oparciu. Trwał tak z zamkniętymi oczami, jakby dosypiał oddaną czuwaniu część nocy. Nie zmienił swej pozycji nawet wtedy, gdy do salonu weszła ponadpięćdziesięcioletnia korpulentna kobieta w bawełnianym dresie, na który założyła fartuszek pokojówki.

– Dzień dobry, prezesie. Mogę odsłonić okna? – spytała gosposia, widząc zamknięte oczy swego pracodawcy.

– Tak. Która godzina?

Zerknęła na mały elektroniczny zegarek stojący na mijanym przez nią ciągu niskich komód.

– Już jest dziewiąta.

Podeszła do skraju zasłoniętych okien i odchylając fragment tkaniny, dotknęła jednego z kilku wmontowanych w ścianę przycisków. Rozległ się ledwo słyszalny dźwięk elektrycznych silniczków i pokój wypełniło łagodne poranne światło. Mężczyzna wciąż siedział w zupełnym bezruchu.

– Otworzyć? – spytała, kiedy przeszklone, parawanowe drzwi były już całkiem odsłonięte.

Wyprostował się. Kiwnął głową, przetarł twarz dłońmi i ziewnął przeciągle. Owionęło go świeże, przyjemnie chłodne powietrze z ulatującą pamięcią nocy.

Gosposia stała w przejściu na drewniany taras i przyglądała się swemu pracodawcy, jakby oceniała, czy pasuje do panującego w salonie porządku

– Pani będzie jeść śniadanie? – spytała.

– Jeszcze śpi?

– Tak.

– Zrób jej, co będzie chciała, i niech wyjdzie najpóźniej do jedenastej.

– Dobrze. A pan będzie jadł obiad w domu?

– Nie. Staszek pamięta, że ma wyjechać na lotnisko po żonę i Oksanę?

– Tak, proszę pana.

– Niech się nie spóźni.

– Będzie punktualnie. Córka pewnie już się nie może doczekać powrotu.

Mężczyzna nie odniósł się do jej słów.

– Dzisiaj pojadę sam do firmy – zakomunikował.

Kobieta skinęła głową i wyszła do ogrodu.

Wygodnie rozparty na sofie rozkoszował się tym szczególnym rodzajem porannego spokoju, wypełnionym dochodzącym z wysokości śpiewem ptaków, dalekim szczekaniem psa. Patrzył na krzątającą się wśród krzaków i drzew gosposię zbierającą liście z trawnika, przyglądającą się kwiatom, obrywającą ich zeschnięte płatki, która wreszcie zniknęła gdzieś w niewidocznej stąd części ogrodu.

Z niechęcią zareagował na sygnał telefonu, który odezwał się nagle i zaprogramowaną natarczywością przyciągał do siebie uwagę. Zamenhof wstał z sofy i wyszedł z salonu. Aparat wisiał na ścianie w pewnej odległości od drzwi wejściowych, obok dużego lustra w srebrnej prostej oprawie. Zdjął bezprzewodową słuchawkę i przyłożył do ucha.

– Słucham.

Odpowiedziała mu głęboka cisza.

– Halo?!

– Zamenhof? – usłyszał pytanie wypowiedziane powoli, trochę niepewnie.

– Tak. Kto dzwoni?

– Zamenhof? – powtórzył pytanie głos.

– Tak! – potwierdził ponownie, z lekką irytacją.

– Słuchaj, gnoju, masz przejebane. Rozumiesz? Możesz już żegnać się ze swoim życiem. Nieważne, gdzie się schowasz. Dorwiemy cię i zajebiemy. Trzymaj się, dziwko.

Zanim zdążył odpowiedzieć na tą krótką tyradę, połączenie zostało zakończone. Nie poznał głosu. Długo wpatrywał się w słuchawkę, nim ją odłożył.

Zamenhof stał z rękoma w kieszeniach przed wydającą się nie mieć końca, idealnie przeźroczystą szklaną ścianą, stanowiącą zewnętrzną elewację biurowca, mieszczącego w sobie grupę firm, skupionych pod nazwą: „Aksel Security”, której był współwłaścicielem. Pięć pięter niżej asfaltowa ulica prowadziła wprost ku horyzontowi, ku odległym osiedlom mieszkaniowym zamykającym puste przestrzenie przygotowanych pod inwestycję terenów. Patrzył na zatopione w słonecznym świetle pola traw i żółtych zbóż, sięgał wzrokiem daleko przed siebie i nie był w stanie dostrzec żadnych oznak, nawet cienia zapowiedzi mających nastąpić wydarzeń, które w jakiś niejasny sposób przeczuwał, nie potrafiąc sobie poradzić z tym nierozpoznawalnym lękiem.

Wstrząsnął nim dreszcz. Chłód opanował plecy, rozprzestrzeniając się na całe ciało. Zamenhof odwrócił się i podszedł do biurka tkwiącego niemal pośrodku agorafobicznego gabinetu. Zgromadzone w nim wyszukane meble nie były w stanie wypełnić otwartej pustki, która u wielu wkraczających po raz pierwszy do tego miejsca wywoływała zawroty głowy. Usiadł na dużym, obitym cielęcą skórą obrotowym fotelu, sięgnął po klawiaturę komputera i spojrzał na monitor wyłaniający się wprost z pokrytego grubą warstwą lakieru czarnego blatu biurka. Klimatyzacja była nastawiona na trochę ponad średni poziom. Niczego nie zmieniając w ustawieniach, uniósł się z fotela i wolnym krokiem przeszedł kilka metrów do jedynej nieprzeźroczystej ściany oddzielającej to wnętrze od reszty budynku. Na całej swej długości ściana wyłożona była szerokimi na mniej więcej metr i sięgającymi od podłogi po sufit drewnianymi panelami w kolorze głębokiego brązu. Nacisnął jeden z nich i ten wysunął się ze ściany, a zaraz za nim dwa następne. Zamenhof bez wysiłku złożył je w harmonijkę, odsłaniając schowaną w ścianie szafę. Zdjął jedną z kilku wiszących w niej marynarek i założył na siebie, na białą koszulę z długimi rękawami spiętymi w mankietach czarno–złotymi spinkami. Spojrzał w lustro zajmujące środkową część szafy. Odruchowo poprawił krawat.

Mimo że stać go było na walkę z naturą, nie poddawał się żadnym sztucznym zabiegom mogącym odjąć mu lat. Przesunął czubkami palców po brodzie. Jakiś czas temu przestał się golić, a właściwie ograniczał tę czynność do używania elektrycznej maszynki z nakładką pozwalającą utrzymywać milimetrowy zarost. Uśmiechnął się. Zawsze to robił na wspomnienie kobiety, która go do tego skłoniła. Poznał ją w swoim lokalu, ekskluzywnej restauracji o nazwie „Caina”. Uznała, że jego wyrazistej, o mocno zarysowanych kościach policzkowych twarzy, kilkudniowy zarost nada bardziej intrygującego wyrazu. Tak się wyraziła: „bardziej intrygującego” i on jej uwierzył. Już następnego ranka po spędzonej z nią nocy odłożył na bok krem do golenia.

Rozległo się pojedyncze stuknięcie w drzwi, które zaraz się otworzyły i do środka wszedł korpulentny mężczyzna, jego wspólnik i wiceprezes „Aksel Security”, Krzysztof Odrobina.

– Jesteś wolny? – spytał głośno.

– Taa… wchodź – odpowiedział Zamenhof o wiele ciszej.

Odrobina podszedł do biurka, położył na nim spięty metalową klamerką plik papierów i usiadł w stojącym obok fotelu.

– Ja się chyba nie przyzwyczaję do tego miejsca – od razu zaczął się żalić wspólnik. – Wciąż odczuwam lęk przestrzeni. Ogarnia mnie panika, ile razy wchodzę do któregoś z tych naszych biur.

– Przejdzie ci – odparł uspokajająco Zamenhof.

– Już minęło pół roku, odkąd się tu wprowadziliśmy… chyba nie dam rady.

– Wiedziałeś, jak będzie wyglądał ten budynek.

– Wiedziałem, ale nie sądziłem, że tak na mnie podziała ta pustka… ten brak ścian, wysokość…

– Przecież on ma ściany.

– To szkło nie jest ścianą! Jedno, wielkie, kurewskie okno. To wbrew naturze.

Zamenhof zamknął szafę i odwrócił się do niej plecami.

– Mówiłem ci, żebyś poszedł z tym do lekarza.

– Do psychiatry? Nie ma mowy.

– Daj spokój, nie ma w tym nic złego.

– Nie chodzę do lekarzy, a tym bardziej do takich.

W zapiętej na jeden guzik, mocno dopasowanej marynarce Zamenhof podszedł do biurka i końcami palców przybliżył ku sobie przyniesiony przez Odrobinę plik papierów. Przeczytał nagłówek: „Raport miesięczny” i odsunął go, jakby w tej chwili nic dla niego nie znaczył.

Spojrzał z dezaprobatą na ledwo mieszczącego się w obszernym fotelu wspólnika. Jego baloniasty brzuch opinała biała, zmięta w okolicach pasa koszula, niedbale związany krawat odsłaniał rozpięty kołnierzyk, a zaczesane na jedną stronę kosmyki włosów, mające w jakiś niedorzeczny sposób ukryć daleko posuniętą łysinę, dopełniały wyglądu podrzędnego księgowego, jakże kontrastującego z zajmowaną przez niego pozycją.

– Nie popatrzysz? – spytał Odrobina, widząc, jak jego wspólnik potraktował dokument.

