Zabójcza koniunkcja - ebook
Pewnego dnia dochodzi do zabójstwa Ingeborg Martinek, gospodyni kamienicy z mieszkaniami na wynajem. Na podstawie śladów na ciele ofiary policjanci podejrzewają, że morderstw może być więcej. Ponoć na miejscu zbrodni widziano Oskara Radtkego, współpracownika najlepszego detektywa w tym mieście – Stanisława Berga, dlatego prowadzący śledztwo Klaus Tyl postanawia z nim porozmawiać. Jednak Oskar jakby zapadł się pod ziemię, a przyjaciele detektywa otrzymują depeszę, że Berg jest umierający. Jak jest naprawdę? I kto stoi za intrygą powiązaną z serią zabójstw w dziewiętnastowiecznym Królewcu?
Krzysztof Beśka – prozaik, twórca tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Autor kilkunastu książek kryminalnych i przygodowych, w tym cyklu o przygodach dziewiętnastowiecznego detektywa Stanisława Berga oraz powieści sensacyjno-historycznych o dziennikarzu Tomaszu Hornie. Laureat Literackiej Nagrody Warmii i Mazur Wawrzyn 2009 za „Fabrykę frajerów”, czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej, oraz Nagrody Festiwalu Retro Kryminalny Magiel za książkę „Szpiedzy i sufrażystki” (III nagroda). Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67875-63-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiadomość znalazł Wojciech, jeden z famulusów, i niezwłocznie dostarczył do adresata. Dopiero potem naszła go refleksja, że może to jednak do kogoś innego. Ale Doktor już wziął pergamin do rąk, już podziękował, jakby to była normalna przesyłka, których każdego tygodnia wiele przychodziło na Wzgórze Katedralne. Niektóre z nich zawierały księgi, czasem wcale opasłe, więc nie było wątpliwości, do czyich rąk trafić powinny.
– Ciekawe, ciekawe… – mruknął pod nosem, po czym odłożył wiadomość na stół, zapoznanie się z nią nie wymagało przecie wiele czasu.
Wojciech przestąpił z nogi na nogę, jakby na coś jeszcze czekał. Czasami bywało, że posłaniec, który list dostarczył, zaraz dostawał odpowiedź i już biegł z powrotem albo jechał, co koń wyskoczy, jeśli daleko. Tutaj nikt nie czekał, a w dodatku należało się mocno zastanowić.
No to się zaczęli zastanawiać z Wojciechem, a potem dołączył do nich także drugi służący Doktora, imieniem Hieronim. Obaj cieszyli się zaufaniem gospodarza kanonii. Także dlatego, że z największymi przyjaciółmi był rozdzielony. Wielebny Tiedemann Giese został biskupem chełmińskim i mieszkał na zamku w Lubawie. Inny kanonik, Aleksander Sculteti, miał kłopoty – odsądzany od czci i wiary, musiał uchodzić do Rzymu, bo tam była jeszcze nadzieja, by jego los odwrócić. Natomiast najmłodszy z nich, a jednocześnie jedyny Doktora uczeń, Georg Joachim Rheticus, jeszcze pod koniec ubiegłego roku wrócił do Wittenbergi z bardzo ważnym dla nich obu zadaniem.
Ech, gdyby była tu Anna – przeszło przez myśl Doktorowi.
Ale i panią Schilling, gospodynię i przyjaciółkę serdeczną, jakiś czas temu kazano mu odprawić. Zrobił to sam biskup Jan Dantyszek, do którego dochodziły szepty – a na nie zawsze można liczyć – że Doktora i tę kobietę łączy coś niewłaściwego, a dokładnie: nieczystego. Sculteti dokonał wyboru i nie krył się ze swoim związkiem z kobietą. Doktorowi tej odwagi zabrakło. Ale może i dobrze, bo jak pokazały późniejsze wydarzenia, litości nie było.
Nie dziwota więc, że Doktor częściej podpytywał o to i owo tych, z którymi teraz dzielił codzienność. Nie zawsze znali odpowiedzi, byli to wszak ludzie oddani i wielkiego serca co prawda, ale prości. Każdy znał swoją rolę i zawsze sumiennie wykonywał obowiązki. Także i teraz, gdy Doktor szykował się do podróży. Dawno nigdzie nie wybywał, a i odległość była niewielka w porównaniu z tą do Italii, gdzie w latach młodzieńczych studiował. Ale i tak w domu trwały gorączkowe przygotowania.
– Gdyby czekało na miłościwego pana jakoweś niebezpieczeństwo, o którym ten ktoś by wiedział, to napisałby raczej „nie jedź” – zauważył Hieronim, a po chwili spytał: – Słusznie prawię?
– Ale wtedy niechybnie przyszedłby i powiedział – wtrącił swoje Wojciech.
– Chyba że z jakiegoś powodu nie mógł. Bo na przykład sam boi się o swoją skórę.
– Może i tak być.
Doktor dotknął dłonią czoła, jakby chciał sprawdzić, czy i jego nie trawi jaka gorączka. Palce, które – jak powtarzało wielu jego pacjentów – potrafiły czynić cuda, na chwilę zniknęły za zasłoną długich włosów, siwych już niemal zupełnie.
Tymczasem jego służący coraz bardziej się rozkręcali, snadź było to lepsze niż rozwiązywanie zagadek, czym urozmaicali sobie czas w długie jesienne i zimowe wieczory, kiedy nic nie było do roboty. Teraz nastała wiosna, kwiecień, zbliżała się Wielkanoc 1541 roku. Ale jakże wracać do zwykłych zajęć, kiedy tu taki ambaras?
– Napisano „nie wracaj”… – Wojciech potarł w zamyśleniu policzek, który należało nadstawić w chwili próby, a który, podobnie jak ten z drugiej strony, przydałoby się już brzytwą potraktować. – Mógł to zrobić zarówno przyjaciel, jak i wróg. Wróg nie chce już widzieć Doktora, a przyjaciel wie, że niebezpieczeństwo czeka nie po drodze, ale na miejscu. Zaś podróż to szansa, by nieszczęścia uniknąć.
Doktor wstał z ulubionego fotela, który służył mu do pracy. Niespiesznym krokiem zbliżył się do okna w północnej ścianie kanonii. Daleko za pavimentum i rosnącymi na skarpie, zieleniącymi się już powoli drzewami, siniała rozległa plama Zatoki Fryskiej. Stąd niepodobna było dostrzec, ale na pewno pływały po niej w tej chwili liczne łodzie rybackie wracające z nocnego połowu bądź te należące do kupców. A przecie im nigdy nikt nie powiedziałby ani tym bardziej nie napisał takich słów! Przeciwnie, zawsze na nich czekano, a kiedy na morzu czy zatoce rozpętał się sztorm, modlono się żarliwie o szczęśliwy powrót.
Czy był ktoś, kto modliłby się o niego? Kilka nazwisk by wymienił. Zawsze jednak czuł, że z biegiem lat ma więcej wrogów niż przyjaciół. To, co robił i mówił, nie mogło przecie nie zostawić śladu. Ale te dwa słowa Doktor uczuł niczym zimne i twarde ostrze sztyletu, które zagłębia się w sercu. Kto to zrobił? Czym się kierował?
– Spróbujcie zasięgnąć języka, ale z rozwagą – powiedział do Hieronima i Wojciecha, którzy nie przestawali debatować, a obecność ich pana jakby w ogóle im nie przeszkadzała.
Gdy wreszcie wyszli, spróbował zebrać myśli. Jeśli nie da rady tutaj, pójdzie tam, gdzie lepiej mu się duma – do swojej wieży w murach warowni.
Czymże jest ta wiadomość? – zastanawiał się. Przecie nie delikatną prośbą, którą może wstyd powiedzieć komuś w oczy, że na przykład jego pies szczeka do późnej nocy, tak że spać nie można. Albo jakąkolwiek inną uwagą tyczącą wspólnego życia, jakie na Katedralnym Wzgórzu wiedli warmińscy konfratrzy. Doktor miał już swoje lata, był szanowany, a przynajmniej tak mu się wydawało, więc trudno się dziwić.
Ale teraz? Jego famulusi mieli rację – mógł to napisać zarówno przyjaciel, jak i wróg. O tym, że Doktor lada chwila wyjeżdża do Królewca, wiedziała cała kapituła, boć to ona musiała mu udzielić na to pozwolenia. Jak każdy kanonik, miał tutaj liczne obowiązki i pobierał prebendę, więc aby jej nie stracić, formalności musiało stać się zadość. Dostał kilka dni dyspensy.
Nie miała to być jednak beztroska wycieczka, o nie! Kilka dni temu z zamku księcia Albrechta Hohenzollerna przyszła wiadomość. Jego doradca, Georg von Kunheim, był ciężko chory. Miejscowi lekarze bezradnie rozkładali ręce. A że medyczna sława Doktora sięgała daleko poza niewielki Frombork, a nawet Warmię, ktoś na dworze, może nawet sam książę, wpadł na koncept, by to właśnie uczonego kanonika prosić o ratunek.
Nie za bardzo mu się to uśmiechało, odrywało go bowiem nie tylko od obowiązków na Wzgórzu Katedralnym, ale i od pracy, badań i obserwacji, które prowadził od dziesiątek lat. Poświęcał się temu zajęciu niemal bez reszty. Kiedy jednak w grę wchodziło ludzkie życie, nie miał problemu z wyborem. Zatem temat pojawił w porządku obrad kapituły.
A przecie ta sama kapituła miała z nim, Doktorem, niejaki problem. Szło o dom po wspomnianym już, nieszczęsnym Scultetim. Przed trzema miesiącami miano zawyrokować o jego losach (bo o tym, co sądziła o samym bracie Aleksandrze, kapituła już zdecydowała), ale z obrad planowano wykluczyć Doktora i jeszcze jednego z konfratrów. Chyba wtedy tak naprawdę poczuł na plecach przejmujące zimno celi, w której mógłby się znaleźć. Pojawiłyby się pytania, dociekania, wątpliwości. Musiałby dowodzić, że nie jest wielbłądem. Może nawet zaczęliby mu w księgach grzebać w poszukiwaniu tych nieprawomyślnych. No i na pewno wytknęliby mu Annę.
A Doktor nie był heretykiem! Nie był wyznawcą nauk Marcina Lutra, którego myśl zalewała biskupią Warmię ze wszystkich stron. Ale przecież przez ostatnie lata gościł pod swym dachem wspomnianego Rheticusa, który był mu niemal jak syn. A on już był luteraninem. Czy to nie wystarczy, by wzbudzić gniew? Ledwo teraz o tym pomyślał, tchu mu zabrakło. Czymże był bowiem Królewiec, jak nie bastionem luteranizmu właśnie, co swego czasu doprowadziło do pasji papieża, cesarza i króla polskiego. Albrecht Hohenzollern, jeszcze niedawno wielki mistrz krzyżacki, zrzucił biały płaszcz z czarnym krzyżem, wdział świecki strój, a na rynku w Krakowie obiecał Zygmuntowi Staremu, że będzie grzeczny. Nawet Stańczyk, błazen królewski, był wtedy poważniejszy niż zawsze. Rychło Albrecht okazał, jak ważna była dla niego ta przysięga. Nie najeżdżał już co prawda, nie grabił i nie palił miast i wsi, ale nadal knuł przeciw Rzeczypospolitej. Wkrótce kościoły katolickie w Królewcu i całych Prusach Książęcych zaczęły zmieniać wystrój, a ich gospodarzy przeganiano na cztery wiatry. Dochodziło nawet do okrucieństw.
Najwyraźniej ktoś we Fromborku pomyślał, że Doktorowi będzie tam lepiej. I mógł to być zarówno ktoś życzliwy, jak i niekoniecznie. „Nie wracaj, bo tutaj nie ma dla ciebie miejsca” – dobiegał szept spod jednego kaptura. „Nie wracaj, bo nie jesteś tu już bezpieczny” – przekonywał ktoś, kto ukrywał się pod drugim; nie musiał tego robić, ale, jak zauważył Hieronim, ostrzeżenie takie mogło kosztować.
Przecież nieraz bywało, że pod nieobecność Doktora, który musiał wyruszyć na dwór biskupi do Lidzbarka, tak jak teraz z lekarską posługą, albo wyjechać w jakiejkolwiek innej sprawie, ktoś zaglądał do jego kanonii, grzebał w księgach i notatkach. A posiadanie choć jednej księgi luterańskiej, zatrutej, jak się o nich mówiło, czy nawet jednej kartki z ichnią pieśnią – groziło karą utraty majątku, banicją, a nawet śmiercią przez ścięcie!
Na szczęście te najważniejsze zapiski, autorstwa jego samego – wciąż niedokończone, wciąż poprawiane, choć do ich wydrukowania było coraz bliżej – były zawsze bezpiecznie zamknięte w skrzyni. Gdyby jednak naprawdę przyszło co do czego, żadna kłódka nie byłaby tu przeszkodą. Tnij, rżnij, rozbijaj, w imię Boże! Co to jest w porównaniu z rozpaleniem stosu… Zresztą po co stos? Sprawę można przecie załatwić szybko i bez zbędnego hałasu, bez szargania dobrego imienia. Choćby właśnie po zmroku na jakimś gościńcu.
Powie się wtedy, że Doktora zabili zwykli rekieterzy. I niech mu ziemia lekką będzie.1
Wieczorna bryza wzmagała się z każdą chwilą, więc wiele wskazywało na to, że w nocy pewnie będzie już porządnie wiać i zrobi się hałas. Jakaś niedomknięta okiennica czy drzwi z pewnością będą mu sojusznikiem. Lubił, gdy sprzyjały mu siły natury.
Wiatr pracowicie czesał przybrzeżne trzciny i marszczył wody Zatoki Świeżej, tego dziwnego tworu na południowym brzegu Bałtyku, ni to morza jeszcze, ni to ogromnego jeziora. Jakby Stwórca nie mógł się zdecydować, czy już zająć się lądem, czy jeszcze chwilę poczekać, mocząc swe boskie stopy w wodzie. Ktoś, kto tutaj wybrałby się w rejs, a nie znał okolicy, pewnie zdziwiłby się wielce, po kilkunastu ledwie milach napotykając na pas lądu, nad którym panowała ogromna wydma, zwana Wielbłądzim Grzbietem. O tym, że tam coś jest jeszcze, świadczyły teraz pełgające na horyzoncie światełka miejscowości o nazwie Kahlberg.
Ale dość o geografii, nie po tośmy tu przecież przyszli!
Mężczyzna opuścił nabrzeże i ruszył w kierunku miasteczka. Wciąż jednak trzymał się wody, przemieszczał się był bowiem wzdłuż kanału prowadzącego w głąb lądu. Wiódł on do wysokiej, ceglanej wieży, stojącej niemal na środku miasteczka. W pewnym momencie, upewniwszy się, że wokół nie ma nikogo, człowiek ów zatrzymał się na przerzuconym przez kanał mostku i przez chwilę spoglądał w dół, gdzie szemrała woda.
Ech, gdyby tak ktoś mógł poznać myśli samotnego wędrowca, który tego wieczora nie wiadomo skąd i po co pojawił się w niewielkim miasteczku Frauenburg! Po co, to będzie wiadomo, kiedy zrealizuje swój plan. A przede wszystkim – jeśli to zrobi. Skąd zaś przybył, tego będą się pewnie chcieli dowiedzieć ci, którzy rankiem, najpóźniej wczesnym przedpołudniem, przyjrzą się temu, co po sobie zostawi. Logiczne, prawda? Wszystko było tylko kwestią czasu.
– Pospiesz się, Hans! – dobiegło z wąskiej uliczki, równoległej do linii brzegowej.
W odpowiedzi rozległo się parsknięcie konia. Wątpliwe, by ktoś nazwał szlachetnym imieniem chabetę, więc pewnie słowa ponaglenia skierowane były do kogoś, kogo zadaniem było rozładowanie wozu, a może przeciwnie – jego załadunek.
Było już po dziesiątej wieczorem, więc pierwsza z tych możliwości byłaby o wiele milsza, wszak każdy myślał już o odpoczynku po kolejnym ciężkim dniu. Kończył się sierpień, więc nikomu roboty nie brakowało. Rybacy jak co roku o tej porze polowali na belony i trocie wędrowne, piwowarzy rychtowali świeżo zwiezione z pól ziarna, by zamienić je w złocisty napój, od którego robiło się lżej na duszy, a dzieci szykowały podręczniki i przybory do pisania, bo przecież lada dzień miał się zacząć kolejny rok szkolny. Ale to tylko te młodsze.
– Jużem skończył, daj żyć! – padła odpowiedź.
Samotny wędrowiec znów przystanął, tym razem oparłszy się plecami o drzewo. Może i on zatęsknił w tej chwili za ciepłą, rozświetloną izbą, ogniem palącym się pod garnkiem z czymś smakowicie pachnącym, co za chwilę wypełni talerze. Po latach zawsze się za nimi tęskni, oczywista pod warunkiem, że się tego wcześniej zaznało.
W którymś z niskich, zapewne rybackich domostw zaszczekał pies, po chwili odpowiedział mu inny. Nieznajomy drgnął, ale pozycji nie zmienił. Wciągnął do płuc spory haust powietrza i po raz kolejny z uwagą rozejrzał się na boki.
W kilku krokach przeciął główną ulicę. Tutaj też już żywego ducha nie było, tylko gdzieś daleko, po prawej, gdzie wyjeżdżało się w kierunku zachodnim, ćmił w półmroku kołyszący się fanar powozu, a może tylko chłopskiej furki, której woźnica na pewno pijany, bo z miasta nie wraca się przecie inaczej. Po lewej zaś stronie znajdowało się niewielkie Stare Miasto, nad którym górowała krępa sylweta kościoła, choć w rzeczywistości stał on kawałek za czworobokiem kamieniczek. Czy wszystkie już spały? A może za którymś z okien ktoś dokonywał jeszcze rachunku zysków i strat, wypominał sam sobie wszystkie niewykorzystane szanse, marzył o wielkiej albo choćby najmniejszej miłości czy po prostu na klęczkach klepał Vater unser?
Parszywa dziura – stwierdził w duchu mężczyzna.
I jeszcze raz się zatrzymał, trzeci już raz, jak przed laty ktoś, inny samotnik, trzy razy upadał, dźwigając na plecach ciężki krzyż. Bo i przed nim znajdowało się teraz wzgórze wysokie jak Golgota. Zresztą każdy wędrowiec pewnie zrobiłby w tej chwili na jego miejscu to samo – uczynił znak krzyża, przesadnie dokładnie i bardzo powoli, niczym podstarzała dewota.
Dokładnie w chwili, gdy znalazł się na górze, u stóp murów, na jednej z kościelnych wieżyczek odezwała się sygnaturka. Jej dźwięk, w porównaniu z dzwonami delikatny jak westchnienie młodej dziewczyny, na chwilę jakby rozjaśnił mrok, w którym pogrążona była ta majestatyczna budowla. Jednocześnie świadczył o tym, że ktoś tu jeszcze nie śpi.
Zatrzymał się wreszcie, a to z prostego powodu – dalszą drogę zagradzała furta. Nieznajomy naparł na nią, jednak była zamknięta, co oczywista nie dziwiło o tej porze.
– Do kroćset! – zaklął i uderzył w nią pięścią, metal zaś odpowiedział mu niskim dźwiękiem.
Może właśnie taka muzyka grała jeszcze przed paroma chwilami w głowie nieznajomego, bo przecież w każdym człeku coś gra, jakaś ulubiona melodia czy choćby taka, co ledwo przed chwilą mu do ucha wpadła, a to już wystarczy, wiecie to sami, żeby nie mógł się od niej długo uwolnić. W tym przypadku byłby to może nawet Cwał Walkirii Richarda Wagnera. W takt tej muzyki dobrze się maszeruje, nawet gdy droga wiedzie pod górkę.
Tyle że on już doszedł. Co dalej?
Ledwo o tym pomyślał, kilkadziesiąt kroków dalej ktoś otworzył drzwi wejściowe piętrowego budynku.
– Kogo tam licho niesie? – zawołał kobiecy głos.
– Szczęść Boże – odpowiedział przybysz.
– Że co?
Stojący przed bramą człowiek nie odpowiedział. Zwyczajowe powitanie, nawet gdy ktoś niezbyt grzecznie pyta, miało wystarczyć. Po chwili drzwi trzasnęły, ale zamknięto je z tej strony. Kobieta już do niego szła. Ciekawe, czy tak tu było zawsze, czy może przybysz czymś sobie na to zasłużył. Jak to było? Głodnych nakarmić, spragnionych napoić, podróżnych w dom przyjąć.
– O co chodzi? – zapytała, kiedy już była blisko bramy, by zaraz fuknąć: – Już zamknięte!
Przybysz zdjął nakrycie głowy i odezwał się w te słowa:
– Przepraszam, żem zakłócił spokój majestatu.
– Ale o co chodzi? – powtórzyła kobieta, najpewniej była to księża gospodyni. – Mówcie śmiało – dodała nieco cieplej.
– W drodze zastała mnie noc. Od rana nic w gębie nie miałem, a wszystkie karczmy już zamknięte. Zresztą pewnie i tak nie miałbym nawet na skromną wieczerzę. Myślę więc sobie, idź, Ignaz, do katedry, tam na pewno nie odmówią ci kromki chleba.
Głos tego człowieka wydawał się młodszy niż można było sądzić z wyglądu.
– A na plebanii w świętym Mikołaju pytał Ignaz?
– Tam na dole? – Wędrowiec wskazał palcem w bok.
– A tam na dole. To jest kościół dostępny dla mieszkańców miasteczka.
Pokręcił głową. Nie, nie zaglądał na tamtejszą plebanię. Może jednak trzeba będzie jakoś myśl rozwinąć, na szybko wymyślić jakieś kłamstwo, coś bardziej przekonującego niż to, że nie zauważył kościoła. Że go na przykład psami poszczuli. Przecież słyszał wyraźnie szczekanie.
– Trudno, niech wejdzie. – Zrezygnowana kobiecina westchnęła ciężko. – Coś zostało po obiedzie, więc szkoda, żeby na zmarnowanie poszło.
– Bóg zapłać wielmożnej pani! – Ignaz zaczął bić pokłony, a może nawet miał zamiar w rękę ją pocałować, gdyby ta, zapewne z trudem panując nad sobą, by nie okazać obrzydzenia, nie trzymała się na dystans.
– Niech idzie za mną.
Wędrowiec tak właśnie uczynił. Kulał przy tym, czego ktoś, kto by go widział wcześniej, nie zauważyłby. Może mu się co stało, gdy stał przed bramą i nie wiedział, co ma począć?
– Pięknie tu u was – ocenił.
– Sam biskup warmiński niedaleko mieszkają, to i musi być pięknie – odrzekła kobieta.
– Nigdy jeszcze nie widziałem prawdziwego biskupa – przyznał włóczęga. – Musi być dobry człowiek.
– Nasz biskup Thiel jest bardzo dobry.
Puściła gościa przodem, jak na dobrą gospodynię przystało. Przekręciła klucz w zamku drzwi i jeszcze kilka razy znacząco szarpnęła klamkę, aby sprawdzić, czy dobrze trzyma.
– Nigdy nic nie wiadomo – rzekł na to Ignaz czy jak mu tam naprawdę było na imię.
– Niech idzie za mną – powtórzyła gospodyni i wskazała na schody prowadzące w dół, gdzie zapewne mieściła się kuchnia.
Tym razem za słowem poszedł czyn, bowiem ruszyła pierwsza. Krok za krokiem, coraz niżej, spokojniejsza już, że nic złego się nie przydarzy, a może tylko nie miała zamiaru wąchać zapaszku, który bił od włóczęgi. Co prawda nic jeszcze nie poczuła, ale przecie wcześniej byli na powietrzu. Tutaj trzeba będzie potem po prostu dobrze wywietrzyć.
Jeszcze nie wiedziała, że nie będzie żadnego „potem”.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ
W empik go