Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Za ostatnim światem. Tom 1. Część 1. Sen to rzeczywistość, a koszmar nie istnieje - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
5 grudnia 2025
30,90
3090 pkt
punktów Virtualo

Za ostatnim światem. Tom 1. Część 1. Sen to rzeczywistość, a koszmar nie istnieje - ebook

Budzisz się rano i zastanawiasz: „Czy aby na pewno nie śpię?”. We śnie zawsze zacierają się granice rzeczywistości, a w niej przygotowania do balu zakłóca pojawienie się pewnych osób, o których chciano zapomnieć. Konieczne staje się rozbudzenie wspomnień, które mogą pomóc i pozwolą ukryć magię na kolejne stulecia.
W pierwszej części trochę innej historii świata zanurzysz się w niespełnionych pragnieniach i miejskich tajemnicach.
Ale jak je odkryć?
Oni nie mogą ci nic powiedzieć.
Musisz sobie przypomnieć…

Irena Wilk - urodzona w 2000 roku w Warszawie, miłośniczka górskich szlaków. Pisze od 15 lat, a wszystko zaczęło się od nieudanego rysunku lisa. „Sen to rzeczywistość, a koszmar nie istnieje” to pierwsza część książki z jej debiutanckiej serii „Za ostatnim światem”.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8308-914-0
Rozmiar pliku: 970 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSPOMNIENIE

_24.04.1987 (27 Kaarē 1987), piątek_

Podobno każda opowieść jest inna. Jednakże, przyglądając się im wszystkim dokładnie, okazuje się, że każda zbudowana jest w bardzo podobny sposób – ma swój początek, ciąg i koniec.

Sny zaś… Moim zdaniem to rodzaj opowieści przekazany z naszą pomocą, ale przez kogoś innego.

Po prostu trzeba umieć odpowiednio opowiadać. Wtedy już nie trzeba wymyślać… trzeba sobie przypomnieć.

Koredeweinē był jednym z pierwszych dworów wybudowanych na terenie Moûltonē Dïarē. Nadszedł jednak taki czas, w którym to nieogarnięty ogień pozbawił go życia. Na jego miejscu powstały niedługo później trzy wille, a każda z nich otrzymała imię swojego nowego właściciela.

Pierwszy dom przypadł Edwardowi Ateriē – człowiekowi, który lata temu zniknął. Drugi, od początku niszczejący, otrzymała ukochana Edwarda – Eleonora Eliottē. W końcu i ona rozmyła się w powietrzu. Zniknęła bez słowa, podobnie jak jej narzeczony, a willa z biegiem lat doczekała się wdzięcznej nazwy Koronelia.

Ostatni zaś mianowany został Roxanē. Takie imię nosiła bowiem córka Edwarda i Eleonory.

Razem trzy wielkie budynki nazwano Kordwenem – na cześć dawnego dworu.

Przytoczony fragment tekstu pochodzi z ksiąg Muzeum Historii Miasta, wspomnianego wcześniej Moûltonē Dïarē. Los chciał, iż moja rodzina, jako trzecia w kolejności, w pewnym sensie odziedziczyła Roxanē. Przed nami właścicielami byli członkowie rodu Anderē, którzy w pobliżu Kordwenu wybudowali niewielką restaurację. Wiąże się z nią pewna bardzo tajemnicza historia. Jej świadkiem była moja mama, która miała wtedy zaledwie dwanaście lat. Spisała ją w swoim dzienniku (pomińmy fakt, że nie powinnam do niego zaglądać), kiedy była już dorosła. Jedynie ten aspekt przekonuje mnie, że to mogło wydarzyć się naprawdę.

Pewnego dnia, gdy weszła na piętro restauracji, ujrzała swego rodzaju dziurę w ścianie. Takiej małej dziewczynki w ogóle to nie zdziwiło, raczej ją zaciekawiło. Przez dłuższy czas nie działo się nic szczególnego, ale gdy już miała wracać na dół, zobaczyła w dziurze coś dziwnego. Jakąś istotę, jakby zniekształconego lisa. Postać nagle zniknęła, a ona przeraziła się dopiero wtedy, gdy uświadomiła sobie, że ziemia znajduje się kilka metrów niżej.

Mamy nie mogłam o nic spytać. Przecież wydałoby się, że grzebałam w jej rzeczach. Czasami naprawdę dziwnie się zachowywała. Byłam ciekawa, czy przypadkiem czegoś nie ukrywa. No i znalazłam… zagadkę nie do rozwiązania w pojedynkę. Właśnie stąd moje postanowienie, aby po raz kolejny udać się do Muzeum Historii Miasta. Choć tym razem nie sama. Znajduje się tam wiele kronik, mam nadzieję znaleźć coś o rodzinie Anderē i budynku restauracji za jej czasów. Wydaje mi się, że cała ta historia może sięgać lat dawniejszych niżeli dzieciństwo mojej mamy.

^ ^ ^

Ze sklepowych półek wiele kosztowności zdobionych kryształami rzucało na ściany odbite promienie porannego słońca. Całe pomieszczenie było spowite w odcieniach kremu i beżu, z widoczną gdzieniegdzie boazerią. Po prawej oczy klientek cieszyły buty, po lewej zaś – kapelusze i torebki. Natomiast pod szklanym stoliczkiem kasy schowane były skórzane portfele i wszelka biżuteria, a z tyłu zaplecze oddzielała ciężka, ciemna kurtyna. Ukryte za ścianą schody wiodły na wyższe piętro, do części odzieżowej. Mało kto jednak je zauważał, przez co niewiele osób zdawało sobie sprawę, co znajduje się na ich końcu.

Witryna sklepu była ocieniona biało-czerwoną markizą w paski, nad którą widniał pozłacany napis „Amalia”, a gustownie ubrane manekiny zapraszały zza szyby do wejścia. Niestety, niewielu potencjalnych klientów doń zaglądało, ponieważ oferowane w nim produkty słynęły z niewyobrażalnie wysokich cen – większość rzeczy była wytwarzana ręcznie. W szczególności zachwycały zegarki i uchwyty do parasoli. Ich wykonawcą był Frediē Rocelē – znana w okolicy złota rączka. Zapewne współpracuje on z „Amalią” __ tylko dlatego, że jej właścicielką jest siostra jego dawnej ukochanej.

Sklep mieści się na parterze teatru __ Feliano, największego budynku w mieście. Kiedyś bardzo często przychodziłam z rodzicami i braćmi na niedzielne przedstawienia, jednak już od paru dobrych lat na deskach występują jedynie podczas corocznych bali odbywających się w pobliskim parku zdrojowym.

Masywne drzwi sklepu powoli się uchyliły, a do jego wnętrza wpadły ostre promienie słońca. Odbiły się od kryształowego żyrandola, oślepiając na chwilę kasjerkę. Młoda siwowłosa dziewczyna próbowała rozpoznać zniekształconą sylwetkę, która potrąciła stojący przy wejściu złoty pojemnik na parasole. Dopiero kiedy tajemnicza postać weszła w głąb pomieszczenia, ekspedientka ujrzała jej oblicze. Był to nie kto inny, jak sama właścicielka.

– Dzień dobry. – Lena szybko chwyciła mokrą szmatkę i zaczęła ścierać kurz ze szklanej gabloty. Starała się nie dać po sobie poznać, że nic nie robi w pracy.

– Cześć, Lenka! – Fenicē przetuptała obcasami po oświetlonych słońcem kafelkach i położyła torbę obok kasy. – Doszły już nowe okulary?

Jako pani burmistrz (niewiarygodnie) wysoka kobieta na corocznym balu chciała się pokazać z jak najlepszej strony. Ale żeby tak na każde kolejne takie wydarzenie decydować się na nowe okulary? Z drugiej strony może jej wzrok pogarszał się z prędkością światła.

Lena odsłoniła kurtynę i wyjęła z zaplecza niewielkie – jeszcze nieotwarte – pudełko. Podała przełożonej trzy nowe oprawki, zamówione specjalnie dla niej, po czym resztę odłożyła na miejsce.

– Jak wyglądam w tych? – spytała Fenicē z nadzieją, przeglądając się w nadal zakurzonej ladzie.

– Myślę, że tamte będą ci bardziej pasować.

– Masz rację, czerwony to chyba nie mój kolor.

Poszło bardzo szybko. Pani burmistrz zdecydowała się na klasyczne czarne oprawki, lekko zaokrąglone, dość duże. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że praktycznie takie same wybiera rok w rok. Delikatnie je założyła, uważając, aby nie uszkodzić misternej fryzury przyozdobionej piórami czapli. Lena zapakowała pudełko na okulary w firmową siatkę (których tylko przybywało zamiast ubywać) i wręczyła ją kobiecie.

– Cudownie! To ja lecę na spotkanie właścicieli. Do zobaczenia, Lenka! – Fenicē zamaszyście porwała torbę z gabloty, wzbijając przy tym chyba z tonę kurzu, po czym szybkim, dostojnym krokiem na szpilkach (których przy swoim wzroście zdecydowanie nie powinna nosić) udała się w stronę wyjścia. Przy okazji zahaczyła o zawieszony nad drzwiami dzwonek. Po wysokiej Czeszce pozostały jedynie jego dźwięk oraz czaple pióro, strącone w pośpiechu.

^ ^ ^

Pozostałości Roxanē… Tak naprawdę nasza willa jest najlepiej zachowana ze wszystkich trzech. Powinnam wspomnieć, że poza moją rodziną mieszka w niej jeszcze jedna, bardzo ciekawa osoba. Andriuatē Anderē, młoda kobieta o ognistych włosach, wiecznie spiętych w kok. Łatwo się domyślić, że jest potomkinią dawnego rodu, do którego należała środkowa willa. Nie do końca wiem, jak to się stało, że moi dziadkowie się tu wprowadzili, ale słyszałam kiedyś, że to właśnie państwo Anderē przyjęli ich do swojego domu. Nic więc dziwnego, że Andiē, jako ostatnia przedstawicielka, nadal mieszka w Roxanē.

Mimo swej wielkości willa jest bardzo przytulna. Ma jedno piętro i poddasze, jednak piwnicy w niej brak. Chyba moim ulubionym pomieszczeniem jest kuchnia. Nie ma tam dwóch takich samych rzeczy. Każde krzesło jest inne, każdy kubek, każdy talerz. Tylko kilka sztućców się powtarza (ciotka przywiozła nam z Włoch cały zestaw).

Najlepszy moment podczas jedzenia? Podawanie wina. Andiē opowiadała mi kiedyś, że jeszcze za czasów jej rodziny w willi panował pewien zwyczaj – jaki kolor róż zagości danego dnia na stole kuchni, taki kolor wina zostanie podany do obiadu. To dlatego, odkąd pamiętam, w ogrodzie Roxanē nie uświadczy się żadnych innych kwiatów.

W pewnym momencie we wszystkich pomieszczeniach rozbrzmiał dzwonek do drzwi.

– Zawsze śmieszył mnie ten dźwięk. – Dziewczyna z długim warkoczem, nieco wyższa ode mnie, wskoczyła po trzech niewielkich stopniach, po czym zawisła na moich ramionach całym ciałem.

– Chodź, Filia, bo się spóźnimy. Dziś muzeum otwarte tylko do południa. – Jej starsza siostra nie weszła nawet do środka, jedynie wyciągnęła ku mnie rękę i pociągnęła za sobą.

Tak też po nagłym wtargnięciu do Roxanē sióstr Rozetē jedyne wspomnienie po mnie pozostało w weneckim lustrze drzwi wejściowych (swoją drogą, również prezencie od ciotki z Włoch).

We trzy zbiegłyśmy po schodach i udałyśmy dość sprawnym krokiem w stronę centrum miasta.

Jeszcze jedno, kwestia mojego imienia. Mnie samą trochę ono dziwi, zupełnie jakbym była kopią samej siebie. Tata kiedyś mi tłumaczył, że była to fanaberia mamy. Chciała wszystkim dzieciom nadać imiona zaczynające się na tę samą literę. We Flinie i Feliksie nie ma nic nadzwyczajnego, ale jest tyle innych żeńskich imion na F…

W tym samym czasie gdzieś w odmętach domu krzątała się Andriuatē. Odkąd wyszłam (a raczej zostałam wyciągnięta siłą), została jedyną żywą duszą w Roxanē. Ojciec od rana był w restauracji, matka od białego świtu – na targu. Chłopacy gdzieś się pewnie pałętali.

Andiē, zbudzona dźwiękiem dzwonka, nadal w piżamie, powoli skierowała się schodami na dół. Przez okno na półpiętrze spostrzegła jednak, że ktoś siedzi pod drzewem na końcu ogrodu. Z jednej strony zaciekawiona, z drugiej zaniepokojona – zbiegła po drewnianych stopniach, przebiegła przez zacieniony korytarz i boso wyszła przed dom.

– Ale dziś zimno – szepnęła, otulając się ramionami.

Szybko okrążyła willę, po czym stanęła naprzeciwko trawnika i krzewów róż ciągnących się aż do prowizorycznego płotu. Za nim widoczne były już tylko zielone pola, las i – od dawna opuszczony – spalony pałac.

Andiē podczas swojej niedługiej wędrówki odwróciła się tylko raz – kiedy wiatr powiał tak mocno, że poruszył umieszczonym na dachu wiatrowskazem w dziwnym kształcie. To jedna z niewielu zachowanych pamiątek po rodzinie Anderē. Czarny ptaszek z różą wiatrów zaskrzypiał, a dźwięk ten dotarł aż do wiekowego drzewa rosnącego na granicy. Prócz Andiē spojrzał nań również tajemniczy mężczyzna, którego od początku dziewczyna chciała przyłapać.

– To ty? – Zaskoczona panna Anderē przystanęła, a poranny chłód dawał się we znaki. Na dodatek zawstydziła ją ta piżama. Poza nią miała na sobie jedynie medalion, którego nigdy nie zdejmowała z szyi.

– Cześć, Andiē. – Przystojniak spojrzał jej prosto w oczy. Wysoki brunet siedział na trawie i opierał się o stary pień. W ustach przygryzał kłos, a na jego twarzy mieniły się promienie światła, przyćmiewane przez powiewające liście. – Miło cię widzieć, ale buty to ty byś mogła włożyć. – Zaśmiał się, na co dziewczyna przewróciła oczami, opierając dłonie o drzazgi wystające z płotu.

– Jak zwykle pojawiasz się znikąd… i to w najmniej odpowiednim momencie. – Spojrzała na swoje mokre od rosy stopy.

– Chciałem cię tylko poinformować, że Elena do ciebie idzie.

– Och, jaki jesteś wspaniałomyślny. Przecież to wcale nie tak, że istnieje coś takiego jak dzwonek do drzwi – rzuciła, kryjąc w rękawie piżamy lekki uśmiech. – Bardziej przydałoby się wiedzieć, po co ona przychodzi do mnie o tak wczesnej porze.

– Chce cię zabrać z powrotem. Chyba nie masz zamiaru siedzieć w jednym świecie do końca życia? – Chłopak znów się zaśmiał. Wyjął kłos z ust, rzucił go od niechcenia i podszedł do Andiē. Stanął naprzeciw niej po drugiej stronie płotu. – By zrozumieć ludzi, trzeba usłyszeć to, czego nigdy nie mówią – odparł i właśnie w tym momencie w Roxanē rozbrzmiał ten sam dziwny dźwięk, z którego zawsze śmieje się moja przyjaciółka.

Andiē odwróciła się w stronę domu, a kiedy wróciła wzrokiem, dawnego przyjaciela już nie było.

^ ^ ^

Park Zdrojowy. Bardzo urokliwe miejsce, do którego zmierzała właśnie Fenicē DeLaruesē. Była już spóźniona, ale pośpiech w opinającej spódnicy, gorsecie i szpilkach nie był w tamtym momencie wskazany, zwłaszcza że większość ulic w Moûltonē Dïarē była pokryta kocimi łbami.

Cały teren parku od wieków podzielony jest na cztery części. Teatralna, jak można się domyślić, obejmuje wspomniany już przeze mnie wielki gmach teatru. Gościnna składa się z większej liczby obiektów – hotelu __ Wouereno, który pełni również funkcję sanatorium, fontanny podświetlanej wieczorami, zaraz za nią tak zwanej mównicy, służącej niegdyś do wygłaszania ważniejszych komunikatów. Część Gościnna zahacza również o Górę Parkową, stanowiącą jakoby naturalną granicę parku. Znaleźć można na jej szczycie całkiem niedawno zbudowany przekaźnik, XVIII-wieczną kaplicę oraz altanę widokową, zwaną Altanką Miłości. Byłam tam wiele razy, jednak mój wpis nadal nie miał szczęścia znaleźć się pośród innych, wyrytych w drewnie przez zakochanych. Pociesza mnie jednak fakt, że nie skończyłam jak pewien młody chłopak, który niespełna rok temu spadł z altany prosto na brukowane uliczki, tuż obok wielkiego pomnika Ducha Gór.

Część zwana Uzdrowiskową obejmuje swoim zasięgiem muszlę koncertową oraz cztery wille stojące na obrzeżach parku. Ich partery zaadaptowano na kawiarnie, bary, muzea, miejsca na potańcówki. W skrócie można powiedzieć, że ten fragment powstał z myślą o atrakcjach dla kuracjuszy.

Ostatnia część, Zdrojowa, jest częścią najbardziej reprezentacyjną. Na centralnym placu ustawiono palmy w wielkich drewnianych donicach, a za nimi widnieje zachowany dach starej, nieistniejącej już stacji kolejowej. Odkąd pozbyto się torów, organizowane są tam targi i różne występy. To dlatego dach określa się niekiedy mianem Teatru pod Blachą. Rozpoczyna on deptak, który po drodze do stawu zahacza o zewnętrzną pijalnię wód źródlanych.

Na środku sztucznego zbiornika znajduje się niewielka wysepka, na którą – w czasie corocznych bali – kuracjusze dopływają łodziami. Przed nią zaś mieni się duża fontanna, którą można dostrzec nawet z drugiego końca parku.

Nieopodal stawu posadzono odmianę buka ze zwisającymi gałęziami, która, muszę przyznać, lekko mnie przeraża. Drzewa i ich gałęzie zdają się sięgać po przechodniów. Na dodatek pobliskie, z zamysłu podziurawione, metalowe rzeźby żurawi wcale nie poprawiają sytuacji. Warto wspomnieć, że deptak wychodzi poza granice parku i znika w wodzie na brzegu morza. Sama nie wiem, czy dawniej nie prowadził gdzieś dalej…

Najpiękniejszą częścią ostatniej ćwiartki parku jest Ogród Różany. W jego środku rośnie po dziś dzień jedyna w Moûltonē Dïarē sosna czarna. Choć przerażająca, to na tle różanych krzewów wygląda naprawdę zachwycająco. W Księgach Historii Miasta czytałam, że prawdopodobnie z tego właśnie względu to miejsce upodobała sobie ważna historycznie osobistość. Teraz jednak nie jestem w stanie przypomnieć sobie, o kogo chodziło.

Przed domem zdrojowym kuracjuszy wita dość karykaturalna rzeźba kobiety pijącej źródlaną wodę. Obok niej wielkie drzwi prowadzą do środka.

Fenicē minęła główną pijalnię oraz ciąg obrazów przedstawiających park w różnych wiekach. Odkąd pamiętam, zagadką pozostaje fakt, czy zostały one namalowane przez tę samą osobę. Dalsza część gmachu zamienia się z czasem w salę wypełnioną ogromnymi oknami i lustrami. Z boku funkcjonuje kawiarnia, pomiędzy stolikami swoje obrazy wystawiają co zdolniejsi mieszkańcy miasta, a na samym końcu widnieje podest dla orkiestry. Po lewej, za ciemnoczerwoną kurtyną, kryje się wejście na zaplecze. To właśnie tam zmierzała pani burmistrz.

– Fenicē, w końcu. – Niski głos wydobył się z głębi ciemnego pomieszczenia. Panna DeLaruesē dość nieumiejętnie ominęła przykryte folią instrumenty i z niemałym hałasem usiadła na ostatnim wolnym krześle. Po chwili pod sufitem zapaliła się zwisająca na kablu żarówka. – Mogę zaczynać? – Organizator spotkania wyszperał spomiędzy rupieci jakąś starą sztalugę i ustawił ją na samym środku tak, aby padało na nią nikłe, ale jedyne dostępne światło.

Cała trójka przytaknęła.

– Widzę nowe okulary. Już wiemy, co cię znowu zatrzymało. – Amanda O’Lretto, średniego wzrostu blondynka, zwróciła się do spóźnialskiej, wykorzystując chwilę roztargnienia Frediego. W jej szafie nie uświadczy się koloru innego niż granatowy, chociaż to dość dziwne, kiedy posiada się własny dom mody. – Wiesz, czasem warto zmienić coś w swoim wyglądzie.

I kto to mówi…

– Psst, dziewczyny – szepnął Gerald, dyskretnie kładąc palec na uśmiechniętych ustach. Ostatni już wśród właścicieli parku zdrojowego rozsiadł się na krześle, poprawiając garnitur. On zawsze chodził w garniturze.

– Więc tak – zaczął w końcu panicz Rocelē – w tym roku proponuję urozmaicić trochę przebieg całego balu. – Fenicē i Gerald przyglądali się mapie rozstawionej na sztaludze. Jedynie kobieta w granatowej sukience wpatrywała się wyłącznie w oczy organizatora. – Jak wszyscy dobrze wiemy, każda z części parku musi mieć jakąś atrakcję. W hotelu postanowiłem wystawić wszelkie obrazy zdjęte przed laty ze ścian głównego korytarza. Co jeszcze mogę zrobić w swoim gmachu? – Przeczesał ręką opadające na czoło kosmyki włosów. – Nie wiem, w każdym razie, jak będziecie mieć jakieś pomysły, to dajcie mi znać. Przejdźmy więc do was. W willach jak zwykle przewiduję otwarcie większości barów i muzeów. Geraldzie, wybór pozostawiam tobie. Nadmienię jednak, że mile widziana byłaby zabawa w największej sali restauracji.

– Nie ma problemu, szefie. – Mężczyzna o niskim głosie uśmiechnął się do przyjaciela i po raz kolejny poprawił na niewygodnym siedzeniu. Tym razem to jego granatowy krawat wpadł w oczy Amandzie, przez co chwilowo straciła zainteresowanie przewodniczącym.

– Co do dziewczyn, Fenicē, mam do ciebie ogromną prośbę.

Czeszka szerzej otworzyła oczy i aż oderwała plecy od oparcia.

– Czyli… co masz na myśli? – Jej mina mówiła wszystko. Kobieta bowiem wiedziała, że za wszelkimi prośbami panicza Rocelē czai się niezmiernie dużo pracy.

– Zwykle wystawiasz tylko dwa przedstawienia: akompaniujące orkiestrze w muszli koncertowej i w teatrze. W tym roku chciałbym, żebyś urządziła także występ na wyspie i na łodziach znajdujących się na stawie. Oczywiście wedle możliwości.

Amanda się zaśmiała i długimi paznokciami przetarła kolorowe policzki.

– Ale… Frediē! – Pani burmistrz prawie spadła z krzesła. – Przecież to będzie… – na chwilę przerwała, licząc coś na palcach – co najmniej pięć prób! Dwie próby generalne przygotowanych już przedstawień, a jeśli chodzi o nowe, to bez trzech się nie obejdzie, a bal jest już jutro wieczorem!

– Niestety, w tym roku za późno zabrałem się do przygotowań, wybacz, Fenicē. Ale przecież masz Bonniē. Ona powinna ci we wszystkim pomóc.

Panna DeLaruesē chwilę się zastanowiła i dodała:

– Tylko ona cię ratuje…

– A co masz dla mnie? – Blondynka uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od przerażonej twarzy siostry Francheski. Ewidentnie sprawiało jej to satysfakcję.

– Dla ciebie to, co zwykle, czyli przygotowanie kawiarni, orkiestry na dwóch scenach i bezpłatny dostęp do wody zdrojowej. Jednak, jako że każdy wprowadza jakieś nowości, to prosiłbym cię o jakąś dodatkową atrakcję na terenie parku. Myślałem o przejażdżkach konnych, zastanów się nad tym. W sumie to już zamówiłem dorożki.

– No dobrze, przyjacielu, to chyba byłoby na tyle. – Gerald, widząc znużenie Amandy i zdenerwowanie Fenicē, postanowił w imieniu Frediego zakończyć zebranie. Złapał panicza Rocelē za ramię, po czym pchnął go w stronę wyjścia.

– Moja mapa! – Właściciel hotelu próbował wyrwać się z uchwytu mężczyzny większego od siebie, jednak na nic zdały się jego starania. – Dziewczyny, pamiętajcie, żeby być jutro godzinę wcześniej!

Dwie kobiety pozostałe na zapleczu popatrzyły po sobie z niechęcią.

– Ostatni gasi światło, powodzenia. – Amanda zręcznie przecisnęła się pomiędzy instrumentami i w mgnieniu oka zniknęła za ciemnoczerwoną kurtyną.

– No tak, to powodzenia – szepnęła do siebie Czeszka, wyłączając światło. Tak jak podejrzewała, wychodząc, poobijała się jeszcze bardziej niż wcześniej, gubiąc przy tym prawie wszystkie czaple pióra. Po wyjściu na światło dzienne szybko otrzepała się z kurzu. – To idę po Bonniē.

