- promocja
Zabawy z bronią - ebook
Zabawy z bronią - ebook
Detektyw Decker prowadzi dochodzenie w sprawie samobójstwa nastoletniego chłopca. Szybko dochodzi do wniosku, że klucz do rozwiązania zagadki znajduje się w szkole, do której chodził Greg Hesse. Elitarne liceum, jedno z najlepszych w kraju, jest terenem łowieckim narkotykowych dilerów i handlarzy bronią. Kilkoro uczniów prawdopodobnie współpracuje z mafią, a pozostali boją się mówić. Śledztwo rusza z miejsca, gdy umiera kolejna uczennica z tej samej szkoły. Decker uważa, że znów ktoś upozorował samobójstwo. Ktoś, kto lubi okrutne zabawy i traktuje ludzi jak marionetki.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1768-2 |
Rozmiar pliku: | 726 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pojawienie się w drzwiach nowych gości nie wróżyło nic dobrego.
Kierowali się prosto do niego, cała piątka – trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy sprawiali wrażenie, że są od niego parę lat starsi, chociaż zapewne byli jeszcze licealistami. Chłopcy mogli się pochwalić dość atletycznymi sylwetkami, co nie znaczy, że byli napakowani sterydami, więc śmiało mógłby z którymś z nich stanąć do pojedynku. Ponieważ jednak było ich trzech, Gabe nie miał szans. Poza tym nie szukał zwady. Kiedy ostatnio wdał się w bójkę, ucierpiała na tym jego ręka. Na szczęście skutki kontuzji nie trwały długo, więc może znów szczęście mu dopisze. Bo jeśli nie, powinien ruszyć głową.
Przesunął na nos okulary i wlepiał wzrok w książkę, aż tamci nad nim stanęli. Nawet wówczas nie podniósł wzroku. Przecież siedział w Starbucksie, a dopóki tu siedział, mógł uznać, że jest bezpieczny. Gapił się na widniejącą przed nim stronę, a jego myśli pędziły jak oszalałe.
– To moje miejsce – oznajmił jeden z chłopaków.
Ojciec zawsze powtarzał Gabe’owi, że jeśli jakaś banda go zaczepi, najlepiej skupić się na przywódcy grupy. Bo gdy pokona przywódcę, pozostali padną jak kostki domina. Policzył w duchu do pięciu i podniósł wzrok. Chłopak, który się do niego odezwał, był najpotężniejszy z całej trójki.
– Słucham? – odezwał się wreszcie.
– Powiedziałem, że zająłeś moje miejsce. – Dla podkreślenia swoich słów uniósł kurtkę, na kilka sekund pokazując Gabe’owi wsadzoną za pasek broń.
Cóż, było to jedno z najgorszych miejsc do noszenia broni. Na świecie żyło tylko dwóch ludzi, którym Gabe dałby się w ten sposób zastraszyć, ale w tej chwili żaden z nich przed nim nie stał. Popełniłby błąd, gdyby się poddał. Z drugiej strony konfrontacja też byłaby błędem. Na szczęście dupek sam podpowiedział rozwiązanie.
Gabe uniósł palec wskazujący.
– Pozwolisz? – Powoli i ostrożnie odsunął kurtkę i spojrzał na broń. – Beretta 92FS z niestandardową rękojeścią. – Wszyscy milczeli. – Niezła. – Cofnął rękę, a kurtka opadła. – Wiesz, że producent właśnie wypuścił na rynek ulepszony model, 96A czy coś takiego. Taki jak seria 92, tyle że z większą pojemnością magazynka.
Podniósł się, stanął twarzą w twarz z uzbrojonym chłopakiem. Był parę centymetrów wyższy od niego, lecz nie zamierzał się z tym obnosić. Zrobił pół kroku do tyłu, żeby utrzymać dystans i nie naruszać tak zwanej osobistej przestrzeni.
– Lubię plinkery, na przykład berettę 87 Cheetah kaliber .22. Przede wszystkim jest niezawodna. Po drugie, dobrze się układa w obu dłoniach, bez różnicy. Jestem praworęczny, ale lewą też mam silną. Wiesz, jak to jest. Nigdy nie wiadomo, której ręki lepiej użyć.
Patrzyli sobie w oczy, to był prawdziwy pojedynek. Gabe nie spuszczał wzroku z gościa z bronią. Jeśli o niego chodzi, pozostała czwórka nie istniała. Raptem płynnym ruchem przesunął się na bok i wspaniałomyślnie zaoferował dupkowi swoje miejsce.
– Proszę bardzo. – Wskazał je ręką.
Minęło kilka sekund, obaj czekali, który pierwszy zamruga.
W końcu chłopak powiedział:
– Siadaj.
– Ty pierwszy – nalegał Gabe.
Mierzyli się wzrokiem, potem obaj usiedli. Zrobili to jednocześnie. Koleś z bronią opadł na obite skórą krzesło wcześniej zajmowane przez Gabe’a, który ani na moment nie spuścił z niego wzroku. Gość ważył z osiemdziesiąt kilo, miał szeroką klatę, atletyczne ramiona, brązowe, sięgające koniuszków uszu włosy, niebieskie oczy i mocną szczękę. Pod skórzaną kurtką nosił szary T-shirt. Miał też na sobie czarne dopasowane dżinsy. Był przystojny, zapewne cieszył się powodzeniem.
– Skąd tyle wiesz o broni? – spytał.
– Od ojca. – Gabe wzruszył ramionami.
– Czym się zajmuje?
– Mój ojciec? – Gabe powoli się uśmiechnął. – No… prawdę mówiąc, jest alfonsem. – Zrobił dość oczywistą w tym momencie pauzę. – Właścicielem burdeli w Nevadzie.
Koleś gapił się na niego z jeszcze większym szacunkiem.
– Super.
– Wcale nie tak super, jak mogłoby się wydawać – odparł Gabe. – Ojciec nie jest miłym facetem. A mówiąc inaczej, to wredny skurczysyn. Ma też z milion sztuk broni i każdą z nich potrafi się posługiwać. Jakoś sobie z nim radzę, bo staram się nie wchodzić mu w drogę. Poza tym już razem nie mieszkamy.
– Mieszkasz z mamą?
– Nie, mama jest gdzieś w Indiach. Uciekła tam z kochasiem. Porzuciła mnie, zostawiła u kompletnie obcych ludzi.
– Jaja sobie ze mnie robisz?
– Chciałbym. – Roześmiał się. – Zeszły rok to była totalna masakra. – Potarł dłonie. – Ale w sumie jakoś wyszło mi to na dobre. Podoba mi się tu. Ojczym jest porucznikiem policji. Pomyślałbyś, że z niego twardziel, ale jak porównać go z moim ojcem, to gościu jest święty. – Spojrzał na zegarek. – Muszę lecieć.
Wstał, a zaraz za nim podniósł się koleś z pistoletem.
– Jak się nazywasz? – spytał.
– Chris – skłamał Gabe. – A ty?
– Dylan. – Zrobili żółwika. – Do której szkoły chodzisz?
– Uczę się w domu. Na szczęście to już prawie koniec. Hej, było miło, Dylan. Może wpadniemy na siebie na strzelnicy.
Odwrócił się i bez pośpiechu oddalił z wysoko podniesioną głową. Tylko wysiłkiem woli się nie obejrzał.
Gdy znalazł się na zewnątrz, pognał przed siebie co sił.
Kiedy zaczerwieniony i zdyszany wszedł do domu, Rina właśnie układała róże w wazonie.
– Coś się stało? – spytała.
– Nie, po prostu nie jestem w formie. – Starał się zapanować nad oddechem. Próbował uśmiechnąć się do tymczasowej matki, ale pewnie nie wypadło to zbyt szczerze. Widział, że Rina bacznie mu się przypatruje, spojrzenie błękitnych oczu skupiła na jego twarzy. Miała na sobie różowy sweter w kolorze kwiatów. Gabe rozpaczliwie szukał jakiegoś niezobowiązującego tematu do rozmowy.
– Ładne. Z ogrodu?
– Z Trader Joe’s. Róże w ogrodzie zakwitną dopiero za dwa miesiące. – Uważnie patrzyła na podopiecznego. Za szkłami jego okularów widziała rozbiegane szmaragdowe oczy. Coś było nie tak. – Czemu biegłeś?
– Dla zdrowia. Naprawdę powinienem coś zrobić, żeby poprawić kondycję.
– Powiedziałabym, że ktoś, kto daje radę ćwiczyć na pianinie sześć godzin dziennie, ma świetną kondycję.
– Powiedz to mojemu walącemu sercu.
– Usiądź. Przyniosę ci coś do picia.
– Sam sobie wezmę. – Zniknął w kuchni, po chwili wrócił z butelką wody. Rina wciąż na niego zerkała z zaciekawieniem. Żeby odwrócić jej uwagę, wziął gazetę ze stołu w jadalni. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie chłopca. Niżej napisano, że piętnastoletni Gregory Hesse popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Miał okrągłą twarz i duże okrągłe oczy. Nie wyglądał na piętnaście lat. Gabe zainteresował się artykułem.
– Smutne, prawda? – Rina zajrzała mu przez ramię. – Człowiek się zastanawia, co tak strasznego przydarzyło się temu biednemu dzieciakowi, że postanowił ze sobą skończyć.
Powodów do rozpaczy nie brakowało. W minionym roku Gabe poznał je wszystkie.
– Czasami życie bywa ciężkie.
Rina zabrała gazetę i z powagą spojrzała mu w oczy.
– Kiedy tu wszedłeś, wyglądałeś na zdenerwowanego.
– Nic mi nie jest. – Nawet zdołał się uśmiechnąć. – Naprawdę.
– Co się stało? Miałeś wiadomość od ojca czy co?
– Nie, spoko. – Kiedy Rina spojrzała sceptycznie, dodał: – Poważnie. Nie rozmawiałem z nim od powrotu z Paryża. Dwa razy wymieniliśmy SMS-y. Pytał, jak sobie radzę, a ja mu odpisałem, że wszystko gra. Między nami dobrze się układa. Wydaje mi się, że po wyjeździe mamy bardziej mnie lubi. – Wypił łyk wody i umknął spojrzeniem. – Mówiłem ci, że jakiś tydzień temu mama się do mnie odezwała przez IMed?
– Nie… nie mówiłeś.
– Pewnie mi wyleciało z głowy.
– Mhm.
– Serio. To nie było nic ważnego. Mało brakowało, a bym jej nie odpowiedział, bo nie od razu rozpoznałem identyfikator użytkownika.
– Jak się jej wiedzie?
– Chyba dobrze. – Wzruszył ramionami. – Pytała, co u mnie. – Patrzył gdzieś w dal. – Powiedziałem jej, że u mnie w porzo i żeby się nie martwiła… że wszystko gra. Potem się rozłączyłem. – Znów wzruszył ramionami. – Nie miałem nastroju na rozmowę. Powiem ci prawdę. Wolałbym, żeby się ze mną nie kontaktowała. Czy to okropne?
– Nie, to zrozumiałe. – Rina westchnęła. – Potrzeba wiele czasu, zanim znów jej zaufasz.
– To już niemożliwe. Nie mam nic przeciwko niej, dobrze jej życzę, tylko… Tylko nie chcę już z nią rozmawiać.
– Zgoda, niech ci będzie. Ale postaraj się być otwarty. Kiedy znów się do ciebie odezwie, poświęć jej kilka sekund. Nie przez wzgląd na nią, zrób to dla siebie.
– Jeśli się do mnie odezwie.
– Odezwie się, Gabrielu. Wiesz o tym.
– Nic nie wiem. Na pewno jest zajęta dzieckiem i w ogóle.
– Jedno dziecko nie stanowi substytutu drugiego…
– Dzięki za podnoszące na duchu przemówienie, ale naprawdę mnie to nie obchodzi. Prawie o niej nie myślę. – Oczywiście myślał cały czas. – Dziecko bardziej jej potrzebuje niż ja. – Uśmiechnął się i poklepał ją po głowie. – Poza tym mam tutaj całkiem niezły substytut.
– Twoja mama nie przestała być twoją mamą. Pewnego dnia się o tym przekonasz. Ale wielkie dzięki za miłe słowa.
Gabe wrócił spojrzeniem do artykułu w gazecie.
– No, no, ten chłopak tu mieszkał.
– Tak.
– Znasz jego rodzinę?
– Nie.
– Czy… porucznik zajmuje się takimi sprawami?
– Tylko wtedy, kiedy koroner ma wątpliwości, czy to samobójstwo.
– A skąd koroner może to wiedzieć?
– Nie znam się na tym. Spytaj Petera, jak wróci do domu.
– Kiedy wróci?
– Kiedyś tam między teraz a świtem. Masz ochotę pojechać do delikatesów na kolację? – Chodziło o sklep spożywczy, w którym również można było zjeść na miejscu.
Oczy Gabe’a zabłysły.
– Mogę prowadzić?
– Tak, możesz. Kupimy kanapkę i zawieziemy ją porucznikowi. Jak mu się nie da jedzenia do ręki, to nic nie je.
Odłożył gazetę.
– Mogę najpierw wziąć prysznic? Trochę się spociłem.
– Oczywiście.
Widział, że Rina wciąż mu się przypatruje. W przeciwieństwie do swojego ojca, nie był zręcznym kłamcą.
– Za bardzo się przejmujesz – powiedział bagatelizująco. – Nic mi nie jest.
– Wierzę ci. – Rina zmierzwiła mu wilgotne od potu włosy. – Weź prysznic. Dochodzi siódma, umieram z głodu.
– Nie ma sprawy. – Gabe uśmiechnął się pod nosem. Właśnie użył jednego z ulubionych powiedzonek porucznika. Minął prawie rok, odkąd zamieszkał u Deckerów, i pewne rzeczy po prostu sobie przyswoił.
Poczuł głód, ale potrzebował czasu, żeby żołądek się uspokoił. Dopiero wtedy poczuje się jak ktoś, kto od śniadania nic nie jadł i jest bardzo głodny.
Nie, nie dostał rozstroju żołądka, ale broń palna w dziwny sposób działała na jego system trawienny.
Zupełnie inaczej niż w przypadku ojca.
Chris Donatti nigdy nie natknął się na broń palną, która by mu się nie spodobała.ROZDZIAŁ DRUGI
Od czasu nagłośnienia sprawy Hammerlinga w telewizyjnym programie Zbieg, Decker odbierał liczne telefony. W większości rozmówcy mieli do przekazania, delikatnie mówiąc, niezbyt istotne wiadomości, ale przez lata pracy nabrał zwyczaju sprawdzania każdego ewentualnego tropu, niezależnie od tego, jak bezsensowna wydawała się wskazówka. Na wolności przebywał seryjny morderca, a Decker nie uznawał niedokończonych śledztw. Najświeższy trop prowadził na pustynię w Nowym Meksyku do mieściny położonej między Roswell – znanego z bliskich spotkań z UFO – i Carlsbad, słynącego z sieci podziemnych jaskiń. Gdzieś na końcu świata na jakimś zadupiu zawsze można znaleźć dobrą kryjówkę. Poza tym ten region znajdował się na szlaku do Ciudad Juárez w Meksyku, gdzie według pewnych szacunków w minionej dekadzie odnotowano ponad dwadzieścia tysięcy morderstw. Większość ofiar rekrutowała się spośród uczestników brutalnych wojen narkotykowych. Znaczącą mniejszość, przypuszczalnie pięć tysięcy, stanowiły młode kobiety zwane feminicidios, najczęściej mieszczące się w przedziale wiekowym od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Trudno by jednak znaleźć między nimi jakiś związek. W każdym razie dla kogoś takiego jak Garth Hammerling skłonność Meksykanów do przemocy byłaby dogodną przykrywką, gdyby sam zdołał uniknąć śmierci.
Decker wsunął palce w gęstą czuprynę, która pośród bieli i szarości zachowała kilka jasnorudych kosmyków. Hannah twierdziła, że wygląda to bardzo punkowo. Na myśl o najmłodszej córce uśmiechnął się. Wyjechała na rok do Izraela, po powrocie miała rozpocząć naukę w college’u Barnard. Dzieci Deckera miały od osiemnastu do trzydziestu paru lat, ale jeszcze nie poczuł, co to znaczy puste gniazdo. Zawdzięczał to dwójce wyjątkowo niezrównoważonych ludzi, którzy tak pogmatwali swoje losy, że w wyniku różnych zdarzeń wraz z żoną przejął pieczę nad ich synem. Gabriel był dobrym dzieciakiem, jak na wchodzącego w dojrzałość piętnastolatka nie sprawiał kłopotów, ale dawał odczuć swoją obecność.
Ostatnio Rina uczyła go prowadzić samochód.
– Myślałam, że mam to już za sobą – powiedziała do Deckera. – Człowiek planuje, a Pan Bóg się śmieje.
Dobra wiadomość była taka, że jego wnukowie, Aaron i Akiva, bliźniacy starszej córki Cindy, mieli już prawie trzy miesiące. Urodzili się prawie miesiąc przed terminem, ważyli dwa kilogramy sześćset i dwa kilogramy siedemset gramów. Pod koniec ciąży Cindy dźwigała ponad dwadzieścia siedem kilogramów dodatkowego ciężaru. Ale ponieważ była wysportowana i niemal codziennie ćwiczyła, zrzuciła dodatkową wagę, a nawet nieco więcej. Przebywała teraz na urlopie macierzyńskim. Pracowała jako detektyw w Hollywood. Planowała wrócić do pracy, gdy tylko znajdzie godną zaufania nianię. Tak czy inaczej, Rina i była żona Deckera Jan z przyjemnością pomagały przy dzieciach. Maluchy wymagały o wiele więcej uwagi niż Gabe.
Decker wygładził wąsy, wpatrując się w SMS-a.
Trop pochodził od policji stanowej z Nowego Meksyku. Już po raz czwarty widziano tam Gartha Hammerlinga. Decker zaczął podejrzewać, że może bandzior coś knuje. Wybrał numer kierunkowy 505 i po serii przekierowań połączył się z wydziałem dochodzeniowym w oddziale czwartym. Śledczy wyznaczony do wzięcia pod lupę tropu związanego z Hammerlingiem nazywał się Romulus Poe. Teraz powiedział Deckerowi:
– Wiem, co to za gość dzwonił do programu. Właściciel motelu w Indiana Springs, jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów od Roswell. Można by o nim powiedzieć, że to tubylec. Widzi i słyszy rzeczy, które zwykłym śmiertelnikom umykają. Co nie znaczy, że jest kompletnym wariatem. Pracuję tu od dwunastu lat. Wcześniej spędziłem dziesięć lat w wydziale zabójstw w Las Vegas. Widziałem i słyszałem dość pomyleńców. Pustynia to nie jest miejsce dla ludzi bojaźliwych.
– Jak się nazywa ten gość? – spytał Decker.
– Elmo Turret.
– Co mówi?
– Twierdzi, że widział faceta, który wyglądał jak Hammerling na zdjęciu, które pokazywano w Zbiegu. Mówi, że widział go kilka dni temu, jakieś piętnaście kilometrów na południe od jego motelu. Właśnie kończę przejęcie narkotyków przez policję. Całe popołudnie kasowałem poletko marihuany, jakieś pół hektara. Gdy tylko skończę obrabiać miejscowych wieśniaków, do których należy ta ziemia, objadę teren na rowerze i sprawdzę, ile prawdy jest w tej historii.
– Proszę do mnie zadzwonić i dać znać, co pan znajdzie. Wie pan, to już czwarty sygnał na temat Hammerlinga, jaki dostałem z Nowego Meksyku.
– Wcale mnie to nie dziwi. Był pan tu kiedyś?
– Tylko w Santa Fe.
– To inny kraj, naznaczony cywilizacją. Ale tu na dole… Dziki Zachód żyje i ma się dobrze, tyle mogę powiedzieć.
Kolejną godzinę Decker poświęcił papierkowej robocie. O wpół do ósmej wieczorem, gdy zamierzał zakończyć pracę, jego ulubiona detektyw sierżant Marge Dunn zapukała w szybę otwartych drzwi. Miała sto siedemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i szerokie ramiona, była szczupła, lecz nieźle umięśniona. Włożyła na siebie to, co w Los Angeles nosi się w zimie: brązowe płócienne spodnie i beżowy kaszmirowy sweter. Jasne włosy – z wiekiem coraz jaśniejsze – ściągnęła w koński ogon.
– Usiądź – powiedział Decker.
– Na zewnątrz czeka kobieta, która chce z tobą porozmawiać – poinformowała go Marge. – Prawdę mówiąc, chciała się widzieć z kapitanem Strappem, ale ponieważ wyszedł, zgodziła się na porucznika.
– Kto to jest?
– Nazywa się Wendy Hesse. Powiedziała mi tylko, że to sprawa osobista. Zamiast się szarogęsić, uznałam, że prościej będzie przysłać ją do ciebie.
Decker zerknął na zegarek.
– Jasne, przyprowadź ją, a ja przyniosę sobie kawę.
Kiedy wrócił do pokoju, zastał tam już Wendy Hesse. Jej cera miała niezdrowy szary odcień, niebieskie oczy, choć teraz suche, wylały wiele łez. Włosy miała ostrzyżone na pazia, ciemnobrązowe z siwymi odrostami. Była grubokoścista, po wyglądzie sądząc, zbliżała się do pięćdziesiątki. Nosiła czarny sweter i czarne spodnie, a na nogach tenisówki.
– Porucznik Decker, pani Hesse – przedstawiła Marge.
Decker postawił kubek na biurku.
– Napije się pani czegoś?
Wendy Hesse spojrzała na swoje kolana, potrząsnęła głową i coś mruknęła.
– Słucham? – spytał Decker.
Gwałtownie podniosła głowę.
– Nie… dziękuję.
– Więc w czym mogę pani pomóc?
Popatrzyła na Marge, która powiedziała:
– Wezmę sobie kawę. Na pewno nie chce pani wody, pani Hesse?
Po raz drugi odmówiła.
Po wyjściu Marge Decker spytał ponownie:
– W czym mogę pani pomóc, pani Hesse?
– Muszę porozmawiać z policją. – Splotła dłonie i spojrzała na podołek. – Nie wiem, od czego zacząć.
– Po prostu proszę powiedzieć, o czym pani myśli.
– Mój syn… – Jej oczy się zamgliły. – Mówią, że on… że popełnił samobójstwo. Ale ja nie… Ja w to nie wierzę.
– Ach tak… – Decker spojrzał na nią całkiem innym wzrokiem. – Pani jest matką Gregory’ego Hesse’a. – Gdy skinęła głową, a po jej policzkach zaczęły spływać łzy, dodał: – Bardzo mi przykro, pani Hesse. – Wręczył jej chusteczkę. – Nawet sobie nie wyobrażam, co pani czuje. – Kiedy zaczęła głośno szlochać, wstał i położył rękę na jej ramieniu. – Przyniosę pani wody.
– Tak… – Kiwnęła głową. – Może to dobry… pomysł.
Decker zastał Marge przy dzbanku z kawą.
– Ona jest matką Gregory’ego Hesse’a, nastolatka, o którym piszą dziś w gazecie. Chłopak odebrał sobie życie. – Kiedy Marge szeroko otworzyła oczy, spytał: – Ktoś z wydziału zabójstw był tam wczoraj?
– Ja zeznawałam w sądzie. – Przerwała na moment. – Oliver tam pojechał.
– Rozmawialiście o tym?
– Właściwie w ogóle. Był przygnębiony, to wszystko. Ważne, o czym nie rozmawialiśmy. Nie wspomniał, że ma w związku z tą śmiercią jakieś podejrzenia. Gdyby miał, na pewno by mi powiedział.
– Tak, jasne. – Decker napełnił kubek wodą. – Natomiast pani Hesse ma wątpliwości. Mogłabyś zostać? Chciałbym, żeby ktoś był przy tej rozmowie.
– Nie ma sprawy.
Wrócili do pokoju Deckera.
– Poprosiłem sierżant Dunn, żeby nam towarzyszyła – powiedział Decker do pani Hesse. – Pracuje razem z Oliverem Scottem, który był wczoraj w pani domu.
– Bardzo pani współczuję, pani Hesse – powiedziała Marge.
– W domu… – Jej policzki znów zmoczyły łzy. – Zjawiło się dużo policjantów.
– Detektyw Oliver był po cywilnemu. Nie pamiętam, co miał wczoraj na sobie. Jest po pięćdziesiątce…
– A, ten – powiedziała Hesse, ocierając łzy. – Pamiętam go. To dziwne… wciąż widzę wszystko jak przez mgłę… jakby to był koszmar, który mi się przyśnił. – Gdy Decker w milczeniu skinął głową, mówiła dalej: – I wciąż mam nadzieję… że się obudzę. – Przygryzła wargę. – To mnie zabija. – Łzy płynęły szybciej, nie nadążała ich wycierać. – Chciałabym, żebyście się dowiedzieli, co się naprawdę stało.
– Tak, oczywiście. – Decker przerwał na moment. – W takim razie proszę nam wyjawić, co w związku ze śmiercią syna budzi pani wątpliwości.
Na splecione dłonie pani Hesse spadały ciężkie krople.
– Gregory sam się nie zastrzelił. W życiu nie miał w ręku broni, nienawidził jej. Cała nasza rodzina jest głęboko przeciwna wszelkiej przemocy.
– Proszę mi opowiedzieć coś o synu. – Decker wyjął notes.
– Na pewno nie miał skłonności samobójczych, nie był też w depresji. Gregory miał przyjaciół, dobrze się uczył, jego zainteresowania były rozległe. Nigdy nawet nie napomknął o samobójstwie.
– W ciągu ostatnich miesięcy nie zauważyła pani w nim jakiejś zmiany?
– Nie.
– Może bywał ponury albo humorzasty? – podpowiedziała Marge.
– Nie! – stwierdziła stanowczo Wendy Hesse.
– Nie sypiał dłużej? – spytał Decker. – Nie jadł więcej? Albo mniej?
– Nie zmienił się, był tym samym dobrym chłopcem… – Westchnęła z rozdrażnieniem. – Owszem, czasami zamykał się w sobie, zapadła w milczenie, ale to nie to samo co depresja.
– Oczywiście, że nie – rzekł Decker. – Proszę wybaczyć, że o to pytam, ale czy syn miał kontakt z narkotykami?
– Nigdy!
– Proszę mi opowiedzieć o jego hobby. Czym się zajmował po lekcjach?
– No… – Pani Hesse wydawała się zbita z tropu. – Wiem, że ostatnio przygotowywał się do zawodów krasomówczych. – Na moment zamilkła. – Był bardzo dobry. Powiedzieli mu, żeby wrócił za rok, kiedy będzie więcej miejsc.
Co oznacza, że sobie nie poradził, pomyślał Decker, ale zachował to dla siebie.
– Co jeszcze? – spytał.
– Należał do klubu matematycznego. Był świetny z matematyki.
– Co robił w weekendy?
– Spędzał je z przyjaciółmi, spotykali się w którymś z domów, czasami całą grupą chodzili do kina. No i oczywiście się uczył. W szkole zapisał się na kursy dla zaawansowanych.
– Co pani wie o jego znajomych?
Nim odparła, skrzyżowała ramiona na pokaźnym brzuchu.
– Gregory nie należał do najbardziej popularnych dzieci w szkole. – Przy słowie „popularnych” gestem pokazała cudzysłów. – Ale z pewnością nie był też wyrzutkiem.
– Jestem o tym przekonany. A co z jego przyjaciółmi?
– Jego przyjaciele byli… Gregory ze wszystkimi był w dobrych stosunkach.
– Może pani podać jakieś szczegóły? Kto był jego najlepszym przyjacielem?
– Joey Reinhart. Przyjaźnili się od podstawówki.
– Ktoś jeszcze? – spytała Marge.
– Miał przyjaciół – powtarzała pani Hesse.
Decker spróbował z innej strony.
– Gdyby Gregory należał do jakiejś grupy czy paczki w liceum, czym pani zdaniem by się charakteryzowali jej członkowie?
– Co ma pan na myśli?
– Wspomniała pani uczniów, którzy cieszą się popularnością. Są jeszcze inne, nazwijmy to, obozy: zapaleni sportowcy, squattersi, palacze marihuany, kujony, buntownicy, mądrale, filozofowie, hipsterzy, Goci, wampiry, wyrzutki, artyści… – Decker wzruszył ramionami.
Zacisnęła wargi w prostą linię, w końcu powiedziała:
– Gregory miał rozmaitych przyjaciół. Niektórzy mieli różne problemy.
– Jakie problemy?
– Wie pan, to, co dotyka młodych…
– Dla nas problemy zwykle oznaczają seks, narkotyki i alkohol – wtrąciła Marge.
– Nie, nie to. – Wendy ugniatała dłonie. – Niektórzy z jego przyjaciół trochę wolniej dojrzewali. Jeden chłopiec, Kevin Stanger… Tak się go czepiali, że rodzice przenieśli go do prywatnej szkoły po drugiej stronie wzgórza.
– Znęcali się nad nim? – spytał Decker. – Mam na myśli fizyczną przemoc.
– Wiem tylko, że rodzice go przenieśli.
– Kiedy to było? – spytała Marge.
– Jakieś pół roku temu. – Umknęła wzrokiem. – Ale mojego syna to nie dotyczyło. Nie, proszę pana. Gdyby mu dokuczali, wiedziałabym o tym i na pewno bym nie odpuściła, tyle mogę panu powiedzieć.
Właśnie z tego powodu Gregory mógł ukryć coś przed matką, pomyślał.
– Nigdy nie wrócił ze szkoły z siniakami czy innymi podejrzanymi śladami? – spytał Decker.
– Nie! Czemu pan mi nie wierzy?
– Oczywiście, że wierzę, ale muszę zadać pewne pytania, pani Hesse. Oczekuje pani kompetentnego śledztwa, prawda?
Milczała przez chwilę, potem powiedziała:
– Może mi pan mówić Wendy.
– Jak pani woli – odparł Decker.
– Czy Gregory miał dziewczynę? – spytała Marge.
– Nic o tym nie wiem.
– Wychodził gdzieś w weekendy?
– Głównie spotykał się z przyjaciółmi w domu, u tego czy tamtego. Tylko Joey miał odpowiedni wiek, żeby prowadzić samochód. – Oczy Wendy wypełniły się łzami. – Mój syn nigdy tego nie doczeka. – Natychmiast się rozpłakała. Decker i Marge czekali, aż znów odzyska głos. – Dwa razy. – Otarła oczy. – Kiedy po niego pojechałam… widziałam kilka dziewcząt. – Znów otarła oczy. – Pytałam o nie Gregory’ego. Powiedział, że to koleżanki Tiny.
– Kim jest Tina? – spytała Marge.
– Och… przepraszam. Tina jest młodszą siostrą Joeya. Ona i Frank, mój młodszy syn, są w tej samej klasie.
– Czy Joey i Gregory chodzili do tej samej szkoły?
– Bell & Wakefield, w Lauffner Ranch.
– Znam ją – powiedział Decker.
Położona na ponad ośmiu hektarach Bell & Wakefield w North Valley była ekskluzywną prywatną szkołą średnią z nowoczesnym boiskiem piłkarskim, salą do koszykówki, salą kinową i laboratorium komputerowym jak z NASA. Ceniono tam talenty sportowe, aktorskie i naukowe, w tej właśnie kolejności. W okolicy mieszkało wielu zawodowych sportowców i aktorów, którzy posyłali tam swoje dzieci.
– Jakieś tysiąc pięćset uczniów?
– Dokładnie nie wiem, ale to duża szkoła – odparła Wendy. – Mnóstwo przestrzeni, żeby znaleźć swoje miejsce.
A jeśli się tam nie odnajdziesz, zostaje sporo miejsca, gdzie możesz się zgubić, pomyślał Decker.
– Joey to trochę dziwoląg – podjęła Wendy. – Ma metr siedemdziesiąt dwa wzrostu i waży ze czterdzieści pięć kilo. Nosi duże okulary i ma odstające uszy. Nie mówię tego złośliwie, tylko żeby pan wiedział, że jest mnóstwo dzieciaków, którym by dokuczano, zanim ktoś zainteresowałby się Gregorym.
– Ma pani zdjęcie syna? – spytał Decker.
Wendy zaczęła grzebać w torebce i wyjęła z niej zdjęcie z zakończenia podstawówki. Był na nim chłopiec o dziecinnej twarzy z niebieskimi oczami i różowymi policzkami. Daleko mu było do dojrzałości, a w liceum takich nigdy nie traktują miło.
– Mogę je zatrzymać? – spytał Decker.
Wendy kiwnęła głową.
Decker zamknął notes.
– Czego pani ode mnie oczekuje, pani Hesse?
– Żeby dowiedział się pan, co się naprawdę stało z moim synkiem – odparła ze łzami w oczach.
– Koroner stwierdził, że pani syn popełnił samobójstwo.
– Nie obchodzi mnie, co mówi koroner – odparła z uporem. – Mój syn się nie zabił.
– Czy mógł się postrzelić niechcący?
– Nie – stwierdziła Wendy. – Gregory nienawidził broni.
– Więc jak pani zdaniem zginął? – spytała Marge.
Wendy zerknęła na detektywów, wykręcając palce, i milczała.
– Jeśli nie zginął przypadkiem z własnej ręki i jeśli nie popełnił samobójstwa, pozostaje zabójstwo, niezamierzone albo rozmyślne – dodał Decker.
Wendy przygryzła wargę i skinęła głową.
– Sądzi pani, że ktoś zamordował pani syna?
Minęło kilka chwil, nim Wendy się odezwała:
– Tak.
– Na jakiej podstawie? – spytał jak najdelikatniejszym tonem Decker.
– Bo wiem, że on się nie zastrzelił.
– Czyli pani zdaniem koroner czegoś nie dopatrzył albo…
Wendy znów milczała.
– Mogę podjechać do szkoły Gregory’ego i porozmawiać z jego kolegami z klasy i przyjaciółmi, ale koroner nie zmieni zdania, dopóki nie znajdziemy czegoś naprawdę istotnego. Czegoś, co wykluczy albo mocno podważy samobójstwo. Zazwyczaj to koroner do nas przychodzi, kiedy podejrzewa, że coś jest nie tak.
– Nawet jeśli to było to… co pan powiedział. – Wendy otarła oczy. – Nie mam pojęcia… co się stało. – Znów polały się łzy. – Jeśli to zrobił… Nie wiem dlaczego. Nic nie wiem, nie rozumiem! Niemożliwe, żebym była taka głupia i ślepa.
– To nie ma nic wspólnego z rozumem…
– Ma pan dzieci, proszę pana?
– Tak.
– A pani? – Spojrzała na Marge.
– Mam córkę.
– Więc co byście zrobili, gdybyście któregoś dnia wrócili do domu… i usłyszeli, że wasze dziecko… popełniło samobójstwo?
– Nie wiem – przyznał Decker.
– W ogóle sobie tego nie wyobrażam. – Oczy Marge zaszły łzami.
– Więc proszę mi powiedzieć – podjęła Wendy – jak by się pan czuł, gdyby pan wiedział, że nie istnieje żaden, ale to żaden powód, dla którego pańskie dziecko miałoby się zabić? Gregory nie był w depresji, nie wpadał w dziwne nastroje, nie brał narkotyków, nie pił, nie był samotnikiem, miał przyjaciół. I nigdy nie trzymał w ręku broni. Nie mam pojęcia, skąd miałby ją wziąć. – Wybuchnęła płaczem. – I nikt… mi… nic… nie wyjaśnia.
Decker pozwolił jej się wypłakać, podał też pudełko chusteczek higienicznych.
– Czego pani od nas oczekuje, pani Hesse? – spytała Marge.
– Wen…dy – poprawiła ją, szlochając. – Żebyście się dowiedzieli, co się stało. – Spojrzała na nich błagalnie. – Może to nie jest sprawa policji, ale nie wiem, do kogo się zwrócić. – Gdy zapadła cisza, Wendy spytała: – Mam zatrudnić prywatnego detektywa? Może przynajmniej dowiedziałby się, skąd Gregory wziął broń.
– Gdzie jest ta broń? – spytał Decker.
– Policja ją zabrała.
– W takim razie powinna być w szafie z dowodami – powiedziała Marge. – I opisana w dokumentach.
– Wyjmijmy ją i sprawdźmy, skąd pochodzi. – Decker zwrócił się do Wendy: – Proszę pozwolić, że zacznę od broni, a potem zobaczymy.
– Dziękuję! – Z jej oczu popłynęły kolejne strugi łez. – Dziękuję, że mi uwierzyliście… a przynajmniej wzięliście pod uwagę moje słowa.
– Jesteśmy tu po to, żeby pomagać – stwierdziła Marge.
Decker przytaknął skinieniem głowy. Wendy Hesse prawdopodobnie wypierała ze świadomości wszystko, co się wydarzyło. Ale czasami, nawet w takiej sytuacji, rodzice naprawdę lepiej niż ktokolwiek inny znają swoje dzieci.ROZDZIAŁ TRZECI
Siedząc na sofie w salonie, Decker z trzaskiem otworzył puszkę dad’s i rozkoszował się obecnością żony oraz smakiem wędliny.
– Dziękuję, że przyniosłaś mi kolację.
– Gdybym wiedziała, że za chwilę wybierasz się do domu, zaczekalibyśmy na ciebie w delikatesach.
– Tak jest lepiej. – Wziął Rinę za rękę. Przed jedzeniem zdjął garnitur, wziął prysznic i włożył dres. – Gdzie dzieciak?
– Ćwiczy.
– Co u niego?
– Chyba w porządku. Wiedziałeś, że Terry się z nim kontaktowała?
– Nie, ale prędzej czy później musiało do tego dojść. Kiedy to było?
– Jakiś tydzień temu. – Rina streściła rozmowę. – Widać, że go to zdenerwowało. Dzisiaj podczas kolacji nie był sobą. Zawsze, jak coś mu doskwiera, mówi o zbliżającym się konkursie. Paradoksalnie, to go uspokaja. Wypożyczenie pianina jest o wiele tańsze niż terapia.
Początkowo Rina z niezrozumiałym optymizmem uparła się na fortepian, nawet załatwiła wszystkie formalności, ale w niewielkim domu po prostu nie było miejsca na tak wielki instrument.
Małe pianino stało w garażu, czyli w jedynym pomieszczeniu, gdzie było na nie dość wolnego miejsca. Gabe dzielił studio muzyczne z porsche, stołem warsztatowym, narzędziami z napędem elektrycznym i miejscem, gdzie Rina przesadzała i sadziła rośliny w doniczkach. A ponieważ uczył się w domu i właściwie ukończył już liceum, Deckerowie dali mu pełną swobodę. Nie miał jeszcze szesnastu lat, a już dostał się do szkoły Juilliarda, słynnej muzycznej uczelni, i chcieli go na Harvardzie. Nawet gdyby Deckerowie byli jego prawnymi opiekunami, a przecież nie byli, niewiele mogliby mu zaoferować. Karmili go, zapewniali bezpieczne schronienie i towarzystwo, traktowali jak członka rodziny, ale pod względem finansowym należeli do klasy średniej, nie byli zbyt zamożni.
– Jak ci minął dzień? – spytała Rina.
– Rutynowo poza końcówką. – Opowiedział o zagadkowej rozmowie z Wendy Hesse.
– Biedna kobieta.
– Jeśli woli morderstwo od samobójstwa, musi naprawdę cierpieć.
– Czy to stwierdził koroner? Samobójstwo?
– Tak. – Decker skinął głową.
– A ona nie chce w nie uwierzyć.
– W tym problem. Zwykle wcześniej pojawiają się niepokojące znaki, ale rodzice widzą to inaczej. Wierzę, że Wendy jest zszokowana. – Wygładził wąsy. – Wiesz, kiedy się poznaliśmy, a ty się uparłaś, żeby posłać chłopców do żydowskiej dziennej szkoły, myślałem, że zwariowałaś. Za czesne, jakie płaciliśmy, mogliśmy ich posłać do Lawrence albo Bell & Wakefield, a nie do szkoły mieszczącej się w parterowym i chylącym się do upadku budynku, gdzie nie było nawet biblioteki ani pracowni komputerowej.
– Wiele osób by się z tym zgodziło – odparowała z uśmiechem.
– Ale muszę przyznać, że większość dzieciaków, które poznaliśmy, to byli sympatyczni młodzi ludzie. Owszem, nie przeczę, że ta opinia wynika również z tego, że w pracy mam do czynienia z najgorszymi nastolatkami z prywatnych liceów. Nie ja jeden uważam, że te szkoły nie uczą właściwych postaw. Więc po namyśle powiem, że postąpiłaś słusznie.
– Nasza szkoła, chociaż może nie jest tak dobrze zorganizowana i więcej niż skromna, jednak jest bardzo przyjaznym miejscem. Dziękuję, że to powiedziałeś.
Decker usiadł wygodnie, opierając plecy.
– Rozmawiałaś dzisiaj z którymś z dzieci?
– Oczywiście, choć chłopcy są jak zwykle bardzo zajęci. Dziś rano rozmawiałam na Skypie z Hannah. Właśnie szła spać. Za dwie godziny pewnie wstanie.
– Tęsknię za nią. – Decker posmutniał. – Może zadzwonię do Cindy i dowiem się, co planuje.
– Wnuki są zawsze lekiem na twoje zmartwienia – wesoło skwitowała Rina.
– Miałabyś ochotę do nich pojechać?
– Najpierw powinieneś spytać Cindy.
– Tak, tak, wypada to zrobić.
Decker zadzwonił, pogadał chwilę i rozłączył się bardzo zadowolony.
– Powiedziała: przyjeżdżajcie.
– No to jedźmy.
– Co z Gabe’em?
– Powiem mu, że jedziemy – odparła Rina. – Lubi Cindy i Koby’ego, ale mam przeczucie, że odmówi. Nie był dzisiaj sobą. Może ma to coś wspólnego z jego matką. W każdym razie kiedy wpada w taki nastrój, zamyka się w sobie.
– Mam z nim porozmawiać? – Decker wyraźnie przejął się słowami żony.
– Powie ci, że wszystko w porządku.
– Tak, wiem, ale nie chcę, żeby czuł się u nas obco. Jednak nie robię zbyt wiele, by poczuł się jak członek rodziny. Miałbym wyrzuty sumienia, gdybym któregoś dnia wrócił do domu i znalazł go w tym samym stanie, w jakim matka Gregory’ego Hesse’a znalazła syna.
– Wiem, o czym mówisz. – Rina skinęła głową. – Wydaje mi się, że muzyka jest i zawsze będzie jego ratunkiem.
– Czy to wystarczy?
– Nie wiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że nieźle sobie radzi. Dwa razy w tygodniu jeździ autobusem na Uniwersytet Południowej Kalifornii na lekcje muzyki. Sam przygotował wszystkie aplikacje do college’u, chociaż proponowałam mu pomoc. Sam wybrał się na rozmowę i przesłuchanie, chociaż mówiłam, że chętnie będę mu towarzyszyć. Sam zarezerwował sobie samolot i hotel, chociaż chciałam to zrobić. Ma już zagwarantowane przyjęcie na Harvard i do Juilliarda. Podsumuję to tak: nie planowałby przyszłości, gdyby uważał, że nie ma jej dla niego. – Rina urwała. – Jeśli chcesz mu zrobić przyjemność, zabierz go gdzieś samochodem i pozwól prowadzić. To go ekscytuje.
– Okej, poszalejemy na drogach w niedzielę.
– On naprawdę podziwia twoje porsche.
– Och, nie przesadzajmy z tym okazywaniem uczuć. Emocjonalna wrażliwość to jedno. Porsche to całkiem inna sprawa.
Kawiarnia Coffee Bean znajdowała się jakieś trzy kilometry od Starbucksa, gdzie Gabe spotkał Dylana i jego bandę. Miał nadzieję, że tutaj nie zaglądają. Co prawda o szóstej rano nikogo nie spodziewał się spotkać. Lokal był pusty, co bardzo mu się podobało. Wybrał miękkie skórzane siedzenie z tyłu sali, usiadł tam z bajglem, dużą kawą oraz New York Timesem. Kiedy mieszkał na Wschodnim Wybrzeżu, czytał Posta. Dziwnie się czuł, czytając gazetę dla intelektualistów, kiedy miał jedynie ochotę zajrzeć do Weird but True albo Page Six, żeby się dowiedzieć, kto kogo przeleciał.
Lokal mieścił się kwadrans drogi od przystanku autobusowego, skąd Gabe jeździł na uniwersytet. We wtorki i czwartki odbywały się lekcje z Nicholasem Markiem, i chociaż miał się z nim spotkać dopiero o jedenastej, postanowił wcześnie zacząć dzień. Ostatniej nocy spał dość nerwowo. Wciąż słyszał głos matki…
Posmarował bajgiel serem i zaczął przeglądać wiadomości. Były bardziej przygnębiające niż jego obecne życie. Po kilku minutach poczuł na sobie czyjeś spojrzenie i podniósł wzrok.
Gapiła się na niego uczennica ubrana w mundurek żydowskiej szkoły. Nic dziwnego, skoro Coffee Bean od szkoły dzieliły dwie minuty drogi. Dziewczyna musiała mieć na nogach tłumiki, bo nie słyszał, jak do niego podchodziła, ściskając plecak jak tarczę.
Uśmiechała się nieśmiało.
– Cześć.
– Cześć. – Dopiero teraz dostrzegł, że najpewniej była starsza, niż mu się na początku wydawało. Miała dość ciemną kawową karnację, drobną spiczastą brodę, pełne wargi i duże czarne okrągłe oczy wykończone czarnymi łukami brwi. Włosy miała równie czarne i bardzo długie, związane w koński ogon. Właściwie była ładna, chociaż bardzo drobna. Dwie kulki lodu zamiast piersi i żadnych widocznych krągłości.
– Potrzebujesz czegoś?
– Pozwolisz, że usiądę?
Gabe był jedynym klientem tego lokalu. Wzruszył ramionami.
– Dobra, siadaj.
Jednak dziewczyna nie usiadła.
– Słyszałam, jak w zeszłym roku grałeś na zakończenie roku szkolnego – oznajmiła. – Moja starsza siostra chodziła do tej samej klasy co Hannah. Byłeś… – Przycisnęła plecak do piersi. – Po prostu… fantastyczny!
– Bardzo ci dziękuję.
– To znaczy to było jak… – Nie dokończyła.
Zapadła cisza. I trwała, stała się bardzo krępująca.
– Dziękuję, naprawdę, to miłe z twojej strony. – Podniósł kubek i wypił łyk kawy, wracając spojrzeniem do artykułu.
– Lubisz operę? – wypaliła dziewczyna.
Odłożył gazetę.
– Prawdę mówiąc, bardzo ją lubię.
– Naprawdę? – Szeroko otworzyła oczy, jakby u pianisty było to coś niezwykłego. – Super. W takim razie przynajmniej się nie zmarnuje. – Postawiła plecak i zaczęła w nim szperać, aż znalazła to, czego szukała. Kopertę, którą podała Gabe’owi. – Proszę.
Patrzył na nią kilka chwil, potem wziął kopertę i otworzył. Były tam bilety na Traviatę w Music Center. Na najbliższą niedzielę. Loża w pierwszym rzędzie.
– Dobre miejsca.
– Wiem. Dużo za nie zapłaciłam. Violettę gra Alyssa Danielli. Jest cudowna, więc na pewno będzie cudownie.
– To czemu nie idziesz?
– Miałam iść z siostrą, ale się na mnie wypięła. Nie mogę konkurować z imprezą na basenie i urokiem Michaela Shoomera.
– To czemu nie znajdziesz kogoś innego, kto z tobą pójdzie?
– Nikt, kto ma tyle lat co ja, nie zgodzi się spędzić niedzielnego popołudnia w operze.
– A twoja mama?
– Jest zajęta. Poza tym i tak jej to nie interesuje. Siostra zgodziła się ze mną pójść tylko dlatego, że obiecałam posprzątać jej pokój, więc teraz już nie muszę tego robić… – Wyglądała na zranioną. – Możesz skorzystać z tych biletów. Zabierz swoją dziewczynę.
– Nie mam dziewczyny.
– No to przyjaciela.
– Nie mam przyjaciół. Ale… Jasne, że skorzystam z biletu, skoro inaczej byś go wyrzuciła. Jesteś pewna?
– Tak, oczywiście.
– No to bardzo ci dziękuję. – Oddał jej kopertę z jednym biletem.
– Nie ma za co. – Głośno westchnęła.
Gabe starał się powściągnąć uśmiech.
– Miałabyś ochotę pójść ze mną?
– Masz samochód? – spytała podekscytowana.
– Nie, mam dopiero piętnaście lat. Możemy pojechać autobusem.
– Autobusem? – rzuciła przerażona.
– No, autobusem. Jak się nie ma samochodu, jeździ się autobusem.
Jej twarz pociemniała.
– Usiądź. – Wskazał jej krzesło. – Szyja mnie już boli od ciągłego patrzenia w górę, chociaż wcale nie jesteś aż tak wysoka.
– Wiem. Jestem kurduplem i chuchrem. – Usiadła i obejrzała się przez ramię, mówiąc cicho, jakby spiskowali: – Wiesz, jak się dostać do Music Center autobusem?
– Wiem.
– Gdzie znajdziesz autobus?
– Na przystanku.
Przygryzła wargę.
– No tak, pomyślałeś, że jestem głupia.
– Nie, ale pewnie jesteś rozpieszczonym dzieciakiem, którego całe życie wożą samochodem.
Zamiast się obrazić, skinęła głową.
– Wszędzie mnie wożą, tylko nie tam, gdzie naprawdę bym chciała. – Westchnęła. – Uwielbiam Alyssę Danielli. Jej głos jest taki… czysty.
Oparł się na krześle, przyglądając się jej twarzy. Podziwiał ludzi, którzy w życiu kierowali się jakąś pasją, ale muzyka klasyczna była czymś, z czym całkowicie się identyfikował.
– Skoro tak bardzo lubisz operę, to powinnaś do niej chodzić.
– To nie takie proste.
– Czemu?
– Nie rozumiesz naszej kultury.
– Czy w genach Żydów jest coś, przez co nie lubią opery?
– Żydów z Iranu… I nie, nie mamy takiego genu, tylko mój tata chce, żebym została lekarką.
– Założę się, że nie brakuje lekarzy, którzy kochają operę. – Ugryzł kęs bajgla. – Chcesz kawy? A może coś innego?
– Przyniosę sobie. – Oddaliła się, ale zostawiła plecak. Kilka minut później wróciła z czymś z pianką. Na czole miała krople potu. – Przyszli nowi klienci.
– To dobrze. Biznes będzie się kręcił.
– Chciałam powiedzieć, że… – Zerknęła na zegarek i wypiła łyk kawy. – Czy jazda autobusem jest niebezpieczna?
– Nie jeździłbym o świcie, ale to jest popołudniówka. – Gabe potarł kark. – Jeśli zamierzasz dalej ze mną rozmawiać, mogłabyś usiąść?
Dziewczyna w końcu usiadła, a on spytał:
– Posłuchaj… jak ci na imię? Nie bądź anonimową dziewczyną. – Uśmiechnął się. – Powiem ci, jak dojechać autobusem, a jak już znajdziesz się na przystanku, możemy jechać razem. Jeśli nie, kupię ci płytę i napiszę recenzję.
– Może pojechalibyśmy taksówką? – spytała z westchnieniem.
– Taksówka będzie kosztowała dwadzieścia razy więcej.
– Ja zapłacę.
Gabe spojrzał na nią przenikliwie. Kim była ta dziwna dziewczyna?
– Nie powiedziałem, że jestem biedny. Ja zapłacę, jeśli na pewno pojedziesz. Inaczej pojadę autobusem.
– A co powiesz na to? Ty zapłacisz, jeśli pojadę, a jak nie pojadę, zwrócę ci pieniądze.
– Zaraz… – Gabe potrząsnął głową. – To się robi zbyt skomplikowane.
– Proszę – błagała.
– Dobra. – Przewrócił oczami. – Zwrócisz mi za taksówkę, jeśli stchórzysz… co nie ma sensu, bo tak czy owak, muszę po ciebie przyjechać, a wtedy już będziesz wiedziała, czy jedziesz, czy nie.
Jej duże oczy jeszcze się powiększyły.
– Nie możesz po mnie przyjechać do domu. Spotkamy się kilka przecznic dalej.
– Aha. Chcesz oszukać rodziców.
– No, tak trochę.
– Jezu, przecież nie jedziesz na nielegalną imprezę. To pieprzona opera. – Kiedy milczała, zauważył: – Więc nie chodzi tylko o operę, ale o to, że idziesz ze mną. A ja nie należę do waszej wspólnoty religijnej.
– Jak to? – zdumiała się.
– Nie mam nic wspólnego z żydowską religią, jestem katolikiem.
– O Boże. Tata by mnie zabił za samo to, że idę gdzieś z katolikiem. – Nachyliła się i szepnęła: – Zaraz, ale w takim razie dlaczego byłeś w żydowskiej szkole?
– To długa historia… Ale wiesz co? Coraz mniej podoba mi się ten pomysł. Nie chcę odpowiadać za to, że wpakujesz się w kłopoty. Chcesz z powrotem swój bilet?
– Nie, oczywiście, że nie. Jak go nie wykorzystasz, najwyżej się zmarnuje. – Znów westchnęła. – To znaczy chodzi tylko o pójście do opery, tak?
– Tak, tylko o pójście do opery. To nie będzie randka. – Przypatrywał się jej twarzy. – Ile masz lat?
– Czternaście.
– Wyglądasz na dziesięć.
– Bardzo ci dziękuję – syknęła wściekle. Pewnie bez przerwy to słyszała.
– Wyglądasz młodo, ale jesteś ładna – ciągnął Gabe, żeby ją udobruchać, choć przy tym wcale nie kłamał, mówił szczerze. – Zrobię tak. Dam ci swój numer telefonu, a ty do mnie zadzwonisz albo wyślesz SMS-a, jak będziesz mogła jechać. – Odczekał chwilę. – Masz komórkę, prawda?
– Oczywiście.
– Więc Żydom z Iranu wolno posiadać komórki…
– Ha, ha!
– Zapisz mój numer. Wiesz, jak się nazywam?
– Gabriel Whitman.
– Świetnie. – Podał jej swój numer. – Teraz ja zapiszę twój numer. Ale najpierw musisz mi wreszcie powiedzieć, jak ci na imię.
– Yasmine Nourmand – odparła, akcentując imię, a potem podyktowała numer telefonu.
– Bardzo egzotyczne imię. Jak ma na imię twoja starsza siostra?
– Mam trzy starsze siostry.
– Ta, która była w klasie Hannah.
– Sage. Pozostałe to Rosemary i Daisy. Yasmine to po hebrajsku jaśmin.
– Więc wasza mama poszła w kwiaciarstwo.
Uśmiechnęła się i zerknęła na zegarek.
– Muszę iść. O wpół do ósmej zaczynamy lekcje.
– Pamiętam. Czemu przyszłaś tak wcześnie?
– Czasami tak robię, żeby posłuchać płyt. – Wyjęła CD z operami, dwie Verdiego, dwie Rossiniego, dwie Mozarta. – Naprawdę kocham rodziców. I kocham siostry. Są wspaniali, cudowni i w ogóle. Lubię też zwyczajny pop. Ale czasami, kiedy słucham tej muzyki, której chyba nikt inny nie lubi, wolę być sama. – Patrzyła gdzieś w dal, przed siebie. – Marzę o tym, żeby zobaczyć operę na żywo. Usłyszeć kogoś tak dobrego jak Alyssa Danielli. – Podniosła plecak. – Dzięki, że zaproponowałeś, że ze mną pójdziesz.
– Nie ma za co.
– I dzięki, że mnie nie wyśmiałeś.
– No, może trochę.
– Tak, może trochę. – Pomachała mu i odeszła.
Gabe wrócił do czytania gazety, przekonany, że właśnie popełnił błąd. Ale rozmawiając z Yasmine, nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo jest samotny.
Obudziła w nim śpiącego lwa.
Dziewczyny!