- promocja
- W empik go
Zabójcze tajemnice. Tom 6 - ebook
Zabójcze tajemnice. Tom 6 - ebook
Aby popełnić morderstwo doskonałe, potrzebna jest idealna przykrywka.
W mroźny poranek matka znajduje przed domem zamarznięte, przesiąknięte krwią ciało córki. Kto mógł dokonać takiej zbrodni?
Po swojej ostatniej sprawie detektyw Erika Foster czuje się podle, ale jest zdeterminowana, by poprowadzić to śledztwo. Gdy zabiera się do pracy, otrzymuje doniesienia o napadach w tej samej dzielnicy Londynu, w której doszło do morderstwa. Za wszystkimi atakami stoi człowiek w czerni, kryjący twarz pod maską przeciwgazową.
Erika wyrusza na poszukiwanie zabójcy. Jest zmuszona stawić czoła bolesnym wspomnieniom z przeszłości. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy jeden z jej ludzi znajduje się w niebezpieczeństwie…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8727-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było już późno w Wigilię Bożego Narodzenia, kiedy Marissa Lewis wysiadła z pociągu na peronie w Brockley i poszła wraz z pijanym tłumem w kierunku kładki dla pieszych. Pierwsze płatki śniegu wirowały leniwie w powietrzu, a rozgrzani i pełni alkoholu ludzie chcieli tylko wrócić do domu i rozpocząć święta.
Marissa była piękną kobietą o kruczoczarnych włosach, fiołkowych oczach i figurze klepsydry. To przed takimi dziewczynami matki ostrzegają swoich synów. Wracała do domu z klubu w Londynie, gdzie występowała jako tancerka burleski, i miała na sobie długi czarny płaszcz vintage z wyszukanym futrzanym wykończeniem. Tego dnia zrobiła mocny makijaż, malując usta szkarłatną pomadką i przyklejając sztuczne rzęsy. Gdy dotarła do schodów prowadzących na kładkę, kilku młodych mężczyzn stojących przed nią odwróciło się, chciwie się w nią wpatrując. Popatrzyła tam, gdzie oni, czyli w dół swojego ciała, i zobaczyła, że dolna połowa jej długiego płaszcza rozpięła się, odsłaniając pończochy i podwiązki, które założyła na występ. Zatrzymała się, aby zapiąć duże mosiężne guziki, i wtedy wokół niej się gromadzić się tłum.
– Mam nadzieję, że to sztuczne futro – mruknął jakiś głos z tyłu.
Marissa spojrzała na kościstą młodą kobietę i jej równie kościstego chłopaka. Oboje mieli na sobie znoszone zimowe kurtki, a włosy kobiety były przetłuszczone.
– Tak, sztuczne – odparła Marissa i natychmiast zamaskowała swe kłamstwo olśniewającym uśmiechem.
– Moim zdaniem wygląda jak prawdziwe futro – upierała się młoda kobieta.
Jej przyjaciel stał z lekko otwartymi ustami i wpatrywał się w skrawki koronki i podwiązki, które nadal były widoczne, gdy Marissa kończyła poprawiać płaszcz.
– Frank! – warknęła kobieta, i zaczęła ciągnąć go po schodach.
Futro na płaszczu Marissy było prawdziwe. Kupiła go na wyprzedaży w sklepie z używaną odzieżą w Soho. Razem z torebką, która wisiała teraz na jej ramieniu.
Weszła po schodach i ruszyła przez kładkę. Tory kolejowe pod nią lśniły w świetle księżyca, a na dachach okolicznych budynków pojawiła się cienka warstwa śniegu. Gdy Marissa zbliżyła się do końca kładki, zauważyła, że dwaj młodzi mężczyźni odłączyli się od reszty i czekali na nią na szczycie schodów. Jej serce biło coraz szybciej.
– Czy mogę pani pomóc? – zapytał wyższy, oferując swoje ramię.
Przystojny mężczyzna miał rude włosy i gładką, rumianą twarz. Ubrany był w trzyczęściowy garnitur, długi brązowy płaszcz zimowy, a jego skórzane buty lśniły. Niższy był ubrany niemalże identycznie, ale też mniej przystojny.
– Poradzę sobie – odparła.
– Jest ślisko – zaczął się upierać i złapał ją pod rękę.
Blokowali teraz połowę schodów w dół.
Przez chwilę mu się przyglądała i doszła do wniosku, że może łatwiej będzie, jeśli przyjmie jego propozycję.
– Dziękuję – powiedziała i chwyciła dłoń mężczyzny.
Jego niższy kolega chciał zabrać od niej torebkę, ale pokręciła głową i się uśmiechnęła. Sól chrzęściła pod ich stopami, gdy schodzili, trzymając Marissę wciśniętą między sobą. Cuchnęli piwem i papierosami.
– Jest pani modelką? – zapytał wysoki.
– Nie.
– Co oznacza skrót M.L.? – zapytał jego niższy kolega, wskazując wyhaftowane na torebce litery.
– To moje inicjały.
– I? Jak się pani nazywa?
– Ja jestem Sid, a to jest Paul – powiedział ten wyższy.
Paul się uśmiechnął, odsłaniając duże żółte zęby. Dotarli na dół, Marissa im podziękowała i zabrała rękę.
– Ma pani ochotę na drinka?
– Dziękuję, ale wracam do domu – odparła.
Mężczyźni nadal blokowali połowę schodów, tłum przechodniów musiał się przeciskać między nimi. Stali tak przez chwilę, czekali, rozważali opcje.
– Och, proszę dać się namówić, są święta – zauważył Sid.
Marissa odsunęła się, żeby inni pasażerowie ją od nich oddzielili.
– A może panią podwieziemy? – dodał, przepychając się obok ludzi, by do niej dołączyć.
Paul podążył za nim i zepchnął z drogi młodego chłopaka. Jego paciorkowate oczy były zarówno przenikliwe, jak i zamglone.
– Nie. Naprawdę. Muszę wracać do domu, ale dziękuję. Wesołych Świąt.
– Na pewno? – spytał Paul.
– Tak, dziękuję.
– Możemy sobie zrobić z panią selfie? – zapytał Sid.
– Co?
– Po prostu chcemy sobie zrobić z panią zdjęcie. Lubimy ładne dziewczyny, a dzięki takim zdjęciom mamy na co patrzeć, gdy chłodnymi nocami leżymy samotni w naszych łóżkach.
Patrzyli na nią w taki sposób, że Marissa od razu pomyślała o wilkach. Głodnych wilkach. Podeszli do niej z obu stron i się pochylili. Poczuła dłoń na plecach, gdy Sid wyciągnął iPhone’a i zrobił jedno selfie, a potem kolejne. Jego palce zaczęły zmierzać między jej pośladki.
– Świetnie – powiedziała i się odsunęła.
Pokazali jej zdjęcie. Miała na nim szeroko otwarte oczy, ale nie wyglądała na tak przerażoną, jak się czuła.
– Naprawdę jesteś seksowna – zauważył Sid. – Na pewno nie dasz się namówić na drinka?
– Mamy wódkę, Malibu, wino – wtrącił Paul.
Marissa zerknęła z powrotem na kładkę i zobaczyła, że wciąż jest na niej kilku pasażerów. Spojrzała na mężczyzn i zmusiła się do kolejnego uśmiechu.
– Przykro mi, panowie, ale nie dzisiaj.
Popatrzyła na znajdującą się nad nimi jedną z kamer monitoringu w plastikowej osłonie. Skierowali wzrok w to samo miejsce. Wydawało się, że w końcu zrozumieli sugestię, i ruszyli przed siebie.
– Co za uparta suka – usłyszała jeszcze głos Paula.
