- W empik go
Zabł(ę)dzeni - ebook
Zabł(ę)dzeni - ebook
„Jego lokaj szykował się właśnie do wyjścia. Przełożył ostry błyszczący przedmiot przez pas rozpięty na plecach po czym poklepał kota delikatnie po puszystym łebku. Wyszli z pomieszczenia, zagłębiwszy się w gmatwaninę ulic. Gdy minęli któryś z wielu załomów, przystanęli. Sancho dostrzegł delikatny ruch ręki człowieka, widział błysk słońca na potężnym ostrzu. Końcówką ostrego jak brzytwa pazura poprawił rąbek swojego sombrero.”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-754-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbliżyła się do okna. Stąpała bardzo delikatnie, niemal płynęła w powietrzu.
Narzucona, półprzezroczysta lniana koszula nocna muskała drewnianą podłogę i łaskotała ją w stopy. Podeszła, oparła się o parapet i spojrzała tak daleko, jak tylko potrafiła. Miała wrażenie, że myślami sięga już poza horyzont. z okna rozciągał się przepiękny widok na pola usiane żytem, gdzieniegdzie tylko widać było samotne stare drzewo, drewnianą chatę lub przemykający się polną drogą samochód.
„Jestem w Raju” — pomyślała. Było około południa. Zawsze wstawała o tej porze. Nigdzie przecież się jej nie spieszyło. Nie było powodu do pośpiechu. Poczęła przyglądać się szczegółom krajobrazu. Najbliższe drzewo po prawej, nie, lewej stronie przybrało zadziwiającą pozę rozkładając swe ramiona w pokłonie a jednocześnie obracając się w stronę swego towarzysza, jak gdyby chciało mu się rzucić na szyję.
„Siła przyjaźni” — pomyślała. — „Tajemnicza moc, przyciągająca ku sobie dwie istoty, tak odmienne, a jednak takie same, prawdziwa, bezinteresowna, tylko jeden krok dzieli ją od miłości. Która opiera się przecież głównie na przyjaźni.” Dalej rozciągały się połacie pól, upstrzonych pracującymi o tej porze ludźmi. Błękitne niebo odbijało się od srebrzystej strugi, przemykającej się pośród zbóż i zielonych traw. Słońce paliło niemiłosiernie. Dawało się we znaki nawet tu, w zacienionym, drewnianym domku. Współczuła ludziom, pracującym na polu. A jednocześnie wiedziała, że nie powinna. Każdy z nich był doskonale świadom tego, co robi, sam dokonał wyboru, obrał taką, nie inną drogę. Potrafiła tak godzinami stać, oparta o parapet, wpatrywać się w krajobraz, szczególnie wybiegać myślami daleko poza horyzont. Nigdy tam nie była. Urodziła się tutaj i tutaj pozostała. A jednak nie chciała zmian. Tutaj wszystko było znajome. Tam czekały na nią poważne zmiany, musiała się przystosować do nowego życia, nowych norm, nowych zasad. To było wygodne. Mieszkała tutaj, nigdzie indziej, w małym, drewnianym domku pośród pól obsianych zbożem, który znała od dzieciństwa. Tutaj się urodziła. Najbardziej jednak lubiła jesień. Bo wtedy padał deszcz. Wtedy wszystko było inne, piękniejsze. Siadała wtedy na ganku, otulała się kocem, i tak trwała bez ruchu, zasłuchana w śpiew kropli, uderzających o płot, dach, bijących o szyby. Nie przeszkadzało jej wtedy, że wracała do domu całkowicie mokra. To nie miało znaczenia. Nie wtedy. Wtedy wszystko było piękniejsze. Inne. Lepsze.
Była wiosna. Dziwna pora roku. Stała już przed oknem dobrych kilka godzin. Nie wychodziła na zewnątrz, upał był nie do zniesienia. Lepiej było jej w środku. w cieniu.
Cały czas rozmyślała. o życiu, o miłości, której jej brakowało. o celu ludzkiego istnienia. i nagle to usłyszała. Najpierw pojedyncze uderzenia. Puk. Puk. Potem nerwowe pukanie palcami o szybę. Coraz głośniejsze i częstsze. Wiedziała już. Bez chwili zastanowienia wybiegła przed dom. Poczuła chłodny powiew. i szum. i usłyszała szum, niczym wodospad. Powoli zbliżał się w jej stronę. Ludzie poczęli zbierać swoje narzędzia. Powoli schodzili z pola. Nikomu się nie spieszyło. Ona rozłożyła ręce, uczucie wolności, którego tak jej brakowało. Tak wiele czasu minęło. Szum narastał, aż wreszcie ogarnął całą okolicę. Rzeka łez zalała okolicę. Olbrzymie fale, niczym bicze omiatały ją z każdej strony. Była mokra od stóp po sam czubek głowy. Biała lniana koszula przylgnęła całkowicie do jej nagiego ciała. Czuła się wolna. Swobodna. Czuła się sobą. Poczęła obracać się, wreszcie padła na plecy. Zaczęła się śmiać. Jak dziecko.
Brakowało jej tego. Jeszcze raz spojrzała na okolicę. w deszczu świat wyglądał inaczej. Czekała na deszcz. Tylko w deszczu mogła oglądać świat. Tylko podczas deszczu jej oczy widziały. Krople spływały po drzewach, omiatały płot i ganek. Spływały po twarzach ludzi. Chłonęła te obrazy. Musiała je zapamiętać, nie wiadomo kiedy znów zdarzy się cud. Kiedy znowu spadnie ciepły, wiosenny deszcz…Ukryta strona człowieka
W pewnym mieście bez nazwy, o niezwykłym układzie ulic, mieszkał Naukowiec.
Był on człowiekiem ponurym i zamkniętym w sobie. Nie posiadał przyjaciół. Całymi dniami przesiadywał w swoim laboratorium. Sumował niekończące się kolumny cyfr, zapisywał niezliczone ilości kart zeszytów, mieszał najdziwniejsze mikstury i czekał. Czekał na dzień, w którym odkryje coś niezwykłego. Coś, co ludzkość zapamięta na długo i będzie radowała się z tego.
Obok laboratorium Naukowca znajdowała się ciemna biblioteka. Ciemna, gdyż w pomieszczeniu owym nie było okien, a Naukowiec obawiał się, iż płomień świec, bądź lamp naftowych mógłby zniszczyć jego bezcenną kolekcję. Znajdowały się w niej tysiące, setki tysięcy ksiąg, zwojów papirusu, nici kipu i kamiennych tabliczek, pełnych zaklęć i magicznych przepisów. Nasz bohater znał je wszystkie na pamięć. Umiał określić jednym wzorem prawa, rządzące przyrodą, zliczyć krople deszczu, spadające do morza. Umiał też budować dziwne machiny, służące mieszkańcom owego bezimiennego miasta. A jednak nie był szczęśliwy. Czegoś ciągle mu brakowało. Pragnął chłonąć wiedzę, ale nie znajdywał już pomysłów, w jaki sposób mógłby to robić.
Pewnego dnia do pracowni zawitał Starzec. Nie chciał on nic kupić. Miał tylko jedną prośbę: pragnął, by Naukowiec pomógł mu powrócić do domu, gdyż był ślepy. Jednak Naukowiec, miast pomóc kalece, zabrał się za liczenie i kreślenie symboli. w szale tworzenia, zapomniał zupełnie o gościu i, gdy była już późna noc, zauważył, że Stary poszedł sobie. Zmartwił się tym nieco. Pracował przecież tyle, by sprawić mu magiczną laskę, ukazującą właściwą drogę. No, ale rady nie było, trzeba liczyć dalej.
Naukowiec odłożył projekty laski na bok i zabrał się za wyliczanie, ile ziaren piasku jest na pustyni Sahara.
Kilka lat później, gdy w pracowni zaczęło brakować miejsca na kolejne dokumenty i wynalazki, ciągle niezadowolony Naukowiec zapieczętował wrota i przeniósł się pod gołe niebo. Rozłożył z koców pomieszczenie, które nazwał namiotem, postawił pośrodku niego biurko i stołek, zasiadł wygodnie i zabrał się do roboty. w końcu i tu nie było miejsca do pracy. Porządkując namiot, znalazł Naukowiec stare zapiski, wyrwane z „Atlasu”, swego autorstwa. Otóż na skraju świata, tam, gdzie Słońce kładło się do spoczynku, stała chata starego Mistrza, mędrca wielkiego, największego ze wszystkich. To mogło okazać się jedynym ratunkiem dla cierpiącego na niemoc twórczą Naukowca. Zapragnął ze wszystkich sił dotrzeć na kraniec świata i prosić mędrca o odpowiedź na najważniejsze pytanie. Zebrał więc wszelkie potrzebne szpargały, sklecił wózek, zapakował wszystko do niego i ruszył w podróż.
Wędrował przez kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt dni, zostawiając za sobą wózek, rzeczy i księgi. Nie rozstawał się tylko z zeszytem i piórem z inkaustem. Nareszcie dotarł do celu. Wyczerpany, bez jedzenia, bez picia.
Chata Mędrca stała na wielkim wzgórzu. Dostać się można było doń tylko po kamiennych schodach, ciągnących się, (niczym Pętla Möbiusa,) w nieskończoność.
Gdy tylko Naukowiec docierał na górę i chciał już pukać do drzwi, zrywał się wiatr i porywał go na dół zbocza. Działo się tak aż do czasu, gdy nasz bohater padł zemdlony w połowie drogi na szczyt.
Oczy jego spowiła ciemność, a on sam pogrążył się w głębokim letargu. Leżał tak cały dzień i całą noc. Nazajutrz ktoś skropił jego twarz wodą. Nie zareagował. Ktoś zaniósł go do chaty na wzgórzu i tam napoił.
Gdy wreszcie Naukowiec odzyskał przytomność, zauważył, że znajduje się w przedziwnym pomieszczeniu. Na ścianach widniały obrazy z jego życia. Ciemne i ponure. Wtem odezwał się głos.
— Pamiętasz, gdy tak tworzyłeś owe dzieła, gdy radowałeś się ze swej inteligencji, gdy sądziłeś, że pomagasz ludziom, gdy dawałeś rady, setki ludzi na przedmieściach umierało z głodu. Czy wiesz, coś zrobił? Zadaj owe, nurtujące cię od lat pytanie, śmiało. Lecz nie oczekuj na nie odpowiedzi.
Naukowiec z przerażeniem wodził wzrokiem po celi, aż wreszcie wrzasnął na całe gardło:
— Co mogę zrobić jeszcze dla ludzkości, by była szczęśliwsza?!
— Podejdź tu, do lustra prawdy. Spojrzyj weń swą duszą i ujrzyj prawdę.
Naukowiec posłusznie podszedł. A to, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Setki nieszczęść, wojny, głód, wszystkie najgorsze elementy. Elementy, a właściwie duże kawałki swojego i innych życia. Rzeczy, które były robione świadomie lub nie, ale zawsze były złe. Aż wreszcie ukazał się obraz najstraszniejszy. Oto on, naukowiec siedzi za biurkiem i szkicuje plany magicznej laski, a ślepy Starzec wychodzi po omacku z jego pracowni, pełen smutku. Błąkając się w ciemnościach, potyka się i upada na ziemię, uderzając głową w głaz. w wielkich męczarniach umiera, gdy tymczasem Naukowiec raduje się swym współczuciem dla innych i udzielaniem pomocy.
— Ten Starzec miał na utrzymaniu żonę i trójkę kalekich dzieci, głupcze!
Nagle ziemia osunęła się, pochłaniając chatę, a razem z nią Naukowca.
Tak, to prawda, myślał, spadając, byłem głupcem. Nie zauważyłem, że pomagając, mogę szkodzić, że podświadomie mogę sprawiać ból i wyrządzać krzywdę innym. Bo jest druga, ciemna strona człowieka, której nie widać.
Aż wstyd spojrzeć w lustro duszy.Zabłędzeni
— Kurwa mać! Nie ma szans, żeby to odtworzyć! Żądasz ode mnie niemożliwego, Matthew! — Johnny ze złością kopnął pudło peceta, o mało nie rozłączając kabli. Wkurzało go, kiedy ktoś stał mu nad głową i sapał, jakby chciał poocierać się jajcami o jego twarz.
— Szczególnie, jak stoisz mi tak nad twarzą, jakbyś chciał się o mnie poocierać swoimi zwiędłymi jajcami! — dodał z wściekłością. W myślach. Nie byłby w stanie tego powiedzieć na głos. Chyba, że chciał stracić pracę. Co nie zmieniało faktu, że miał ochotę wygarnąć swojemu pi-em-owi. Koleś co chwilę wymyślał sobie jakieś bzdety, tak bardzo wkręcone, że zaczynał w nie wierzyć. A potem przyłaził, smęcił i zamiast dać mu pracować to stał tak godzinami, no, a przynajmniej po kilkanaście minut, truł mu dupę, aż skwierczało, chociaż za bardzo nie miał pojęcia, o czym gada. Jedna z zalet zatrudniania magistra biologii jako kierownika branży it działu sprzedaży. Johnny Middlefinger, zwany także Jankiem Środkowy Palec zakotwiczył się na dobre jako specjalista QA w dziale testów podrzędnej firemki, aspirującej do pseudo-corpo, przy czym pasowali do tego jak wrzód do dupy, ale to był taki chory trend, każda firma chciała być corpo, wielką i liczącą się na rynku, a im bardziej chciała być corpo tym bardziej rozwalała na łopatki system i pracowników. Tak się nie dało. I głównie przez to Jasiek siedział teraz nabuzowany jak butelka coca-coli, po wypadnięciu z ostatniego piętra Burj Khaliffa i rozpieprzeniu się o piękny chodnik Dubaju 163 piętra niżej, mając ochotę zetrzeć szefowski pysk o jakąś ostrą powierzchnię płaską.
— Nie marudź, tylko sprawdź to. I tak nic nie robisz cały dzień. A potem mówisz, że coś zajęło ci półtorej cholernej godziny, kiedy innego dnia podobno zajmowało cztery. — Matthew cedził słowa przez zęby. Oboje nie lubili się, ba wręcz nienawidzili z wzajemnością. Chociaż jeden i drugi wymieniali zawsze miłe i szczere na pozór uśmiechy i żarciki, to ten pierwszy tylko wyczekiwał okazji, żeby obrobić Jankowi za plecami dupę. Janek pewnie zrobiłby to samo, ale za bardzo nie miał jak. Matthew był jego nadrzędnym, nie było wyższej instancji powyżej niego, no, chyba że przenadrzędny, ale on delegował i tak wszystkie sprawy na swoich przydupasów, nie dało się normalnie załatwić sprawy, nie obijając się i tak o nadrzędnych.
Janek nienawidził takich chwil. Gadanie, że nic nie robi, tylko obija się całe dnie, było totalnym przegięciem. Z całego serca wierzył w powodzenie projektów w których brał udział i poświęcał im się bez reszty. Czasem zastanawiał się, po co właściwie to robił. Nie dostawał nic w zamian, ani podwyżki, którą obiecywali mu od dobrych dwóch lat na każdym ewalu, ani chociaż pieprzonego uścisku dłoni szefa. W zamian jedynie Matthew sugerował na lewo i prawo, że Janek to niedojda, wrzód na tyłku który opierdala się całymi dniami i na niczxym się nie zna. Pal licho, że Janek był jedynym człowiekiem w firmie, który ogarniał wszystkie te projekty, auto, perfo i cały tuzin innych bajerów, bez których firma nie zarabiałaby ciężkich milionów. I robił to dobrze. Wszyscy to wiedzieli. Ale i tak woleli obrabiać mu dupę, niż się do tego przyznać. Nie wytrzymał.
— Matthew, kurwa! Wyluzuj, usiądź spokojnie, bo nie mogę pracować jak ktoś stoi miza plecami, stresujesz mnie! Idę po kawę. — wstał i poszedł do kuchni. Puścił strzałę kumplowi. Weszli przez przeszklone drzwi w tym samym momencie. Jeden z jednej, drugi z naprzeciwka. Kuchnia była pośrodku biura. Bez słowa, jak na komendę sięgnęli po swoje kubki i stanęli przy ekspresie. Jedno spojrzenie wystarczyło. Zazwyczaj wiele nie mówili. Testerzy nie mieli dobrej opinii, nie tylko w tej firmie, póki się nie wychylali, nie było problemu. Byle nie wyrażać swojego zdania i zapierdzielać cały dzień do upadłego. Ekspres zaczął charczeć i strzelać fochy jak dzisięcioletnia żona, widocznie znowu zabrakło w nim życiodajnego hadwao lub ziarenek kofeinowej mocy. Spojrzeli na siebie ponownie i wybuchnęli śmiechem, pojebany do reszty dzień, nie pozostało nic innego jak tylko się zaśmiać. Uzupełnili życiodajny płyn kawowemu uzurpatorowi, ruszył z pełną mocą, zupełnie jak startujący boening.
— Tej, byle nie zajebał w WTC — sarknął Switch. Znowu śmiech. Nie wymieniali uwag na temat tego co działo się tego dnia, nie było po co, oboje wiedzieli doskonale, jak jest. Jeszcze tylko zbombardowali tarczę z rzutkami i wrócili do siebie, każdy do swojej korpo — celi.
Matthew siedział u siebie. Wyglądał jak nadęta rybka nadymka, wyraźnie strzelił focha. Johnny usiadł przy kompie, odpalił monitory i spojrzał z pogardą na aplikację. Skupił się, w końcu miał chwilę spokoju. Przerzucił okienka z podglądem live a lewą stronę, a ekrany robocze na prawą. Zerknął raz jeszcze na mejla od nadrzędnego. „Klient pisze, że mu nie działa”. Super, elokwencja i trzymanie się procedur jak u różowego jednorożca rzygającego owocową tęczą, na pewno coś w ten sposób osiągniemy. Przejrzał raz jeszcze apkę krok po kroku, opierając się na tym, co mu przekazał, poza niezwykle szczegółowym mailem, że nie działa, Matthew i po raz kolejny zaklął.
— Matthew, tego ficzera nie ma nawet w aplikacji, nie wspieramy tego. Przekaż klientowi. A, i następnym razem niech opisuje taski dokładniej. — krzyknął przez kilka biurek w stronę nadrzędnego.
— Jak to nie wspieramy? Gdzie to jest opisane? Dlaczego nie zostało znalezione wcześniej? Jak to się stało? Czemu tego nie zgłosiłeś? Kiedy… — Johnny nie słuchał, wyłączył się, kiedy słowotok idiotycznych pytań zalał pomieszczenie. Przygotował tylko sobie dość jednoznaczną odpowiedź, bezpieczną i taką, żeby Matthew ją przyjął, zrozumiał. I najważniejsze — żeby się odpieprzył.
— Było mówione na kilkunastu planowaniach, masz na saporcie, opisane jest. Tego nie wspieramy, nie można tak robić. Klient powinien wiedzieć, bo ma to opisane. Sam to opisywałeś. Jeśli coś takiego jest potrzebne, powiedz chłopakom na retro i następnym planowaniu, może ogarną i się zrobi, ok? — odpowiedziała mu cisza i mina nadrzędnego która mogłą mówić, że albo zamiast bąka puścił coś grubszego, albo że odpowiedź Janka zbiła go z tropu. W końcu spokój. Janek spojrzał na zegarek. Cholera, znowu przesiedział godzinę za free. Już dawno powinien biec na bus. Wyłączył maszynę, wstał, bąknął pod nosem „Cześć” na pożegnanie i wyszedł, po drodze zabierając z wieszaka ciepłą, zimową kurtkę. Będzie musiał dylać z buta po kolana w śniegu. Znowu.
W domu czekał na niego Sancho. Czarny, postrzelony wypłosz, o którym krążyły legendy jeszcze zanim zagościł w jego domu. Podobno jako jedyny kot Sancho powstrzymał apokalipsę zombie i gdyby nie on, ludzkość teraz by nie istniała. Johnny w to wątpił. Były co prawda momenty kiedy bał się swojego kota, który zachowywał się, jakby wszystko rozumiał, mało tego, jakby faktycznie powstrzymał apokalipsę zombie. Ale poza paroma incydentami z próbą uduszenia, przegryzienia tchawicy czy zjedzenia ucha Janka żywcem, bywało raczej spokojnie i nudno.
Po powrocie zadzwonił do pizzerii, rozwalił się za przykładem kocura na kanapie i odpalił xboxa, wybierając na chybił trafił jedną z tych idiotycznych gier, które był swego czasu nabył niemal hurtowo razem z konsolą, ot tak, dla zabicia czasu. Nigdy nie gustował w grach i doprawdy nie rozumiał, co takiego jego koledzy z pracy, o ile mógł nazwać ich kolegami, w grach widzą, że mogą o tym gadać bez ustanku, codziennie, przez całe osiem godzin (zamiast spiąć poślady i pracować, w końcu i tak za ich nieróbstwo obrywali testerzy). Pograł może z pięć minut w jakąś strzelankę, zmienił płytę. Za długo jak na jedną grę. Doszedł do chyba dziesiątego krążka, gdy zadzwonił dzwonek. Pizza. Żarełko. Ambrozja w pustym wygłodniałym żołądku. Podbiegł do drzwi i otworzył. Spodziewał się znanego kolesia, metr-czterdzieści-w-kapeluszu, blond włosy w nieładzie i niezwykle zakręcony. Zamiast tego po drugiej stronie (niemal na nią wpadł po otwarciu drzwi i zrobieniu kroku), stała czarnowłosa piękność, której jeszcze nigdy wcześniej nie widział. W pośpiechu rzucił jej odliczoną kwotę i zamknął drzwi, opierając się o nie plecami. Cholera. Kobieta. Nie widział co zrobić. Poczuł, że robi mu się słabo. Z otumanienia wyrwało go pukanie. Odwrócił się i spojrzał przez judasza. „Co ona tu jeszcze robi?” pomyślał.
— Odbierzesz tą pizzę, czy jak? — jęknęła, wciskając czarne jak piekło źrenice z drugiej strony wizjera i świdrując mu nimi duszę. Otworzył przestraszony, wyrwał karton i zatrzymał się w pół ruchu, niepewny, co zrobić.
— Hej, koleś, spokojnie, nic ci nie zrobię. Pizza. Dostawa. Helloł? Ziemia? — spojrzała na niego spod czarnej czapki z daszkiem, trochę spode łba. Jak na zabawne zwierzątko niespełna rozumu. — Chyba nie za często widujesz laski, co koleś? — Janek zamiast odpowiedzieć, przełknął ślinę i pokiwał głową. Było w niej coś niezwykłego, coś, czego nie potrafił wyjaśnić, przerażała go. Chociaż była to tylko ładna dziewczyna. Tak przynajmniej mu się wydawało.
— Dobra koleś, przywyknij, bo teraz ja rozwożę pizzę na dzielni, Karolek się pochorował, a chyba nie chcesz przymierać głodem, co? — wyszczerzyła kły w uśmieszku — Narazie! — odwróciła się kręcąc biodrami i wyszła przed budynek, zostawiając zastygniętego w nieco dziwnej pozycji Janka, stojącego na jednej nodze, z pizzą wysuniętą przed siebie.
Ruszył się dopiero, jak zaczęła go parzyć w dłonie. Zamknął drzwi, popukał się w czoło i wrócił do grania, po drodze wyganiając kota z blatu kuchennego który najwyraźniej podobał mu się bardziej niż miękka i ciepła kanapa. Odpalił kolejną grę i zasnął w trakcie rozgrywki.
Przeskoczył nad kolejnym, ledwie wyczuwalnym w tonach białego puchu pokrywającego ziemię, wykrotem, z trudem ignorując dostrzeżony kątem oka ognik pełgający po gałązce 4 zwieszającego się opodal, kompletnie przemarzniętego i wyschniętego na kość drzewka. Kierował się dobrze znaną sobie kocią ścieżką, prosto przed siebie, na przełaj gruzowiska dawnego miasta, otulonego w lodowaty uścisk zimy. Kiedyś była to jego stolica, jego Mexico, ojczyzna. Teraz były to jedynie kuszące przeszkody, służące coraz to nowym wyzwaniom i dające jeszcze więcej schronienia niż za czasów, kiedy mieszkali tutaj ludzie.