^ ^ ^

Kiedy Andriuatē wróciła z ogrodu, drzwi Roxanē były otwarte na oścież. Albo nie zamknęła ich, wychodząc, albo to Elena wprosiła się już do środka.

– Cześć, Andiē! – Zza rogu wyłoniła się postać w ciemnej, przemoczonej pelerynie, skrywającej niesamowicie bladą skórę.

– Elena. – Ognistowłosa spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Przecież nie pada.

Panna Anderē zamknęła za sobą drzwi i sięgnęła po sweter wiszący obok. Zdecydowanie powinna zrobić to przed wyjściem na zewnątrz. Gestem dłoni zaprosiła przyjaciółkę do kuchni, po czym zajęła się przygotowaniem herbaty. Musiała się jakoś rozgrzać.

– Czemu zawdzięczam tak wczesną wizytę? – zapytała Andiē, po czym spojrzała w kierunku Eleny, wskazując na pusty kubek.

Czarnowłosa pokiwała twierdząco.

– Byłam w Aiâusē.

Bez uprzedzenia, z lekko zdezorientowanej panny Rozetē został zdjęty płaszcz moczący kuchenny dywan.

– Miałaś mi o nim nie wspominać – odparła widocznie poirytowana Andiē. Strzepała chłodne krople i powiesiła okrycie w korytarzu.

– Wiem, ale tym razem przydałaby się pomoc. – Ubrana na czarno dziewczyna podwinęła pod siebie nogi. – Trochę tu u ciebie zimno.

– Jeżeli to coś bardzo ważnego, to mogę to przemyśleć. – Pani domu zalała dwie herbaty gorącą wodą. To chyba ten szybko gotujący czajnik, który ostatnio upolowała na targu moja mama.

– Pokrótce sprawa wygląda następująco… – Elena zamilkła na moment, mocząc usta we wrzątku. Zupełnie jakby wolała uniknąć tej rozmowy, pomimo tego, że sama ją zaczęła. – Śledziłam Dïanę w Aiâusē. Dobrze wiesz, że mam z nią niedokończone porachunki. Bardzo prawdopodobne, że wróciła do miasta…

– To już nie brzmi dobrze.

– No więc poza tym, że przydałoby się ją znaleźć, zanim znów zacznie mieszać w historii świata, to… W Aiâusē zaczęło pojawiać się coraz więcej złych snów nieznanego pochodzenia.

– Jak to? Jesteś pewna, że to nie sny Kaliny? – Ta informacja sprawiła, że Andiē przejęła się trochę bardziej. – Myślisz, że Dïanie udało się…

Po Andriuatē widać było zmieszanie. Z jednej strony chciała jakoś pomóc, z drugiej – już dawno temu postanowiła, że nie będzie sobie zawracać głowy tymi sprawami. Dopiero po dłuższym namyśle zdecydowała:

– Może wyślijmy tam Filię i twoją córkę? Już kiedyś nam pomogły.

– Przecież one znowu nic nie pamiętają. – Dziewczyna o granatowych oczach pochyliła się do przyjaciółki, opierając łokcie o stół. – Oczywiście, to możliwe i zapewne kolejna twórczyni będzie w stanie zdziałać wiele, jednak musiałybyśmy działać już teraz.

– W takim wypadku potrzebujemy Laury – dokończyła panna Anderē.

Elena wyjęła z kieszeni pogniecione zdjęcie i coś, co wyglądało jak kostka do gry. Fotografię rozprostowała (na ile się dało), przez chwilę na nią popatrzyła, po czym przekazała ją przyjaciółce.

– Skoro już jestem w Moûltonē Dïarē, to może odwiedzimy Alerę? Dość dawno jej nie widziałam, a przy okazji może nam pomóc.

Na fotografii widniały cztery uśmiechnięte twarze, wszystkie z zamkniętymi oczami: Andriuatē, Elena, Alera oraz pierwszy narzeczony panny Anderē – czwórka nierozłącznych niegdyś przyjaciół.

– Zupełnie zapomniałam o tym zdjęciu – szepnęła Andiē. – Skąd je wytrzasnęłaś?

– Szczerze mówiąc, odkąd je zrobiliśmy, to zawsze noszę je przy sobie. – Dziewczyna się uśmiechnęła, odebrała świstek od przyjaciółki i schowała go z powrotem. – Jak myślisz, Andiē, Alera jest dziś w swoim sklepie?

– Dziś jest dzień przed balem, chyba wszystko w mieście jest czynne tylko do południa.

– W takim razie złożymy jej krótką wizytę. Bez niej rozmowa z Laurą mogłaby okazać się niemożliwa.

– A to, co trzymasz w drugiej dłoni? – Andiē zauważyła mały czerwony sześcian pomiędzy smukłymi palcami przyjaciółki.

– Ach, to… – Elena podała go Andriuatē. – Może i zmokłam, ale spójrz, co znalazłam w wodzie.

– Lepiej to zachowam i oddam matce. Jak widać, moja kryjówka była niewystarczająca.

– Czy to znaczy, że to naprawdę to, co myślę? – Czarnowłosej zaświeciły się oczy. – Pamiętam, że kiedyś słyszałam o tej grze, ale…

– Moja matka nie widzi przez to kolorów, o innych uczestnikach już nie wspomnę.

Nie chcąc bardziej dręczyć przyjaciółki, Elena wstała z krzesła, czym dała znak do wyjścia.

– Pozwól mi się ubrać! – krzyknęła ognistowłosa, znikając na chwilę w mroku słabo oświetlonych schodów.

Kubki z niedopitą herbatą pozostały porzucone do ostygnięcia. Nie przejmując się nimi, panna Rozetē chwyciła za wciąż mokry płaszcz, a Andiē (w końcu) włożyła buty.

– Lepiej go nie wkładaj. – Panna w koku spojrzała znacząco. – Zwykli ludzie nie zrozumieją, czemu w tak pogodny poranek latasz po mieście w przemokniętym płaszczu.

– Masz rację, zostawię go u ciebie.

^ ^ ^

Muzeum, podobnie jak wszystko, co miało godziny otwarcia, w dzień przed corocznym balem było czynne wyłącznie do południa. Trochę się spieszyłyśmy, jednak praktycznie na początku drogi zatrzymało nas coś ciekawego.

– Filia… – Ramona zwolniła kroku jako pierwsza, wskazując palcem najbardziej poniszczoną willę Kordwenu. – Czy Koronelia zawsze była pokryta rusztowaniami?

– Nie wydaje mi się – stwierdziłam, podchodząc do siedemnastolatki. Wszelkie roboty rozpoczęte dookoła wyglądały na porzucone.

– Dziewczyny, przecież to idealny moment, żeby w końcu tam wejść! Wszystko jest otwarte, a żadnych robotników nigdzie nie widzę.

Reliêfē to moja rówieśniczka. Jesteśmy młodsze od Ramony o rok i szczerze powiem, że ten rok pomiędzy siostrami Rozetē robi sporą różnicę. Ramona jest opanowaną, rozważną osobą, czyli zupełnym przeciwieństwem wszędobylskiej Reliêfē.

– Musieli zacząć niedawno. Gdyby rzeczywiście coś tu robili, na pewno bym usłyszała. Przecież mieszkam zaraz obok.

– Ktoś zamierza ją naprawić? Po co robić cokolwiek z tą rozpadającą się ruderą?

Młoda stanęła obok starszej siostry, opierając dłoń na jej ramieniu. Rami szybko ją jednak strąciła i udała się żwawym krokiem w stronę domu Eleonory.

– Te rusztowania nie wyglądają na bezpieczne. – Nie odrywałam wzroku od gmachu. – Drzwi nawet nie wiszą w zawiasach. I wszędzie pełno porozlewanej farby.

– No co ty, Filia, właśnie o to chodzi! Inaczej nie byłoby ciekawie.

W ślad za młodą – chyba pierwszy raz w życiu – przeszłam przez furtkę prowadzącą na teren Koronelii. Ramona rozmawiała już z jakimś mężczyzną, którego wcześniej nie zauważyłam.

– Dzień dobry. – Dziewczyna z rozpuszczonymi rudymi włosami podeszła do płotu. – Wygląda na to, że pan tu pracuje. Mogę wiedzieć, co się tu dzieje?

Lekko posiwiały mężczyzna przełknął kawałek kanapki.

– Panienko, będziemy restaurować – odburknął, zabierając od Ramony swoją kawę. – Dziś nie pracujemy, przyszedłem tylko podmalować drzwi, żeby mi wczorajsza farba nie zaschła. – Szybko się podniósł, zamknął skrzynkę na narzędzia opatrzoną dość dziwnym symbolem i skierował się w stronę wyjścia, zupełnie jakby chciał uniknąć dalszych pytań. – Jeśli chcecie wchodzić, to wchodźcie, ale na własną odpowiedzialność. Dopóki dom nie jest odnowiony, to niczego cennego raczej tam nie uświadczycie.

– Przepraszam pana – zaciekawiona całą sytuacją postanowiłam się wtrącić – kto panu to zlecił?

– Ja od zawsze pracuję dla panicza Rocelē! – krzyknął, oddalając się od furtki. Odwrócony pomachał do nas ręką i w taki oto sposób zostałyśmy same na terenie willi, w której żadna z nas nigdy wcześniej nie była.

– No, dziewczyny, to naprawdę niepowtarzalna szansa. Na dodatek mamy wolną rękę. – Podekscytowana Reliêfē w głębi duszy zapewne skakała z radości.

– A muzeum?

– Poczeka… – odpowiedziałam szybko Ramonie. Przecież mnie też ciekawiło, co zastanę w bliźniaczym domu. Przerażał mnie jedynie fakt, że należał on kiedyś do kobiety, która zniknęła w nieznanych nikomu okolicznościach. – Tylko szybko to załatwmy.

^ ^ ^

Fenicē, po kilku minutach truchtu krzywymi chodnikami, dotarła na miejsce. Kawiarnia „Antica” __ znajdowała się na parterze urokliwego trzygwiazdkowego hotelu, przed którego wejściem gości witały dwa nieskazitelnie białe amorki. Traf chciał, że to właśnie w tym miejscu mój starszy brat poznał swoją obecną dziewczynę, Bonniē, którą zdecydowanie wyróżniają szatynowe, kręcone włosy. To właśnie po tę uroczą osóbkę zmierzała panna DeLaruesē.

– Kochanie – Feliks, z okruszkami wypadającymi z ust, spojrzał na dziewczynę – nie chciałabyś może wybrać się dziś ze mną i chłopakami na piwko?

Bonniē popatrzyła na niego spode łba, przełykając kolejny kęs niesamowicie dużej kremówki.

– Mógłbyś nauczyć się jeść ciasto tak, żebym mogła cię zrozumieć za pierwszym razem?

Chłopak się zaśmiał, brudząc stolik kolejnymi okruszkami, po czym powtórzył pytanie. Mina panny Moûriē nie była jednak taka, jakiej oczekiwał mój brat.

– Ostatnio się ze mnie nabijali.

– Oj, daj spokój. Beri Boys tak już mają. Poza tym nie zastanawiałaś się nad tym, żeby do nas dołączyć? Szczerze mówiąc, gdybym cię nie znał, nigdy bym nie pomyślał, że jesteś Ivē.

– Ivē są przynajmniej mniej problematyczni od was. – Szatynka podniosła głowę w geście wyższości.

Bonniē znam właśnie dlatego, że sama jestem Ivē. To młodzieżowe ugrupowanie, działające już od kilkudziesięciu lat, a może nawet i dłużej. W skrócie mogę powiedzieć, że zrzesza ono wszelkiego rodzaju marzycieli. Co innego Beri Boys. U nich rządzą anarchia, muzyka i dobre piwo. W tej sytuacji stoję po stronie Feliksa – jego dziewczyna na pierwszy rzut oka zupełnie nie wygląda na spokojną duszę.

– A gdzie chcecie iść?

– Ciepły dziś dzień, myśleliśmy o plaży. Zresztą przez najbliższe trzy dni nie chodzimy do szkoły, więc czasem nie musimy się przejmować.

– Nad morze chętnie pójdę, ale nie obiecuję, że nie zniknę nagle na jakąś głębszą kontemplację podczas zachodu słońca. – Zaśmiała się, po czym otrzepała blat z zamiarem zebrania się do wyjścia z kawiarni.

Jednak zanim obydwoje zdążyli zejść z podestu na chodnik, z oddali dobiegł ich przerażony głos Flina, mojego drugiego brata.

– Feliks! – Niższy od bliźniaka chłopak w biegu próbował poprawić okulary spadające z nosa. – Weź mnie gdzieś schowaj!

– Znowu to samo? – Bonniē popatrzyła znacząco.

– Ta, jeśli znowu nie oddał komuś za alkohol, to się nie zdziwię – odparł chłopak.

– Bonniē! – W tym samym momencie z końca ulicy dwójkę zakochanych doszedł tym razem kobiecy, podenerwowany głos.

– Chyba obydwoje mamy dziś pecha – stwierdziła dziewczyna, całując chłopaka w policzek. – To ja już pójdę. Do zobaczenia wieczorem! – krzyknęła, zmierzając już w stronę zziajanej Fenicē.

– Czyli przyjdzie. – Feliks uśmiechnął się pod nosem.

– Brat, pomóż mi, no! – przypomniał się Flin, widząc, jak wstępny cel jego ucieczki nie spuszcza oczu z szatynki.

– Chyba nie zatrzymywałeś się, odkąd zacząłeś biec – stwierdził wyższy chłopak. – Znowu piwo?

– Znowu piwo. – Okularnik odchrząknął, podpierając się na kolanach ze zmęczenia.

– Ty się chyba nigdy nie zmienisz.

– No co ty, wtedy byłoby nudno.

Po tych słowach starszy bliźniak złapał młodszego za ramię i pchnął do przodu.

– Mam pewien pomysł, ale musisz jeszcze trochę pobiegać.

Zazwyczaj tak to się kończy. Jako że Bonniē jest najlepszą z baletnic Teatru __ Feliano, czasami (może nawet i częściej) zdarza się jej prowadzić próby zamiast pani burmistrz. Flin natomiast jest na tyle problematyczny, że nasz brat zawsze musi ratować go z opresji.

Stolik numer osiem, który para zawsze zajmowała, pozostał w tyle, obserwując tylko dwie dziewczyny oddalające się w stronę teatru oraz dwóch chłopaków, próbujących uciec przed właścicielem sklepu monopolowego.

^ ^ ^

Dom Eleonory wznosił się (podobnie jak dwie pozostałe wille) wysoko ponad całą resztę gmachów Flouei Elonē – dzielnicy Moûltonē Dïarē, w której mieszkam. W tamtym momencie zdawało mi się jednak, jakoby Koronelia zrobiła się jeszcze wyższa za sprawą tych wszystkich rusztowań.

Okazało się, że wywalone z zawiasów drzwi były dość ciężkim przeciwnikiem w wejściu do środka. Na szczęście każdej z nas udało się jakimś cudem przecisnąć.

Na pierwszy rzut oka wewnątrz nie zobaczyłyśmy niczego szczególnego. W zakamarkach powiewały poruszane przeciągiem niebieskawe przezroczyste folie, miejscami porozrywane. Wylana farba, zaschnięte pędzle. Ten robotnik dobrze zrobił, przychodząc dziś, aby dokończyć malowanie drzwi. Przynajmniej on jeden zaoszczędził sobie ponadplanowej roboty.

– Dziewczyny! – Rówieśniczka z warkoczem wskazała palcem część osłoniętą folią. – Znalazłam schody! – To wcale nie tak, że bliźniacza willa wygląda z zewnątrz i od środka dokładnie tak samo jak Roxanē…

Aby nie marnować czasu na dalsze przyglądanie się miejscu pracy po przejściu tornada, od razu postanowiłyśmy wejść na górę. Poza tym musiałyśmy liczyć się z czasem, żeby zdążyć jeszcze do Muzeum Historii Miasta. Wejście po skrzypiących stopniach okazało się jednak bardziej problematyczne, niż myślałyśmy. Co chwila pod nogami objawiała się nam kolejna otwarta albo przewrócona puszka farby, a na foliach, które spadły ze ścian, można się było poślizgnąć. Na dodatek półpiętro zachwyciło nas pokaźną dziurą w podłodze.

Nagle młodsza siostra Ramony przystanęła nad przepaścią i zaczęła zrywać resztki folii.

– Co ty robisz? – odezwała się zdenerwowana siedemnastolatka, odpychając rękami spadające na nią brudne płachty.

– Coś tu jest napisane.

– Gdzie?

– No tu, za tapetą. Pomóżcie mi ją oderwać.

Nie mam pojęcia, jakim cudem Reliêfē przyuważyła coś takiego. Ja nawet nie zwracałam uwagi na ściany. Wrzuciłyśmy wszystkie ściągnięte folie do dziury na półpiętrze, po czym zajęłyśmy się zrywaniem już i tak podniszczonej tapety. Młoda miała rację. Na drewnianej ścianie widniały jakieś wyskrobane litery. Ewidentnie ktoś zrobił to dawno temu, na wierzchu przecież nic nie było widać.

– F E Q U E R… I A.

– I co dalej?

– Nic, to wszystko – odparła Ramona, która jako jedyna nie chciała brudzić sobie rąk zaschniętym klejem do tapet.

– Fequeria? To jakaś nazwa? Imię? Brzmi dość egzotycznie.

– Mnie pytasz? Potrafię wywnioskować jedynie, że ktoś wyrył to w pośpiechu.

– Na dodatek zakryto to tapetą. Może specjalnie? Żeby coś ukryć.

– Teraz się tego nie dowiemy, dziewczyny – przerwałam siostrom Rozetē, myśląc o upływającym czasie. – Został nam jeszcze strych, a skoro już tu jesteśmy, to sprawdźmy też tam i wychodźmy stąd.

Nie zdradziłam swoim towarzyszkom, że w tamtym momencie usłyszałam skrzypnięcie na schodach, bo przecież poza nami nie było tam żywej duszy. To nie do końca tak, że czym prędzej chciałam opuścić tamto miejsce z powodu upływającego czasu.

Dziewczyny nie protestowały. Zrobiłyśmy jeszcze parę kroków ku górze. Te schody nie były w tak złym stanie używalności jak te na dole. Tak naprawdę w tej części domu, powyżej półpiętra, prace restauracyjne jeszcze się nie rozpoczęły. Na strychu czas jakby zatrzymał się w miejscu kilkadziesiąt lat temu. Wszędzie walały się zakurzone paczki, wypchane walizki, torby z ubraniami z poprzedniego wieku. Pod sufitem na sznurkach wisiało niezdjęte pranie. Jednak to pod jedynym okrągłym oknem kryło się to, co najbardziej przykuło naszą uwagę. To znaczy… moją i Ramony. Reliêfē zadowoliły stare ubrania, które powywalała z dopiero co otwartej szafy. Przy okazji kilka moli wyleciało na zewnątrz.

Rami klęknęła przy największym zdobionym kufrze. Przetarła wieko z kurzu, którego zebrało się już na tyle dużo, że zyskał konsystencję mchu. Po otwarciu w całym pomieszczeniu rozszedł się zapach suszonych kwiatów. I rzeczywiście – w kufrze leżały suche płatki.

– To róże? – spytałam.

– Nie sądzę, róże nie są aż tak wielkie. – Siedemnastolatka zaczęła powoli wyciągać spod nich rzeczy. – Reliêfē, coś dla ciebie!

Naszym oczom ukazała się błękitna suknia balowa, chociaż w kurzu mogła ukrywać swój prawdziwy odcień. Następnie cały zestaw – maska balowa w kształcie ptaka lelka, przepięknie wykonana filiżanka i list. W rogach kufra ułożono natomiast cztery niewielkie książki. W sumie były to bardziej notesy, dzienniki podróżne oprawione w skórę. Szybko rzuciłam na nie okiem.

– Tekst na okładkach potrafię odczytać, ale wewnątrz dzienniki są zapisane jakimiś dziwnymi symbolami.

– Daj zerknąć. – Młoda momentalnie oderwała się od podziwiania odzieży i wyrwała mi z rąk jedną z książek. – Rzeczywiście… ciekawe, może w muzeum będą mieli coś na ten temat.

– Pokażcie mi to. – Rami stanęła z zapiskami przy okrągłym oknie. – Może po prostu jest za ciemno, żebyście to rozczytały? No pewnie, czego wy tu nie rozumiecie?

Wraz z Reliêfē podeszłyśmy do jedynego na strychu źródła światła.

– Siostra, ty jesteś jakaś nawiedzona?

– Ja też wciąż widzę tylko jakieś dziwne znaczki.

Ramona przyjrzała się tekstowi dokładniej. Po chwili zaczęła szybciej oddychać, a jej twarz lekko zbladła.

– To znaczy ja też widzę znaczki… ale potrafię je odczytać.

– Nie żartuj sobie…

– Mówię poważnie. Mogę wam nawet powiedzieć, co tu jest napisane.

Z młodą chwilę milczałyśmy, nadal nie wierząc siedemnastolatce, że z nas nie żartuje. Wpadłam jednak na pewien pomysł.

– Co jest na okładce?

– _Aretto ą mitenē berot,_ czyli _Dusza i_ _wspomnienia księżniczki autorstwa A. Moraliē na podstawie tekstu F. Raepelo_. Z tyłu jest jeszcze dopisane: _Pamiętaj jedno, siostro, bądź sobą_. Dziwne… to nie ten sam charakter pisma.

Sięgnęłam szybko po jakąkolwiek z trzech pozostałych książek, które wyciągnęłyśmy z kufra. Żadna z nas jeszcze do nich nie zaglądała. Pomyślałam, że książki trzymane razem, w miejscu innym niż cała reszta (która, swoją drogą, kurzyła się na dość masywnym regale), mogą być jakoś ze sobą powiązane.

– A co jest napisane na tej, Filia? – rzuciła Reliêfē, gdy zajrzała mi przez ramię i spostrzegła normalne litery.

– _Dziennik nierzeczywisty F. Raepelo_.

– To musi być ten sam F. Raepelo co na poprzedniej okładce. – Młoda zabrała ode mnie i Rami obydwa dzienniki, porównała je, po czym dodała: – Siostra, ty na pewno nie chodziłaś na jakiś antyczny kurs językowy?

– Nic z tych rzeczy, z początku nawet nie zauważyłam, że to nie są łacińskie litery. – Nadal blada Ramona przysiadła na ziemi, nie przejmując się ani przez moment wszechobecnym kurzem. W jednej chwili sprawy życia doczesnego przestały mieć dla niej większe znaczenie.

– Teraz to i ja chcę iść do tego muzeum.

– Jak to „teraz też chcesz iść”?

– Nie przejmuj się, siostra, widocznie masz jakąś supermoc, której ja i Filia nie posiadamy.

– Jak myślicie, Eleonora się nie obrazi, jak zabiorę te książki ze sobą? Są na tyle małe, że zmieszczę je do kieszeni. A w muzeum jest tyle staroci, że może uda mi się czegoś o nich dowiedzieć.

Siedemnastolatka nawet nie czekała na odpowiedź – od razu schowała trzy z nich w kieszeni swetra. Nie zabrała tylko jednej. Reliêfē odłożyła ją chwilę wcześniej w zupełnie inne miejsce.

– Myślę, że skoro tego nie widzi, to nie będzie miała nic przeciwko – odpowiedziała z uśmiechem młoda, przerzucając między palcami kolejne stare materiały. – Co innego z tą zepsutą latarnią, na której siedzisz.

– Jaką la… – Rzeczywiście, Rami usiadła na podłodze i oparła się o coś, co przypominało uliczną latarnię. – Co było z tą Eleonorą nie tak? Kto normalny trzyma w domu coś takiego?

Pstryk!

W jednej chwili kolejny dylemat sióstr został przerwany przez dźwięk automatycznie otwieranej szuflady.

– Dziewczyny, coś tu pomacałam w tym kufrze i pstryknęło, ale nie widzę gdzie. Może ja też coś zepsułam…

– Pomacaj jeszcze trochę, to znajdziesz. – Reliêfē naprawdę zdawała się zupełnie niczym nie przejmować. Podeszła do mnie i w mgnieniu oka znalazła kawałek skrzyni, który odskoczył od właściwej bryły. Wyjęłyśmy z niego… zegar ścienny? – Ta skrzynka jest naprawdę dziwna.

– Będę się śmiać, jeśli na tym czymś też będzie napisane _F. Raepelo_.

– Może nie F. Raepelo, ale F. Rocelē.

– Przecież ten robotnik mówił, że pracuje dla panicza Rocelē – wtrąciła Ramona.

– Racja, ale nie sądzę, żeby o niego chodziło. Tu widnieje data tysiąc osiemset trzynaście, a poza F. Rocelē jest jeszcze F.A. Ferensē.

– Przecież to moje inicjały i nazwisko…

Zbladłam tak jak Ramona. Nie zastanawiając się nad pozostałymi na strychu rzeczami, wszystkie trzy czym prędzej opuściłyśmy willę. Chyba nigdy w życiu nie byłam jednocześnie tak zaciekawiona i tak przerażona, jak w tamtym momencie.

Odwracając się w stronę Koronelii po raz ostatni, kątem oka zauważyłam jeszcze jedno: czerwone włosy, które wiatr porywał na zewnątrz z uchylonego, pożółkłego, okrągłego okna.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij