- promocja
- W empik go
Zabawka - ebook
Zabawka - ebook
Jej śmierć pozostaje zagadką.
On pozostaje bezkarny.
Mroczny kryminał oparty na prawdziwych wydarzeniach.
Siedemnastoletnia Katarzyna D. zaginęła w maju 2000 roku i dotąd jej nie odnaleziono. Zostawiła po sobie pamiętnik z szokującą zawartością.
W latach 2000–2006 na warszawskich Bródnie i Pradze zamordowano trzy bezdomne kobiety, alkoholiczki i bywalczynie Dworca Centralnego. Prokuratura do dziś prowadzi śledztwo w sprawie seryjnego mordercy.
Nawiązując do dwóch warszawskich zbrodni z początku lat dwutysięcznych, Robert Ziębiński snuje mroczną i przerażającą opowieść o pozornie szczęśliwej rodzinie naznaczonej dramatami z przeszłości, o chciwości, kłamstwach i zwyrodnieniu, do którego zdolny jest człowiek.
Ania Kryńska, córka znanego biznesmena, ma idealne życie: kochających rodziców, piękny dom i pieniądze. Pewnego dnia wszystko pęka jak bańka mydlana, gdy gazety publikują zdjęcie jej ojca obok twarzy martwej kobiety znalezionej w Lesie Bródnowskim. Okazuje się, że ofiara to była żona Edwarda Kryńskiego. Wiedziona potrzebą odkrycia prawdy o rodzinie Ania rozpoczyna prywatne śledztwo. Tymczasem policja znajduje kolejną ofiarę.
Kim są mężczyźni ze zdjęcia sprzed lat, kto zabił Ewelinę i jak kolejne zabójstwa wiążą się z wysoko postawionymi osobami w kraju?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66890-33-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, co mam ci powiedzieć. Jestem taka bezsilna. To chyba dobre słowo. Bezsilność.
Tato!
Patrzyłam, jak czterech mężczyzn opuszcza trumnę z tobą.
Trumnę.
Wciąż tego nie potrafię zrozumieć. Zaakceptować.
Jak mogłeś mi to zrobić? Umrzeć. Dlaczego? Przecież zawsze byłeś taki silny. Jak to możliwe, że twoje serce było najsłabsze? Pytałam lekarza o to, wiesz, co mi powiedział? Zapiszę to, żeby nigdy nie zapomnieć. Powiedział, że być może tak miało być. Widać miałeś tyle żyć, ile żyłeś. Nie mogli nic zrobić. Nic. Podobno twoje serce pękło.
Teraz moje pęka.
Myślę o tym wszystkim, co mówiłeś. Pamiętam nasze żarty. Mówiłeś, że pierwszego chłopaka poszczujesz psem, drugiego zrzucisz ze schodów, a jak pojawi się trzeci, to wyleci przez okno. Śmiałeś się. A potem obejmowałeś mnie i powtarzałeś, że to przecież tylko żarty i że chcesz, żebym była szczęśliwa. Nie jestem, tato. Nie jestem. Odbyliśmy tę rozmowę raptem ile, tydzień temu? Tydzień. Wystarczył tydzień, żebym z najszczęśliwszej dziewczyny zamieniła się w najsmutniejszą.
Mama płacze. Kiedy przestaje, mówi, że bez ciebie nie da sobie rady. Przypomniało mi się, że babcia mówiła tak samo. Wiesz, jak dziadek zmarł. Mówiła, że nie da sobie rady z domem. Przez tydzień u niej mieszkałeś, pomagałeś, potem wróciłeś, a ona dała sobie radę. Daje radę do dziś. Nie powiem mamie, że kłamie, ale wiem, że sobie da radę. Ona sobie da radę. A ja? Babcia, mama, ciocia Justysia po śmierci wujka Kazika, one wszystkie dały sobie radę, ale one, wiesz, one są dorosłe. One mają innych, a ja? Kogo mam ja? Tato, obiecałeś, że zawsze będziesz obok, gdy będę cię potrzebowała. I co? I ciebie nie będzie.
Nic nie będzie.
Czuję się strasznie samotna.
Spisuję te myśli, żeby nie zapomnieć. Żeby do nich wrócić.
Kiedy patrzyłam, jak opuszczali trumnę z tobą w środku do grobu, myślałam, że to sen. Jak w tych wszystkich filmach, które puszczają w sobotę po dwudziestej drugiej. Nagrywałeś je, bo sam zasypiałeś, a potem w niedzielę siadaliśmy i pozwalałeś mi oglądać z tobą, choć mama krzyczała, że to filmy nie dla dzieci. Był taki horror, o dziewczynie, która w koszmarnym śnie zabijała ojca. A potem się budziła i wszystko było jak dawniej. Patrzyłam na trumnę, zaciskałam powieki i chciałam się obudzić. Tak bardzo chciałam się obudzić. Ty, twoja śmierć, serce, to wszystko było snem, a ja się budzę w naszym salonie, bo zasnęłam podczas filmu, który oglądaliśmy. Ale nie dałam rady. Bolały mnie powieki, bolały oczy, ale za każdym razem, gdy je otwierałam, widziałam tych czterech panów z linami, którzy powoli opuszczali trumnę do dołu.
Ciebie, tato. Ciebie.
Myślałam, że będziemy zawsze. Wiesz, że lata będą mijały, a my cały czas będziemy razem. Że będę mogła przyjść do ciebie, żebyś pomógł mi rozwiązać zadanie z matmy. Mama nie umie pomagać tak dobrze jak ty. Że wejdziesz do kuchni i powiesz: jedziemy do Zakopanego. Jutro. Mama zawsze mówiła, że się wygłupiasz, że ktoś się musi domem zająć, a ty odpowiadałeś, że wszystko już załatwione, i jechaliśmy.
Już nigdzie nie pojedziemy. Już niczego nie będzie. Będzie twój pusty pokój, w którym pracowałeś. Twoje rzeczy w szafie. Twoje perfumy i maszynka do golenia, o którą zawsze awanturowała się mama. Rety, ale ona potrafiła krzyczeć. „Znów cała umywalka jest w twoich włosach, czy ty się nigdy nie nauczysz?!” Wiesz, w sumie to zabawne, bo miała rację. Wyszło na to, że nigdy.
Próbuję jakoś ułożyć nasze najważniejsze wspomnienia. Takie nasze. Tylko nasze.
Pamiętam, jak uczyłeś mnie puszczać kaczki na jeziorze na Mazurach. Rzuciłeś kamieniem, ale się poślizgnąłeś i wpadłeś do wody. Wstałeś i powiedziałeś: „A tak, Kasiu, nigdy nie należy puszczać kaczek”. Mama się z nas śmiała, a potem podeszła i rzuciła kamieniem w taflę jeziora, i to była najlepsza kaczka, jaką widziałam.
Albo jak płakałam, bo się bałam powiedzieć, że dostałam dwóję z matmy, a ty przyszedłeś do mnie i tak długo pytałeś, co się stało, aż w końcu ci powiedziałam, a ty zamiast się na mnie złościć, wziąłeś podręcznik i wszystko mi wytłumaczyłeś. Choć wtedy miałeś dużo pracy i potem siedziałeś prawie całą noc.
Albo jak mama powiedziała, że kupowanie dziecku discmana to przesada i mogę słuchać kaset na tym magnetofonie, co mi go dała, bo kupiłeś jej do kuchni wieżę. To było raptem rok temu, tato. Przyszedłeś do mnie do pokoju, wsunąłeś mi pod poduszkę paczkę z discmanem i płytą Janis Joplin, bo mówiłeś, że jej słuchałeś, jak byłeś młody. I miałam nie mówić mamie. Byłam najszczęśliwsza na świecie. Choć mama na nas nakrzyczała, bo znalazła tego discmana w moim plecaku. Była zła, ale potem jej przeszło.
Lubiłam te płyty od ciebie. Tych dwóch panów. Simon i Garkotłuk, tak zawsze o nim mówiłeś. Że napisali piosenki do filmu Absolwent, który tak bardzo lubiłeś. Albo ten zespół Led Zeppelin. I Procol Harum. I puściłeś mi Prince’a. I mówiłeś, że ta dziewczyna w glanach śpiewa o tym, że ma dwadzieścia pięć lat i nie wie, co ma ze sobą zrobić. Pamiętasz, co powiedziałeś? Że jak zrobię sobie kolczyk w nosie, to mnie matka wyrzuci z domu. Ale piosenka ci się podobała. I kupiłeś mi brązowe glany. Miałam je na pogrzebie. Ostatni prezent od ciebie. Nigdy ich nie wyrzucę. Wiesz. Nigdy.
Piszę teraz to wszystko, mając je na nogach. Mama płacze. Siedzi z nią wujek Paweł i ciocia Hania. Słucham cały czas tej Lindy Perry. Ciekawe, kim będę, jak będę miała dwadzieścia pięć lat. Ciebie wtedy nie będzie już... dwanaście lat. Prawie tyle, ile żyję teraz. Tato, wiesz, że nie będzie cię całe moje życie.
To mnie przeraża. Nie tak jak te filmy, które oglądaliśmy. To inny strach. Nie potrafię go nazwać. Nawet nie wiem, czy to strach. Po prostu może bardziej takie coś jak pustka. Ciebie nie będzie, jak zdam maturę. Nie będziemy mogli porozmawiać o tym, jaki przedmiot zdawać. Nie pomożesz mi wybrać, co mam studiować. Tato, zostałam sama!
Chciałabym wierzyć cioci, że ci dobrze. Że teraz na mnie czekasz. Ale nie wierzę. Powinnam, tak. Ksiądz mówił, że odszedłeś za wcześnie, ale Bóg pozwoli ci otoczyć nas opieką. W to też nie wierzę. Dlaczego Bóg miałby mieć coś przeciwko temu, że opiekowałeś się mną w domu? Że byłeś zawsze obok? Dlaczego mu to przeszkadzało?
Nie umiem tego zrozumieć, tato. Naprawdę.
Położę się spać.
Będę pisać jutro dalej. Cały czas piszę. Wiesz o tym. To znaczy wiedziałeś. Zawsze mówiłeś, żebym pisała i czytała, bo pisanie i czytanie rozwijają wyobraźnię. I że żałujesz, że praca zabrała ci czas na czytanie.
Będę dużo czytać tato. I pisać.
Będę robiła tak, żebyś był ze mnie dumny.
Nigdy cię nie zapomnę.
Nigdy.
Nigdy.
Kocham cię. Kocham cię, jak nigdy nikogo.
Wróć. Niech to będzie tylko zły sen.
Tato.I
Trener zawsze powtarzał: „Wsłuchaj się w rytm serca, niech on nadaje tempo twoim krokom. Miej serce za przewodnika”. Przez jakiś czas nawet mu wierzyła, ale kiedy od tego słuchania serca dopadła ją kiedyś zadyszka tak mocna, że niemal się przewróciła, uznała, że wróci do swoich starych przyzwyczajeń. Była połowa października. Kropił deszcz, ale wciąż dało się biegać. Nie mogła przestać. Doskonale o tym wiedziała. Poranne bieganie i codzienna godzina na siłowni sprawiły, że z osiemdziesięciu kilogramów na wadze zrobiły się pięćdziesiąt dwa. I nie miała zamiaru tego zmieniać. Wszystkie koleżanki zazdrościły jej figury. Nagle stała się też atrakcyjna dla facetów, zwłaszcza dla Norberta z działu kadr. Tego też nie miała zamiaru zmieniać. Więc biegała. Dopóki deszcz nie sprawiał, że poranny jogging zamieniał się w leśny survival.
Włożyła legginsy i obcisłą sportową koszulkę podtrzymującą biust. Basia i Hania z jej działu mówiły, że gdy zacznie się odchudzać, opadną jej cycki. Na szczęście się myliły. Wciąż miała jędrne i spore piersi. Norbertowi się podobały. Jej także. Na ramię założyła opaskę mierzącą tętno i ciśnienie, włożyła słuchawki do uszu. Połączyła je przez Bluetooth z komórką i odszukała utwór, który sprawiał, że nogi same ją niosły. _Denmark_ Chemical Brothers. Pulsujący house sprawiał, że jej serce i nogi łapały ten sam rytm. I nigdy nie dostawała zadyszki.
Z domu do Lasku Bródnowskiego miała niespełna kilometr. Na tym odcinku była najbardziej narażona na deszcz. Potem schronienie dawały drzewa.
Dochodziła szósta rano. Idealna pora na samotny bieg przez las.
Dźwięki sączyły się do głowy, a ona powoli łapała rytm. Gdy wbiegała do lasu, poruszała się już jak dobrze naoliwiona maszyna.
W powietrzu unosiła się woń jesieni. Miękkie sportowe buty zostawiały ślady na mokrych liściach, las zaczynał już pachnieć rozkładem. Lubiła ten specyficzny zapach. Zapach przemijania. Ustawione w szpaler brzozy traciły swoje kolory. Zieleń ustępowała miejsca żółci powoli przechodzącej w brąz. „Przemijanie – pomyślała. – Wszyscy tak kończymy. Najpierw pełni energii i radośni, a potem opadamy jak liście, po których ktoś przebiega, nie patrząc specjalnie pod nogi”. Jesień zawsze nastrajała ją melancholijnie. Nie lubiła tego u siebie, ale nie potrafiła tego pokonać. Miała trzydzieści lat i wszystkie jej związki rozpadały się jesienią. Zupełnie jakby w jej przypadku o tej porze roku miłość traciła całą swoją energię. Teraz też zaczynała zauważać u siebie te symptomy. Na szczęście Norbert był inny niż poprzedni faceci. A przynajmniej na razie sprawiał takie wrażenie. Kiedy tylko wpadała w jesienny spleen, on stawał niemal na głowie, aby ją rozweselić. I jak dotąd to mu się udawało.
Zapętlone _Denmark_ pchało ją naprzód. Wbiegła na drewniany mostek. Jeszcze miesiąc temu było tu tak żywo i pięknie. Teraz rozciągał się przed nią krajobraz rozpadu. Przez ułamki sekundy w przerwie między utworami słyszała odgłos swoich stóp uderzających w drewno. Martwe liście zmieniały wszystko. Nawet dźwięk, jaki wydaje but na drewnianej nawierzchni. Nie był czysty, mocny, przypominał rozklejanie koperty. Śliskie plaśnięcia.
Biegła dalej. Za mostkiem był skrót, gdzie musiała uważać na krzaki dziko rosnących jeżyn. Potrafiły nieźle poharatać ubranie. Skręciła lekko w lewo. Przebiegała tędy setki razy i tylko raz zahaczyła o jeżyny. Zawsze szybko się uczyła. Wystarczył jeden raz, by jej mózg zakodował niebezpieczeństwo i skutecznie je omijał. Ale nie dziś. Wbiegła na ścieżkę prowadzącą do skrótu i wtedy to poczuła. Ukłucie. Niczym użądlenie osy, tylko mocniejsze i bardziej bolesne. Nie chciała się zatrzymywać, ale coś hamowało jej ruchy. By nie stracić rytmu, przebierała nogami w miejscu. Spojrzała w dół. Lewa noga zaplątała się w krzak. Wprawdzie mogła podnieść stopę, ale gdy tylko próbowała przesunąć ją do przodu, przez legginsy przebijały się brązowe obumierające kolce i wbijały się jej w skórę. „Ich ostatnie podrygi” – pomyślała. Zatrzymała się. Spojrzała na opaskę – tętno podskoczyło. Kiedy biegniesz w swoim rytmie, tętno też go łapie, gdy się zatrzymujesz, do ciała dociera z mózgu informacja o zmęczeniu, a tętno szaleje.
Wyłączyła muzykę i nachyliła się, by wyplątać nogę z krzaków. Jeszcze nigdy nie zaplątała się w nie tak mocno.
– Szlag by cię – powiedziała do siebie.
Mruczący cicho las nie zareagował.
Pochyliła się mocniej. Gdy próbowała rozerwać oplatające ją pęta, jeden z kolców wbił się jej w palec.
– No żeż... – rzuciła w stronę jeżyn.
Uklękła na jedno kolano i mocowała się z rośliną. Gdy w końcu udało się jej oswobodzić stopę, zauważyła kilka kropel krwi, które odznaczały się na szarym materiale legginsów.
– No pięknie – powiedziała, dotykając nogi.
Odsunęła się od krzaków na bezpieczną odległość i podwinęła nogawkę. Połamane kolce wbiły się w skórę. Wyjmowała je powoli. Takich przygód w lesie jeszcze nie miała. „Ktoś musiał tędy przebiegać – pomyślała – zaplątać się w krzaki i wywlec je na ścieżkę”.
Nie myliła się. Gałęzie jeżyn, które wcześniej tylko lekko wystawały na leśną drogę, teraz były rozciągnięte przez jej środek. Rozejrzała się dookoła. Po lewej stronie widać było świeże ślady. Ktoś tędy chodził. Może nawet kilka osób, bo ślady były dość rozległe. „Pewnie lokalne menele szukały miejsca na libację” – pomyślała. A potem po mokrych od potu plecach przebiegł ją dreszcz. A jeśli tu jeszcze są? Jeśli ją zobaczą? Oddaliła się jakieś trzy kilometry od uczęszczanych przez ludzi miejsc, poza tym była szósta rano. Wokół żywego ducha. Pierwszy raz pomyślała o tym, że gdyby ktoś ją napadł, byłaby zdana tylko na siebie. I na szybkość swoich nóg. Była biegaczką, ale nie sprinterką. Nie potrafiła biegać szybko, ale za to długo. Zadrżała.
– Jest tu kto? – zapytała nieśmiało.
Nikt jej nie odpowiedział. Nawet echo wydawało się jeszcze spać.
– Halo?
Cisza.
Znów się rozejrzała, tym razem uważniej. Pusto.
– Halo? – krzyknęła ostatni raz. „Ty idiotko – skarciła się w myślach. – Gdyby ktoś tu był i spał, właśnie byś go obudziła. Lub ich”.
Ale nikt się nie obudził. W lesie panowała absolutna cisza, której nie przerywał nawet śpiew ptaków.
Wtedy to zobaczyła. Kilka metrów od ścieżki za drzewem ktoś siedział. Po raz kolejny przebiegł ją dreszcz. „A jeśli to ktoś, kto zrobi mi krzywdę?” – przestraszyła się. Nie wiedziała, co robić. Jedna część jej mózgu mówiła „Uciekaj”, druga krzyczała: „Zostań, ten ktoś może potrzebować pomocy”. Odruchowo sięgnęła po mały kamyk leżący na ścieżce. Podniosła go i rzuciła w stronę siedzącej postaci. Postać się nie poruszyła.
Spojrzała jeszcze raz w tamtą stronę, a potem podniosła stopę i przeszła nad rozwleczonym krzakiem jeżyn.
– Nie wierzę, że to robię – powiedziała do siebie. Ruszyła w stronę siedzącego ktosia. – Hej, ty! – zawołała.
Cisza.
Zrobiła kolejny krok. Wydawało się jej, że widzi długie włosy. Różową frotkę. Zza drzewa wystawało ramię. Szczupłe. Zbyt szczupłe, by należeć do mężczyzny. To był albo młody chłopak, albo kobieta.
– Słyszysz mnie?
Postać nie odpowiedziała.
Szła powoli, a im była bliżej, tym więcej szczegółów dostrzegała. Torebka obok drzewa. Otwarta. Ramię było nagie. Teraz zobaczyła odbijający się od białej skóry czarny pasek ramiączka od stanika. Kobieta.
– Nic pani nie jest? – zapytała cicho, jakby bała się ją obudzić.
Gdy zbliżyła się jeszcze bardziej, zobaczyła, że wygięte do tyłu ręce kobiety obejmują pień. Musiała spać albo stracić przytomność. „Może ktoś ją pobił i zgwałcił” – pomyślała. Może gwałciciel wciąż tu jest.
Bała się, mimo to szła przed siebie. Była już obok kobiety, gdy zobaczyła, że jej ręce związane są czarną liną.
– O kurwa – zaklęła. – Proszę pani! Halo?
Kobieta nie odpowiedziała. Nikt jej nie odpowiedział. Zrobiła ostatnie pięć kroków i wtedy to zobaczyła.
Sine wargi. Zamknięte oczy. Maleńkie krople krwi w kącikach ust. Spojrzała niżej. Obnażone piersi wystawały z rozerwanego stanika. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć ramienia kobiety. Gdy ją poruszyła, głowa kobiety opadła bezwładnie na bok.
Spojrzała na jej nogi. Nagie. Ktoś zerwał z niej ubranie. Zrobiła kolejny krok i zamarła. Kobieta była naga. Między jej nogami była kałuża krwi.
Odskoczyła do tyłu i krzyknęła. Najpierw krótko i mocno. Drugi raz dłużej. Krzyczała i nie potrafiła przestać.
Kobieta, której dotknęła, była martwa. Tak samo martwa jak liście, które deptała w drodze przez las. Nieodwracalnie. Odsunęła się jeszcze dalej. Znów wdepnęła w jeżyny i poczuła, jak kolce wbijają się jej w skórę. Poczuła. Znaczy żyje. Czuje, czyli to nie jest sen.
Jej precyzyjny mózg analityczki giełdowej nagle stracił zdolność racjonalnego myślenia. Krzyczała, choć nikt nie mógł jej usłyszeć. Przestała dopiero, gdy zaczęło boleć ją gardło. Wyrwała nogę z pętających ją gałęzi krzaków. Tym razem zrobiła to szybko, nie zważając na ból. Zupełnie jakby się bała, że martwa kobieta nagle wstanie i zrobi jej krzywdę. „Zombie nie istnieją, głupia” – skarciła się w myślach. Martwa głowa wciąż karykaturalnie zwisała w bok.
Trup pozostał trupem.
Nie było zmartwychwstania.
Sięgnęła po telefon i wybrała 112.
– Halo? Policja? Mówi Alicja Radwańska. Jestem w Lasku Bródnowskim. Biegałam. Musicie tu przyjechać... – zawiesiła głos. – Musicie. Ona nie żyje.
– Halo? Kto nie żyje? – zapytał dyspozytor.
– Nie wiem, kim ona jest. Siedzi przywiązana do drzewa. Błagam, niech tu ktoś przyjedzie.
II
Las tętnił życiem. Od drewnianego mostku po miejsce, w którym Radwańska znalazła ciało, ciągnęła się żółta taśma policyjna. Krzaki jeżyn, które zaczepiły biegaczkę, zostały zdeptane przez ciężkie buty policyjnych techników.
W pustej do tej pory przestrzeni uwijało się teraz jakieś dziesięć osób. Ktoś, jakiś starszy mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce, kazał Alicji stanąć z boku i czekać na przyjazd detektywów. Więc czekała. Odwróciła się tyłem do kobiety. Nigdy wcześniej nie widziała martwego człowieka. Teraz przed oczyma cały czas miała widok opadającej bezwładnie głowy. Próbowała zająć czymś myśli, ale obraz martwej kobiety nie chciał zniknąć. Wydawało się jej, że czuje zapach jej ciała, choć było to niemożliwe. Słyszała przecież policjantów, którzy mówili, że nie ma śladów rozkładu. Słyszała wszystko.
Stała w miejscu od ponad godziny. Miała na sobie tylko strój do biegania, więc zaczynała się trząść z zimna. Zapytała, czy może zostawić swoje dane i pobiec do domu się przebrać, ale jeden z pracujących dookoła zmarłej policjantów, ten w czarnej kurtce, odparł, że ma czekać. Czekała. Szczękała zębami, ale czekała. Napisała do Norberta na Messengerze. Dzwonił do niej kilka razy, ale bała się odbierać, stojąc obok policjantów. Dopadł ją jakiś irracjonalny lęk, którego nie potrafiła ani opanować, ani logicznie wytłumaczyć.
– No i gdzie nasza gwiazda? – usłyszała za sobą męski głos.
Odwróciła się. Przez las od strony ścieżki szło w ich kierunku dwóch mężczyzn i kobieta. Pytanie rzucił najwyższy. Miał na sobie długi szary płaszcz, spod którego wystawał kaptur od bluzy.
– Wreszcie – powiedział pan skórzana kurtka. – Ja pierdolę, skąd wy jechaliście?
– Nie przeklinaj. Budujesz zły obraz policji – roześmiał się pan płaszcz. – Kogo tam mamy?
– Cholera wie. Torebka pusta. Dokumentów nie ma.
– Kaja, weź zapisz, żeby nasi wrzucili ją na bęben, jak zdejmą palce – powiedział pan płaszcz do młodej kobiety, która szła kilka kroków za nim.
– Dobra. Kto robi zdjęcia?
– Matuszek, kogo żeście tu ściągnęli? – Pan płaszcz nazwał po nazwisku pana kurtkę.
– Stała ekipa. Nie mam czasu na przedstawianie. Dupy nam odmokną od tego deszczu. Niech twoja pani się zajmie naszym świadkiem. Już się cała trzęsie.
– A na chuj ona tu czeka?
– Jak na chuj? Kazałeś, żeby na was poczekała.
– Nic takiego nie mówiłem. Zresztą nieważne. Kaja, spisz ją i wyślij do domu. Przecież ona zamarza.
Jeszcze nigdy nikt nie mówił o niej w taki sposób. Jakby była przedmiotem, który można przestawiać wedle uznania.
– Przywiązana do drzewa czarną liną. Nikt jej nie dotykał. Wygląda na syntetyczną. Jakiś sznur do prania albo coś... – Dobiegały ją rozmowy, których nie chciała słyszeć.
– Dzień dobry. Aspirant Kaja Olecka. Pani znalazła denatkę? – Z zadumy wyrwał ją głos młodej policjantki.
Miała może dwadzieścia pięć lat. Była niższa od Alicji. I z dziesięć kilogramów grubsza. Miała też najładniejszą twarz, jaką Radwańska kiedykolwiek widziała. Delikatną niczym porcelanowy aniołek.
– Tak – odparła. – Biegałam...
– Dotykała pani ciała?
– Nie. To znaczy... Nie... Zbliżyłam palec do jej ramienia, a wtedy opadła jej głowa. Ale to nie był dotyk... Bardziej takie muśnięcie.
– W porządku. Które ramię?
– Lewe.
– Ej, panowie, uwaga na lewe ramię, pani jej dotknęła! – krzyknęła do kolegów policjantka.
– Nie do...
– Nic się nie stało. Proszę się nie martwić. Mówię to na wszelki wypadek, gdyby na ciele były pani odciski palców. Poproszę nazwisko, imię, telefon, adres.
Podała wszystkie dane, recytując je niczym mantrę.
– Świetnie, pani Alicjo. Ma pani kogoś, kto zabierze panią do domu?
– Nie. Mieszkam niedaleko. Biegam tu codziennie rano.
– Bieg to zdrowie.
– Właśnie.
– Chce pani, żeby ktoś od nas panią zawiózł?
– Nie, chyba nie. Poradzę sobie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– To proszę iść do domu i zaczekać na kogoś, kto przyjdzie spisać pani zeznania.
– Dobrze. Czyli nie iść do pracy?
– A gdzie pani pracuje?
– W centrum, w banku.
– To proszę dziś, jeśli pani może, zostać w domu. Nie będziemy pani nachodzić w pracy.
– Dziękuję.
Radwańska ruszyła w stronę ścieżki, którą przybiegła. Zimno i delikatna mżawka nie ustępowały. Gdy oddaliła się od tego okropnego miejsca, włożyła do uszu słuchawki. Połączyła je z telefonem i znów jej głowę wypełniły dźwięki _Denmark_. Tyle że tym razem nie potrafiła złapać rytmu. Nogi się jej plątały. Serce nie chciało nadać tempa ciału.
„Byle dotrzeć do domu – powtarzała w myślach. – Byle do domu”.
III
– I co? – zapytał pan płaszcz.
– Nico – odparł Matuszek. – Dopiero się do niej zabieramy. Czekaliśmy na was. Na razie zabezpieczyliśmy okolicę, ale nic tu nie ma. Dużo śmieci po libacjach, ktoś wyrzucił do lasu śmieci z domu, parę prezerwatyw i ślady po takich biegaczach jak nasz świadek. Poza tym nic.
– Dobra, zabieramy się za nią. Zdjęcia liny i więzów zrobiliście?
– Jasne. Kurwa, Robert, za kogo nas masz.
– Już miałem takiego jednego, co to zabrał się za trupa, ale zdjęć nie zrobił, pamiętasz, Daniel? – Robert zwrócił się do kolegi, który do tej pory milczał.
– Taa.... – żachnął się gliniarz. – Wszystko poszło w pizdu, bo pajace nie zrobili zdjęć.
– My mamy dobre zdjęcia. Mamy na miejscu lekarza. To jak, ruszamy ją?
– No ruszamy – zgodził się Daniel.
Dwaj młodzi policjanci, którzy stali pod drzewem, podeszli do zwłok. Na rękach mieli gumowe rękawiczki. Jeden delikatnie podniósł dłonie kobiety, drugi próbował rozsupłać węzeł.
– Nie da się, szefie – powiedział po chwili. – Trzeba ciąć.
– To, kurwa, tnij – rzucił Matuszek.
Policjant wyjął z kieszeni kurtki nieduży nóż i powoli naciął linę. Nagle węzeł się rozpadł, a ręce kobiety wyślizgnęły się z uchwytu policjanta i opadły na ziemię.
– Dobra. Mamy ją. Weźcie ją odciągnijcie od tego drzewa – powiedział Robert.
Komisarz Robert Solik był potężnym mężczyzną, który w wydziale kryminalnym pracował od dwudziestu lat.
Ciało kobiety ułożono na ziemi. Dwóch młodych policjantów w towarzystwie lekarza zaczęło je oglądać.
– I co? – zapytał Solik.
– Zależy, o co pytasz – odpowiedział Matuszek.
– Nie ciebie, doktora pytam.
– Nic, panie komisarzu. Nic panu teraz nie powiem poza tym, że na szyi widać ślady duszenia. Ale czy to był powód śmierci, powiem po sekcji.
– Długo tu siedziała?
– Na oko nie. Moim zdaniem zamordowano ją w nocy, a ponieważ nigdzie w okolicy nie ma śladów krwi ani walki, obstawiam, że zmarła w innym miejscu, a tu została przeniesiona.
– Źle to brzmi – powiedział pod nosem Solik.
– Źle – zgodził się lekarz.
Kaja chodziła dookoła miejsca zbrodni, przyglądając się krzakom i leśnej ściółce. Jeśli ktoś przeniósł tu ciało, musiał jakoś to zrobić. Szukała świeżych śladów, ale nic nie znalazła.
– Kaja! – zawołał ją Solik.
– Tak?
– Co ze świadkiem?
– Nic, spisałam ją, będzie siedzieć w domu i czekać.
– To jedź do niej.
– Teraz?
– A kiedy?
– Mogłam pojechać z nią od razu.
– Jedź teraz. Niech opowie, co widziała. I czy ktoś poza nią tu był.
– Coś jeszcze?
– Nie. Nic. Spisz zeznania i wróć na komendę. My tu posprzątamy. Widzimy się na miejscu.
– Dobra. To lecę – powiedziała policjantka, ostatni raz rozglądając się dookoła.
Kiedy zaczęła iść w stronę drewnianego mostu i wyjścia z lasu, przy którym zaparkowała samochód, usłyszała za sobą głos szefa.
– A, Kaja...
– Tak? – Odwróciła się.
– Tylko się nie zakochaj – rzucił Solik.
Pozostali policjanci i lekarz parsknęli śmiechem. Nic nie powiedziała. Zacisnęła zęby i ruszyła przed siebie.
Kaja była jedyną kobietą w ich wydziale kryminalnym. Odrzucając zaproszenia na randki wszystkich kolegów w krótkim czasie, bo raptem niespełna rok od ukończenia szkoły w Szczytnie, zapracowała na miano wydziałowej lesbijki. „Metoo sritu” – powtarzała w myślach. Równouprawnienie dobrze wygląda tylko na kartce papieru, którą można podetrzeć sobie tyłek. Bo co mogła zrobić? Iść na skargę do inspektora, nadinspektora? Dałoby jej to tylko tyle, że zostałaby aspirantem na wieki. A tego nie chciała. Kaja miała swoje ambicje i plany. A będąc aspirantem nawet w wydziale kryminalnym, nie była w stanie ich zrealizować. Więc zaciskała zęby i ze stoickim spokojem słuchała wszystkich dowcipasów o lizaniu cipek. Jeszcze ją popamiętają. Jeszcze przyjdzie jej czas.
Zbliżając się do zaparkowanej w nieprzepisowy sposób skody oktawii, wcisnęła pilota. Światła samochodu rozbłysły na ułamek sekundy. Chwilę później Kaja siedziała w wychłodzonym wnętrzu nieoznakowanego radiowozu. Sprawdziła adres podany przez Radwańską. Dziewięćset metrów stąd. Włączyła silnik. Latem może i zrobiłaby sobie spacer, ale w tę chlapę nie miała najmniejszego zamiaru moknąć dłużej, niż to jest konieczne.
IV
Solik stał na drewnianym mostku i przyglądał się miejscu zbrodni. Było widoczne z daleka. Biegaczka tylko dlatego nic wcześniej nie zauważyła, że musiała patrzeć pod nogi, a nie rozglądać się dookoła. Ktokolwiek zabił tę kobietę, nie próbował ukryć ciała. Mieli zatem do czynienia z kimś, kto chciał, by jego zbrodnię odkryto. I jeszcze ten supeł na nadgarstkach. Zawodowy, wyglądał na marynarski. Morderca znał się na tym, co robi, i nie miał zamiaru tego ukrywać.
Zimne jesienne powietrze wypełniało płuca Solika. Sięgnął do kieszeni płaszcza. Wyjął zmiętą paczkę złotych marlboro. Zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem. Wypuścił go powoli, patrząc, jak ekipa dochodzeniowa przenosi ciało w worku na nosze. Dziewczyna miała pecha. Albo komuś podpadła.
Nagle w kieszeni płaszcza zawibrował telefon. Policjant machinalnie włożył do kieszeni rękę z papierosem i oparzył się w dłoń.
– Cholera – zaklął.
Wytrzepał żar z płaszcza i wyjął telefon. Spojrzał na numer.
– Cholera – powtórzył i przesunął palcem zieloną słuchawkę na wyświetlaczu. – Solik.
– Prokurator Fabicki prosi o pełen zestaw danych. Nie ma na ten moment wolnych ludzi, więc prosi o pełną dokumentację – powiedział żeński głos w słuchawce.
– Jakich danych, złociutka?
– Z miejsca zbrodni. Bo tam pan jest, panie...
Solik jej przerwał:
– A skąd Fabicki wie, gdzie jesteśmy?
– Wieści szybko się rozchodzą – odparła kobieta. – Prośba od prokuratora. Proszę jak najszybciej ogarnąć miejsce zbrodni. I dostarczyć pełne akta do piętnastej. A, i zachowujcie się tak, żeby przypadkiem nie zbiegli się tam dziennikarze...
– Jak, kurwa...
– To nie mój problem, złociutki. Sekcję już macie zleconą. Zakład oczekuje. Tam już będą nasi ludzie – przerwała mu tym razem kobieta, po czym się rozłączyła.
Były dwa rodzaje spraw, którymi interesował się prokurator Paweł Fabicki. Te, dzięki którym mógł pokazywać się w telewizji, budując swój mit nieugiętego szeryfa polskiego prawa, i drugi – sprawy, które jak najszybciej zakopywał w głębokim dole, byle tylko nie szkodziły jego karierze. Solik nie miał pojęcia, do której kategorii należy trup z Lasku Bródnowskiego, ale wiedział jedno: jeśli zajmował się tym Fabicki, to ta sprawa da mu mocno w kość.
– Dobra, chłopaki – powiedział, podchodząc do ekipy. – Zabieramy naszą panią na sekcję i powoli się stąd zbieramy.
– Ale jak to? Jeszcze ślady, oględziny, prokurator jeszcze nie przyjechał... – zaprotestował Matuszek.
– Tak to. I nie przyjedzie. My mamy przyjechać do niego. Dzwoniła asystentka Pięknego. Wpadła mu w oko nasza dziewczyna. Kazali się zbierać i do piętnastej dostarczyć im papiery.
– Przecież to wbrew regulaminowi! Co to, kuzynka jest? Będziemy mieli powtórkę z Gomułki? – zapytał Matuszek.
– Nie mam pojęcia, stary. Mamy nie rzucać się w oczy, bo pan Piękny nie chce rozgłosu.
– Czytaj: spierdalać do komisariatów.
– Czytaj to, jak chcesz. Ogarniaj zabawki. Nie mam siły się z nim napierdalać.
Ksywa „Piękny” ciągnęła się za Pawłem Fabickim od zawsze i choć sam prokurator zdawał się o niej wiedzieć, to nikt nigdy nie odważył się tak do niego zwrócić. Fabicki bowiem budził strach. Rządził prokuraturą okręgową i bezustannie piął się w górę po szczeblach kariery, a każdy, kto z nim zadarł, prędzej czy później „awansował” w dół. Od kilku miesięcy mówiono nieoficjalnie, że zostanie prokuratorem krajowym, a stąd prowadziła prosta droga do prokuratora generalnego.
Solik przypuszczał, że gdyby krwawa zbrodnia w warszawskim lesie została nagłośniona, Piękny musiałby stanąć na głowie, aby doprowadzić do skazania mordercy. Lepiej więc sprawę wyciszyć i zdusić w zarodku, niż pozwolić, by rozlała się po mediach, skutecznie utrudniając awans Fabickiemu.
V
Radwańska mieszkała w nowym apartamentowcu na obrzeżach miasta. Przechodząc koło budki ochrony, Kaja zastanawiała się, kogo stać na takie mieszkania. Nawet na osiedlu leżącym tak daleko od centrum jak Bródno metr kwadratowy musiał kosztować grubo ponad dziesięć tysięcy. Do tego opłaty za wszystkie udogodnienia w stylu ochrona, parkingi, monitoring. Kogo na to stać?
Wcisnęła w domofonie przycisk z numerem 17. Przez chwilę słuchała piskliwego dźwięku, a potem z metalowego pudełka dobiegł ją głos kobiety.
– A, to pani. Zapraszam na drugie piętro.
Kaja nie zdążyła nic powiedzieć. Domofon zamilkł, za to zamek w drzwiach wydał z siebie dziwny trzeszczący odgłos.
Na klatce wciąż pachniało świeżą farbą. Blok musiał zostać oddany do użytku całkiem niedawno. Wąski, długi korytarz prowadził do schodów i windy. Kaja nie miała ochoty iść po schodach, więc wcisnęła podświetlony na żółto przycisk. Wielka pomarańczowa strzałka wskazywała, że winda jedzie w dół. Czekając na jej przyjazd, policjantka nagle poczuła, że chce się jej siku. Zaczęła przestępować z nogi na nogę. „Szybciej, szybciej” – poganiała w myślach windę.
Chwilę później wraz z głośnym dźwiękiem dzwonka drzwi się otworzyły i Kaja wskoczyła do środka, wcisnęła dwójkę. Winda także pachniała nowością. Dziewczyna nerwowo przebierała nogami, ale gdy spojrzała w górę i zauważyła czarne oko kamery przemysłowej, stanęła prawie na baczność. Choć nie była w mundurze, pomyślała, że policjantce nie wypada tak gibać się w windzie. Drzwi się otworzyły, mieszkanie numer siedemnaście znajdowało się dokładnie naprzeciwko.
Zaciskając coraz mocniej uda, Kaja nacisnęła dzwonek. Gdy Alicja otworzyła drzwi, wystarczył jej rzut oka, by bez słowa wskazać policjantce toaletę.
– Napije się pani kawy? – zapytała Radwańska, gdy Kaja weszła do salonu.
– Tak, poproszę. Życie mi pani uratowała.
– To normalne – wyjaśniła Alicja z kuchni. – Stoi pani na zimnie, potem nagle wchodzi do ciepłego. Organizm ma swoje prawa.
– Taa... W każdym razie przyjechałam przyjąć pani zeznania.
– Myślałam, że odwiedzi mnie jakiś inny policjant. Albo że dostanę wezwanie na komendę.
– Załatwimy to od razu, a jeśli będzie pani potrzebna, damy znać.
– Super. Już idę. Biała czy czarna?
– Czarna. I bez cukru. Ładne ma pani mieszkanie – powiedziała Kaja, podziwiając salon Radwańskiej.
Wmontowany w ścianę telewizor, podwieszone w suficie ledowe lampy, białe ściany i wielka wygodna sofa. Rozglądała się po mieszkaniu, porównując je ze swoją kawalerką na Ochocie. Nie było to udane porównanie. W zasadzie siedząc na sofie u Radwańskiej, miała wrażenie, że sama mieszka w slumsach.
– Proszę – powiedziała kobieta, stawiając przed nią filiżankę z kawą.
Ładnie pachniała. Intensywnie i mocno.
Półtorej godziny później, wychodząc od Radwańskiej, Kaja miała wrażenie, że właśnie zmarnowała dziewięćdziesiąt minut swojego życia. Zeznania biegaczki zapewne niczego nie wniosą do sprawy, a ona, wsiadając do samochodu, walczyła z zazdrością rozlewającą się po jej ciele niczym rak. Ciekawe, czy z policyjnej pensji kiedyś będzie ją stać na taką chatę. Bardzo ciekawe...
VI
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_