Za progiem grobu - ebook
Za progiem grobu - ebook
Życie po życiu to dobra inwestycja.
Trzeba tylko znać sposób jak łoić jeleni.
I jeszcze mieć pod ręką paru bezdomnych żuli.
Andrzejewski nie lubi, gdy ktoś mówi o nim „prywatny detektyw”. Nigdy i pod żadnym pozorem z nikim się nie wiązał, nigdy nie podjął stałej pracy, nigdy nie był niczyim podwładnym. Wolny strzelec, to do niego pasuje. Zresztą i tak nie wygląda na detektywa, raczej na biznesmena. A co najważniejsze, jest skuteczny. Cholernie skuteczny.
Tak się składa, że Pan Richter lubi skutecznych ludzi. Dla takich, jak Andrzejewski jest przedstawicielem urzędu skarbowego. I płaci po królewsku, szczególnie jeśli sprawa jest grząska. Być może chodzi o czyszczenie kont bankowych bogaczy, ale kłopot w tym, że przestępcy się nie włamują. Po prostu znają wszystkie hasła. Ze sprawą dziwnie splatają się zaginięcia bezdomnych alkoholików i krążąca wśród nich legenda o… Czarnej Damie. Ofiary łączy jedno: przebyty stan śmierci klinicznej, albo tej drugiej – tej, po której już się nie wraca.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-787-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Andrzejewski leżał w nawale światła wielkiego solarium. Onanizował się, jęcząc cicho do trzymanej przy uchu komórki. Po drugiej stronie, w Białymstoku odległym jakieś pięćset pięćdziesiąt kilometrów od Wrocławia, w podobnym solarium leżała jego kochanka i robiła dokładnie to samo. Chwilowo nie mogli się zobaczyć, zima nie sprzyjała zbyt częstym spotkaniom, więc wymyślili taką metodę na uprawianie seksu. A wybór samego miejsca? Solarium to poniekąd miejsce publiczne, samo w sobie już podniecające. Niby nikt nie mógł wejść i zobaczyć, co wyczyniają, ale sama świadomość, że tuż obok, za cienką ścianką, siedzi dziewczyna z obsługi i niczego nie podejrzewa, stawała się dodatkową podnietą. Szum aparatury nawiewowej i muzyka sącząca się z głośników sprawiały, że nikt niczego nie słyszał, ale... On i tak miał dobrze. Jego dziewczyna w zasypanym śniegiem Białymstoku, niestety, trochę gorzej. Po pierwsze, kobiety podczas seksu są zdecydowanie głośniejsze od mężczyzn, a po drugie, według jej własnych słów przynajmniej, było po niej widać, co robiła w zaciszu kabiny, łącząc się z Wrocławiem.
Kiedy skończyli, poczuł ulgę, a chwilę potem falę odprężenia. Lekko uchylił warczące wieko i sięgnął po papierowy ręcznik.
– O rany... – usłyszał. Telefon zadziwiająco dobrze przenosił westchnienia. – Ale mi dobrze... Mmm...
Znowu westchnięcie.
– Cholera, za półtorej minuty skończy mi się program w lampie.
Andrzejewski niechętnie otworzył oczy i zerknął na czerwone cyferki nad głową.
– U mnie się skończy szybciej.
– Mmm, i usłyszę cię dopiero wieczorem?
– Za to możemy rozmawiać całą noc.
– Kiedy przyjedziesz?
– Już niedługo. Na cały tydzień.
– Ale kiedy?
„Jak wyjdę z biedy” – pchało mu się na usta, na szczęście się powstrzymał. Jego kłopoty finansowe nie należały ani do niepokojących, ani do trudnych, lecz wyjazd tak daleko w środku zimy spowodowałby znaczne opóźnienie w pracy, za którą spodziewał się nareszcie otrzymać porządne honorarium.
– Już niedługo. Pa, pa. Wieczorem na Skypie.
– Pa, głuptasku. Będę czekała.
Kiedy automat wyłączył urządzenie, nagła cisza i chłód przyniosły nową dawkę odprężenia. Wstał szybko i ubrał się, czując przypływ energii. Wspaniały poranek. Dziewczyna w recepcji uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.
– Pańska skóra już chyba nabrała odporności. Myślę, że następny seans mógłby być już dłuższy.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Zachowam ostrożność.
– E tam. – Wzruszyła ramionami. – Toneryzacja staje się coraz bardziej modna. A my mamy nowe lampy.
– Nie, nie. W brązie to niech mnie wykują po śmierci i postawią na cokole. Za życia wolę należeć do białej rasy.
– Za późno! – Roześmiała się w głos.
Zerknął do lustra. Miała rację. To był dokładnie ten moment i ten kolor, którego już nie należało pogłębiać. Wyglądał jak zdrowy, wysportowany mężczyzna, który właśnie wrócił z narciarskiej wyprawy skądś z wysoka, gdzie słońce świeciło bez przerwy.
Na zewnątrz okazało się, że słońce świeci też we Wrocławiu. Mroźny poranek właśnie przeradzał się w piękny, skrzący odblaskami na puszystym śniegu dzień. Andrzejewski przeciągnął się przed wejściem do solarium, aż mu zatrzeszczało w stawach. Okutani w zwoje ciepłej odzieży przechodnie zerkali podejrzliwie. A niech się walą! Był rozgrzany, wypoczęty, zrelaksowany i pełen dobrych myśli. Miał ochotę wsiąść do samochodu i pojechać do miasta na jakieś porządne, obfite śniadanie. A potem? Potem się zobaczy, co jeszcze ciekawego może przynieść ten dzień.
•
Mróz wzmógł się wieczorem i Marek Wójcik nie był w stanie myśleć racjonalnie. Przez cały dzień udało mu się wyżebrać jedynie kilka złotych. Jedno wino. Jedno! Co gorsza, już je wypił, noc będzie długa, a jego zacznie suszyć koło północy. Trząsł się z zimna, co nie sprzyjało skupieniu. Miał przed sobą dwa wyjścia. Zostać na ulicy i usiłować żebrać dalej. Ale po ciemku ludzie bali się obcych, każdy nagabujący, nawet w świetle latarni, mógł być agresorem i otrzymanie choć kilku groszy w takich warunkach graniczyło z cudem. Tym bardziej że dalsze przebywanie na zewnątrz groziło po prostu zamarznięciem.
Pozostawała alternatywa. Ogrzewalnia. Do schroniska dla bezdomnych nie mógł się zgłosić. Nie było tam miejsca dla ludzi, od których czuć alkohol. Można się oczywiście wykłócać, jednak wtedy udowodnią alkomatem w try miga. A podrasowany jakiś mają, jak krążyły legendy wśród sztajmesów. Trzeba dwa dni nie pić, żeby się załapać na łóżko. Można próbować brać na litość, na katolickie sumienie na przykład. Niestety, tamci są odporni. Pomocy nie odmówią, ale ograniczą ją do ogrzewalni. Najstraszniejszego miejsca dla alkoholika. Tam nie da się spać. A potworne pragnienie w cieple przypomni o sobie już w połowie nocy. Tego pragnienia nie ugasi kawa, którą tamci dają. Na pewno nie.
Wójcik ledwie mógł się ruszyć. Zdał sobie nagle sprawę, że jeszcze kilka minut na mrozie i nie dojdzie do oświetlonych jasno drzwi w budynku obok kolejowego wiaduktu. Musiał podjąć decyzję teraz.
– Proszę pana!
To do niego? Odwrócił się powoli i niezgrabnie. Bał się upaść na śliskim chodniku ledwie przysypanym piaskiem.
– Proszę pana...
Też obdartus, jak i on. No może nie aż tak obdarty, ale zarośnięty na potęgę młody człowiek chwiał się na nogach. Ciuchy miał niezłe, choć dziś już nie rozpoznasz po ubraniu, nasz czy obcy. Od kiedy Caritas i wszystkie te cywilne organizacje zajmujące się pomocą rozdają biednym używane zachodnie ubrania, to zdarza się zobaczyć bezdomnego ubranego jak minister.
– Czego?
– Czy można się tu gdzieś ogrzać? Dworzec zamknięty, bo remontują.
Oj, Młody, głupiś ty jeszcze i widać, że to twój pierwszy raz... Wójcik tylko pokiwał głową zdumiony bezdenną naiwnością tamtego.
– Masz łyka?
– Nie – zaprzeczył Młody energicznie. Jeszcze miał energię. Tyle że głupi.
– A kasę masz?
– Nie.
Wójcik westchnął. Decyzja podjęła się sama.
– To chodź za mną.
Powoli ruszył w stronę oświetlonych drzwi. Ostrożnie stawiał krok za krokiem. Dla normalnego człowieka może i nie było zbyt ślisko. Piaskiem posypali. Ale on nie mógł ryzykować złamania, a przy jego kondycji i koordynacji ruchów wystarczyłoby cokolwiek, jeden źle postawiony krok, żeby stało się nieszczęście.
– Tam się prześpimy? – zapytał Młody, wskazując budynek.
– Nie.
– A dlaczego nie idziemy do schroniska?
– Bo nas nie przyjmą.
Trzymając się kurczowo barierki, Wójcik powoli stąpał po wąskich schodach. Szlag! Nacisnąwszy klamkę, otworzył drzwi instytucji, która kojarzyła mu się z najgorszymi chwilami jego życia. Teraz jednak poczuł ulgę. Z jasnego wnętrza buchnęło ciepłe powietrze, na moment przynajmniej odganiając złe myśli.
– No proszę! – Opiekun zmiany podniósł się leniwie zza biurka przy wejściu. – Kolejni synowie marnotrawni.
Wójcik znał go. Znał wszystkich, którzy tu pracowali, i wiedział, że wszyscy są chropowaci. Nauczeni odporności, znający doskonale sztuczki bezdomnych, twardzi w obyciu. Ten jednak był szczególny – katolicki aktywista. A tacy są najgorsi – religia nakazuje im pomóc będącym w potrzebie, toteż pomagają tyle, ile stoi w regulaminie. Religia każe im jednak także nie pobłażać grzechom. Toteż nie pobłażają, ale to już wedle własnej skali upierdliwości.
– Proszę pana – zaczął Młody – czy mógłbym tu się przespać?
– Tu?! – Opiekun sprawnie nakładał na dłonie lateksowe rękawiczki. Sprawnie też przeprowadzał rewizję.
– Mogę spać choćby na ziemi...
– Radzę ci: kup sobie pokój w czterogwiazdkowym hotelu. Tam możesz spać w łóżku, możesz spać na fotelu, możesz spać w wannie, a nawet, jeśli ci przyjdzie ochota, możesz spać na podłodze. Jeśli taka twoja wola. Zapłaciłeś? Wolno ci! Ale tu... – Rosły mężczyzna pchnął Młodego w stronę ogólnej sali. – Tu możesz tylko siedzieć!
Wójcik przeszedł do śluzy na buty obok bez popychania. Z trudem, opierając się o ścianę, zdołał rozwiązać sznurowadła. Na szczęście tutaj nie zabierali „skarbów” zebranych na mieście. Wszystkie pakunki i tobołki można było zostawić razem z butami i wierzchnim okryciem. Młody gubił się co chwila, nie wiedząc, co robić. Wyraźnie bał się też człowieka w lateksowych rękawiczkach. Dla Wójcika za to nie pierwszyzna. Znał większość ludzi siedzących na ustawionych rzędami na środku krzesłach. Nie witał się jednak z nikim, bo nie było ani takiej potrzeby, ani obyczaju. Zajął miejsce w pierwszym rzędzie. Na razie, potem lepiej się przesiąść. Teraz jednak bliżej będzie do dystrybutora z gorącą kawą i do ubikacji.
Młody usiadł obok niego. Kręcił się, macał wokół i oglądał to w dół, to za siebie. I czego tu szukać? Krzesła były takie same dla wszystkich. Oparcie kończyło się w połowie pleców, przymocowana śrubami do metalowych nóg sklejka służyła za siedzisko.
– I będziemy tutaj tak siedzieć?
– A co chcesz robić? – Wójcik zerknął na swojego przypadkowego towarzysza. Dwóch meneli siedzących z tyłu właśnie obmacywało nowemu kieszenie, żeby sprawdzić, czy może jednak uda się znaleźć coś, o czym tamten zapomniał. – Ale nie mość się za bardzo.
– Czemu?
– Przyszliśmy za późno, to kolacja nas ominęła. Ale nie pozwolą nie brać kąpieli.
– Tu się mamy kąpać? W tym... – Młody rozglądał się bezradnie po odrapanej sali z oknami zabitymi na głucho grubymi deskami.
– Ty se naprawdę zamów pokój w HP Plaza.
– Ale... ale to... Normalni ludzie chyba nie wiedzą, co się tu wyrabia.
– My normalnych ludzi nie obchodzimy.
Ktoś, kto znalazł się w ogrzewalni po raz pierwszy, w żaden sposób nie mógł uwierzyć.
– Ale tu jest niewygodnie. Tutaj się nie da wytrzymać.
– Tu ma być niewygodnie. I siedź cicho!
Niestety, za późno. Jeden z dyżurnych wszedł na salę. Na szczęście nie był to aktywista. Szarpnął Młodego za kołnierz, dusząc jednocześnie kciukiem.
– Co jest? Nie podoba się? – Drugą ręką sięgnął do przypiętej do paska krótkiej pałki z twardej gumy. – Wiesz, gdzie lądują awanturnicy? – Czubkiem pałki uderzył Młodego w nos. – Doceń to, co Rzeczpospolita robi dla ciebie, śmieciu! Masz ciepło i gorącą kawę, kibel i prysznic! Doceń i dziękuj, ścierwo!
– Przestań! – W sali pojawił się opiekun aktywista. Słowa kolegi najwyraźniej nie mieściły się w jego kodeksie moralnym. Odsunął dyżurnego na bok. – A ty siad! – Chwycił Młodego i strzelił łokciem w splot.
Chłopak momentalnie stracił oddech. Zwalił się na krzesło.
– Cisza ma być!
Obaj pracownicy byli akurat odwróceni, więc ktoś z boku zaryzykował.
– Piekło! – rozległ się donośny szept.
Ten z pałką odwrócił się z uniesioną bronią. Aktywista jednak nie zwracał uwagi na obrazoburcze słowa. Palcami jednej ręki gładził skórę głowy Młodego. Powoli rozgarnął włosy nad prawym uchem.
– Co to jest? – spytał cicho, prawie bezgłośnie.
– Znamię.
– Aha. – Opiekun odwrócił się nagle i ruszył w stronę dyżurki. Wójcik widział jeszcze, jak sięgnął po coś do kieszeni.
•
Przeczucie, które pojawiło się w głowie Andrzejewskiego rano, po wyjściu z solarium, nie myliło go. Dzień okazał się naprawdę świetny. Szczególnie zakończenie! Kiedy na wyświetlaczu telefonu pojawiło się wywołanie od pewnego starego policjanta, natychmiast przerwał skype’owe połączenie ze swoją białostocką kochanką. No trudno! Od dziecka wiedział, że łapanie dwóch srok za ogon nie przynosi dobrego rezultatu.
– Słucham?
– Tu Różycki – rozległo się w słuchawce z lekką chrypką. Najwyraźniej pogoda za oknem nie służyła policji. – Laluś chyba odnaleziony. Trzeba przeprowadzić identyfikację i... ewentualnie... odwieźć go gdzieś.
„Laluś”. Staroświeckie określenie w ustach staroświeckiego człowieka. No tak. Policjant nie przypuszczał nawet, jak wiele mówiło o nim samym. Andrzejewski uśmiechnął się do słuchawki.
– No to proponuję, żebyśmy się tym natychmiast zajęli. Dzwoni pan z domu?
– Tak.
– To świetnie. – Mieszkali od siebie w odległości raptem kilometra. – Gdyby zaczął się pan powoli zbierać, mógłbym być po pana za trzy, cztery minuty.
– Pan chyba nie wie, jaka zima jest na zewnątrz.
– Dam radę. Do zobaczenia już na dole, na parkingu. – Andrzejewski był mistrzem w szybkim przerywaniu połączeń z ludźmi, którzy lubili ględzić i mnożyć trudności. Albo ustalać najprostszą rzecz godzinami. Dla niego samego zebranie się do wyjścia nigdy nie stanowiło problemu. Buty, kurtka z materiałów będących efektem najnowszych osiągnięć technologii przeciwwyziębieniowej, dwa obroty klucza w drzwiach. Czapkę i szalik wkładał już w windzie. Po chwili wyjeżdżał z podziemnego parkingu. Nigdy nie marnował czasu i nie bardzo rozumiał ludzi, którym wyjście zajmowało i pół godziny.
Ciekawe, co policjant miał na myśli, mówiąc: „Pan chyba nie wie, jaka zima jest na zewnątrz”? Jezdnie były odmiecione, lekko tylko przykryte naniesionym skądś białym pyłem, sygnalizacja świetlna działała bez zarzutu... Nie znał Różyckiego za dobrze. Zaczynał jednak podejrzewać, że tamten należy do wiecznych narzekaczy. „Słońce świeci – źle, bo oślepia, nie świeci – źle, bo ciemno, nic się nie dzieje – źle, bo nuda...” Na szczęście Różycki czekał już na parkingu, okutany wieloma warstwami ubrań, jakby wybierał się na Syberię. Andrzejewski zerknął na wyświetlacz zewnętrznego termometru. Minus dziesięć. No bez przesady. Pomógł policjantowi w gramoleniu się na fotel.
– Wie pan, jak jechać?
Andrzejewski zerknął na kartkę z adresem.
– Tak. – Ruszył płynnie, bez buksowania. Zimowe opony sprawowały się bez zarzutu. – Zna pan to miejsce?
– Trochę.
Różycki zsunął szalik zasłaniający mu usta. Cholera, albo był aż takim zmarzlakiem, albo typowym wrocławianinem z urodzenia. Minus dziesięć to naprawdę jeszcze nie arktyczne mrozy.
– Kiedyś przeszukiwałem schroniska dla bezdomnych bardzo często. To jest jednak dość szczególne. Nie schronisko, tylko ogrzewalnia.
– To znaczy?
– Do schronisk nie przyjmują pijanych. No, ale zostawić ich na mrozie, żeby zamarzli, też jakoś głupio. Uruchamia się więc cała społeczna hipokryzja: „Damy wam się ogrzać, jednak będzie w tym też rodzaj kary. Nie wolno się wam położyć, możecie się ogrzać wyłącznie na siedząco”.
Andrzejewski roześmiał się cicho.
– Wie pan, jeszcze nie tak dawno, kilka epok temu dosłownie, chorych na syfilis przyjmowano do szpitala pod warunkiem, że dobrowolnie poddadzą się chłoście. Wiadomo przecież, że chorobę tę nabywa się w sposób grzeszny, więc karę trzeba wymierzyć wstępnie.
– Tak samo jest i dzisiaj. – Policjant również się roześmiał. – Chorobę alkoholową usiłujemy leczyć poprzez karanie chorych. Wszakże choroba została nabyta w sposób grzeszny.
Zatrzymali się przed przejściem dla pieszych. Jakaś kobieta obrzuciła ich złym wzrokiem. Ta z kolei nie mogła być urodzoną wrocławianką. Miała na sobie minispódniczkę, cieniutkie rajstopy i, co jeszcze bardziej niedorzeczne przy tej pogodzie, lekką, obcisłą kurteczkę. Obrazu zahartowanej przyjezdnej dopełniał ogromny sportowy plecak, wypchany do granic możliwości.
– A wie pan... Podobno każdy alkoholik w końcu rzuci picie. Jednak tylko nielicznym udaje się to za życia.
– Dokładnie – zgodził się policjant. – Z tym że być może dzieje się tak w pańskich kręgach. Tam, gdzie jedziemy, jest to choroba nieuleczalna.
– Aż tak? A program wychodzenia z bezdomności?
– Dotyczy ludzi trzeźwych.
– A jakaś pomoc lekarska, terapeutyczna...
– Proszę pana... – Różycki spojrzał w bok z wyraźną kpiną. – Coś muszę panu opowiedzieć. – Przygryzł lekko wargi, powracając do wspomnień. – Kiedyś, tuż po przełomie ustrojowym w Polsce, byłem niedoświadczonym, młodym policjantem. A wie pan, jak się traktuje takiego rookie. Najgorsza sprawa, najgłupszy temat, niech zapieprza przy czymś, co i tak nie rokuje żadnych wyników.
– Niech taki nabierze szacunku dla pracy w policji?
– Tak jest. No i dostałem. Śmierć bezdomnego. Ewidentne morderstwo, i to nie takie, że pijak pijakowi łeb uciął fragmentem butelki.
– No chyba nie na tle rabunkowym? – usiłował zażartować Andrzejewski.
– Nieistotne. Nic oczywiście nie dało się zrobić. Ale weszło mi to na ambicję. Harowałem po godzinach, w soboty, niedziele, absolutnie już we własnym czasie, bo oczywiście musiałem także obsługiwać bieżące sprawy. I wie pan co?
– Stał się cud?
– Tak, prawie dokładnie po roku. Naprawdę cud i moja harówa. Dopadłem mordercę, przedstawiłem zarzuty, prokurator, sąd i pach! – Różycki spojrzał na Andrzejewskiego przez złożone dłonie, których rozcapierzone palce symulowały więzienną kratę. – Czułem się jak najlepszy szeryf na Dzikim Zachodzie. Jeszcze mi kolty dymiły, kiedy szedłem powiedzieć komuś o moim sukcesie. Powiadomić jakichś bliskich, że ten biedny człowiek został pomszczony. Że jego morderca gnije teraz w majestacie prawa!
– Nie było żadnych bliskich?
– To, że nie miał rodziny, wiedziałem już z góry. Zatem komu powiedzieć, że sprawiedliwość się dokonała? Opiekun w schronisku, gdzie ofiara mieszkała najdłużej, dawno się zmienił. Ciśnienie, pod którym się tam pracuje, sprawia, że rotacja personelu jest ogromna. No to komu? Kolegom? Jakim? Próbowałem się dopytywać, ale nikt go nie pamiętał. Większość tych, którzy mogli znać zabitego, już na cmentarzu albo gdzieś w stanie permanentnego upojenia byle czym w jakichś rurociągach, tunelach czy... a cholera wie. Rotacja w takim środowisku też ogromna, tyle że w drugą stronę.
– No nieźle.
Andrzejewski przyhamował lekko, nie chcąc dojechać za szybko do zmieniających się świateł. A jednak było ślisko. ABS zadziałał, chrobocząc pod podłogą.
– I wie pan, stałem tak bezradnie, z opuszczonymi rękami, a nikt nie chciał wysłuchać, że sprawiedliwości stało się mimo wszystko zadość. Nikogo ten facet nie interesował, nikt nie miał pojęcia, o czym ja w ogóle mówię...
Andrzejewskiemu zrobiło się żal policjanta.
– Więc niech pan nie myśli, że ktoś się nimi interesuje. Nie mają zameldowania, często nie mają dowodów osobistych, nikt o nich nie zapyta. Są niewidzialni. Jakby w ogóle nie istnieli.
– No tak, tak...
Zbliżali się do ogrzewalni. Mieli problem z zaparkowaniem w pobliżu. Odmieciony z ulic śnieg leżał teraz na chodniku i wpasowanie się pomiędzy dwa takie lodowe pagórki było cholernie trudne, szczególnie w nocy. W końcu Andrzejewski zostawił auto bezczelnie pod wiaduktem kolejowym, gdzie nie nawiało śniegu, zajmując jednak prawie trzy czwarte szerokości chodnika. W końcu był w towarzystwie policjanta. Drogówka mogła go pocałować w dupę.
Drzwi otworzył im opiekun, ten, który dzwonił do Różyckiego wcześniej. Ogrzewalnia o tej porze była już zamknięta i nie przyjmowała potrzebujących. Ktoś pewnie wychodził z pragmatycznego założenia, że skoro wyziębiony alkoholik nie zdołał do tej pory dowlec się tutaj, to albo znalazł inne miejsce, albo po prostu zamarzł. Temperatura rzeczywiście spadała szybko.
– Możemy go zobaczyć?
Opiekun poprowadził ich przez korytarz i przebieralnię aż do sali z krzesłami. Unoszący się w powietrzu duszący smród dosłownie odrzucał. Andrzejewski, który był wrażliwym i czułym na zapachy alergikiem, miał ochotę zwymiotować. Nie wiadomo, czy ludzie siedzący w rzędach, jak w jakimś surrealistycznym teatrze pozbawionym sceny, drzemali. Prawie nikt jednak nie podniósł głowy. Opiekun podszedł do pierwszego rzędu, wsunął palce w lateksowej rękawiczce pod brodę zarośniętego młodzieńca i uniósł mu głowę.
– Ten?
Różycki, zbliżywszy się, sprawdził znamię nad uchem. Andrzejewski stał przy drzwiach. Mdliło go tak, że bał się ruszyć. Musiał jednak. Z trudem przemógł się i zrobił kilka kroków, wyjmując z kieszeni kurtki aparat fotograficzny. Ktoś siedzący obok wreszcie zareagował.
– Jestem Wójcik – usłyszeli. – Miło mi poznać panów.
Nie zwracali na to uwagi. A skąd ta forma? Cóż... Obaj z Różyckim porządnie ubrani, wyglądali wśród tych obdartusów niczym kosmici z innego świata.
Andrzejewski szybko zrobił zdjęcie. Musiał się cofnąć na korytarz, gdzie powietrze było choć trochę lepsze. Wyjął kartę miniSD z aparatu i włożył do smartfona. Szybko wybrał adres poczty mejlowej i wysłał fotografię jako załącznik. Po chwili z książki telefonicznej wybrał adresata i dotknął przycisku połączenia.
– Tak? – rozległo się w słuchawce.
– Proszę sprawdzić pocztę, jeśli jest pan przy komputerze.
– Tak, jestem. – Ktoś stłumił ziewnięcie. Do Andrzejewskiego dobiegł odgłos stukania w klawisze komputera. – Znalazł go pan?
– Znamię się zgadza. Proszę zerknąć na zdjęcie twarzy.
Chwila ciszy.
– Już otwieram pocztę.
– I co? Ten?
– O Boże! Ten! Tak, to on, to nasz Maciuś!
– W takim razie jutro rano syn będzie u państwa w Warszawie. Postaram się go odwszawić i odpchlić, wypucować i sprawdzić medycznie.
– O Boże! Dziękuję panu! Dziękuję! Pan jest genialny! Wszystko zawiodło, wszystko... Tyle fałszywych alarmów, a pan... Dziękuję panu! Boże, czy on jest zdrowy?
– Żyje.
– Ja... ja... chciałbym panu tak bardzo z żoną podziękować.
– Muszę się rozłączyć. Jutro rano syn będzie w Warszawie.
Andrzejewski schował telefon do kieszeni.
– Nooo... – Różycki zadowolony uśmiechnął się szeroko. – Jak się domyślam, zarobiliśmy trochę pieniędzy.
– Nie inaczej. – Andrzejewski skinął głową. – Właśnie zarobiliśmy.
Miał przygotowane w kilku kieszeniach zwitki pieniędzy na różne okazje. Wyjął jeden, przeliczył i wręczył opiekunowi osiem banknotów stuzłotowych. Wszystko w tej operacji zostało przemyślane. Kwota nie mogła być okrągła (więc żadne pięćset ani tysiąc), żeby sprawiała wrażenie, że wynika z jakiegoś wyliczenia, a nie jest wzięta z sufitu i analizy przyszłej przydatności tego, komu się płaci. Kwota okrągła zawsze najpierw spotykała się z wdzięcznością, a potem, po przemyśleniu: „mogłem wziąć więcej” albo „Ciekawe, ile za to się bierze?” powodowała wzrost dalszych żądań i roszczeń. Kwota nie mogła być też za duża. Jeśli ktoś okazywał się nikim, musiał wziąć „nic” i znowu przyczyną była tylko i wyłącznie chęć uniknięcia roszczeń w przyszłości.
Co innego Różycki. Ten był oficerem i w żadnym wypadku nie wolno takiemu zapłacić w korytarzu. Swoje czterdzieści siedem tysięcy sześćset złotych odbierze przy kawie i koniaku, w miłej atmosferze. Był kimś, a nie nikim, i należał mu się szacunek. Lecz wysokość wynagrodzenia również nie zależała od jakiegoś wyliczenia, ale stanowiła pewien psychologiczny trick. Ciekawe, że szczegółu tego nie znają autorzy powieści kryminalnych, każąc płacić swoim bohaterom równe kwoty – woleli powielać hollywoodzkie scenariusze, też pisane przez ludzi, którzy nigdy tego naprawdę w życiu nie robili.
Policjant wyprowadzał właśnie niezbyt przytomnego, zarośniętego chłopaka, który okazał się zaginionym dzieckiem bogatych rodziców. Tuż za nimi, z sali, gdzie ustawiono krzesła, wytoczył się obszarpany mężczyzna o błędnym wzroku.
– Jestem Wójcik – powtórzył swoją ostatnią kwestię. – Poratujesz, bracie?
Ponieważ nie był oficerem, który mógł się jeszcze cholernie przydać, ani nawet opiekunem ogrzewalni, jego honorarium wyniosło jedynie dziesięć złotych. A banknot pochodził ze zwitka o wdzięcznej nazwie „masz i odwal się”.
•
Wójcik siedział, chwiejąc się w przód i w tył, na twardej sklejce. Nie spowodowała tego choroba sieroca bynajmniej, nawet wieloletnia samotność nie wywoływała u niego podobnego stanu. Po prostu starał się nie zasnąć. Bez przerwy zaciskał dłoń na swoim skarbie, dziesięciozłotowym banknocie. Zastanawiał się, czy którykolwiek z lumpów obecnych na sali widział, jak elegancko ubrany mężczyzna daje mu pieniądze.
Inna, być może nawet bardziej paląca kwestia też nie dawała mu spokoju. Co powinien teraz zrobić? Nadrzędnym nakazem, którego dyrektywy wykonawcze mózg wysyłał do wszystkich innych organów ciała, było: natychmiast się napić. Druga część świadomości ostrzegała: wyjście teraz to ogromne niebezpieczeństwo. Przecież nawet jeśli zdoła dotrzeć do nocnego i kupić sobie wino, to gdzie się podzieje, żeby je wypić? Zginie marnie na wygwizdowie. No ale... umrze w chwili, kiedy bestia będzie syta! – podpowiadała ta część mózgu, którą we władaniu miały żądze. Pić, pić... Wyjść trzeba rano. Coś zjeść. Będzie cieplej, wtedy kupi się wino i doczeka do wieczora, mając w kieszeni następną butelkę. „Akurat – kpiła mroczna strona – i tak rano kupisz dwa wina. Uwalisz się i umrzesz równie szybko jak w nocy”. Nie! Drugą butelkę będzie trzymał nietkniętą do wieczora! Nie uda się, nie uda...
– A ty gdzie idziesz?
Ostry głos dyżurnego wstrząsnął Wójcikiem i chyba obudził z jakiejś maligny. Stał tuż przed drzwiami przebieralni. Właśnie sięgał po swoje rzeczy. Potrząsnął głową. Robił coś w półśnie? Spanikowany zerknął na zaciśniętą pięść. Na szczęście banknot dziesięciozłotowy tkwił na swoim miejscu.
– No gdzie idziesz, pytam?
– Wychodzę. – Wójcik wcale nie podjął takiej decyzji. Ona podjęła się sama.
Ubierał się powoli, systematycznie zapinając wszystkie guziki. Dyżurny wzruszył ramionami. Nie mógł nie wypuścić starego. To przecież nie więzienie.
– Wiesz o tym, że nie będziesz już mógł tu wrócić dzisiaj?
Wójcik ponuro przytaknął. Decyzja nie dość, że podjęła się sama, to jeszcze sama się realizowała. Na to, czego chciała bestia, nie miał żadnego wpływu. Jeszcze tylko czapka, wielkie, jednopalcowe rękawice. Przez ramię przewiesił płócienną torbę.
– Idź i niech cię szlag trafi! – Dyżurny zamknął za nim drzwi. – Dureń!
Lekki śnieżek, który musiał niedawno zacząć prószyć, nie pokrył jeszcze odmiecionych chodników, ale Wójcik wiedział, że droga do najbliższego nocnego i tak nie będzie łatwa. Telepało nim mocno i każdy krok stawał się coraz mniej pewny. Dramatycznie potrzebował alkoholu. W ruchu utrzymywała go właściwie tylko ta jedna myśl. Pierwszy łyk! Ten krztuszący, obleśnie słodki, mocny... Odurzający zapach, charakterystyczny smak. Potem drugi łyk i trzeci. To spojrzenie na wszystko wokół, już inne niż dosłownie przed chwilą, i spokój rozlewający się po całym organizmie.
Nie wiedział, jak daleko zaszedł, kiedy zobaczył zbliżający się z naprzeciwka samochód. Auto lśniło w świetle latarni, myląc wzrok ruchomymi odblaskami. Odwrócił głowę, by zobaczyć, jak zawraca, przecinając podwójną ciągłą. Co, cholera? Rozejrzał się wokół. Był jedynym przechodniem i trudno się dziwić, zważywszy na pogodę oraz porę nocy. Limuzyna prawie bezszelestnie zbliżyła się do krawężnika, a potem zatrzymała kilka metrów przed Wójcikiem. Kobieta, która wysiadła z auta, była ubrana elegancko, lecz zaskakująco lekko, jak na panującą na zewnątrz temperaturę. Jednak najciekawszym szczegółem jej stroju okazały się wysokie obcasy. Nawet Wójcik, choć myślał zupełnie o czym innym, pokręcił głową. Wysokie obcasy na śniegu i lodzie. Dobre.
– Przepraszam pana! – Kobieta ruszyła w jego stronę.
O Boże! Będzie zawracać mu głowę, pytać o drogę, żalić się, że nie może trafić... Nie. Nie miał najmniejszej ochoty na dyskusję z wymuskaną paniusią. Zresztą damskie powaby dawno już przestały na niego działać. Chciał się napić... Zaraz! Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. A ona...? Nie boi się?
– Proszę pana! – Piękna kobieta była coraz bliżej. Z powodu obcasów siłą rzeczy musiała stawiać drobne kroczki. – Czy mogę panu jakoś pomóc?
Aha! Nagłe olśnienie. Sumienie ruszyło, co? Piękny, cieplutki samochodzik, letnie, wykwintne ciuszki, z imprezy na raut i znowu na przyjęcie, a tu nagle... jakiś wymarznięty obdartus wlokący się bez celu w środku nocy. Sumienie.
Nie, wcale nie przyszło mu na myśl, jaką by tu historyjkę ze swojego repertuaru powtórzyć, żeby wyciągnąć od damulki trochę pieniędzy. Wójcik od dawna nie był istotą racjonalną. A bestia również nie zastanawiała się nad przyszłością. Tylko tu i teraz. A tu i teraz Wójcik przecież miał już cel i środki na jego realizację. Musiał dotrzeć do nocnego, potem stanąć gdzieś w cieniu, z dala od latarni, i... Kobieta jawiła się teraz tylko przeszkodą.
– Czy mogę jakoś pomóc? – Zatrzymała się tuż przed nim.
„A idź w cholerę!” – chciał powiedzieć, ale nie zdążył, bo podczas próby ominięcia przeszkody pośliznął się i o mało nie upadł. Podtrzymała go. Miała niesamowitą siłę i refleks.
– Oj, osmarkał się pan... – Otworzyła elegancką torebkę i wyjęła staromodną, płócienną chusteczkę. Kto jeszcze takich używał? – Wytrę panu.
Przyłożyła chusteczkę do nosa Wójcika.
– No! Niech pan dmuchnie.
Posłusznie, żeby mieć to z głowy, wciągnął powietrze ustami, a potem dmuchnął z całej siły.
– Doskonale! – Kobieta schowała chusteczkę z powrotem do torebki i wyciągnęła następną. – No, jeszcze raz i będziemy to mieli z głowy. No proszę!
Co jest, do cholery? Szarpnął się niezgrabnie. Co ona robi? Trzymała go jednak mocno. Puszczaj, babo! Wziął wdech, wysmarkał się i chciał ruszyć dalej. Powinno się udać, bo kobieta zdecydowanie zluzowała chwyt. Ale...
Nie czuł swojej twarzy. Nie, nie zamarzła. Właściwie to było przyjemne uczucie. Nie czuł twarzy. Lekko kręciło mu się w głowie. Wszystko wokół stawało się piękne i przyjazne. Powróciły strzępki uczuć z dawno zapomnianego dzieciństwa. Kolory i zapachy... Zobojętniał trochę, a trochę w pewnym sensie wpadł w euforię. Nawet nie chciało mu się iść dalej do nocnego. A przecież nie można pokonać bestii. Niczym.
– Nie można pokonać pragnienia... – to powiedział na głos.
– Można. – Kobieta uśmiechnęła się szeroko. – Czymś znacznie silniejszym niż wóda.
Łagodnie objęła go i zaprowadziła do samochodu. Tam posadziła na tylnej kanapie i skrupulatnie przypięła pasami. Euforia unosiła Wójcika gdzieś do odległych krain nirwany. Nie czuł nawet, że samochód ruszył ostro.
•
Znalezienie małej, przytulnej knajpki, gdzie nikt nie wsadza nosa w cudze sprawy, nie jest w Warszawie rzeczą łatwą. Dlatego też Richter zdecydował się na barek w jednym z luksusowych hoteli. I on, i Andrzejewski mieli na sobie garnitury, mogli więc udawać biznesmenów w podróży. Nie żeby mieli coś tajnego do omówienia, obaj jednak lubili podczas rozmowy idealny spokój.
– Dzisiaj jeszcze chcesz wracać do Wrocławia?
– Tak. Nie lubię nocować w stolicy.
– A nie zamierzasz wyrwać się na chwilę do Białegostoku? Tam chyba mieszka twoja ostatnia kobieta?
– Wyrwę się. – Na twarzy Andrzejewskiego pojawił się szeroki uśmiech. – Jak przyjdzie lato albo w Białymstoku wybudują lotnisko. Nie cierpię jeździć po ośnieżonych drogach.
Richter skinął na barmana. Ten błyskawicznie napełnił dwa ogromne kieliszki. Po chwili obaj zaczęli ogrzewać je dłońmi.
– Nie chcę ci kadzić, ale co zwrócę się do ciebie z jakąś sprawą, to po kilku dniach mam ją z głowy. Wszystko załatwione, ja nie muszę o niczym pamiętać, niczym się martwić. Działasz na zasadzie: „Zlecić tobie i zapomnieć – jutro będą wyniki”.
– Przesadzasz. Chociaż miło mi.
– Nie przesadzam. Przenieś się do Warszawy. Jako moja prawa ręka.
– Tym razem mi pochlebiasz.
Andrzejewski upił łyk koniaku. Sięgnął po filiżankę z kawą i zrobił rzecz absolutnie zakazaną przez koneserów. Popił koniak gorącą, prawie wrzącą kawą. W towarzystwie mogliby go wziąć za parweniusza, ale miał to gdzieś. Uwielbiał charakterystyczne mocne pieczenie w ustach i moment, kiedy w kącikach oczu pojawiają się łzy.
– Widzisz... – podjął, odstawiając filiżankę – problem w tym, że we Wrocławiu znam całe otoczenie. Znając Wrocław, mogę się poruszać praktycznie po całym dolnośląskim. Tutaj natomiast czułbym się jak rozbitek na morzu.
– A ja nie w sensie, żebyś pracował w stolicy jako prywatny detektyw. Wolałbym cię wiedzieć w charakterze mojej prawej ręki.
Andrzejewski uśmiechnął się znowu. Nie bardzo wiedział, co jego rozmówca ma na myśli, ale i nie zamierzał wnikać. Podobało mu się tak, jak jest.
– Naprawdę doceniam. Jestem jednak urodzonym freelancerem. – Wziął do ust kolejny łyk koniaku, potem popił kawą. Niestety, nie była już taka gorąca jak na początku. – Wolny strzelec. Tylko ta profesja mnie podnieca.
Richter uniósł swój kieliszek.
– Pozwól, że będę sukcesywnie ponawiał swoją propozycję. – Opróżnił kieliszek jednym haustem. – W takim razie powróćmy na chwilę do tej sprawy.
– Myślałem, że jest zakończona.
– Obawiam się, że nie – odparł Richter, akcentując słowa „obawiam się”. – No, teoretyczne jest skończona, oczywiście. Chłopak odnaleziony, honoraria przelane na nasze konta, wszystko gra.
Andrzejewski znał Richtera od lat. Popatrzył uważnie na jego twarz.
– Kłopoty?
– Owszem. Choć to może złe określenie. Coś się będzie jednak działo w związku z tą sprawą.
– Możesz jaśniej?
Richter milczał długo, rozkoszując się aromatem kawy. Wreszcie podjął:
– Widzisz, matka chłopca jest w szoku. Zleciła sprawę różnym służbom, nie tylko policji.
– Jest aż tak władna?
– Tak. To ona rządzi w rodzinie. Typowa polska toksyczna matka, działa tak, jakby zniszczenie życia syna i męża było jej podstawowym celem.
Andrzejewski zakpił lekko:
– Oczywiście dla dobra obu?
– Oczywiście. Klasyczna korporacyjna sucz, która zaszła wysoko. Ale zaskoczyło ją to, co się stało. Niby nic, rozwydrzony synalek ucieka do Wrocławia, z którego się przenieśli, gdy ona awansowała, zabiera z konta ogromną sumę i... I co? Służby szaleją, policja ma tysiące hipotez: porwanie, ucieczka za granicę, kryjówka w luksusowym odosobnieniu, mafia, obcy wywiad... Setki agentów, miesiące poszukiwań. I nic. A tu nagle wynajęty człowiek odnajduje poszukiwane dziecko w kilka dni. Bo zgodnie z jego hipotezą młodego uciekiniera okradziono już pierwszego dnia do zera, a on, zamiast wrócić do mamusi z płaczem, na kolanach, pokazał, że ma honor. Stoczył się, ale nie wrócił. Nikt poza tobą tego nie przewidział.
– A jak to się ma do ewentualnego dalszego ciągu sprawy?
– Ona jest naprawdę władna – powiedział cicho Richter, dając znak barmanowi, żeby znowu napełnił kieliszki. – Cała puszczona w ruch machina zawiodła, a pojedynczy wolny strzelec podał rozwiązanie na złotej tacy w kilka dni. Co więc zawiodło w planie tej kobiety?
– Rozumiem. – Andrzejewski zamilkł na chwilę i odchylił się na oparcie, żeby kelner mógł ich obsłużyć. – Jako typowa toksyczna mamusia mająca zawsze rację i równie typowa korporacyjna sucz chce się dowiedzieć, czyją głowę należy teraz uciąć?
– Dokładnie.
– A kto jej wskaże winnego, kupi siekierę oraz złotą tacę i chlaśnie kogo trzeba?
Richter zaczął się śmiać. Wbrew temu, co mówił o kłopotach, wyglądał na bardzo zadowolonego z przebiegu całego dnia. A właściwie doby.
– A do kogo ona ma teraz zaufanie pod względem profesjonalizmu? Kto jako jedyny spełnił jej oczekiwania? – Śmiał się tak, że musiał rozluźnić krawat. – Jedynym takim człowiekiem jesteś przecież ty! Tylko i wyłącznie ty.
Teraz roześmiał się i Andrzejewski.
– No nie mów mi tylko, że mam węszyć w różnych służbach. I do tego w Warszawie.
– Nie, nie, nie. – Richter ściszył głos i nachylił się do przyjaciela: – Nie wiem dokładnie, ale tam się stało coś złego.
– Gdzie?
– Wiesz, jak to jest. Po twoim sukcesie służby zainteresowały się, dlaczego im się jednak nie udało. Zaczęły węszyć dookoła i odkryły coś, czego chyba nie powinny odkryć.
Obaj bez słowa wypili koniak. Atmosfera zgęstniała.
– No ładnie... – mruknął po chwili Andrzejewski.
– Czy podać coś jeszcze? – Z boku pojawił się barman.
– Wodę mineralną.
– Z gazem czy bez?
– Bez.
Richter powoli, samymi opuszkami palców obracał swój pusty kieliszek.
– Chyba odkryli coś bardzo niepokojącego. Albo przynajmniej bardzo dziwnego. – Najwyraźniej nie znał żadnych szczegółów. Choć można było mieć pewność, że prędzej czy później się dowie. Byle nie za późno. – A w dodatku mam wrażenie, że ta toksyczna mamusia naprawdę nas w to wplącze.
– No cóż... – Andrzejewski zdecydowanie nie należał do ludzi mnożących trudności. Nie lubił też przewidywać wszelkich możliwych nieszczęść, które mogły go spotkać. Hołdował zasadzie: „Najważniejsze jest tu i teraz. Cała reszta to tylko wyobraźnia”. – Trzeba więc będzie zajrzeć bestii w oczy. Jak mus, to mus.ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
O ile krytycy literaccy uważają go za pisarza, nazwijmy to, kontrowersyjnego, to uznanie i sympatię czytelników zaskarbił sobie już dawno. Dowodem na istnienie takiego stanu rzeczy może być choćby 10 nagród literackich przyznanych mu przez miłośników jego stylu pisania, kilka pierwszych miejsc w plebiscytach na najlepszy tekst roku i regularne wizyty na szczytach list bestsellerów.
Autor zapisanej już złotymi zgłoskami w historii polskiej fantastyki trylogii Achaja, powieści Breslau forever i Toy Wars, opowiadań takich, jak choćby Autobahn nach Poznań, Bomba Heisenberga, Waniliowe plantacje Wrocławia czy Zapach szkła.
Postać tajemnicza, dziwna i skomplikowana. Lubi zmieniać konwencje, czego dowodem są jego dwie ostatnie książki: Ucieczka z Festung Breslau i Żołnierze grzechu.
Swojego doświadczenia literackiego nie zwykł trzymać pod kloszem w pancernej szafie. Dzieli się nim w ramach warsztatów i szkół kreatywnego pisania, m.in. na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego.