Zabawa. O uczeniu się, zaufaniu i życiu pełnym entuzjazmu - ebook
Zabawa. O uczeniu się, zaufaniu i życiu pełnym entuzjazmu - ebook
Zamiast standaryzacji i rywalizacji, pokazuje niesamowitą siłę swobodnej zabawy, dzięki której dziecko może rozwijać się w indywidualny sposób i we własnym tempie.
W tej książce André Stern pokazuje, jak dzięki zabawie Twoje dziecko może uczyć się naprawdę skutecznie.
Zabawa pozwala dziecku nawiązać kontakt z codziennością, z sobą samym i ze światem. Przez nią przejawiają się jego skłonności, potencjał, a także głębokie wewnętrzne pragnienia. Swobodna zabawa daje dziecku głębokie poczucie spełnienia.
André Stern
Jego przekaz wypływa z dorobku jego ojca Arno, który od ponad sześćdziesięciu lat nieprzerwanie pracuje z dziećmi, a także z jego osobistego doświadczenia dzieciństwa bez szkoły, które pozwoliło mu opanować umiejętności od czytania, pisania i liczenia przez naukę pięciu języków, programowania i astronomii po profesjonalną grę na instrumencie, komponowanie muzyki i lutnictwo.
Kategoria: | Rodzina |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65532-21-3 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DLACZEGO NIKT NIE potrafi odpowiedzieć na pytanie, co by się stało, gdyby pozwolono dziecku bawić się nie tylko przez jeden dzień, lecz bez przerwy? Jestem w stanie udzielić odpowiedzi i tym samym stanowię wyjątek, chociaż jestem całkiem zwyczajnym dzieckiem. Każde inne dziecko, któremu pozwolono by się swobodnie i nieprzerwanie bawić, miałoby do opowiedzenia podobną historię. To, co stało się moim udziałem, jest tym, co przydarzyłoby się każdemu dziecku, gdybyśmy zmienili naszą postawę wobec dzieciństwa. I nie byłoby efektem idei, metody, oczekiwań czy też koncepcji pochodzących od dorosłego, lecz zależałoby od dziecka i jego wrodzonych predyspozycji.
Jaka jest pierwsza rzecz, którą robi dziecko,
gdy się je zostawia w spokoju? Bawi się.
Wiemy o tym, nie musimy się nawet zastanawiać
nad odpowiedzią.
A gdyby dziecku w tym nie przeszkadzać,
wówczas… już zawsze by się bawiło!
Dlaczego więc ciągle przeszkadzamy
bawiącemu się dziecku?1. „PRZECIEŻ TY SIĘ TYLKO BAWISZ!”
MATKA KARMI DZIECKO butelką. Czyni to umiejętnie, z dużą wprawą. W którymś momencie na dnie pozostaje jeszcze trochę mleka, ale dziecko zamiast pić, zaczyna bawić się smoczkiem. Matka chce je przekonać, żeby dalej piło, ale ono zdecydowanie woli się bawić.
– Tylko się bawisz i nic nie pijesz! – woła zniecierpliwiona i odbiera mu butelkę.
Czy zabawa jest potrzebą mniej ważną niż picie? Czy nie zasługuje na szacunek? Czy wolno ją bezpardonowo przerywać? Dlaczego zabawa uległa takiej dewaluacji, że większość ludzi z niej rezygnuje, sądząc, iż należy poświęcać się zajęciom powszechnie uważanym za ważniejsze? Jak do tego doszło, że zabawa jest przeciwstawiana poważnym zajęciom?
Któż nie słyszał takiego zdania: „Ale po zabawie weźmiesz się do nauki, dobrze?”. Brak nam ufności, myślimy, że nie wystarczy się bawić.
Gdy któregoś ranka dziecko słyszy, że ma przestać się bawić i wziąć się do nauki, widzi w tym poleceniu sprzeczność. To tak, jakby zażądano od ciebie, żebyś oddychał, nie zaczerpując powietrza. Zabawę trzeba traktować poważnie, bo nie istnieje lepsza metoda, żeby się uczyć.
Dla dzieci zabawa i nauka są nierozdzielnymi pojęciami. To dla nich synonimy.
Popatrz, jak bardzo poważne jest dziecko podczas swobodnej zabawy! Czy dostrzegasz jego wytrwałość, niezwykłą koncentrację, zdolność pokonywania własnych ograniczeń? Tego wszystkiego nie ma, gdy dziecko dostaje jakieś polecenie do wykonania.
W moim przypadku nauka i zabawa zawsze
były nierozłączne.
„Do zadań szkoły nie należy wyłącznie przekazywanie wiedzy. To przede wszystkim miejsce nauki życia w społeczeństwie, nabywania społecznych kompetencji, niezbędnych do współżycia z innymi”. Takie albo podobne zdania opierają się na niepojętej dla mnie pomyłce: na założeniu, że przychodzące na świat dzieci są aspołeczne i że dopiero przez właściwe wychowanie uczą się socjalizacji. Osobiście doświadczyłem i zaobserwowałem u innych, że jest dokładnie na odwrót.
Zabawa i nauka tworzą nierozdzielną jedność i zupełnie nie rozumiem, jak można tworzyć i utrzymywać antagonizm między nauką, zaklasyfikowaną jako poważne, priorytetowe zajęcie, a pogardzaną zabawą, ograniczaną do przerw między lekcjami.
W moim dzieciństwie, o ile tylko mogę sobie przypomnieć, nigdy nie pojawiała się kwestia rozdziału czasu na naukę i zabawę. Obie te rzeczy były ze sobą jak najściślej powiązane.
Cóż to było za wydarzenie, gdy tata i mama kupili mi silnik z klocków Lego! Marzyłem o nim całymi miesiącami, ale nie mogłem go mieć, bo był dla nas o wiele za drogi. Sto siedem franków… Ciągle jeszcze widzę przed sobą metkę z ceną niczym górskie zbocze, na które trzeba się wspiąć. Miałem wtedy może siedem lat. Szybko kręcąca się oś w kształcie krzyża oznaczała dla mnie początek nowej ery. Oto za jej sprawą moje modele z serii Lego Technic przeszły ze statycznego stadium do mobilnego. Pozginana kartka z ważnymi informacjami wyjaśniała, jak można wyliczyć odpowiednie przełożenie multiplikujące i redukujące, wiedząc, jaka jest średnica tarczy albo znając liczbę ząbków koła zębatego. Zadeklarowana liczba obrotów silnika na minutę pozwoliła mi obliczyć teoretyczną prędkość bardzo lekkiego samochodu, który w tym celu zrobiłem (podwozie wykonałem z klocków Lego, karoserię z kartonu). Do tego musiałem wyliczyć, jaki odcinek koło pokona podczas jednego obrotu.
Szukając odpowiedzi na nurtujące mnie pytania w encyklopedii mamy, odkryłem liczbę π. Postanowiłem praktycznie sprawdzić, czy jej wartość została podana właściwie. W tym celu owinąłem koło papierowym paskiem, chcąc zmierzyć obwód. Gdy się przekonałem, że liczba π faktycznie ma taką wartość, używałem jej w moich obliczeniach. Dzięki niej miałem z górki: żeby otrzymać prędkość w kilometrach na godzinę, mnożyłem odcinek, jaki pokonało koło, przez liczbę obrotów na minutę, a potem przez sześćdziesiąt.
CZY POTRAFICIE ODRÓŻNIĆ ZABAWĘ OD NAUKI?
W wieku czternastu lat zacząłem się wgryzać w tajniki gry na gitarze. Mój ojciec był w stanie odtworzyć z pamięci – z niezwykłą precyzją – niektóre kawałki flamenco, choć nie potrafił ani grać, ani zapisywać muzyki. Wspólna zabawa pochłaniała nas każdego wieczoru. On śpiewał mi nutę, ja szukałem jej na gryfie gitary. Na początku udawało mi się to dopiero po wielu próbach. Grałem jakiś ton, ojciec kręcił głową i powtarzał nutę. Ja znów coś grałem, aż w końcu kiwał głową, a następnie śpiewał następny ton. Krok po kroku odtwarzaliśmy melodię.
Niektóre nuty na gitarze można wykonać na różne sposoby. Często przy jakiejś nucie zauważałem, że wygodniej byłoby zagrać poprzednią w innym miejscu, bo wtedy łatwiej sięgnąć do następnej. Zauważyłem też, że kilka nut naraz tworzy akord. W toku tej stopniowej rekonstrukcji muzyki uświadomiłem sobie, że często cały utwór może zostać zagrany przy wykorzystaniu niewielu akordów. W ten sposób przyswoiłem sobie ważne aspekty harmonii, chociaż ćwiczyłem praktycznie tylko dla zabawy i na długo zanim zetknąłem się z teorią.
Gdy zacząłem się interesować zapisem nut – chciałem zostać kompozytorem – wynalazłem zabawę: na karteczkach zapisywałem nuty trzech kompletnych gam, potem mieszałem kartki, ciągnąłem i na starannie wyrysowaną pięciolinię nanosiłem nutę, która znajdowała się na wylosowanym papierku. Było to jak gra towarzyska, raz gama G-dur, raz gama F-dur. Starałem się być coraz szybszy.
Czy to była zabawa? Czy praca? Czy nauka? To, że do dzisiaj nie potrafię rozróżnić tych pojęć, dowodzi, że nigdy nie musiałem tego robić. Nigdy nie byłem w szkole, a to pozwala mi patrzeć na sprawę z innej perspektywy. Wyraźniej dostrzegam, jakie przyzwyczajenia nabyte w szkole kształtują naszą kulturę. Gdy coś wiesz, jesteś ciągle pytany: „Gdzie cię tego nauczyli?”. Pytający wychodzi z założenia, że tylko szkoła, tylko uniwersytet mogą zapewnić wiedzę. Kwalifikacje, których miarą jest szkoła, liczą się bardziej niż faktyczne kompetencje.
Zamiast więc śledzić, ile dziecko codziennie pojmuje nowych, nieoczekiwanych rzeczy, zamiast bojaźliwie obserwować ten niepowstrzymany, spektakularny, imponujący rozwój, dorośli traktują dzieci jak istoty pozbawione zdolności, które trzeba wspierać i motywować. W ten sposób każdy z dorosłych ćwiczy się w roli nauczyciela i zawsze jest gotów udzielać lekcji. Za każdym razem, kiedy dziecko osiąga coś nowego (czy to udało mu się przez sekundę ustać na nóżkach, czy uśmiechnęło się bądź umieściło nakrętkę na butelce), rodzice wołają z rozrzewnieniem i zachwytem: „Brawoooo! Świetnie sobie poradziłeś”.
Każdy jest dumny, mogąc pokazać innym, jak doskonale wspiera własne dziecko. Rodzice się w tym nawet prześcigają. Ale tego rodzaju pochwała pochodzi ze świata dobrych i złych ocen oraz nieustannego porównywania osiągnięć.
Jakże często słyszymy, że ktoś się żali, mówiąc: „Nie jestem dobry w tej (czy innej) rzeczy”.
Tym ludziom oraz wszystkim, którzy czują się nieudacznikami – czy to w dziedzinie ortografii, matematyki czy języków obcych – chciałbym powiedzieć: Nie wy zawiedliście, tylko system stawiający przed wami zadania, które nie wywołują w was entuzjazmu! Współczesna kultura sprawia, że ludzie wątpią w swoje zdolności. O dziwo, nie osądza się wtedy instytucji, lecz dziecko – i tym samym piętnuje się je na całe życie, wpływając na jego postawę, status, wiarę w siebie, odwagę bycia kreatywnym.
W szkole, gdzie dominują konkurencja i ciągłe porównywanie, dzieci doświadczają bycia przeciw sobie zamiast bycia ze sobą. To nie jest pozytywna socjalizacja. Dla dziecka, które może się bawić i uczyć wedle własnej woli, taka presja na osiągnięcia jest niezrozumiała, ponieważ wzrasta ono, odczuwając zachwyt dla wszystkiego nowego, co pojawia się w jego życiu.
Nie tylko oddzieliliśmy od siebie synonimy
„zabawa” i „nauka”, ale też umieściliśmy
je na przeciwstawnych krańcach skali pokazującej
wagę obu tych zajęć.
Neurobiologia wykazała, że aby człowiek mógł trwale zapamiętywać wiedzę, muszą być aktywizowane jego ośrodki emocjonalne. Dziecko, na które nie jest wywierana presja, spotyka w swoim życiu wyłącznie rzeczy, które powodują u niego tę aktywizację, gdyż wzbudzają w nim zainteresowanie. Materiał gromadzony podczas wzmożonej aktywności ośrodków emocjonalnych jest zapamiętywany niezwłocznie i trwale. Zabawa jest emocją, zbędne jest podczas niej powtarzanie, trenowanie, wysilanie się. Doświadczamy tego sami za każdym razem, gdy wpadamy w zachwyt, a więc doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Wiele z tego, czego się kiedyś musieliśmy nauczyć, zupełnie zapomnieliśmy – podobno aż osiemdziesiąt procent zapamiętywanych treści ulega zapomnieniu. Nie mogliśmy ich sobie trwale przyswoić, bo nas nie poruszyły, a co więcej – wtłaczano nam je z zewnątrz. Nasze ośrodki emocjonalne pozostały na nie obojętne, dlatego nic z tych rzeczy nie pozostało w naszej pamięci długotrwałej.
Nie tylko oddzieliliśmy od siebie synonimy „zabawa” i „nauka”, ale też umieściliśmy je na przeciwstawnych krańcach skali pokazującej wagę obu tych zajęć. Nauka na jednym końcu, zabawa na drugim – zdegradowana do zajęcia w wolnym czasie.
Przerwać zabawę, bo trzeba iść do szkoły… Dla dziecka to bolesny przymus. Przypomnij sobie, jak to było, gdy za młodych lat zapamiętałeś się w zabawie, pochłonęła cię ona całkowicie, razem z głową i sercem. Czy teraz rozumiesz, jak absurdalny jest ten przymus? Dziecko jednak nie kwestionuje poleceń dorosłych, nie uważa, że problem tkwi w nich; raczej szuka go w sobie. Gdy dziecko w imię nauki ma zrezygnować z zabawy, chociaż całym jestestwem czuje, że świat się nie zawali, jeśli będzie się bawiło dalej, rozwija się w nim poczucie, że coś z nim nie w porządku. Wówczas w jego mózgu aktywizują się te sieci neuronów, które są aktywne podczas fizycznego bólu. Sprawia to, że nauka, jaka jest praktykowana w naszym społeczeństwie, staje się odseparowanym pojęciem kojarzonym z bolesnym przymusem.
Dziecko nie rozróżnia życia, nauki i zabawy.
Dla dziecka stanowią one organiczną jedność.
Gdy się bawi, świat dla niego jest w porządku.
Czuje się częścią tego świata. Czuje, że jego
wrodzona skłonność do zabawy ma sens i znaczenie
niezależnie od miejsca i czasu. Wszystkie dzieci
się bawią, nawet w najgorszych warunkach.
Wojna, bieda, głód czy nadmiar dobrobytu – dzieci
bawią się, kiedy to tylko możliwe.2. NA POCZĄTKU BYŁA ZABAWA
ANTONIN, MÓJ SYN, niedawno zrozumiał pojęcie „zawód”. Pyta wszystkich, kim są z zawodu. A wczoraj ktoś jego zapytał, kim on jest. Odpowiedział bez zastanowienia:
– Mój zawód to zabawa.
Co to jest zabawa? Brytyjski wizjoner i ekspert do spraw rozwoju Ken Robinson opisuje myślenie dzieci jako ich własne i określa mianem „myślenia dywergencyjnego” (divergent thinking). Ja powiedziałbym raczej, że jest ono adekwatne do swego celu – do zabawy, bo to ona jest celem w życiu dziecka.
Zabawa łączy świat wyimaginowany z życiem realnym. Dzieci mają zdolność przypisywania przedmiotom całkiem innych właściwości niż te, do których się przyzwyczailiśmy. W ten sposób przedmioty stają się podmiotami ich zabawy, bo wykazują podobieństwo do elementów świata „realnego”. Kształt, kolor albo wydawany przez nie odgłos stanowią natychmiast inspirację dla dziecka.
– Ale ty masz fantazję… – mówią potem dorośli, uśmiechając się przy tym protekcjonalnie.
Tak oto dyskredytują sposób, w jaki dziecko postrzega świat, ale też szydzą z samego dziecka.