– I tak mi opowiesz – odparł Zamenhof siadając w swoim fotelu. – Później to przejrzę.

– Marcin, ciągle tracimy klientów – zakomunikował Odrobina. – Dzisiaj dostałem maila, że „Altus”, nie chce przedłużyć z nami umowy.

Zamenhof syknął ze złością.

– Która to w tym miesiącu? – spytał.

– Piąta. Dwudziesta od pół roku – Odrobina kiwnął głową z dezaprobatą. – I gdyby nie to, wcale bym się nimi nie przejmował.

– Przedstawiłeś im naszą nową ofertę? – spytał Zamenhof.

– A jak myślisz? Kurwa, cokolwiek byśmy zrobili, „Green Leaf” daje więcej i za mniej – westchnął przeciągle i kontynuował relację. – Zadzwonił dzisiaj dziennikarzyna z działu gospodarczego w jakimś tygodniku z pytaniami dotyczącymi naszych kilku transakcji.

– Jaki to tygodnik?

– Nie pamiętam. Kasia ma zapisane. Chce porozmawiać o wodociągach i „MasTechu”. Dzisiaj mam wysłać oficjalnego maila z terminem.

Zamenhof okręcił się na fotelu, zatrzymując bokiem do biurka, po czym wstał i w milczeniu podszedł do szklanej ściany i zaczął wpatrywać w prowadzącą do ich siedziby równą, asfaltową drogę.

– Masz jakiś plan? – spytał.

– Co masz na myśli? – odparł Odrobina, starając się nie patrzeć w miejsce, w którym stał Zamenhof. Ten odwrócił się, jakby widok na zewnątrz przestał go interesować, i wrócił do biurka.

– Musimy podjąć jakieś kroki. Chciałbym wiedzieć, co myślisz, co powinniśmy, według ciebie, zrobić?

– Po pierwsze – Odrobina zaczął recytować bez zastanowienia – musimy przerwać odpływ firm. Trzeba wrócić do bezpośrednich rozmów, jak za dawnych czasów. Powinniśmy wysłać ludzi w teren… – przerwał i dwoma palcami ścisnął końcówkę nosa, starając się powstrzymać kichnięcie. Kiedy wydawało mu się, że już opanował zagrożenie, nagle głośno i gardłowo kichnął.

– Przepraszam.

– Na zdrowie – powiedział Zamenhof.

– Chyba mnie coś bierze. Jakaś choroba.

– Nawet nie mów.

– To przez tą pogodę i pieprzoną klimę – skarżył się Odrobina, mówiąc przez nos. – Tyle kasy na nią wydaliśmy, a to gówno nie działa jak należy.

– Rzeczywiście coś z nią jest nie tak – przyznał Zamenhof.

Odrobina przetarł nos palcami, wciągając jednocześnie zatykającą go wydzielinę.

– Odkąd ten bandzior zaczął pracować dla „Green Leaf” – kontynuował, kiedy mógł już normalnie oddychać – zaliczamy ciągłe tyły.

– „Megas” to rzeczywiście problem – przyznał Zamenhof.

– Może powinniśmy z nim porozmawiać?

Zamenhof wykonał zaprzeczający ruch głową.

– Nie, to nic nie da. Wierz mi. On i jego kibole poczuli, że mogą niemal wszystko. Nie zrezygnują z tego.

– To pogadajmy bezpośrednio z „Green Leaf”, ponad nim.

– Jak chcesz to zrobić?

– Mam pewien pomysł. Może powinniśmy ich trochę skołować, wysyłając ofertę sprzedaży. Wystawmy za nas jakąś kosmiczną cenę, ale nie przejmuj się, chodzi głównie o sygnał, że taka możliwość również wchodzi w grę. Zobaczymy, jak zareagują – Odrobina przerwał, widząc wysoko podniesione brwi wspólnika.

– Czy to potrzebne? Zbyt duże ryzyko – Zamenhof zmarszczył brwi. – Wiesz, co się stanie, gdy się rozejdzie? Zaczną się plotki, ludzie pomyślą, że mamy kłopoty, że jesteśmy słabi.

– Masz rację, dlatego ofertę musimy wysłać dyskretnie, w taki sposób, aby mogli ją zweryfikować. Zróbmy to przez wiceprezydenta Waśkiewicza, jest chyba z tymi Amerykanami w dobrych stosunkach, podobno wciągnęli go na swoją listę płac. W razie czego łatwo temu zaprzeczymy, a on nie będzie mógł się wychylić.

Zamenhof patrzył na prostokątny stół konferencyjny znajdujący się wiele metrów za plecami jego wspólnika, przy przeciwległej ścianie, za którą rozciągał się widok na odległy las.

– W końcu, jeśli się z nimi spotkamy – kontynuował Odrobina – dobrze by było, abyśmy trzymali w rękach jak najwięcej kart. Może uda nam się zaszczepić w nich wiarę w naszą słabość? Na przykład utratę naszego dupochrona. Waśkiewicz może być nam w tym bardzo przydatny. Co o tym sądzisz?

– Zastanówmy się nad tym jeszcze przez chwilę. Musimy zachować maksymalną ostrożność. Zdaje się, że to nasz punkt zwrotny.

Odrobina skinął głową na znak zgody.O śmierci i mojej roli w jej dalekosiężnych planach zacząłem myśleć wiele lat później, kiedy już wiedziałem, na co mnie stać i jak bardzo jest ona bezwzględna.

Zaczynamy się z nią ścigać w momencie narodzin. Na początku mamy fory, startujemy ostro, bez zastanowienia. Aż trudno uwierzyć, ile siły i determinacji jest w takim noworodku. Od razu zmierzamy w kierunku nieuchronnego, ku naszemu przeznaczeniu, bez możliwości uniknięcia wspólnego nam końca. Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Śmierć nie musi się śpieszyć, wie, że wreszcie trafimy w jej objęcia, jednak nie ominie żadnej okazji, aby stało się to jak najwcześniej. Korzysta ze skrótów. Ja jestem takim skrótem.

Wtedy, stojąc nad tym zmiażdżonym miotem, jeszcze o tym nie wiedziałem, ale kiedy miałem piętnaście lat, obrobiłem jakiegoś pijaka. Traf chciał, że obryzgał mnie swoją cuchnącą śliną, więc pchnąłem go kilka razy nożem. Byłem wtedy bardzo porywczy. Po tym zdarzeniu zacząłem sobie zdawać sprawę, że coś mnie z nią łączy. Jakiś układ, którego realizacja wymaga sporych umiejętności, a ja ich jeszcze nie posiadałem. Za zabójstwo dostałem poprawczak, wyszedłem z niego, gdy osiągnąłem dwadzieścia jeden lat. To miejsce mnie ukształtowało. Pod każdym względem. Znalazłem swoją drogę. Ten fragment mego życia był na tyle pouczający, że już nigdy nie poszedłem do więzienia. Nigdy. I wiesz co? Nigdy do niego nie trafię.

Zabiłem mnóstwo ludzi i powiem ci, że kara śmierci, na jaką wielu chciałoby mnie skazać, oczywiście, gdyby się o mnie dowiedzieli, nie byłaby żadną karą. W ogóle się jej nie boję. Za dużo razy widziałem, jak człowiek żegna się ze swoim życiem i wpada w nicość, aby się jej bać. W śmierci nie ma niczego strasznego. Życie jest straszne. Jeżeli nie żyjesz, jest ci wszystko jedno, ale cierpisz, póki żyjesz. Rozumiesz mnie? Żyjącym śmierć kojarzy się z rozkładem, z brzydotą okaleczenia, ze smrodem. Wydaje się upiornie zimna. A tymczasem to wszytko należy do życia. Zapomnij o idiotycznych religijnych rojeniach. One wynikają ze strachu i z naiwnego pragnienia sprawiedliwości, które ma nam dać satysfakcję za skiepszczone życie. Tymczasem satysfakcję możesz mieć za życia – a kiedy ono się kończy, wszystko traci znaczenie, sens i prawdziwość. Mam pewność, że gdy umieramy, trafiamy w pustkę, bez świadomości i jakichkolwiek oczekiwań, gdzie ulegamy całkowitej destrukcji. Nasze „ja” jest resetowane, formatowane do zupełnej czystości. Koniec. Ten prawdziwy, bez drugiej szansy. Nic z naszego życia, żaden z naszych uczynków nie warunkuje naszego istnienia po śmierci. Bo go nie ma. To dlatego ludzie się jej boją. Gdyby mieli pewność, że pójdą do nieba, nie byłoby problemu, ale oni podskórnie czują, że prawda jest inna. Niebyt. To nas czeka. A to oznacza, że nie mamy się czego bać. Nie uważasz?

Wiem, pewnie myślisz, że to tania filozofia stworzona pod moje potrzeby, aby mi było łatwiej, żebym łagodził swoje wyrzuty sumienia. Problem w tym, że ja nie mam wyrzutów sumienia. Nie odczuwam żalu ani wstrętu, czy nawet wstydu. Ja traktuję życie tak samo jak śmierć. Mają dla mnie tę samą wartość, a może ta druga jest cenniejsza? Nie wiem.***

W pozbawionym okien pokoju przesłuchań, przy metalowym, przytwierdzonym do podłogi stole siedział jakiś mężczyzna. Wychudzony, z kilkudniowym zarostem i rozczochranymi włosami, wpatrywał się w zieloną lamperię na ścianie. Spod podwiniętych rękawów szarej bluzy wyłaniały się jego gęsto wytatuowane ramiona. Amatorska robota, nieporadne rysunki pokrzywionych czaszek i nagich kobiet, orła ni to lecącego, ni rozprostowującego skrzydła, jakieś zdania i słowa mające świadczyć o pogardzie dla wszystkiego, czym nie powinno się pogardzać. Tatuaże wykonane przez niedoszłych artystów i zapewne w różnych miejscach. Mężczyzna splótł ramiona na piersiach i tkwił tak nieruchomy w pozbawionym ciekawości oczekiwaniu. W prawym rogu pokoju, tuż pod sufitem, maleńka dioda umieszczona w przemysłowej kamerze migała z leniwą regularnością.

Mężczyzna przymknął oczy i wydawało się, że śpi, kiedy do pokoju wszedł Maziarz z kubkiem kawy w jednej ręce i teczką z dokumentami w drugiej. Usiadł na krześle po przeciwnej stronie stołu i rzucił głośno teczkę na blat. Mężczyzna zareagował z ociąganiem. Nie wydawał się zaskoczony widokiem komisarza.

– Jak śniadanko? – zadał pytanie policjant. – Chyba nie zdążyłeś jeszcze zapomnieć naszej kuchni?

Mężczyzna nie odpowiadał.

– Wiesz, „Jogurt”, już wszystko pozamiatane. Właściwie nie musisz już nic mówić, wystarczy, że… – Maziarz sięgnął po teczkę, otworzył ją i wyjął pojedynczą kartkę, którą podsunął mężczyźnie niemal pod same oczy – to podpiszesz.

„Jogurt” wciąż siedział nieporuszony, ale jego wzrok przeszukiwał wydrukowany tekst.

– Widzisz, twój brat już z nami rozmawia. Jest nawet bardzo elokwentny. Nie spodziewałem się po nim takiej umiejętności mówienia. Możesz być z niego dumny, chociaż nie wiem, po kim to odziedziczył, bo raczej nie po rodzicach. Może ty wiesz?

„Jogurt” ani drgnął.

– Nie wierzysz mi? Popatrz – Maziarz wyjął następną kartkę i odwróciwszy ją, również położył na stole. Palcem wskazał na czyjś podpis. – Poznajesz? To chyba twego brata?

Nie doczekawszy się jakiejkolwiek reakcji, policjant zabrał dokument, rozsiadł się wygodniej na krześle i zaczął go czytać:

– „Przyznaję się do zabójstwa Anny i Waldemara Kowalczyków, właścicieli firmy jubilerskiej w…; Krzysztofa Brony, właściciela firmy ochroniarskiej…; Magdaleny Górskiej, pracownicy firmy pożyczkowej…; Czesława Skorupskiego vel „Maleńki”…”; wasz kumpel i sąsiad… nie? I tak dalej. W sumie uzbierało się około dziewięciu osób. Brat mówi, że jesteś psychiczny, że on próbował cię powstrzymywać, ale mu groziłeś i zmuszałeś do pomocy. Cóż, chyba mu wierzę. Widzisz, Mieciu, on dostanie współudział i może kiedyś jeszcze odwiedzi wasze gospodarstwo, ale ty… zgnijesz tutaj. Właściwie już mogę przynosić kwiatki na twój grób. Ale co ja mówię, przecież nikt nie będzie wiedział, gdzie leżysz. Ja również.

Patrząc na policjanta, „Jogurt” rozplótł ręce i zaczął dłubać w nosie. Po chwili wytarł palec o blat stołu, po czym znowu splótł ręce na piersi.

– Jesteś przewidywalny – kontynuował Maziarz, chowając do teczki dokument, który przed chwilą czytał. – Tacy, jak ty, są przewidywalni. Myślisz, że gówno wiem i próbuję omamić cię sztuczkami? Ale nawet gdybyś milczał, gdybyś do usranej śmierci nie powiedział ani słowa, i tak was stąd nie wypuścimy. Nie ma takiej opcji, za dużo uzbieraliśmy fantów. Możesz nawet wszystkiemu zaprzeczać, do niczego się nie przyznawać. Mam to gdzieś. To już koniec braci Klimków – policjant wstał, szykując się do wyjścia. Na chwilę znieruchomiał, jakby chciał dać przesłuchiwanemu szansę na ostatnie słowo.

– Widzę, że pobyt na powietrzu ci nie służy – odezwał się zamiast niego Maziarz. – Zmarniałeś, biedaku. Cóż, może nie karmimy najlepiej, ale… gdyby to ode mnie zależało, wrzuciłbym cię do studni z gnojem, przykrył i zapomniał. Tam jest twoje miejsce.

„Jogurt” bardzo powoli uniósł głowę i spojrzał wyzywająco w oczy policjanta. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jak równi sobie w przeznaczeniu, aż na twarzy aresztowanego pojawił się uśmiech.

– Chciałem cię tylko zobaczyć… – Maziarz mówił spokojnie. – Tutaj, dokładnie w tym miejscu, skutego. Nic więcej. Nie będę cię przesłuchiwał, zrobi to ktoś inny. Mnie wystarczy ten widok.

Uśmiech z twarzy „Jogurta” zniknął chwilę po tym, jak komisarz opuścił pokój przesłuchań, zabierając ze sobą jedynie kubek z kawą i papierową teczkę.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, znalazł się w pomieszczeniu z zainstalowanym na ścianie monitorem, od którego odwracało się właśnie dwóch mężczyzn. Jednym z nich był stojący tuż za swoim towarzyszem Kijonka.

– Powie coś? – spytał Maziarza najbliższy mu, niski mężczyzna w białej koszuli.

– Kiedyś – odparł komisarz. – Nie ma znaczenia. Dorwaliśmy ich.

– Tak, chyba tak – zgodził się bez pewności w głosie mężczyzna.

– Nie mają szans. Jeszcze dzisiaj prokurator ma zanieść do sądu akt oskarżenia. Już są nasi.

– Oby tylko biegli nie uznali ich za czubków. Nie wyglądają na normalnych.

– Nawet tak, kurwa, nie myśl. Dobrze?– Maziarza wyraźnie zaniepokoiła ta sugestia. – Weźcie go w obroty, ale ostrożnie, nie dajcie się sprowokować. Ma być schludnie. Lepiej nie podsuwać im jakichś głupich pomysłów.

Mężczyzna kiwnął głową i odwrócił się w stronę monitora.

– Mam coś dla ciebie – zwrócił się do Maziarza Kijonka.

– Co?

– Ten topielec. Wiem już, kim jest.

– Mów.

– Nazywa się Krystian Zakrzewski, zaginął, będzie ze trzy tygodnie temu. To właściciel „Cerbera”.

– Tej firmy ochroniarskiej?

– Dokładnie.

– Prowadzenie tego typu firmy stało się ostatnio szczególnie niebezpieczne – zauważył Maziarz.

– Tak? Czemu?

– Drugi denat z tej branży w tym roku.

Maziarz spojrzał w monitor, gdzie „Jogurt” przeciągał się na krześle, napierając głową na splecione dłonie. Wyglądał na zrelaksowanego, ale nie spuszczał wzroku z leżącej na stole kartki.

– I co zamierzasz? – dopytywał się Kijonka.

– Pogadać z szefem, aby dał to komuś innemu.

– Żartujesz?

– Nie. Należy mi się urlop.

– Ale…

– Jak chcesz, to ty się nim zajmij.

– Mamy pracować wspólnie.

– Zaraz to z nim wyjaśnię.

Maziarz uśmiechnął się i wyszedł na korytarz.

Biura Naczelnika Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji strzegła starszy aspirant Agnieszka Zawadzka, dwudziestoośmioletnia kobieta, matka dwójki dzieci oraz żona dyrektora oddziału Banku Pocztowego. Uniosła głowę z chwilą wejścia Maziarza do sekretariatu i zlustrowała go z szybkością światła.

– Witam, pani Agnieszko, ja do szefa.

– Dzień dobry – przywitała go chłodno. – Niech pan zaczeka, zobaczę, czy jest wolny – powiedziała, wstając zza biurka.

Nie mógł oderwać od niej wzroku. Patrzył na jej idealnie uformowane ciało, uwidaczniające swe kształty mimo służbowej granatowej koszuli z krótkimi rękawami i kończącej się tuż nad kolanami czarnej spódnicy. Śledził każdy jej ruch napinający przylegający do ciała materiał, obejmował wzrokiem rozpalające wyobraźnię krzywizny. Jej wygląd zaprzeczał intencjom stojącym za rozkazem noszenia się w sposób regulaminowy, godny Naczelnika Wydziału.

– Niech wejdzie – usłyszał poprzez uchylone drzwi podniesiony głos dobiegający z głębi pokoju.

Na końcu pomieszczenia, za biurkiem, do którego dostawiono węższym bokiem długi stół konferencyjny, siedział ubrany w letni mundur inspektor Zdzisław Zapendowski. W pokoju panował chłodny półmrok. Skierowane na północ dwa duże okna tkwiące we wnękach grubych ścian nie były w stanie zapewnić odpowiedniego oświetlenia. Za plecami inspektora stał rząd szaf ze szklanymi witrynami wypełnionymi książkami i pucharami. W rogu, na odsłoniętym wąskim pasie ściany wisiały oprawione w antyramy dyplomy. Naczelnik, widząc, że Maziarz chce usiąść przy przeciwnym krańcu stołu, wskazał mu miejsce obok siebie.

– Nie będę do ciebie krzyczał – rzucił, patrząc w rozłożone przed sobą dokumenty. – Co jest?

– Chodzi o tego topielca – odparł Maziarz siadając na krześle.

– Co z nim?

– Pomyślałem, że mógłby się nim zająć Kijonka.

– Przecież się tym zajmuje… z tobą.

– Tak, ale chłopak aż się ślini do samodzielnej roboty.

– Za wcześnie, tym bardziej, że to zwłoki nie byle kogo.

– Już wiesz… szefie?

– Owszem. Nie ma o czym mówić.

– Chciałem trochę odpocząć po Klimkach.

– Odpoczniesz, ale później. Wszyscy są na urlopach. Sam też nie mogę się wyrwać.

– Szlag by to…

– Dzięki, że mi współczujesz, ale nic ci nie poradzę. Masz pecha.

– Najwyraźniej.

– Za Klimków dostaniesz ode mnie ekstrapremię, a może i góra się dorzuci. Zrobisz sobie wycieczkę życia z tą swoją dziennikarką.

– Taa…

– No już… liczę na wyniki.

– Wyniki… oczywiście – potwierdził Maziarz zrezygnowany.

– A, i jeszcze jedno, śledztwo nadzoruje Matkowski.

– On?

– Widocznie prokuratura też ma braki kadrowe. Przynajmniej będziesz miał sporo luzu. Jeszcze z nim nie pracowałeś?

Maziarz potwierdził skinieniem głowy.

– Swoją drogą to dziwne, chociaż biorąc pod uwagę jego niechęć do drobnicy…

– Mam się u niego zjawić?

– Myślę, że sam się odezwie. Wciąż jednak konsultujesz wszystko ze mną.

– Jasne.

– Powodzenia.

Przechodząc przez sekretariat, skierował wzrok na siedzącą przed ekranem komputera asystentkę, która miała nieco za głęboko rozpiętą koszulę. Odruchowo spojrzał jej w dekolt, a potem na pokrytą ledwo widocznym, oszczędnym makijażem twarz. Uśmiechnął się. Kobieta dostrzegła jego spojrzenie i odwzajemniła się zwykłym, schłodzonym klimatyzacją „do widzenia”. Pożegnał się i zamknął drzwi.

Idąc do pokoju, który zajmował z Kijonką, wciąż rozpamiętywał dekolt pani aspirant i widoczny skrawek czerwonego stanika. Nic dziwnego, że niemal natychmiast po tym, jak naczelnik przyjął do pracy tak atrakcyjną, młodą kobietę, po wydziale i daleko poza nim zaczęły krążyć plotki na temat szefa oraz jego asystentki. Tym bardziej, że w krótkim czasie awansowała o dwa stopnie. Nie powinien się dziwić, że ludzie wokół szemrali, nawet jeżeli awansowanie jej miało na celu zwiększenie poborów, a uroda stanowiła jedynie dodatek do kwalifikacji.

Wchodząc do swego biura, Maziarz zbyt mocno pociągnął drzwi, które zamknęły się z hukiem. Nie zwrócił na to uwagi. Zasiadł za biurkiem i otworzył stanowiący jego własność laptop. Stary model przenośnego komputera, gruby i ciężki, ale wciąż spełniający swoje podstawowe funkcje lepszej maszyny do pisania. Żeby nikt nie miał wątpliwości, czyj to sprzęt, na pokrywie przyklejona była biała karteczka z jego imieniem i nazwiskiem.

W niewielkim, ciasnym pokoju było jeszcze jedno podobnie zabałaganione biurko. Stało przy przeciwległej ścianie w tak niewielkiej odległości, że między nimi z trudem mieściły się dwa ustawione obok siebie krzesła. Tuż przy drzwiach tkwiła duża pancerna szafa z naklejonym na niej nieaktualnym kalendarzem policyjnym, a na wprost niej, na przeciwnej ścianie wisiała tablica korkowa zakryta niemal w całości papierowymi świstkami. Policjant włączył stojący na parapecie elektryczny czajnik. Spod biurka wyjął ceramiczny kubek oraz dwie torebki z kawą i cukrem, z których nabrał łyżeczką odpowiednie porcje i wsypał do kubka. Kiedy woda przeszła w stan wrzenia, zalał nią przygotowaną mieszankę i próbując ostrożnie gorącego naparu, skierował swą uwagę na ekran komputera. Z zasypanego ikonami pulpitu wybrał jedną i palcem naprowadził na nią kursor.

Przeglądał dokumenty dotyczące sprawy braci Klimków, otwierał je i zamykał, na niektóre nawet nie rzucając okiem, jakby nie wiedział, czego w nich szuka i czy w ogóle powinien to w tej chwili robić. Na dłużej jego uwagę przykuwały zdjęcia, ale i one znikały z ekranu najpóźniej po kilku sekundach.

Zanim Kijonka wszedł do pokoju, Maziarz usłyszał przez drzwi, jak jego partner coś mówi i zaraz po tym głośno się śmieje.

– Co ci tak wesoło? – spytał, kiedy wreszcie przekroczył próg.

– A, nic... Kowal opowiadał, jak zgarnęli jakiegoś menela.

– Menela? Nie szkoda mu czasu?

– Pacan zabił swego współlokatora z altany na ogródkach działkowych, bo myślał, że diabeł przyszedł zabrać mu duszę. Dajesz wiarę?

– Mogło się tak zdarzyć.

– A jak go zgarniali, to siedział z jakimś sznurkiem i odmawiał zdrowaśki.

– Ludzka rzecz. Niektórym potrzeba ekstremalnych przeżyć, żeby mogli odkryć w sobie wiarę.

– Taa… i natchnienia Ducha Świętego w postaci „dykty” – śmiejąc się ze swego żartu, Kijonka zasiadł za biurkiem i zlustrował panujący na nim nieporządek.

– Denaturat potrafi łączyć z Bogiem lepiej niż mszalne wino – stwierdził Maziarz i natychmiast zmienił temat. – Daj mi wszystko, co masz na temat tego topielca.

Usłyszawszy ów ni to rozkaz, ni prośbę, Kijonka uniósł głowę i spojrzał pytająco na Maziarza, który widząc minę swego partnera, dodał:

– Bierzemy się za niego.

Twarz Kijonki nie zmieniała wyrazu.

– Co, liczyłeś, że sam się tym zajmiesz? – zauważył nieco ironicznie komisarz.

– Stary się nie zgodził? – Kijonka ledwo skrywał swój smutek.

– Przyjdzie twój czas. Teraz mów, co wiesz.

Wyraźnie pogodzony z odmową osiągnięcia samodzielności Kijonka sięgnął do stosu papierów i wyjął z niego tekturową teczkę, a następnie rzucił ją Maziarzowi, sygnalizując wcześniej swój zamiar.

– To wszystko? – spytał Maziarz, oceniając zawartość teczki.

– Tak – potwierdził Kijonka. – Oględziny miejsca znalezienia zwłok, zeznanie wędkarza, który znalazł trupa, i to, co udało mi się dowiedzieć na temat denata. Niewiele tego. Albo był bardzo uczciwy, albo ostrożny, ale widocznie nie wzbudzał naszego zainteresowania.

– To on? – spytał Maziarz, unosząc kartkę z wydrukowanym zdjęciem twarzy mężczyzny po pięćdziesiątce, bardzo grubego, o krótko przystrzyżonych, czarnych włosach i wątrobowych plamach pod oczami. Sposób ustawienia zdjęcia wskazywał, że zrobiono je do paszportu, albo dowodu osobistego.

Kijonka skinął głową.

– Tylko takie w tej chwili mamy. W miarę aktualne, bo sprzed trzech lat.

Komisarz już chciał odłożyć zdjęcie na bok, ale jego uwagę przykuło następne, zrobione na brzegu rzeki. Zdjęcie martwej istoty, którą miał okazję widzieć na własne oczy. Podniósł je drugą ręką i porównał z pierwszym.

– Dostrzegasz podobieństwo? – spytał Kijonka.

– Rodzina będzie miała trudne zadanie – odparł Maziarz.

– Bez dwóch zdań.

– A to? – Maziarz uniósł kolejną kartkę. – Był agentem?

– Jak chyba każdy z nich – odparł z dużą pewnością siebie Kijonka.

– Tym ja się zajmę – zakomunikował. – Ty zrób wywiad. Spotkaj się z jego najbliższymi, może uda ci się porozmawiać z kimś mniej przybitym jego śmiercią. Pojedź też do jego firmy, pogadaj z pracownikami. A, i jeszcze jedno, postaraj się o jakieś aktualne zdjęcie, inne niż to paszportowe.

– W porządku – potwierdził Kijonka.

– Kiedy będą wyniki sekcji?

– Jutro do południa.

Maziarz spojrzał na okienne żaluzje, przez które przesączało się słoneczne światło.

– Ciekawe jak długo tam leżał? – spytał Kijonka.

– Pod mostem? Kilka, kilkanaście godzin – odparł Maziarz. – To ulubione miejsce wędkarzy… za dnia szwenda się tam niewielu spacerowiczów.

– Na tamtym odcinku nurt rzeki nie jest silny – zauważył Kijonka i na chwilę zamilkł, jakby rozważał frapującą myśl. – A może gdybyśmy pogadali z jakimś specem od rzeki, wiesz, znającym prądy, wiry, jej szybsze i wolniejsze miejsca, może udałoby się ustalić, przynajmniej w przybliżeniu, gdzie go wrzucono.

– Może.

– Poszukam kogoś takiego – zadeklarował Kijonka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: