Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Zabójcze istoty - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 sierpnia 2025
2925 pkt
punktów Virtualo

Zabójcze istoty - ebook

Zeszłego lata Luce, Edie, Jane i Nan wypłynęły łodzią na pożegnalną kąpiel w jeziorze. To była idealna letnia noc.

Wróciła tylko jedna z nich.

Nan od początku powtarzała to samo: nie wie, co się stało. Edie, Jane i Luce po prostu... zniknęły. Jakby rozpłynęły się w mroku.

Rok później, w rocznicę tragedii, całe miasteczko zbiera się nad wodą, by uczcić pamięć zaginionych. Nan znów wkłada tamtą sukienkę. Czuwanie przy świecach zostaje przerwane, kiedy nagle pojawia się Luce.

Żywa.

I nikt nie jest bardziej zszokowany niż Nan. Bo ona dobrze pamięta, co zrobiła tamtej nocy.

Zabiła je. Wszystkie trzy.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368592139
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TERAZ

Zacznijmy od sinoniebieskiego nieba. Następnie przejdźmy do zebranych nisko nad horyzontem chmur, z brzuchami przekrwionymi na skutek zachodzącego słońca. A na koniec rama banerowa z naciągniętym na niej zdjęciem: trzy dziewczyny z letnimi uśmiechami. Edie, Jane i Luce. Moje najlepsze przyjaciółki, moje ulubienice. Teraz, kiedy już ich nie ma, także ulubienice Saltcedar.

Przez pierwszych kilka dni po ustawieniu billboardu w jego cieniu niemal zawsze ktoś stał. Czasem się modlił, a czasem zostawiał bukiety polnych kwiatów. Dzisiaj jestem tylko ja, balansująca na rowerze w unoszącym się nad drogą drgającym gorącu. Przyjechałam się pożegnać. Żebyśmy mogły przez chwilę pobyć we czwórkę, zanim zacznie się czuwanie z zapalonymi świecami i pieprzonymi przemowami.

– Totalnie byście tego nie trawiły – szepczę do nich.

Tłumu, hałasu. W marinie panuje zbyt duży ruch. A w Ryczącej Żabie trzeba robić teraz rezerwacje; turyści każdego wieczoru kradną nam stoliki.

Wiem, że niektórzy się z tego cieszą. Tak tłoczno nie było w miasteczku od lat. W końcu Saltcedar wygląda jak na zdjęciach w broszurkach – opalone nastolatki w kapokach, dzieci skaczące z ruf łodzi, podczas gdy z pokładu obserwują ich rodzice z drinkami w rękach. Ale tych ludzi nie interesuje to, że jezioro wysycha. I że na końcu mojej ulicy mieści się porzucone w trakcie budowy osiedle. Ich interesuje tylko to, że dokładnie rok temu moje najlepsze przyjaciółki zapuściły się w ciemność i pozwoliły, aby pochłonął je kanion Saltcedar.

Przez róg billboardu przemyka snop światła. Unoszę rękę, aby go zablokować. Mrugam szybko, a stacja benzynowa majaczy w oddali, aż w końcu nabiera kształtów. Przez szybę widzę, że za kasą stoi Glen, z twarzą podświetloną na czerwono przez wiszącą na ścianie reklamę budweisera. Ma na sobie jeden z T-shirtów, jakie od tygodnia rozdają wolontariusze. To samo zdjęcie co na billboardzie, ten sam tekst pod nim: „Wróćcie do domu”. Przypuszczalnie zaraz zamknie i uda się nad jezioro. Lepiej się pospieszę, inaczej zjawię się tam jako jedna z ostatnich.

Ruszam. Słucham chrzęstu żwiru pod kołami. Oglądam się na moją ulicę z domami z prefabrykatów, następnie kieruję się przed siebie, do centrum miasteczka. Droga jest pusta, więc przymykam oczy. Jeśli mocno się wsłucham, poczuję przy mnie dziewczyny, powietrze otulające ich ciała. Są wszędzie. W holu pensjonatu Jane macha, kiedy drzwi windy oddzielają ją od nas. Na schodkach przed moim domem Edie stoi z pochyloną nad telefonem głową, czekając, aż zawiążę buty. Nad wodą Luce wskazuje na łuk kanionu.

Gdzieś za sobą słyszę warkot zbliżającego się samochodu. Zjeżdżam na bok i pedałuję jeszcze szybciej. Żadne z tych wspomnień nie na wiele się zda, jeśli się spóźnię.

Pensjonat znajduje się po prawej stronie, a parking jest już prawie zapełniony autami z tablicami z innych stanów. Nieznany mi mężczyzna czeka blisko wejścia przy stoliku zastawionym świecami. Ignoruję tę, którą wyciąga w moją stronę.

Jadę dalej i wślizguję się między dwie furgonetki na końcu parkingu, gdzie stoją państwo Bristow z plamami potu na białych T-shirtach.

Sporo czasu minęło, od kiedy po raz ostatni widziałam rodziców Jane, ale pewne rzeczy się nie zmieniły. Niedokładnie rozsmarowany krem z filtrem na czole pana Bristowa. Błysk obrączki pani Bristow, kiedy obraca ją bezwiednie na palcu. Włosy ma zaczesane do tyłu – ciężkie i ciemne jak u jej córki. Kiedy dryfowałyśmy, Jane rozkładała się na łodzi, a jej długie błyszczące włosy opadały na uda Luce. W końcu, nagrzewane słońcem, stawały się zbyt gorące, aby ich dotykać.

Zostawiam rower oparty o czyjś tylny zderzak. Wycieram spocone dłonie w szorty, po czym zamykam przestrzeń dzielącą mnie od rodziców Jane.

– Dzień dobry – mówię, ominąwszy kolejną grupę wolontariuszy. – Przepraszam, wiem, że się spóźniłam.

Pierwszy dostrzega mnie pan Bristow.

– Ależ skąd. – Gestem przywołuje mnie bliżej. – Zjawiłaś się w samą porę.

Stojąca obok niego pani Bristow nie podnosi wzroku. Wpatruje się w trzymaną w ręce podkładkę, a jej usta poruszają się bezgłośnie, gdy coś czyta. Może swoją przemowę podczas czuwania. Denerwuje się? Jasne, będą kamery, dziennikarze i wozy transmisyjne, ale można by sądzić, że się do tego przyzwyczaiła po rundzie po mediach, jaką razem z mężem odbyli w imieniu Jane.

Pan Bristow ją szturcha.

– Carrie? Carrie, to przyjaciółka Jane.

– Hmm? – Napotyka moje spojrzenie i przez chwilę mam wrażenie, że mnie nie rozpoznaje. Potem jednak mruga, jakby budziła się z długiego snu. – Och, Nan. Jesteś tutaj.

Bierze mnie w ramiona. Pochylam się i pozwalam jej przyciągnąć moją głowę do jej szyi, jakbym była Jane. Czy wspomina właśnie to samo co ja? Sześć albo siedem lat wstecz, czekam w cieniu razem z tatą na mamę, która zaraz skończy swoją zmianę w recepcji w pensjonacie. Jane wysiada z wynajętego przez Bristowów SUV-a, a po chodniku niosą się słowa jej matki: „Widzisz, dziewczynka w twoim wieku”.

Jane pomachała do mnie wtedy. Kilka dni minęło, nim zebrałam się na odwagę, aby jej odmachać.

– Jak dobrze cię widzieć, skarbie – mówi, puszczając mnie. – Rety, czy w zeszłe lato byłaś już tak wysoka?

– Myślę, że tak. – Uśmiecham się niepewnie. Bardzo się stara zachowywać normalnie, ale oczy ma czerwone, a głos zachrypnięty. Jest dojmująco oczywiste, że płakała. Odwracam wzrok i wskazuję na tłum. – To wszystko… Tylu ludzi zjawiło się tu dla nich. Muszą być państwo naprawdę zadowoleni.

– Oczywiście – zapewnia pan Bristow. – To świadectwo dla dziewczyn.

– Potrzebujesz czegoś? – pyta jego żona, bezceremonialnie wchodząc mu w słowo. W jej spojrzeniu dostrzegam głód, jakby żałowała, że wypuściła mnie z objęć. – Przy wejściu do pensjonatu mamy wodę i krem z filtrem, i… och, potrzebny ci T-shirt. – Przywołuje przechodzącego w pobliżu wolontariusza. – Możemy prosić o koszulkę dla Nan? Jaki nosisz rozmiar, kochanie? Emkę? No to niech będzie emka.

Kilka chwil później w ręce zostaje mi wciśnięty biały T-shirt, niedawno wyjęty z kartonu; wciąż wyraźne są zagięcia po złożeniu. Przyciskam go do piersi. Upewniam się, że nie widzę twarzy żadnej z dziewczyn.

– Dzięki – mówię. – Przebiorę się przed czuwaniem.

– A właśnie – wtrąca się pan Bristow. – Powinniśmy zejść do mariny. Gale’owie już tam są.

Wcale się nie dziwię, że nie ma ich tutaj z Bristowami. Rodzice Edie tak świetnie się dogadywali z rodzicami Jane. Podczas pierwszych miesięcy po zniknięciu dziewczyn wszystko robili we czwórkę – każdy wywiad, każdą konferencję prasową. Ale zamożność w Saltcedar to nie to samo co zamożność w Salt Lake City. Nie minęło dużo czasu, a tylko Bristowowie latali do Nowego Jorku i LA. Tylko Bristowowie pojawiali się w ogólnokrajowej telewizji, tylko o Jane wszyscy mówili. Nie sądzę, aby Gale’owie przyznali się do tego, że są źli, ale nie muszą; wszyscy o tym wiedzą.

Mogło być jednak gorzej. Oni przynajmniej próbowali. Tata Luce nie był w stanie zrobić nawet tego.

– Co z panem Allardem? – pytam. – Jest tutaj?

Uśmiech pani Bristow tężeje, a jej spojrzenie biegnie ku gromadzącemu się wokół nas tłumowi.

– Kent został zaproszony – odpowiada aż nazbyt grzecznie. – Nie jestem jednak pewna, czy uda mu się zjawić.

Myślę, że wszyscy liczymy na to, że go tu nie będzie. Gdziekolwiek pojawia się Kent Allard, towarzyszą mu kłopoty. Krzyki, płacz. Opowieści, duchy i woń alkoholu.

W sumie to rozumiem. Mama Luce odeszła wiosną zeszłego roku, latem zaś zniknęła Luce. Nim nastały chłody, nie było już obu kobiet z rodziny Allardów, a Kent był tym tak załamany, że nawet policja po jakimś czasie dała mu spokój.

Pan Bristow kładzie na chwilę rękę na moim ramieniu, czym mnie zaskakuje.

– A co z twoimi rodzicami, Nan? Chyba ich jeszcze nie widziałem.

– Mama jest w pracy – wyjaśniam. Zanim zejdzie nad jezioro, będzie czekała w recepcji, aż parking opustoszeje. – Nie jestem pewna, czy tacie uda się dotrzeć. Mówił, że się postara, ale możliwe, że będzie musiał wziąć czyjąś zmianę.

Tata pracuje trzy godziny stąd w Bryce, jak połowa mieszkańców tego miasteczka. Jest strażnikiem leśnym w parku narodowym – tak samo jak tata Luce, dopóki zeszłej wiosny go nie zwolniono – i bywa w domu tak rzadko, że nie zawsze rozpoznaję na podjeździe jego furgonetkę.

– Cóż, powiedz mamie, aby zabrała dwie świece – mówi pani Bristow. – Gdyby miał się spóźnić, jedną może zapalić w jego imieniu.

– Mama na pewno tak właśnie zrobi. – Uśmiecham się krzepiąco. – Proszę się nie martwić. Wszystko świetnie się uda. Będą zadowolone.

Nasze spojrzenia na chwilę się spotykają i wiem, że żadna z nas nie ma pewności, kogo konkretnie mam na myśli. Mama Jane otwiera usta, być może zamierzając o to zapytać, ale w tym momencie przywołuje ją jeden z wolontariuszy.

– Nan, możemy cię przeprosić?

Ledwie zdążę kiwnąć głową, a ona i pan Bristow ruszają w stronę wjazdu na parking. Grupa wolontariuszy rozdziela się, pozwalając im przejść. Wraz z nimi niesie się cisza, ale po chwili znowu rozlega się wrzawa. Wszędzie są ludzie, sprawdzają listy, noszą kartony i mają na sobie te przeklęte T-shirty. Bez względu na to, w którą stronę się obracam, są tam one – Edie, Luce i Jane. Ich paskudne, puste uśmiechy.

Spuszczam wzrok na T-shirt od pani Bristow. Powinnam udać się do łazienki w pensjonacie i go włożyć. Bluzkę, którą mam na sobie, zostawić w szafce pracowniczej mamy i zejść na plażę ubrana jak cała reszta. Zapalić świecę i puścić na wodę małą papierową łódkę.

Ale nie mogę. Kiedy wstałam dziś rano, nie miałam wyboru. Włożyłam krótkie spodenki i sandały, a na kostium kąpielowy jedną ze starych koszul taty. Ubrałam się tak jak w dniu zaginięcia dziewczyn, aby mieć pewność, że kiedy pójdę się pożegnać, to mnie rozpoznają.

Wychodząc z parkingu, wrzucam koszulkę do kartonu z zapasowymi T-shirtami. W dole rozpościera się jezioro. Na brzegu gęsto już od obserwatorów. Słyszę niesioną przez wiatr cichą muzykę.

Ulubiona piosenka Jane. Pamiętam, jak śpiewała ją tamtego dnia w kanionie. Z zamkniętymi oczami stała nad wodą, a jej głos odbijał się od skał. Czy gdybym tam wróciła, nadal bym ją słyszała? Znalazłabym je tam wszystkie, czekające na mnie?

Tego właśnie chcesz? – szept w mojej głowie przypomina głos Luce.

Unoszę brodę, pozwalam, aby wiatr smagał mnie po szyi. Oczywiście, odpowiadam jej. Tęsknię za wami. Tak bardzo was wszystkie kocham.

Jej śmiech jest cichy i długi, a kiedy zaczynam schodzić w stronę jeziora, słyszę jej odpowiedź. Akurat, mówi. Akurat, kurwa.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij