- W empik go
Zabójcze ajlawiu - ebook
Zabójcze ajlawiu - ebook
Pocztowa afera kryminalna!
Pewnego dnia pracownicy poczty w Zatońsku odkrywają w archiwum zwłoki swojej koleżanki. Justyna Wolińska, aktualnie pilnie rozglądająca się za partnerem życiowym, włącza się aktywnie w śledztwo. W tym samym czasie na stare śmieci wraca dziennikarz Przemek Grzebiński, chcący odkryć tajemnicę śmierci sprzed lat. Jak w zalewie pocztowych ploteczek, romansów i tajemnic znaleźć mordercę?
Iwona Mejza – autorka komedii kryminalnych „Wyszedł z domu i nie wrócił” oraz „Przepis na zbrodnię”, współautorka powieści „Oświęcim Praga” i antologii „Kryminalna 13”. Współtwórczyni projektów propagujących historię rodzinnego miasta. Autorka scenariusza literackiej gry miejskiej „Kryminalne zagadki Oświęcimia – Tajemnica Hotelu Herz”. Z przekonania optymistka, dla której szklanka jest zawsze do połowy pełna, z zamiłowania ogrodniczka, przesadzi, dosadzi, przekopie. Uważa, że praca w ogrodzie sprzyja obmyślaniu fabuł kolejnych powieści. Prowadzi blog: www.inkella.blogspot.com
Alina Polak-Woźniak – pracuje w zielonogórskim muzeum. Specjalizuje się w odczytywaniu starych dokumentów, rękopisów i pamiętników. Interesuje się historią Zielonej Góry, a szczególnie jej winiarskimi tradycjami. W wolnych chwilach wręcz pochłania powieści i seriale kryminalne, o ile pozwoli jej na to biała kotka Misia o jednym oku niebieskim, a drugim złotym.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-31-6 |
Rozmiar pliku: | 532 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Justyna Wolińska – kobieta zahartowana przez los, obdarzona zdrowym rozsądkiem i nieco namolną rodziną. Odczuwająca pilne zapotrzebowanie na mężczyznę życia, choćby przejściowego. Przez przypadek zaplątana w aferę kryminalną.
Adrianna (Ada) Wolińska – matka Justyny, od dwudziestu lat na emigracji w Kanadzie. Usiłująca poprzez nadmierne wtrącanie się w życie córki nadrobić przerwę w kontaktach. Ada przyjeżdża do kraju, by wziąć udział w ślubie przyrodniej siostry Justyny, i jak to ona, ma nadzieję, że na jednym ślubie się nie skończy.
Irenka Wolińska – beztroska dwudziestolatka zakochana bez pamięci i rozsądku w dużo od siebie starszym narzeczonym. Ślepa i głucha na to, co dzieje się wokół niej, całe dnie spędza uprawiając ulubiony shopping.
Roman Woliński – ojciec Justyny i Irenki, człowiek wielkiej cierpliwości, mężczyzna nietuzinkowy, zaprzyjaźniony z obiema żonami, byłą i aktualną. To ciężka sztuka wymagająca balansowania na krawędzi czynu i słowa. Roman nie należy do wielbicieli narzeczonego młodszej córki, ale powodowany ostrożnością, sugeruje, że jest inaczej.
Katarzyna Wolińska – matka Irenki, kobieta wyrozumiała i kojąco-współczująca. Na równi z córką zauroczona urodziwym Tomaszem. Co ten mężczyzna ma w sobie, że kobiety ciągną do niego jak ćmy do ognia?
Tomasz Borowy – narzeczony Irenki, zakochany w swojej narzeczonej i tolerancyjny dla jej zakupowej manii. W końcu to nie on płaci. Po pobycie w Ameryce usiłuje z powrotem przyzwyczaić się do życia w kraju.
Henryk Malinowski – pocztowiec z powołania, namiętny kolekcjoner i znawca filatelistyki oraz historii poczty, ze szczególnym uwzględnieniem placówki pocztowej w Zatońsku. Bywalec portali społecznościowych, kawaler z przekonania i wyboru.
Michał Malinowski – młodszy brat Henryka uwikłany w różne nie do końca legalne interesy, pozostający pod wpływem pięknych kobiet.
Irmina Minkiewicz – czarująca blondynka, podążająca za trendami mody specjalistka od wizażu i tym podobnych przyjemności. Od niedawna pracownica poczty w Zatońsku. Ceni sobie spokój pocztowego archiwum. Do czasu.
Zygmunt (Zyziu) Kownacki – wieloletni pracownik poczty w Zatońsku, realizujący swoje powołanie alkoholika i złotej rączki w jednym. Nie do zastąpienia. Jak wszyscy, także on ma swoje tajemnice.
Przemysław Grzebiński – dziennikarz, miotany chęcią zrobienia szybkiej i spektakularnej kariery, nawet po trupach, a w zasadzie po jednym, konkretnym. Kolega Henryka z klubu sportowego Bez Tchu.
Małgorzata Żmijewska – naczelniczka Poczty Głównej w Zatońsku. Stara się jak może, żeby nikt z tak zwanej centrali nie przyczepił się do ich niskiej rentowności i nie nakazał zamknięcia jej ulubionego miejsca pracy. Wie więcej, niż się jej wydaje.
Antoni Żmijewski – prywatnie mąż Małgorzaty, z zawodu i charakteru wieloletni główny księgowy banku spółdzielczego w Zatońsku. Ufający żonie bezgranicznie. Do czasu.
January Stefański – kolega Henryka z podstawówki, podzielający jego kolekcjonerską pasję. Typ wielce oryginalny, który za unikalny eksponat sprzedałby własną babkę. Dziadka też!
Pani Leokadia Walewska (Loda) – nauczycielka matematyki, już na emeryturze, ale tembr jej głosu nadal przypomina byłym uczniom czas nauki i tych chwil, gdy się słyszało: „Nieprzygotowany! Siadaj, pała! Kowalski do tablicy!”. Ale w sumie sympatyczna kobieta…
Joanna Kowalowska – kosmetyczka Justyny, która ma sporo pracy i własne podejrzenia.
August Piontkowski – obiekt marzeń wielu kobiet, ale nie Justyny. Nieco bezradny wobec kobiecych łez.
Dziadek Nowakowski – stały bywalec pocztowej czytelni. Marzenie wielu bibliotek.
Babcia Ziuta – sknerowata filatelistka szczycąca się bogatą kolekcją unikalnych znaczków. Jest bardzo przyzwyczajona do swojej kolekcji i nie lubi się dzielić.
Beata Piotrowska, Aniela Bociek – pracownice Poczty Głównej w Zatońsku.
Rafał Paczkowski – wykonujący z upodobaniem zawód informatyka. Pasjonat podróży i majętnych kobiet. Nie on jeden.
Pracownicy firmy ochroniarskiej „Rezeda”. Ciało prawie zbiorowe.
Oraz kilka osób, których obecność nie ma większego wpływu na tok zdarzeń.
Tak zwane służby:
Prokurator Lesław Krawęcki – miłośnik dalekich podróży i szampana z truskawkami, człowiek bardzo towarzyski. Może nawet zbyt towarzyski?
Komisarz Konstanty Rycki – nieco pechowy policjant, który w tej akurat sprawie miał szczęście.
Podkomisarz Artur Namysłowski – człowiek obdarzony inteligencją i wątpliwościami, który nie dał się zwieść fałszywym tropom.PROLOG
Dziesięć lat wcześniej…
Spragniona bezpośredniego kontaktu społeczność Zatońska spotykała się wieczorami w restauracji. Przy stolikach zastawionych napojami wyskokowymi i zakąskami okoliczni biznesmeni załatwiali swoje nie zawsze udokumentowane fakturami VAT interesy. Jak zwykle w takich sytuacjach woleli nie rzucać się w oczy, jednak nie wszystkim to się udawało. Tego wieczora rudowłosa piękność wściekłym tonem zarzucała narzeczonemu zdradę, nadużycie zaufania i ogołocenie konta w banku. Ten słuchał wywodów z ironicznym uśmieszkiem na twarzy, sugerując, by przestała się wydzierać, bo i tak nikt i nic jej nie pomoże.
– Nikt i nic?! Tak sądzisz? Do prawnika pójdę, do sądu! – krzyknęła rozwścieczona. Wiedziała, że w miejscowym sądzie szanse ma małe, ale nie zamierzała odpuszczać.
– To idź, na co czekasz? No już, czego jeszcze tu kwitniesz?! – Mężczyzna roześmiał się drwiąco.
Biznesmeni siedzący przy stoliku obok pokiwali głowami z dezaprobatą. Awantury szkodziły interesom.
– Właśnie, nie zamierzam czekać. Dopadnę cię, draniu, i oddasz mi wszystko, co do grosza. A jak nie… – zawiesiła głos.
– To co?
– Coś! Wiem więcej, niż ci się wydaje, i zamierzam to wykorzystać!
– Tylko spróbuj! Pożałujesz ty i ten…
Mężczyzna chwycił za materiał jej sukienki, szarpnął nią i uderzył na odlew z całej siły. Nie panował nad sobą, ledwo go obcy ludzie zdołali powstrzymać. Dyszał ciężko, wściekły, że dał się wyprowadzić z równowagi. Nie tak miało to wyglądać.
Musiał się koniecznie napić.
– Kelner, jeszcze jedna! – wrzasnął.
– Nie daruję ci! Do prasy pójdę! Powiem mu, trudno, pomyliłam się. – Po jej policzkach płynęły łzy, ale w głosie słychać było determinację.
– Spróbuj, a naprawdę pożałujesz – rzucił, nie patrząc na nią.
Kobieta już nie słuchała. Trzęsąc się z nerwów, poprawiła oberwane ramiączko sukienki, odgarnęła z czoła niesforne kosmyki. Na lewym policzku widniał ślad po uderzeniu. Na ramiona narzuciła kaszmirowy szal, sięgnęła po torebkę. Rozejrzała się po sali. Sami tchórze! Nie, jednak nie. Zobaczyła go, jak szybko chowa aparat fotograficzny do płóciennej torby. Nie odpuścił. Jak mogła być tak głupia?
Już zamierzała go zawołać, tak żeby ten drań zobaczył, że nie jest sama, ale były narzeczony położył palec na ustach, sugerując, żeby milczała.
Następny!
Była tak wściekła, że nie widziała, co się wokół niej dzieje. Parła przed siebie, mamrocząc inwektywy pod adresem obu narzeczonych, byłego i w sumie też byłego, bo nie zamierzała mieć z tym gadem nic wspólnego.
Mężczyzna nalał wódki do kieliszka i jednym haustem wypił, udając, że nie widzi zaciekawionych spojrzeń. Powinien zaczekać na wspólników, nie rozumiał, dlaczego się spóźniali. Ten wieczór miał przebiegać inaczej, ale oczywiście Karolina nie wytrzymała i przyszła tu za nim, zamiast spokojnie przyjąć jego wszystkie, kłamliwe oczywiście, wyjaśnienia.
Nie, jednak nie powinien tego tak zostawić.
Zapłacił i zdecydowanym krokiem ruszył ku wyjściu.
Przed wejściem do restauracji stał ten cymbał, poprzedni narzeczony Karoliny i gadał coś do telefonu.
A ten czego tu szuka?
Nie wytrzymał, podszedł nabuzowany i z całej siły uderzył. Cios był tak mocny, że były narzeczony Karoliny osunął się na chodnik. By wyładować agresję, kopnął leżącego i rozdeptał należący do niego telefon. Plac przed restauracją świecił pustkami, nikt nie chciał mieszać się w nie swoje sprawy. Odetchnął z ulgą, rozejrzał się, w zapadającym zmroku mignęła mu przygarbiona sylwetka. Ktoś skręcił w kierunku pobliskich domów komunalnych. Klnąc pod nosem, podszedł do samochodu. Wsiadł i ruszył z impetem, czując działanie alkoholu. Chciał wybić jej z głowy jakiekolwiek działania zagrażające jego interesom.
Już z oddali widział Karolinę stojącą na środku chodnika. Impulsywnie skręcił w prawą stronę i wjechał na chodnik. Aż wzdrygnął się, czując uderzenie upadającego ciała. Wysiadł. Z jej zaciśniętej dłoni wyłuskał telefon i wsadził do kieszeni swojej marynarki.
Odjechał, nie odwracając się.
Przygarbiony mężczyzna odczekał chwilę, po czym podbiegł do zakrwawionej kobiety. Poszukał tętna, ale na pomoc było już za późno. Nie wezwał policji, nie chciał mieszać się w cudze sprawy.
Rozejrzał się czujnie. Na chodniku widać było ślady opon, a przy krawężniku leżała wygięta tablica rejestracyjna. Nie zastanawiając się, podszedł, podniósł ją i przybliżył do oczu. Jej powierzchnię znaczyły ślady krwi. W pierwszej chwili zamierzał ją zostawić, ale zdał sobie sprawę, że w ten sposób pomoże sprawcy. Z kieszeni spodni wygrzebał pomiętą reklamówkę i wsadził do niej znalezisko. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, przeszedł na drugą stronę ulicy i po kilkuset metrach zniknął pomiędzy opłotkami. Chwilowo mieszkał sam, więc był pewny, że nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań.
Teraz
W obszernym, pozbawionym okien pomieszczeniu panował chłód, a odór stęchlizny wdzierał się Irminie do nosa, zabierając resztki tlenu. Była wykończona. Już wolałaby kamienie tłuc, niż pracować na tej poczcie. Przynajmniej w takim kamieniołomie miałaby czym oddychać. Pożałowała chęci, z jaką podjęła się niewdzięcznej pracy sortowania dokumentów zalegających piwnicę. A wydawało jej się, że zyskuje godziny spokoju i czas do namysłu. Nic z tego… Głowa bolała ją tak, że o myśleniu nie było mowy.
Zadanie miała proste – przejrzeć papiery, sprawdzić, co w nich jest, spisać i przekazać dalej, a oni niech sobie z tym robią, co chcą. Jeżeli natknie się na kwity starsze niż pięćdziesiąt lat, może je przeznaczyć do przemiału bez pytania. Sęk w tym, że papier chłonął wilgoć, dojrzenie daty na zamazanych świstkach graniczyło z cudem, a Irmina nie chciała podejmować pochopnych decyzji.
Już kilka takich podjęła i teraz żałowała.
Dłońmi zabezpieczonymi nitrylowymi rękawiczkami w miłym dla oczu odcieniu lila sięgała po kolejne tekturowe teczki napęczniałe od wilgoci i brudne od kurzu, pocieszając się myślą, że jak skończy tę mozolną pracę, to segregacja książek pójdzie jak z płatka. Przypomniała sobie rozmowę z Henrykiem sprzed tygodnia, gdy dowiedziała się o zsyłce do archiwum. Pomyślała, że musi go jeszcze dopytać o kilka szczegółów.
– Mnóstwo staroci, których trzeba by się pozbyć, ale wiesz jak trudno wyrzucić książki. Człowiek ma wyrzuty sumienia, bo zawsze nas, a przynajmniej mnie uczono, że książki się szanuje – stwierdził wtedy Heniu Malinowski, wzdychając ciężko.
Irmina przytaknęła ze zrozumieniem. Była od Henryka sporo młodsza, ale ze szkoły wyniosła szacunek do książek, zwłaszcza, że wcale ich w domu dużo nie było. Ot, tyle co potrzebne do nauki, bo rodzice woleli na co innego wydawać pieniądze. Ale przecież istniały biblioteki, a zwłaszcza znakomicie zaopatrzona biblioteka szkolna.
– No cóż, skoro na mnie padło, to postaram się jakoś to wszystko ogarnąć i zostawić to, co jeszcze nadaje się do użytku – zadeklarowała. – Ale wiesz, jedno nie daje mi spokoju…
Starszy kolega podniósł głowę znad wydrukowanych arkuszy pocztowych zestawień i spojrzał na nią uważnie.
– Pytaj, zawsze o wszystko możesz mnie zapytać. Jeżeli tylko potrafię, to ci pomogę – przyrzekł i brzmiało to bardzo serio.
Więc zapytała i dowiedziała się, że poprzedni naczelnik niepodzielnie kierował Pocztą Główną w Zatońsku przez ponad trzydzieści lat. Że był oryginałem i wielkim miłośnikiem lektury i chciał, by książki były powszechnie dostępne. A poczta to miejsce, które większość mieszkańców odwiedzała często i systematycznie. Wypożyczalnia od początku (czyli od wczesnych lat siedemdziesiątych) cieszyła się dużym powodzeniem. Książki w księgarniach były dostępne, i owszem, ale spod lady i po znajomości, a naczelnik Górzyński potrafił załatwić dla swojej wypożyczalni pięć egzemplarzy „Baśni Andersena”, wszystkie tomy „Akademii Pana Kleksa” czy dzieła wchodzące w skład klasyki literatury polskiej i zagranicznej. Oczywiście literatura obowiązkowa na stanie wypożyczalni też była, ale raczej w charakterze ozdoby, eksponatu cieszącego oko odwiedzających pocztę decydentów partyjnych – zaznaczył z naciskiem Heniu i zakończył rozmowę, wracając do pracy.
Dzisiaj uwagę Irminy przyciągnęły charakterystyczne okładki wczesnych harlequinów i serii książek Agathy Christie. Pamiętała, że jako nastolatka zaczytywała się kryminałami, ale nauki z nich nie wyniosła żadnej. Na tej samej półce ktoś położył kilkanaście niebieskich zeszytów obwiązanych sznurkiem. Widać stanowiły całość. Sięgnęła po nie, ciekawa, co zawierają, i przełożyła na biurko.
Najchętniej zajęłaby się czytaniem, ale poczucie obowiązku zwyciężyło.
Od tygodnia Irmina schodziła do podziemi i godzinami w samotności przekładała sterty papierów. Uspokajało ją poczucie, że za drzwiami archiwum toczy się pocztowe życie.
Pierwszy dzień był fatalny, z natury towarzyska, ciężko przeżywała odosobnienie. W podziemiach wiało chłodem, a na dworze wiosna wybuchała pełną parą i Irmina przyszła do pracy ubrana zbyt lekko, w cienką sukienkę w kwiaty i żakiecik reprezentacyjny. Chyba na głowę upadła, żeby się tak ubrać. Nie dość, że było jej zimno, to jeszcze powinna się domyślić, że zołzowata naczelniczka stroju jej nie daruje. Dziewczyna przypuszczała, że aby spodobać się szefowej, powinna oblec się teraz w wór pokutny umajony ekologiczną biżuterią własnej roboty, a szpilki zamienić na sandałki z rzemyków. Pomysł wart był przemyślenia, bo na niczym tak jej nie zależało jak na spokoju. Skorzystała z nadarzającej się okazji, by zmienić otoczenie i zejść z oczu paru osobom. Na razie z powodzeniem, chociaż wczoraj miała niejasne uczucie, że ktoś ją śledzi. Zatrzymała się kilka razy przy wystawach sklepowych, by zobaczyć reakcję przechodniów, ale nikt, tak się jej wydawało, nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Młoda i atrakcyjna kobieta, traktująca szybę wystawy jak lustro, nie należy do rzadkości. Widocznie praca w ponurym miejscu, odległym od faktycznych zainteresowań, działała negatywnie na jej psychikę. Powinna jak najszybciej wyjechać z tego grajdołka. Skrzywiła się gorzko, cóż, wypadałoby cały czas pamiętać o zasadzie, że umiesz liczyć, licz na siebie. W tej chwili mogła co najwyżej liczyć na życzliwość Henryka i jakie takie zrozumienie u Justyny, która też miała swoje problemy. Był jeszcze Zyzio, czyli człowiek, który zdecydowanie zyskiwał przy bliższym poznaniu i umiał w odpowiednim momencie udzielić wsparcia. Nie dziwiła się, że jest tak lubiany przez pracowników i klientów poczty.
Reszta poznanych przy okazji osób stanowiła szarą masę, wśród której trafił się rodzynek, mężczyzna zdecydowanie w jej guście. Na pierwszy rzut oka nie miał w sobie tego czegoś, jednak… diabeł tkwi w szczegółach. Nie powinna zwracać na siebie uwagi, ale ach, jak ją kusiło…
Irmina z wyraźną niechęcią przełożyła pełną papierów teczkę do plastikowego kosza i sięgnęła po następną. A cóż to takiego? Pierwszy raz widziała kartki zapisane takim dziwnym pismem. Na pewno z lat przedwojennych. Albo z czasów wojny. Przepisy kulinarne prababci jeszcze w pudach liczone? Listy miłosne czy może raporty szpiegowskie? A może porady kosmetyczne dla starszych pań? A i jeszcze to?! Osłupiała wpatrywała się w zdjęcia przedstawiające wnętrze jakiejś knajpy. Kilkanaście fotek, na których dość wyraźnie widać było siedzących przy stolikach gości. Zdjęcia upchane w szarej kopercie były współczesne, kolorowe i na pewno nie miały nic wspólnego z naczelnikiem Górzyńskim i wypożyczalnią. Gdybyż tu nie było tak ciemno! Przybliżyła do oczu jedną z fotek i zamyśliła się. Nie wiedziała, że się znają. Los jej sprzyjał.
Po skoku adrenaliny wywołanym odkryciem Irmina nagle poczuła się znużona. W archiwum było czysto i przestronnie, ale drażnił ją ten trudny do wytrzymania zapach. Na klimatyzację nie było pieniędzy, zamurowane okna broniły dostępu świeżego powietrza, pozostawało tylko otwieranie drzwi na korytarz, które co jakiś czas uchylała i po wietrzeniu zamykała.
Archiwum pocztowe zajmowało sporą, trudną do określenia przestrzeń. To znaczy dla niej nieokreśloną. Była pewna, że zarówno naczelniczka, jak i Justyna, która zastępowała Małgorzatę Żmijewską podczas jej nieobecności, doskonale wiedziały, ile metrów kwadratowych zabierały te zarosłe pleśnią szpargały. Najchętniej wywaliłaby wszystko. Przed podjęciem ostatecznej decyzji powstrzymywała ją ciekawość – być może wśród tych papierów kryły się jeszcze jakieś warte ocalenia dokumenty? Uważnym spojrzeniem zlustrowała rzędy metalowych regałów stojących w karnych szeregach. Do usunięcia kwalifikowały się tomy encyklopedii, kiedyś marzenie każdego inteligenta, dzisiaj, w dobie internetu, gdzie każdy mógł znaleźć potrzebne informacje, relikt przeszłości. Chociaż kto wie, co się może teraz komuś przydać. Poza tym bajki i bajeczki sprzed lat. Któż to teraz dzieciom czyta „Co słonko widziało?”. Co widziało, to jego. Ona też widziała i wiedziała sporo. Czasami zastanawiała się, czy to był jej pech, czy wręcz przeciwnie – szczęście.
Irmina rozejrzała się wokół, podświadomie sprawdzając, czy nikt jej nie widzi. To uczucie, że jest obserwowana, towarzyszyło jej zbyt długo. Zrozumiałaby, gdyby przydarzyło się jej to w mieście, w drodze do mieszkania, które wynajmowała, czy w otwartej przestrzeni poczty, ale nie tutaj, w tym podziemnym zaciszu, do którego nikt nie zaglądał. Wyjęła z uszu słuchawki, czas pracy umilała sobie słuchaniem ulubionych kawałków muzycznych, ostatnio miała fazę na Hausera, odłożyła smartfona i wstała z krzesła. Bolały ją plecy od siedzenia w jednej pozycji, a głowa od wpatrywania się w wypłowiałe szeregi znaków. Najchętniej by stąd wyszła na świeże powietrze.
Nagle dotarł do niej lekki szmer, tak jakby mysz przebiegła w pobliżu. Serce jej załomotało, była przekonana, że gryzoń zaraz na nią wskoczy. Wspięła się na krzesło, omiatając uważnym spojrzeniem teren. Cisza dzwoniła jej w uszach, gdy nasłuchiwała najlżejszego szmeru. Po kilku minutach odetchnęła z ulgą, musiało jej się wydawać. Jeszcze tylko dwie godziny tej katorgi i będzie mogła pozamykać drzwi, wyjść na słońce, na powietrze. Chyba jednak mam omamy, pomyślała wkurzona na siebie.
– Jutro pomyślę co dalej, na dzisiaj koniec – szepnęła do siebie. Stwierdziła, że w poniedziałek może zostać dłużej. Musi zastanowić się, co zrobi ze zdjęciami. Sięgała po nie, gdy rozdzwonił się jej telefon.
Zerknęła, by zobaczyć, kto dzwoni, i zawahała się, by po chwili odebrać. Rozmawiając, wkładała zdjęcia z powrotem do szarej koperty. Resztę papierów położyła na skraju biurka i przyłożyła przyciskiem w kształcie amorka. Był odpowiednio ciężki, chyba alabastrowy. Jeden z ładniejszych eksponatów z kolekcji przycisków należących do naczelniczki Małgorzaty Żmijewskiej. Z ulgą odłożyła rozgrzany telefon i sięgnęła po owinięte sznurkiem niebieskie okładki. Rozplątała więzy i pomiędzy okładki wcisnęła szarą kopertę. Zamotała wszystko byle jak i włożyła pakunek do torby. Poprawiła na sobie nieco zwichrzony sweterek, do ręki wzięła kubek, żeby nikt się nie czepiał, że poniewiera służbowe mienie. Nie oglądając się, szybko podeszła do wyjścia, gasząc światło. Z trzaskiem zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, aż zazgrzytało. Z ulgą oparła się plecami o pomalowaną na olejno ścianę, wpatrując się w biegnące pod sufitem rury. W tym jakże ponurym, ale prowadzącym do światła przedsionku poczuła się z powrotem bezpieczna.
Stała tak dobrą chwilę i łapała oddech, przyciskając ciężką torbę do unoszącej się piersi. Nagle do jej uszu dobiegł odgłos kroków, ktoś ruszył klamką i drzwi do korytarza otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Zaskoczona, popatrzyła na postać, która ukazała się w drzwiach.
– A co ty tutaj robisz? – zapytała zaczepnie, tak by w głosie nie pojawiła się nuta lęku. Okazanie słabości równało się porażce.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