- promocja
Za żywopłotem - ebook
Za żywopłotem - ebook
Każdy skazany twierdzi, że siedzi za niewinność. A jeśli rzeczywiście spędził w więzieniu długie lata za czyn, którego nie popełnił? Jak daleko się posunie, by po wyjściu na wolność schwytać prawdziwego mordercę?
Życie Miłosza przemienia się w koszmar. Wybitny inżynier, genialny przedsiębiorca i współwłaściciel świetnie prosperującej firmy trafia za kratki oskarżony o zamordowanie przyjaciela. Twierdzi, że jest niewinny. Kiedy po piętnastu latach wychodzi na wolność, ma tylko jeden cel – znaleźć prawdziwego mordercę i na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość.
W wyniku prywatnego śledztwa Miłosz odkrywa, że na pozór niepowiązane ze sobą wątki łączy pewien incydent z dawnych lat... Jaki ma wpływ na rozwiązanie zagadki? Kto tak naprawdę stoi za tym morderstwem? I czy Miłosz faktycznie jest bez winy?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2553-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Usłyszał za sobą łoskot masywnych metalowych drzwi i szczęk przekręcanego klucza. Drgnął, jednak tym razem te znajome dźwięki nie brzmiały złowrogo. Popatrzył w pogodne wrześniowe niebo. Zamknął oczy i pozwolił, by słońce przypomniało mu, jak przyjemny jest ten ciepły dotyk wolności. Uśmiechnął się, ale na zmęczonej, smutnej, już nieco pomarszczonej twarzy uśmiech był niemal niezauważalny. Wciągnął głęboko powietrze, które tu, za bramą, wydawało się takie świeże. Niewielki plecak zarzucił na ramię i ruszył w kierunku dworca.
Po drodze napawał się widokiem codzienności. Dzieci biegły do szkoły, dorośli spieszyli się do pracy, stary, gruby kot obserwował gołębie spacerujące przy miejskiej fontannie. Ot, zwykłe, nudne życie, ale Miłosz poznawał je teraz od podstaw niczym obcokrajowiec przybyły do egzotycznego kraju. Na nowo odkrywał dźwięki miasta, słuchał rozmów mijanych ludzi, chłonął zapachy.
Droga minęła mu niepostrzeżenie. Autobus do Krakowa stał już na stanowisku. On – Miłosz Zdebski – od dziś wolny człowiek, wsiadł, zajął miejsce przy oknie i zatopił się we wspomnieniach.
Jest 8 września 1996 roku – jego urodziny. Ma trzydzieści lat. Siedzą we trzech – on, Wojtek i Jakub – w Szarej przy Rynku Głównym. Piją dobre wino i wspominają studenckie lata na AGH.
– Panowie inżynierowie od szeroko pojętej fizyki medycznej, co dalej? Czyż możemy pozwolić, żeby zmarnowały się takie talenty badawcze i techniczne? – zaczyna z udawaną powagą. – Skończyliśmy dobre studia, mamy za sobą zagraniczne staże, więc możemy zawojować świat, a nie tylko pracować na innych!
– Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic… – wylicza ze śmiechem Jakub.
– Jakie nic! Mamy doświadczenie, wykształcenie i energię! – dodaje Miłosz z entuzjazmem.
– Czyli rozkręcamy biznes! – podsumowuje Wojtek.
Słoneczne światło przenika przez wzniesione w górę kieliszki. Brzęk szkła przypieczętowuje zawiązanie spółki.
Uśmiechnął się na to wspomnienie. To był jeden z ważniejszych momentów w ich życiu. Pomysł, który wydawał się na początku żartem, jeszcze tego samego wieczoru nabrał realnych kształtów. Powstał wstępny biznesplan i zaczęło się. Mieli szczęście. Pieniądze odziedziczone przez Wojtka po jakiejś bezdzietnej, ale za to obrotnej ciotce, o której istnieniu niemal zapomniał, spadły im niczym manna z nieba. W ciągu kilku lat stworzyli liczącą się w kraju firmę specjalizującą się w produkcji części do ultrasonografów.
Zainwestowali też w powstający wtedy sektor eHealth. Postawili na innowacyjność, zatrudnili najlepszych informatyków i zaczęli tworzyć oprogramowania dla szpitali. Bezcennym kapitałem okazały się kontakty nawiązane podczas zagranicznych stażów, które dawały im możliwość udziału w międzynarodowych projektach. I tak spontaniczny urodzinowy pomysł stał się pierwszym krokiem do ogromnego sukcesu.
Niestety. W czerwcu 2001 Wojtek zginął tragicznie. Okoliczności wypadku do końca nie wyjaśniono. Mówiło się, że nie dostosował prędkości do warunków jazdy. Miłosz i Jakub mieli wątpliwości, ale śmierć przyjaciela zbyt mocno bolała, by to roztrząsać. Trzeba było pomóc rodzinie, szczególnie ciężarnej żonie, załatwić sprawy udziałów w spółce i jakoś dalej żyć. Kolejny dramat wydarzył się dwa miesiące później. Dwudziestego sierpnia wieczorem został zamordowany Jakub. Strzał oddano z bliskiej odległości. To Miłosz znalazł ciało w siedzibie spółki i zawiadomił policję.
Został sam ze wszystkimi sprawami firmowymi i musiał ponieść konsekwencje śmierci wspólników.
Popatrzył w okno, ale widział tylko otwarte, przerażone i martwe oczy Jakuba powracające wielokrotnie w sennych koszmarach, a nie przesuwające się za nim obrazy. Po niespełna dwóch godzinach był w Krakowie. Miasto bardzo się zmieniło, ale i tak poczuł, że jest w domu. Jak to dziwnie brzmiało: w domu. Wysiadł przy alei 29 listopada i skierował się do bramy cmentarza. Od tej strony było znacznie bliżej niż od Rakowickiej. Kwatera 15b. Pamiętał dokładnie, bo kilka grobów dalej, tuż po tym, jak obronili prace dyplomowe, pochowano ich profesora i mentora Kazimierza Makowicza. Przez lata odwiedzali go wspólnie. Teraz Jakub, Wojtek i profesor leżeli na tym samym cmentarzu. Tylko Miłosz żył i czuł się z tym jakoś nieswojo.
Przemierzając zacienione alejki, przywoływał w pamięci ostatnie krakowskie wspomnienia. Pogrzeb Jakuba odbył się dopiero na początku września, prawie dwa tygodnie po jego śmierci. Sekcja zwłok, czynności prokuratorskie, gromadzenie dowodów, zabezpieczanie śladów – wszystko to musiało potrwać. Wreszcie przekazano zwłoki rodzinie. Uroczystość była wzruszająca, ale jednocześnie bardzo trudna. Patrzył na żonę Jakuba, jego rocznego syna, na żonę Wojtka w zaawansowanej ciąży. Wiedział, że oczekują jego pomocy i nie chciał ich zawieść. Na szczęście mieli firmę, która każdemu z nich pozwalała zapewnić przynajmniej finansową stabilizację.
Dzień później ujęto sprawcę morderstwa. Prokurator w asyście policji wkroczył do biurowca, w którym mieściła się firma, i wyprowadził zakutego w kajdanki podejrzanego. Był nim… Miłosz. Czuł na sobie pytające spojrzenia zaskoczonych współpracowników, widział pogardę stróżów prawa. W jego oczach malowały się niedowierzanie i strach, ale nikogo nie obchodziły emocje domniemanego mordercy. Skazano go szybko. Wszelkie dowody wskazywały na to, że jest winny. Nie miał nikogo bliskiego, kto by go wspierał. Rodzice nie żyli, a swojej rodziny nie zdążył założyć. Jedyną osobą, która do końca wierzyła w jego niewinność, był on sam. Ale więzienie uczy pokory. Uczy też, że każdy siedzi za niewinność. Nie był wyjątkiem, kiedy twierdził, że został wrobiony, i nikt nie traktował jego słów poważnie. Teraz stał przy grobie przyjaciela. Pora była na tyle wczesna, że miał nadzieję nikogo nie spotkać. Co by powiedział? Jak zareagowaliby bliscy Jakuba, gdyby go zobaczyli? Może by go nie poznali. Wyglądał zupełnie inaczej: broda, skromny strój, siwe skronie. To nie był już ten Miłosz sprzed aresztowania, modny, elegancki, starannie ostrzyżony i pachnący dobrymi perfumami. Pobyt w jednym z najcięższych więzień w kraju zmienił nie tylko jego wygląd. Miał szczęście, że to jedynie piętnaście lat, choć słowo „jedynie” w kontekście tego, co przeżył, brzmiało co najmniej ironicznie.
Na nagrobnej tablicy pod zdjęciem Jakuba wyryty był napis:
Jakub Tomczyk
1966–2001
Pozwól zrozumieć dlaczego…
Patrzył w radosne, ufne oczy przyjaciela i zadawał sobie to samo pytanie: dlaczego? Dlaczego do tego doszło? Dlaczego Jakub? Kto mógłby chcieć jego śmierci? Czy wypadek Wojtka to na pewno wypadek? Komu się narazili? Jakim cudem to jego skazano? Miał dużo czasu na szukanie odpowiedzi. Teraz przyszedł czas na działanie.
– Kuba, obiecuję, że dowiem się, kto ci to zrobił. Kto nam to zrobił – wyszeptał. – Obiecuję tobie i Wojtkowi.
Każdego z tych pięciu tysięcy czterystu osiemdziesięciu trzech dni budził się z tą myślą i wiedział, że po to właśnie żyje. To pozwoliło mu wytrwać. Tylko to.Usiadł na ławce w parku Zaczarowanej Dorożki w cieniu rozłożystej wierzby. Długie, wiotkie gałęzie zwieszały się nad ziemią niczym ażurowy baldachim. Barwne liście parkowych drzew szeleściły pod nogami spacerujących, błyszczały w słońcu. Czerwienią i żółcią mieniły się bukiety w rękach mijających go ludzi. Jakże chciał ulec temu czarowi leniwej codzienności. Oparł się wygodnie, zamknął oczy i zaciągnął się świeżym powietrzem, próbując uzupełnić wieloletnie braki, a jednocześnie napełnić spokojem chwili każdą komórkę swojego ciała.
– Zaczarowany dorożkarz. Zaczarowana dorożka. Zaczarowany koń – powiedział znajomy głos. Miłosz otworzył oczy. Elegancki mężczyzna w granatowym garniturze, różowej koszuli, z nienagannie przystrzyżonymi włosami i skórzaną czarną aktówką w dłoni usiadł obok niego.
– Przez chwilę próbowałem odnaleźć w sobie coś z tego dawnego zaczarowanego świata. Problem w tym, że ani tego świata, ani dorożki już nie ma – stwierdził smutno Miłosz.
– Zawsze będzie w każdym mieście, zawsze będzie choćby jedna, choćby nie wiem jaka biedna… Zapomniałeś?
– Pamiętam. Kiedyś nawet w to wierzyłem. Kiedyś. Ale widzisz, Igor, mieliśmy wtedy raptem kilkanaście lat i instruktora, który potrafił zarazić nas swoją pasją. Może dlatego byliśmy pewni, że to prawda, że to zaczarowany świat. Dzisiaj wiem, że to możliwe tylko w teatrze – dodał z westchnieniem.
– Wiesz, czasem zastanawiam się, dlaczego ostatecznie wybraliśmy tak różne od aktorstwa drogi – ciągnął Igor.
– Różne? Niech pan nie przesadza, panie mecenasie. Na sali sądowej akurat ta umiejętność bardzo się przydaje. – Zaśmiali się. Miłosz nie pamiętał już, kiedy ostatni raz śmiał się w taki sposób. Śmiech był uwięziony razem z nim.
– Pamiętasz? Nasz instruktor mówił, że z talentem aktorskim jest jak z umiejętnością jazdy na rowerze. Nigdy się tego nie zapomina.
– Ale dodawał też – wtrącił Miłosz – że jak rower rozklekotany, a opona dziurawa, to wiatru we włosach nie poczujesz. A ja jadę teraz na takim rowerze. – Po chwili wyprostował się i ciągnął poważnym, nieco surowym tonem. – Czas wracać do rzeczywistości. Masz wszystko, o co cię prosiłem?
– Tak. Telefon, trochę gotówki, no i dokumenty, te niezbędne oczywiście – wyliczał Igor, wyjmując z aktówki kolejne przedmioty. – Resztę mam w kancelarii. Jak jutro się spotkamy, wszystko ci dam i wyjaśnię. Przyjdź koło południa. A tu masz kluczyki. Pamiętasz, jak wygląda?
Miłosz przytaknął, choć chwilę trwało, zanim zorientował się, o co chodzi.
– Zatankowany do pełna. Zaparkowałem pod kościołem Dominikanów, znajdziesz bez trudu. No i najważniejsze… – Igor wyjął z kieszeni skórzane etui. – To klucze do mieszkania po moich dziadkach. Adres masz w tej papierowej teczce z dokumentami. Jeśli uznasz, że jest w porządku, możesz się tam zatrzymać na dłużej, jakoś się dogadamy. Oczywiście nie licz na luksusy. To stare mieszkanie, ale za to w dzielnicy, w której raczej nikt cię nie będzie kojarzył. Tak jak chciałeś. Przewiozłem tam rzeczy osobiste z twojego mieszkania. Jak rozumiem, nadal chcesz je wynajmować.
Miłosz pokiwał głową.
– No i wybacz, że nie mogłem po ciebie przyjechać. Obowiązki. Rozumiesz.
– W porządku. Dzięki za wszystko.
Miłosz czuł się zagubiony w tych konkretach. Z jednej strony bardzo chciał je słyszeć, z drugiej jeszcze nie potrafił myśleć o sobie jak o kimś, kto będzie używał telefonu, wybierał pieniądze z bankomatu, kupował jedzenie, jeździł samochodem i nie pytał nikogo o zgodę, czy może się wysikać albo skorzystać z intelektualnych dobrodziejstw przewidzianych regulaminem.
Igor zauważył to zmieszanie.
– Wiesz, cieszę się, że masz to już za sobą.
– Tak… Mam to już za sobą… – Słowom Miłosza towarzyszył kpiący uśmiech. – Co ja niby mam za sobą? Myślisz, że to naprawdę możliwe? Jestem wolny, tak, ale czuję się jak więzień. Wróciłem do swojego miasta, a jestem jak intruz. Nie popełniłem żadnego przestępstwa, a chowam się przed ludzkimi spojrzeniami, jakbym jednak miał coś na sumieniu. Myślisz, że siadłem akurat na tej ławce, bo boję się słońca? – mówił coraz głośniej i z narastającą goryczą. Wstał. Nerwowo przeszukiwał kieszenie. Po chwili wyciągnął zmiętą paczkę i drżącymi rękami zapalił papierosa. On, który zawsze mówił, że palenie to wojna wydana intelektowi. – To jestem niby ja, a jednocześnie nie ja! – Zaciągnął się, a potem powoli wypuszczał dym, jakby razem z nim mogło się ulotnić napięcie. – Więzienie to nie sanatorium. Myślisz, że tam siedzą elokwentni, szarmanccy panowie, erudyci, z którymi możesz podyskutować o literaturze?! Zamknęli mnie za morderstwo i traktowali jak mordercę! Zapuszkowali energicznego idealistę, a wypuścili człowieka, który… Aż boję się pomyśleć, kogo wypuścili, po latach tak zwanej resocjalizacji. Rozumiesz? Oni mnie resocjalizowali. Mnie.
– Miłosz, wiem, że nie jestem w stanie tego zrozumieć, ale…
– Ano nie jesteś. Nie rozumiesz. Mam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i wiedzą, kim jestem. Jakbym był naznaczony, śmierdział więzieniem na kilometr i stanowił zagrożenie dla każdego, do kogo się zbliżam. Wiesz, co się mówi? Że wyrok pięciu lat można przeżyć i da się potem normalnie żyć, wyrok ośmiu przeżyją najtwardsi, a po trzynastu latach masz pewność, że tam wrócisz. Ja byłem piętnaście.
Igor wstał.
– Wybacz, stary, nie chciałem cię urazić.
– Wiem. Bardzo mi pomogłeś. Może gdybyś od początku mnie reprezentował, w ogóle bym nie siedział. – Zamyślił się.
– Miłosz, wtedy z prawniczego punktu widzenia miałem jeszcze mleko pod nosem.
– Tak czy inaczej, bez ciebie siedziałbym pewnie nadal, nie miałby kto zająć się moimi sprawami, również tymi finansowymi i mieszkaniowymi. Wielu z tych, których poznałem w pudle, na pewno szybko tam wróci. Będą kraść, żeby żyć, albo wylądują w noclegowni, bo rodziny nie będą chciały mieć z nimi nic wspólnego. Ja mam pieniądze, więc teoretycznie także większe szanse, ale… – zamilkł. Odwrócił się. Stał w bezruchu i patrzył nieprzytomnie przed siebie. Przed oczami stanął mu napis z nagrobnej tablicy Jakuba. W głowie znowu kłębiły mu się pytania, które zadawał sobie od wielu lat. Nadal nie znał na nie odpowiedzi.
Rzucił niedopałek na ziemię, przydeptał i odwrócił się gwałtownie.
– No dobra, dosyć tego użalania się nad sobą. Szkoda czasu. Zbyt dużo go zmarnowałem – stwierdził Miłosz. Próbował odciąć się od swoich emocji.
– Co zamierzasz? – spytał Igor.
– A jak myślisz?
– Uważaj na siebie.
– Ja naprawdę nie mam nic do stracenia. – Miłosz spakował wszystkie rzeczy do plecaka i zarzucił go na ramię. – Kompletnie nic. Podrzucić cię gdzieś? Jadę w stronę Gniazda…
– Żartujesz?! Daj sobie spokój. Chociaż dziś…
– Muszę tam pojechać. Po prostu muszę. Wpadnę do ciebie jutro.
Pożegnali się. Miłosz energicznym krokiem ruszył w kierunku kościoła Dominikanów.
Czarne volvo, które kupił w salonie niedługo przed śmiercią Wojtka, nadal prezentowało się całkiem dobrze. Jednocześnie nie rzucało się w oczy, a o to najbardziej mu chodziło. Usiadł za kierownicą. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik odpalił jak nowy. Poczuł ten sam rodzaj satysfakcji, który towarzyszył mu w dniu zakupu. Jakby czas się cofnął. Szkoda, że nie można wsiąść do samochodu jak do wehikułu czasu i wrócić do momentu, który wymaga interwencji. Co by zrobił, gdyby miał taką możliwość?
Zadając sobie to pytanie, ruszył w kierunku Gniazda.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji