- promocja
- W empik go
Zabójca - ebook
Zabójca - ebook
Wstrząsający reportaż włoskiego dziennikarza o jednym z najbardziej poszukiwanych zabójców na świecie. Nikt nie uosabia nowej ery przestępczości tak jak Julius Sinanaj. Ten niezwykle niebezpieczny przestępca był tak biegły w gubieniu śladu, że według Interpolu władze nawet nie wiedziały, że szukają najbardziej śmiercionośnego zabójcy w Europie, dopóki się nie przyznał.
Schwytany w Albanii pod koniec obławy w 2018 roku, był wynajmowany przez przestępców, polityków, zwykłych obywateli i rosyjskie tajne służby, które nie tylko płaciły mu za egzekucję, ale najprawdopodobniej nauczyły go rzemiosła i zainspirowały jego miłość do dzieł Dostojewskiego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9036-1 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bambusowy kijek, kartka niebieskiego papieru z czerwonymi nitkami i dziurami zalepionymi taśmą klejącą, kłębek sznurka o długości pół metra.
W nocy przed wyjazdem chłopiec dołożył do plecaka trzy części skleconego w domu latawca.
Spośród rzeczy, które matka włożyła do synowskiego plecaka, te są jedynymi niepotrzebnymi do przeżycia, a przynajmniej do podjęcia takiej próby.
Zdjęcie przedstawia kobietę i dziecko. To ich dwoje wiele lat wcześniej. Obie twarze są przechylone w prawo, dłoń podpiera policzek, włosy są gładko uczesane, oczy nieobecne, usta zamknięte, jakby malec chciał naśladować pozę matki.
Może właśnie przestali płakać, a może dopiero zaczną.
Wpatrują się w jakiś punkt w oddali, za plecami osoby, która zrobiła zdjęcie, teraz trzymane w wewnętrznej kieszeni, daleko od butelek z wodą, jedzenia i leków pierwszej pomocy. Te ostatnie na czarnym rynku kosztują tyle, co całe życie pełne poświęceń.
Plecak zdaje się ważyć więcej niż dziecko, które niesie go na ramionach.
Głębokie ślady na ścieżce zdradzają godziny wyczerpującego marszu i nakładają się na inne ślady, większe i mniejsze.
Ślady ludzkiego stada.
Grupa uchodźców przemierza górskie wzniesienia w obcym kraju. Są przekonani, że wystarczy wspiąć się wyżej, by utrzymać się z dala od żołnierzy.
Jeśli pogranicznicy ich zauważą, spuszczą psy albo od razu zaczną strzelać. Śmiertelny strzał byłby najlepszym losem. Najgorsze to trafić żywcem ich w ręce.
Ma na sobie płócienne buty, na gładkiej gumowej podeszwie, przemoczone przy palcach, ze sznurówkami zaschniętymi od błota.
Nosi rozmiar trzydzieści siedem. Taki sam jak jego mama.
Ale jej tu nie ma.
Jest tylko ojciec.
– Patrz przed siebie.
– Daleko jeszcze?
Nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie.
Ojcowie i synowie posuwają się w ciemności niczym spięci liną alpiniści, chociaż chcieliby się przepychać, obezwładnić tych, którzy idą przed nimi, przejść nad nimi, zdeptać ich, jeśli byłoby to konieczne. Jak tłumy uciekające z walącego się budynku.
Trzymają się razem z czystej kalkulacji: jeśli żołnierze patrolujący teren w poszukiwaniu niechcianych przybyszów zaskoczą ich i otworzą ogień, każdy będzie się chować za ciałem sąsiada jak za tarczą.
Wszyscy o tym wiedzą. Wiedzą o tym młodzi i starzy. Towarzysze podróży i przeciwnicy jednocześnie. Łowna zwierzyna zmuszona stać się łowcą.
– Daleko jeszcze?
– Cicho.
– Jestem zmęczony.
– To marudź, jeśli chcesz. Ale po cichu. Nie mogą nas usłyszeć.
Chłopiec podnosi głowę i podziwia gwiazdy.
Nigdy nie widział tak czystego i świetlistego nieba, nawet za dnia.
Ojciec łapie oburącz głowę chłopca i zmusza go, by patrzył pod nogi.
– Przestań i idź.
Syn chciałby wydobyć kawałki latawca, złożyć je, wypuścić tę latającą płachtę w powietrze i gonić ją tak długo, aż się zgubi.
Albo znajdzie drogę do domu.
Zostawia latawiec na swoim miejscu.
Bambusowa laska może się przydać jako broń.
Chłopiec jeszcze nie wie, przeciwko jakiemu wrogowi i czy ten wróg jest daleko stąd, czy blisko.
Bo każda granica ma swoje bestie, a każdy kolejny zostawiony ślad budzi nowe.
Niewinność nurza się w błocie, błoto miesza się z krwią.1. KREW I PYŁ
Styczniowa niedziela, godzina 10.27.
Zimny, mokry poranek.
Idący mężczyzna – ręce trzyma w kieszeniach, palce wygina jak szpony drapieżnika – ma pochyloną głowę: podbródek spoczywa na czarnym szaliku z grubej wełny, dwukrotnie okręconym wokół szyi.
Lokalizacja zapewnia szeroki widok i możliwość dokładnej obserwacji.
Pozycja jak w okopie.
Ten człowiek to kiler. Najgroźniejszy zawodowy zabójca w Europie.
Nie któryś z tych morderców wyhodowanych przez zorganizowaną przestępczość, wyselekcjonowanych w dzieciństwie, wprowadzonych do organizacji przez niemal średniowieczne obrzędy i podniosłe liturgie wychwalające miłosiernego Pana, a w razie potrzeby obarczonych zadaniem wyeliminowania kogoś z wrogiego klanu.
A więc nie w imię przynależności czy oddania jakiejś sprawie.
Nic z tych rzeczy.
Jest solistą.
Nie posiada więzów krwi, flag ani świętych.
Nie obchodzą go one i za nimi nie tęskni.
Miał swoich panów, to oczywiste. Ale ci byli niewidzialni. Komunikował się z nimi tylko przez ogniwo łączące, pośredników, którzy przyjmowali całość zapłaty za jego zatrudnienie, pobierali swój procent, a resztę oddawali jemu.
Każdy trup, co oczywiste, ma swoją własną cenę. Nie jest prawdą, że wszyscy jesteśmy tacy sami, nawet w obliczu śmierci.
Zbrodnia za zbrodnią, z biegiem lat zmieniali się zleceniodawcy i pośrednicy, ale nigdy sam Zabójca. Dlatego tylko on wie, ilu ludzi zabił.
Całkowita liczba jego ofiar nie jest znana.
Ani to, kim naprawdę jest.
Nie wiedzą tego nawet ci, którzy z nim mieszkają.
Oni przede wszystkim.
Relacje są słabym punktem ludzi mających tajemnice, są bowiem pierwszym ogniwem, które można powiązać z ofiarą, któremu przyjrzą się jej przeciwnicy. Niezależnie od tego, czy są oni kryminalistami, czy glinami.
Nazywa się Julian Sinanaj. Imię wymawia się „Kulian”, a nazwisko akcentuje na pierwszym „a”.
Ostatniej dziewczynie skłamał na temat swojego wieku. Odjął sobie sześć lat, zachowując prawdziwy dzień i miesiąc urodzenia. Mógłby nawet podwoić różnicę. Może sobie na to pozwolić: wysportowana sylwetka cyrkowego akrobaty, brak zmarszczek i cieni pod oczami na twarzy tak wypoczętej, jakby przespał smacznie całą noc, a obudziwszy się, od razu nałożył na skórę kosmetyki, zdrowa i kontrolowana dieta kogoś, kto bardzo boi się chorób – choć akurat on bardziej boi się kul – i wreszcie zero alkoholu, papierosów i całej reszty.
Zabójca nie mógł się zdecydować, jaką nową tożsamość przyjąć. Ograniczył się do zmiany samego nazwiska, przyjmując je po starym przyjacielu, zabitym przez heroinę.
Ile czasu minęło od tamtego dnia? Dwa życia, może trzy.
Jakby to wystarczyło Julianowi, żeby sobie wybaczyć. By znów komuś zaufać.
Swojej dziewczynie na przykład.
Ma na imię Dalida, z akcentem na „i”. I mogłaby być narzędziem morderczego spisku.
Zbliżyć się do niego, zdobyć jego zaufanie, otworzyć drzwi innemu kilerowi. Strategia w trzech ruchach.
Z możliwym wariantem: mogłaby zastrzelić go sama, być może we śnie.
Morderczyni. Czemu nie? Morderczyni, która eliminuje mordercę.
Ścigają Juliana od pierwszej zbrodni. Przynajmniej tak mu się wydaje. Przecenia swoich bliźnich. Błąd, którego zwykle nie popełnia. Nie ufać to dla niego tyle samo, co przetrwać.
Julian ją sprawdził: Dalida nie stanowi zagrożenia. Ale kiedy są razem w łóżku, Zabójca przyjmuje zawsze pozycje dominujące. I to on zawsze dochodzi pierwszy.
Gdy za pierwszym razem został na noc u dziewczyny – dwa pokoje, trzydzieści metrów kwadratowych – przeszukał wszystko w poszukiwaniu pluskiew i broni. Podczas gdy Dalida po prysznicu traktowała swoje długie proste włosy suszarką – co chwilę wyłączaną z powodu przerw w dostawie prądu; w tym bloku mnóstwo było nielegalnych podłączeń – on lustrował całe mieszkanie.
Wynik negatywny.
Wśród ręczników łazienkowych Julian znalazł tylko jeden podejrzany przedmiot.
Zapakowana na prezent paczka na dnie komody. Otworzył ją, pociągając za wstążkę. W środku czapka bejsbolówka. Zabójca z powrotem założył wstążkę na pakunek i odłożył go na miejsce. Następnie zajął się resztą mieszkania.
Gniazdka elektryczne były cztery, nie licząc łazienkowych – te Julian sprawdzi, kiedy przyjdzie jego kolej na wzięcie prysznica – i mogły być w nich ukryte pluskwy, tak samo jak w żyrandolu o barwie lodu; pod małym plastikowym stolikiem i dwoma żółto-czarnymi krzesłami; w cienkiej futrynie jedynego okna; w małej szafie wnękowej z dwuskrzydłowymi drzwiami z pomalowanego na biało drewna.
Niet. Łazienka: czysto.
W tym mieszkaniu, pomalowanym na zielono i pachnącym imbirem gotowanym właśnie na jedynej fajerce kuchenki, nie ma żadnego pistoletu, a w torebce Dalidy – kopertówce z ukośnym napisem LOVE w kolorze fuksji i ze srebrnym uchwytem – Julian znajduje tylko parę kosmetyków, małe kwadratowe lusterko, czerwone skórzane etui na karty i listki miętowej gumy do żucia bez cukru.
Takiej, jaką Julian lubi.
Dalida kupiła swoją kopertówkę na straganie: wieczorem zostawia ją na stoliku nocnym obok podwójnego łóżka, a potem kładzie się po prawej stronie, podwija długie nogi i podciąga koc aż po sam mały, wąsko zakończony nos.
Zabójca pomyślał, że w torebce może znajdować się broń, ponieważ dziewczyna nie potrafi się z nią rozstać. Wreszcie zrozumiał powód chorobliwego przywiązania: w kopertówce Dalida trzyma rodzinną fotografię. Całuje ją kilka razy dziennie, zawsze przed snem i rano po przebudzeniu. Od rodziny dzieli ją zaledwie dwugodzinna podróż samochodem. Ale Dalida po raz pierwszy mieszka z dala od domu i musi się jeszcze przyzwyczaić.
Na odwrocie fotografii naklejony malutki kalendarzyk. Dziewczyna zaznaczyła niektóre daty na czerwono.
Najbliższa z nich to 13 lutego. Urodziny Zabójcy.
Za miesiąc Julian skończy trzydzieści jeden lat i także tym razem nie zamierza świętować z tej okazji.
Urodziny przynoszą pecha, myśli. Nie jest obsesyjnie przesądny, ale nauczył się jednej rzeczy: kiedy człowiek za bardzo skupia się na sobie, to kończy się na tym, że ma przesrane.
Może Julian sam siebie okłamuje. Żeby zapomnieć, że urodzin nie obchodził nigdy, nawet gdyby chciał.
W jego dzieciństwie ojciec, aby nie dawać prezentów, nawet nie składał chłopakowi życzeń urodzinowych, uznając, że ten dzień minie równie szybko, jak wszystkie inne, a syn zrozumie bezsens proszenia o cokolwiek z tej okazji.
Zresztą ten mężczyzna nie byłby w stanie dać ani jemu, ani jego siostrze nic więcej niż to, co zwykle, a „to, co zwykle” oznaczało minimum konieczne, by nie umrzeć z głodu; pogodził się z losem, swoim i wszystkich innych, przekonany, że nie jest w stanie ani go zmienić, ani nawet spróbować rzucić mu wyzwania.
Dyktatura racjonowała nawet mleko: co jakiś czas każdej rodzinie przysługiwał jeden litr, odbierany po co najmniej pięciu godzinach wystawania po nocy w kolejce, która kończyła się wtedy, gdy kończyło się mleko. Pokarm mający wystarczyć na wiele dni. Krople rozrzedzone w czasie.
Kolejki złożone z dzieci – rodzice wymęczeni wyczerpującymi zmianami w fabryce, nadzorowani i karani jak na przymusowych robotach – rozpływały się w milczącym porządku.
W sklepie, w niskim i ciemnym pomieszczeniu wielkości piwnicy, przebywał pracownik odpowiedzialny za dystrybucję i kilku reżimowych strażników, otaczających coś w rodzaju niewielkiego piecyka typu koza. W milczeniu przeklinali partyjną strategię oszczędności, podczas gdy obywatele wchodzili po kolei, tylko na parę sekund potrzebnych, by napełnić butelkę, wszyscy inni stali zaś na zewnątrz i czekali. W zimie Julian zakładał płaszcz ojca – tęgiego, niskiego mężczyzny – na swój własny, do tego naciągał prawie na nos wełnianą czapkę, nosił też szalik, rękawiczki, a pod spodniami dwie pary kalesonów i skarpet.
Nawet to nie wystarczyło.
Teraz Julian ubrany jest w funkcjonalną czarną wiatrówkę, utrzymującą odpowiednią temperaturę ciała, lekką i odporną na niskie temperatury i o dwa rozmiary większą.
Specjalnie kupił rozmiar XL zamiast zwykłego M, aby ukryć wybrzuszenie spowodowane przez broń.
W prawej kieszeni Zabójca nosi pistolet samopowtarzalny.
Pocisk jest już w komorze.
Zawsze.
Kule nie mają godzin urzędowania, a Julian ma w zwyczaju punktualność.
Do zabijania niezbędne jest jak najmniej strzałów, pociski przeszywają mózg, wyłączają system nerwowy i odbierają ofierze te parę sekund na krzyk.
Zabójcy wystarcza tylko jeden pistolet. Niektórzy kilerzy, dla bezpieczeństwa, noszą dwa. Na wypadek gdyby jeden się zaciął.
Ale nie Julian.
To, czy broń się zatnie, zależy od czterech czynników: wieku broni, jej konserwacji, umiejętności technicznych osoby trzymającej broń oraz jakości pocisków.
Nauka i trening jak u profesjonalisty.
A Julian jest profesjonalistą.
Choć teraz trudno sobie wyobrazić, że piętnaście pocisków w magazynku jest w stanie zatrzymać otaczających go policjantów.
Tu nie zadziała żaden rachunek prawdopodobieństwa, znajdzie się w sytuacji bez szans, ścigany przez sforę podekscytowanych gliniarzy, gotowych dobrać się do ofiary.
Jednak jego prawdziwą udręką nie jest ogromna dysproporcja sił.
Niespodziewane emocje budzące się w człowieku, trudne do zdefiniowania dla psychologów więziennych; wyłom w pancerzu nieubłaganego egzekutora, którego charakter sami lekarze, udręczeni niemożnością znalezienia mniej ogólnej syntezy, sprowadzą do jednego przymiotnika: „lodowaty”.
Chmura zanieczyszczeń spowija góry otaczające miasto. Kiedyś te szczyty chroniły przed najazdami, teraz, zastawione monumentalnymi napisami reklamowymi, wyglądają jak ciągnące się do nieba centra handlowe.
Olbrzymie napisy w stylu HOLLYWOOD reklamują banki, koncerny paliwowe, międzynarodowe korporacje produkujące napoje gazowane i fabryki sprzętu gospodarstwa domowego.
Wszystko to zagraniczne firmy w podupadłym i wyprzedanym kraju.
Miastem tym jest Tirana.
Ulica K., po której spaceruje Zabójca, biegnie oddzielona od pobliskich śródmiejskich arterii.
Ulica jest tak zaniedbana, że równie dobrze można by ją wymazać z mapy: ogrodzenia rozsadzane przez rosnące krzewy, huśtające się rynny, balkony pozbawione balustrad, porzucona toaleta ze zwłokami dwóch królików w środku; wszystko to sugeruje, że lepiej nie wybierać ulicy K. jako skrótu ani nie znaleźć się na niej przez pomyłkę.
W jednym z garaży przekształconych na sklep z kradzionym towarem najdroższe produkty zabezpiecza łańcuch przybity gwoździami do ściany, a oparty o ladę obrzynek tłumaczy cwaniakom, że nie warto próbować.
Broń jest tak powszechna jak flagi z godłem narodowym, dwugłowym orłem, powiewające na szybach lub zwisające z lusterek skradzionych audi, bmw i mercedesów o zawsze wypolerowanej karoserii, nawet podczas deszczu, tak jakby codziennie miały wozić młodych do ślubu.
Julian wie, że jakaś połowa przechodniów ma przy sobie pistolet.
Albo nóż sprężynowy schowany pod nogawką na wysokości kostki, kastet w kieszeni, sygnet z kolcem, szpikulec wsadzony w but między stopą a podeszwą.
Wszyscy idą jak robotnicy opuszczający fabrykę, regularny krok, oczy wpatrzone w wyobrażoną bramę w głębi, zwarta masa przypominająca stado owiec bez psów pasterskich wskazujących kierunek: bezwładny ruch, brak zainteresowania otoczeniem, ruch ludzi, którzy idą, bo muszą iść, i nie zatrzymują się, bo zwlekanie byłoby durne.
I tak nie ma za bardzo co oglądać na ulicy K.
W odróżnieniu od pozostałych Julian idzie, koncentrując się na otaczających go osobach: pochyla głowę i bystrym spojrzeniem już z daleka rejestruje każdego przechodnia, uważnie przygląda się jego ramionom i dłoniom, śledzi ruchy, spogląda kątem oka, aż do momentu gdy się miną.
Każdy może być wrogiem.
Wszędzie może czekać na niego broń z nabojem w komorze.
W lewej kieszeni wiatrówki Julian nosi duży granat, dziesięcioletni, ale wciąż sprawny. Produkcja serbska, kolor rdzy, kształt miniaturowej karafki.
Zabójca nie rzuca w policjantów granatem ani nie chwyta za pistolet. W obu przypadkach zabrałoby mu to przynajmniej dwie sekundy.
Być może Julianowi brak czasu, by przemyśleć ewentualną reakcję, uzbroić się i zaatakować.
A może to wybór, który symbolizuje jego rezygnację.
Motorowery z lat osiemdziesiątych na wąskiej dwukierunkowej ulicy K. zwalniają. Tłumiki wyrzucają z siebie czarniawe kłęby dymu, przy dodaniu gazu drżą i urywają się, a wokół porzuconego na ziemi żelastwa natychmiast gromadzą się ludzie. Rzucają się na nie, jakby to były banknoty.
Julian obserwuje także motorowery. Jak dotąd ich kierowcy nie nosili kasków integralnych. Tutaj noszą je ludzie, którzy muszą się ukrywać. Co oznacza gliniarzy i zabójców.
A co, jeśli czekają, aż wyjdzie z domu, żeby móc się zakraść i zastawić pułapkę? Na to Julian jest przygotowany. Już od dłuższego czasu. Przed wyjściem z wynajętego dwupokojowego mieszkania, na siódmym, ostatnim piętrze kamienicy zamieszkałej przez staruszków i samotne matki, instaluje na drzwiach ładunek wybuchowy.
Gdyby ktoś próbował je wyważyć, wyleciałby w powietrze.
Julian wyliczył dokładnie ilość materiału wybuchowego, chcąc ograniczyć straty uboczne i nie dopuścić do tego, by eksplozja uszkodziła inne mieszkania lub doprowadziła do zniszczenia całego budynku.
Przysadzisty budynek zaczyna się białym schodkiem przed wejściem, a w korytarzu stoi tylko wyplatane słomą krzesło na listy, które inaczej by się pogubiły. Nie ma skrzynek pocztowych ani domofonu.
Zabójca utrzymuje równe tempo, lekko ugięte nogi pewnie przyczepiają się do asfaltu i poruszają się niemal równolegle: to krok człowieka pewnego siebie, zmuszonego do ujarzmiania świata, aby samemu nie zostać ujarzmionym, radzącego sobie ze strachem, aby nie zachorować z przerażenia, przyzwyczajonego do ograniczania ryzyka i niebezpieczeństw do minimum – ale nie do ich całkowitego eliminowania, aż tyle nie można oczekiwać – który widzi w swoim bliźnim – nieustannie – ofiarę lub zagrożenie.
Na ulicy K. piesi noszą rękawiczki, wełniane czapki i ochraniacze na uszy, prognozy zapowiadają śnieżycę, a w obawie przed śniegiem niektórzy wkładają wysokie buty.
Często są to tylko liche gumowe stuptuty z wsuniętymi do środka spodniami.
Wszyscy przyspieszają kroku, niebo się chmurzy. Ale szybkość działania policjantów jest wyjątkowa: otoczą go, unieruchomią i rozbroją.
Nie chodzi o to, że istnieje jakaś skodyfikowana w podręcznikach strategia. Rzecz w tym, aby go obalić na ziemię i natychmiast zablokować mu ręce, na wypadek gdyby próbował chwycić za pistolet.
Bo z pewnością ma przy sobie przynajmniej jeden.
Na błotnistym pasie obok rowu melioracyjnego, w którym pływają martwe muchy, między barem a przekrzywioną okiennicą sklepu z narzędziami, siedzi niewidoma staruszka. Kobieta na przemian modli się i pluje, żebrze o pieniądze, czepia się nóg tych, którzy ją mijają.
Julian czuje, jak koniuszki palców jej dłoni ocierają się o jego spodnie, nie mogąc się zacisnąć.
Ramię unosi się i opada jak huśtawka i już szykuje się do pochwycenia następnych kończyn. Nie dotyka policjantów: ich jeszcze tu nie ma.
Ale już niedługo będą.
Juliana nigdy dotąd nie aresztowano. Gdyby miał opisać swoje oczekiwania na podstawie zasłyszanych relacji, odbyłoby się to właśnie tak, w nieuporządkowanej i wybuchowej sekwencji: przekleństwa i wyzwiska; uderzenia rękojeściami pistoletów po całym ciele, zwłaszcza w czoło, kości policzkowe, ramiona, brzuch i jądra. Potem podeszwa buta – bieżnik nabrał pełno błota – wciskająca się w usta i policzek, uderzenia i przygniatanie pleców kolanem, ręce przyciskające tak mocno, jakby chciały go wprasować w ziemię, a wszystko spotęgowane przez zimno, suche i przenikliwe zimno, które wślizguje się między zęby, sprawia, że oczy łzawią i drętwieją uszy.
Julian rozluźnia mięśnie, zwiotczałe ramiona opadają mu jak pluszowej zabawce.
Pozwala się zakuć w kajdanki, ręce trzyma na plecach.
„Pospieszcie się i skończcie”, chciałby powiedzieć policjantom.
Chciałby się też uśmiechnąć, uświadomić im, jak niedorzeczna jest ta ustawka: on nigdy nie tknął swoich ofiar nawet palcem.
Zawsze eliminował je z dystansu.
Chciałby otworzyć usta i to powiedzieć, ale jego popękane i krwawiące wargi zatyka dłoń w czarnej skórzanej rękawicy, która pachnie smażonym jedzeniem, dłoń, która zaciska się na jego szczękach i wydaje się, że zaraz wszystko przebije, wciśnie się między ciało i kości, wyrwie zęby i język, dotrze do gardła.
Dłoń, która jeszcze trochę, a go udusi.
Ale w głębi ducha Julian czuje się tak, jakby policjanci przybyli, aby uwolnić go z udręki długiego oczekiwania.
Wokół niego dudnią urywane oddechy i nakładające się na siebie głosy, nazywające go skurwysynem, syczące, że spotkają go piekielne męczarnie, obiecujące, że jeszcze pożałuje, że wyszedł z kurewskiego łona swej matki.
Za dużo gadają i najprawdopodobniej nigdy nikogo nie zabili – uznaje Julian.
Niech sobie gadają i robią, co chcą.
Wypluwa krew i soki żołądkowe, kręci mu się w głowie, chce usiąść.
Pozostaje w pozycji leżącej z rękoma skutymi za plecami. Policjanci wyglądają jak giganci zrzuceni na niego z kosmicznego statku.
Zamyka oczy i myśli o swojej mamie. Nie odzywał się do niej od tygodnia.
Taka jest umowa. Dzwoni tylko on i tylko wtedy, kiedy może. Musi mu zaufać, po raz kolejny. Kobieta nie sprzeciwiała się, straciła go już zbyt wiele lat temu.
W ostatniej rozmowie telefonicznej – dzwonił z budki, żeby uniknąć podsłuchu – błagała go, żeby się ciepło ubierał, bo zimno, a przecież jako dziecko cierpiał na ból gardła.
Julian odpowiedział, że kupił wełniany szalik, taki, jakie ona robiła i owijała mu dwa razy wokół szyi, wiążąc z przodu na duży supeł.
Wchodząc do szkoły, Julian nigdy nie mógł go od razu rozwiązać i mocował się z nim niezgrabnie.
Koledzy dokuczali mu i pytali, czy chce się powiesić.
Nie odpowiadał.
Oprócz wiatrówki, której klapy zasłaniają świeżo ogoloną brodę, Julian ma na sobie niebieskie, spłowiałe na wysokości kolan dżinsy i czarne adidasy z trzema błękitnymi paskami.
Zanim wyszedł z mieszkania, wyszczotkował czubki butów, ubrudzonych zaschniętym błotem, które potem zebrał z białej kafelkowej podłogi za pomocą zmiotki i kartki papieru i wrzucił do kosza na śmieci pod zlewem.
Nie padało od dwóch tygodni, na całe miasto opadła pierzyna ciężkiego pyłu.
Od paru minut temperatura zaczęła rosnąć w porównaniu z nocą, jest zaledwie jeden stopień powyżej zera.
Mimo to Zabójca nie nosi rękawiczek.
Zakłada je tylko wtedy, gdy musi zabić, a nie kiedy musi się bronić przed czyhającym na niego niebezpieczeństwem w tych dniach czy też miesiącach, które upływają między kolejnymi zleceniami.
Musi mieć wolne ręce, aby mogły jak najsprawniej chwycić pistolet i granat.
Po jego lewej stronie idzie dziewczyna. Dalida. Ma dwadzieścia jeden lat – dziesięć lat mniej niż Julian – i to ona nieświadomie sprowadziła do niego policję.
Dziewczyna pozostawia po sobie zapach wanilii. Nosi obcisłe skórzane spodnie, teraz zaplamione na wysokości krocza. Umiera ze strachu i wstydu. Chciałaby zakryć plamę krótkim fioletowym futerkiem, które ma na czarnym golfie. Nie może.
Dalidą zajmuje się dwóch funkcjonariuszy. Każdy ściska ją ze swej strony za ramię, każą jej milczeć, ciągną ją ze sobą, nie dając czasu na ukrycie tego, co ona, drugie dziecko Silvany i Romea – biednego małżeństwa, rodziców trójki dzieci, mających tylko jedno zmartwienie: za co przeżyć – uznaje za nieprzyzwoitość.
Jeden z policjantów, w wysoko podciągniętych spodniach i okularach przeciwsłonecznych, chińskiej podróbce ray-banów, mówi:
– Teraz sobie zatańczymy, dziwko.
Winna czy niewinna, nie ma to większego znaczenia: Dalida jest kobietą kilera.
Więc pieprzyć ją tak samo, orzekł gliniarz, niezdolny opanować się przy dziewczynie nawet teraz, gdy jest przerażoną ofiarą, próbującą ruchami głowy odgarnąć kosmyk włosów, który przykleił się jej do czoła.
Wszyscy inni policjanci są zajęci Julianem. Czekali na jego reakcję, robili o nią zakłady już w szatni na komisariacie, gdy masowali siusiaki po prysznicu i wyciskali pryszcze z wydepilowanych torsów.
Gotówka dla tego, kto załatwi Zabójcę.
Oczywiście z zachowaniem reguł: odpowiadasz ogniem, jeśli on strzeli pierwszy.
A tu nic, wielkie rozczarowanie.
Nawet nie próbował chwycić za broń.
Może to tylko kolejny przereklamowany drań.
Wrzucają go na tylne siedzenie szarego audi A8. Samochód ma łyse opony, przyciemnione szyby, wyblakłą tablicę rejestracyjną, z której można odczytać tylko jedną literę i dwie cyfry.
Trzy miesiące temu antynarkotykowi przejęli to audi od gangu dilerów.
Pięć dziur po kulach po stronie kierowcy to ślady strzelaniny.
Osiemdziesiąt dwa pociski z kałasznikowów, rewolwerów i pistoletów, jeden bandyta zabity, dwóch funkcjonariuszy rannych i walczących o życie: żony już przyprowadziły dzieci, by pożegnały się z ojcami, a kapelan szpitalny, za pierwszym razem wysłany do diabła, pojawił się ponownie, by udzielić ostatniego namaszczenia.
Julian dowiedział się o tej strzelaninie z wiadomości. Regularnie je ogląda, siedząc w fotelu i popijając kawę zbożową, swój zwyczajowy wieczorny napój. Jego ulubiony moment jest zawsze na końcu: prognoza pogody. Zabójca nie znosi wychodzenia rano z domu w nieodpowiednim ubraniu i wracania po chwili, żeby się przebrać.
A ponieważ dziś pogoda miała się zepsuć, nałożył czarną bejsbolówkę. Dostał ją od Dalidy.
Julian złożył czapkę i schował ją do tylnej kieszeni dżinsów. Na daszku widniał żółty napis: LOS ANGELES.
Mógł to zrobić: pojechać do Kalifornii albo gdziekolwiek indziej. Nawet mu to sugerowali. Krótkie wakacje albo dłuższy pobyt. Żeby odpocząć albo zniknąć na dobre. Julian zawsze odmawiał. Jednak od kilku tygodni zaczął o tym myśleć.
Obiecał Dalidzie, że kiedyś pojedzie z nią do Ameryki.
Obietnica, w którą wierzył. Niemal nigdy mu się nie zdarzało, by uwierzył w coś i kogoś, i samego go to zdumiało.
Julian odnajduje swoją czapkę z daszkiem na głowie policjanta, który wpatruje się w niego z zaciśniętymi zębami.
Kabura policjanta jest rozepchana i wygląda jak pielucha pełna sików.
Trzyma na niej dłoń, bębniąc palcami.
Marzy o tym, by Julian dał mu tę satysfakcję i sprowokował do chwycenia za berettę, przeładowania i nafaszerowania go ołowiem.
Czeka na próżno.