Nie odezwała się, tylko obserwowała, jak podchodzą do stojącego przy krawężniku samochodu, kiedy jednak się odwrócili, spojrzała gdzie indziej. Usłyszała śmiech, trzaśnięcie drzwiami, a następnie odgłos uruchamianego silnika.
Dopiero po ich odjeździe poczuła, że cały czas wstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze i zobaczyła, że kilku ostatnich pasażerów schodzi na dół. Na samym szczycie stał wysoki, przystojny mężczyzna po pięćdziesiątce, a obok jego bardzo blada żona.
– Cholera – mruknęła pod nosem Marissa.
Szybko podeszła do rzędu samoobsługowych automatów biletowych i zaczęła wpatrywać się w jeden z ekranów.
– Marisso! Widzę cię! – powiedział kobiecy głos, niepewny od alkoholu. – Widzę cię, dziwko!
Na schodach rozległ się stukot, gdy kobieta pospieszyła w jej kierunku.
– Jeanette! – krzyknął mężczyzna.
– Zostaw nas w spokoju – wrzasnęła kobieta i podbiegła do Marissy. Wyciągnęła długi palec, jego opuszek znalazł się centymetr od jej twarzy. – Trzymaj się od niego z daleka.
Miała przekrwione oczy, czerwoną i opuchniętą twarz, a szkarłatna szminka spłynęła w zmarszczki wokół ust.
– Jeanette! – syknął mężczyzna, dogonił ją i odciągnął.
Chociaż para była w tym samym wieku, on miał surową, ale przystojną twarz. Kolejne przypomnienie, że dla mężczyzn czas jest o wiele łaskawszy.
– Staram się nie wchodzić wam w drogę, ale mieszkamy na tej samej ulicy. Więc siłą rzeczy będziemy się spotykać – zauważyła Marissa i uroczo się uśmiechnęła.
– Jesteś zdzirą!
– Byłaś w pubie, Jeanette?
– Tak! – warknęła kobieta. – Z moim mężem.
– Wyglądasz na trzeźwego, Don. A ja myślałam, że bardziej ty będziesz potrzebował się napić.
Jeanette podniosła rękę, by uderzyć Marissę w twarz, ale Don ją złapał.
– Dość tego. Dlaczego nie potrafisz trzymać języka za zębami, Marisso? Przecież widzisz, że ona kiepsko się czuje – powiedział.
– Kurwa, nie mów o mnie w trzeciej osobie! – burknęła Jeanette.
– Chodź, idziemy – zarządził.
Zaczął ją prowadzić prawie jak inwalidkę.
– Pieprzona dziwka – mruknęła jeszcze na odchodnym Jeanette.
– Nikt nigdy nie zapłacił mi za seks! – krzyknęła za nią Marissa. – Zapytaj Dona!
Odwrócił się i zobaczyła jego smutną minę. Nie wiedziała, czy to z powodu żony alkoholiczki, czy sam z siebie był smutny. Pomógł Jeanette dojść do stojącego na ulicy samochodu i posadził ją na miejscu dla pasażera. Gdy odjechali, Marissa zamknęła oczy i zaczęła wspominać. Czasy, kiedy pukał do jej drzwi późno w nocy, gdy jej matka już spała, i gdy zakradali się do sypialni. Jego ciepłe ciało na jej skórze, kiedy się kochali…
Gdy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła, że ostatni pasażerowie rozeszli się po okolicznych ulicach, a ona została sama. Śnieg zaczął już porządnie sypać, widać go było w łukach jasnych świateł wokół hali dworca. Marissa doszła do wyjścia ze stacji, i skręciła w prawo w Foxberry Road. W oknach domów świeciły choinki, a śnieg chrzęszczący pod jej stopami zakłócał ciszę.
Koniec drogi skręcał ostro w prawo i przechodził w Howson Road. Zawahała się. Panowała tam ciemność. Kilka ulicznych latarni zgasło i tylko dwie z nich oświetlały pięciusetmetrowy odcinek, wzdłuż którego, po obu stronach, ciągnęły się szeregowce. Planowała iść tędy razem z innymi osobami, które wysiadły z ostatniego pociągu. Zawsze tą trasą szło z nią co najmniej kilku pasażerów, przez co droga wydawała się bezpieczniejsza. Jednak Jeanette i ci dwaj dranie ze stacji wszystko zepsuli.
Marissa pośpiesznie mijała zacienione alejki i ciemne, puste okna, szła od oświetlonej plamy do oświetlonej plamy. Odetchnęła z ulgą, gdy z ciemności wyłoniła się Coniston Road, jasno oświetlona dzięki znajdującej się na jej końcu szkole. Kobieta skręciła w lewo i minęła plac zabaw, po czym przeszła przez ulicę do bramy wejściowej. Zaskrzypiała, gdy ją otworzyła. We wszystkich oknach było ciemno, w małym ogródku z przodu budynku panowała ciemność. Miała już przygotowane klucze i właśnie zamierzała otworzyć drzwi, gdy usłyszała za sobą ciche stuknięcie.
– Jeeezu, Beaker, ale mnie przestraszyłeś – powiedziała na widok smukłego, czarnego kota siedzącego na koszu obok bramy. Wzięła go na ręce. – Chodź, jest za zimno, by kręcić się po dworze. – Beaker zamruczał i spojrzał na nią intensywnie zielonymi oczami. Wtuliła twarz w jego ciepłe futro. Przez chwilę godził się na pieszczoty, a potem zaczął się wiercić. – W porządku, ty mały gówniarzu. – Zeskoczył i uciekł przez żywopłot do ogrodu sąsiada.
Marissa właśnie miała włożyć klucz do zamka, gdy znajdująca się za nią brama skrzypnęła. Kobieta zamarła. Usłyszała chrzęst stóp na śniegu. Powoli się odwróciła.
Za nią stała postać w długim czarnym trenczu. Jej twarz była ukryta za maską przeciwgazową ze szczelnie okrywającym czaszkę kapturem z błyszczącej czarnej skóry. Dwa duże, szklane, okrągłe otwory na oczy wpatrywały się w nią pustym wzrokiem, a zbiornik lub przyrząd do oddychania wydłużał twarz tak, że wisiała tuż nad klatką piersiową. Postać miała na rękach czarne rękawiczki, a w lewej dłoni trzymała długi, cienki nóż.
Marissa próbowała włożyć klucz do zamka, ale ten ktoś rzucił się na nią, złapał ją za ramię i przycisnął plecami do drzwi wejściowych. Błysnęło coś srebrnego, a krew trysnęła na szklane otwory na oczy w masce.
Torebka upadła na ziemię, a Marissa dotknęła szyi, i dopiero wtedy poczuła potworny ból płynący z głębokiej rany. Próbowała krzyczeć, ale wydała z siebie tylko bulgotanie, a jej usta wypełniły się krwią. Podniosła ręce, gdy napastnik się zachwiał i machnął nożem, przecinając jej dwa palce i materiał płaszcza na przedramionach. Nie była w stanie oddychać i łapała powietrze, bulgocząc i tryskając krwią. Postać chwyciła ją za tył głowy i pociągnęła wzdłuż ścieżki, uderzając jej twarzą w ceglany słupek bramy. Marissa poczuła nieznośny ból i usłyszała trzask łamanych kości.
Dyszała i wymiotowała, nie była już w stanie nabierać powietrza do zalanych krwią płuc. Była zupełnie obojętna, gdy ta dziwna postać z trudem usiłowała ciągnąć ją po ziemi, z dala od słupka bramy, na środek małego ogrodu. Postać zachwiała się i wyglądało na to, że zaraz upadnie, ale utrzymała równowagę. Obiema rękoma przyłożyła nóż do gardła i szyi dziewczyny, tnąc je i dźgając. Gdy krew lała się na śnieg i życie opuszczało ciało, Marissie wydawało się, że rozpoznaje twarz za dużymi szklanymi otworami maski przeciwgazowej.ROZDZIAŁ 2
Budzik głównej inspektor Eriki Foster włączył się o siódmej rano. Spomiędzy kołder i koców wyłoniła się szczupła blada ręka i go wyłączyła. W sypialni panował mrok i chłód, światło ulicznych latarni prześwitywało przez cienkie jak papier żaluzje, które zamierzała wymienić, odkąd się tu wprowadziła, ale nigdy nie miała czasu spytać o to właściciela. Przetoczyła się na bok, ściągnęła z siebie kołdrę, po czym przeszła do łazienki, gdzie wzięła prysznic i umyła zęby.
Dopiero gdy się ubrała, schowała telefon, portfel i policyjną odznakę, przypomniała sobie, że jest Boże Narodzenie i została zaproszona na świąteczny lunch do domu komendanta Paula Marsha.
– Cholera – powiedziała i usiadła na łóżku. Przeczesała palcami swoje krótkie blond włosy. – Kuźwa.
Większość policjantów uznałaby zaproszenie do zjedzenia świątecznego obiadu z komendantem i jego rodziną za straszne i przerażające, ale Erika wiedziała, że jej relacje z Marshem są… skomplikowane.
Właśnie zakończyła pracę nad wstrząsającą sprawą dotyczącą młodej pary, która popełniła serię morderstw. W ramach swojej chorej gry uprowadzili dwie małe córki komendanta Marsha, a jego żona, Marcie, została zaatakowana podczas porwania. Rozpoczęło się prawdziwe polowanie. To dzięki Erice dziewczynki zostały uratowane, doszła więc do wniosku, że Marsh i Marcie zaprosili ją do siebie w ramach podziękowania, ale ona chciała po prostu iść dalej.
Erika wstała, otworzyła szafę i popatrzyła na wieszak z kilkoma ubraniami, z których prawie wszystkie były przeznaczone do pracy. Przejrzała schludnie powieszone czarne spodnie, swetry i białe bluzki i wygrzebała niebieską sukienkę bez rękawów. Odwróciła się do lustra nad toaletką i przyłożyła wieszak pod brodę. Miała metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, wyraźne, wysoko umieszczone kości policzkowe, duże zielone oczy i krótkie blond włosy, które sterczały teraz w mokrych kępkach.
– Jezu, ale jestem chuda – powiedziała do siebie, przykładając sukienkę do ciała w miejscach, w których kiedyś znajdowały się krągłości. Spojrzała na stojące na komodzie zdjęcie zmarłego męża, Marka. – Ktoś potrzebuje diety odchudzającej, co? Bycie wdową cudownie wyszczupla talię… – Ten czarny humor ją zszokował. – Przepraszam – dodała.
Mark również był policjantem. Erika, Marsh i Mark służyli razem, ale ponad dwa lata wcześniej Marka zabito podczas nalotu na gang narkotykowy. Zdjęcie Marka zostało zrobione w salonie domu w Manchesterze, w którym mieszkali przez piętnaście lat. Słońce wpadało przez okno i podświetlało jego ciemne włosy, tworząc złocistą aureolę. Miał przystojną twarz i ciepły, zaraźliwy uśmiech.
– Nie wiem, co powiedzieć Marshowi i Marcie… Chcę po prostu zamknąć ten rozdział i iść dalej, bez żadnego zamieszania.
Mark się uśmiechał.
– Teraz to już lipa, co? Już za późno na wymyślenie wymówki?
„Tak”, mówił jego uśmiech. „No dalej, Eriko, bądź dla nich miła”.
– Masz rację, nie mogę odwołać… Wesołych Świąt. – Przyłożyła palec do ust i przycisnęła go do szybki.
Przeszła do niewielkiego, skromnie umeblowanego aneksu kuchennego z małą sofą, telewizorem i do połowy pustym regałem na książki. Na kuchence mikrofalowej stała malutka plastikowa choinka. Wcześniej stawiała ją na telewizorze, ale od czasu pojawienia się płaskiego ekranu górna część kuchenki mikrofalowej okazała się jedynym miejscem, w którym można było ją umieścić. Erika włączyła ekspres do kawy i rozsunęła zasłony. Parking i droga za nim pokryte były grubą warstwą śniegu, który w świetle ulicznych latarni nabrał pomarańczowego blasku. Nie widziała ludzi ani samochodów i poczuła się jak jedyna osoba na świecie. Podmuch wiatru przetoczył się po ziemi, przesypując śnieg po powierzchni i dołączając go do zwałów przy ścianie parkingu.
Gdy nalewała sobie kawy, zadzwonił telefon stacjonarny, więc pospiesznie wyszła na korytarz i odebrała z nadzieją na cud i odwołanie lunchu. To był ojciec Marka, Edward.
– Obudziłem cię, kochanie? – spytał z tym swoim ciepłym akcentem z Yorkshire.
– Nie, już wstałam. Wesołych Świąt.
– Tobie też Wesołych Świąt. Czy w Londynie jest zimno?
– Spadł śnieg – powiedziała. – Co prawda jest głęboki po kostki, ale wystarczy, by trafić na pierwsze strony gazet.
– My mamy tu metr dwadzieścia. A w Beverley jest jeszcze więcej. – Jego głos brzmiał dziwnie odlegle.
– Grzejesz?
– Tak, kochanie. Mam napalone w kominku, a ponieważ chcę być dzisiaj rozpustny, będę tak palił przez cały dzień… Szkoda, że cię nie zobaczę.
Naszło ją poczucie winy.
– Przyjadę w nowym roku. Mam jeszcze kilka dni urlopu.
– Kazali ci dzisiaj pracować?
– Nie, dzisiaj nie. Zostałam zaproszona na obiad do Paula Marsha i jego rodziny… Po tym wszystkim, co im się przydarzyło, czułam, że nie mogę odmówić.
– A kto to jest, kochanie?
– Paul, Paul Marsh…
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
– Tak, oczywiście. Młody Paul. Czy udało mu się sprzedać forda cortinę?
– Co?
– Na pewno niewiele za niego dostanie. To przecież kupa zardzewiałego złomu. Można wsadzić palec w blachę.
– Edwardzie, o czym ty mówisz? – Marsh posiadał wprawdzie czerwonego forda cortinę, ale było to lata temu, na początku lat dziewięćdziesiątych.
– Och, oczywiście… ale jestem durny… Nie spałem dziś zbyt dobrze. Jak się czują po tym, co się stało?
Erika nie wiedziała, co powiedzieć. Bawiła się kablem telefonicznym. Edward miał prawie osiemdziesiąt lat, ale zawsze był bystry i orientował się na bieżąco.
– To wydarzyło się tak niedawno… Nie widziałam ich od tamtej pory. – W tle usłyszała gwizd czajnika.
– Pozdrów ich ode mnie, dobrze?
– Oczywiście.
– Będę już kończył, kochanie. Wypiję sobie filiżankę porannej herbaty i się dobudzę. I otworzę prezenty. Trzymaj się i wesołych Świąt.
– Edwardzie, na pewno wszystko w porządku? – zaczęła, ale on już się rozłączył.
Przez chwilę wpatrywała się w telefon, po czym podeszła do okna. Znajdujący się naprzeciwko wiktoriański dworek był duży, ozdobny i podobnie jak reszta domów przy ulicy został podzielony na mieszkania. W kilku oknach paliły się światła, w jednym z nich zobaczyła parę z dwójką małych dzieci otwierającą prezenty pod dużą choinką. Chodnikiem szła kobieta w grubej kurtce i ze spuszczoną głową, ciągnąc za sobą małego czarnego psa. Erika wróciła do telefonu i podniosła słuchawkę, po czym ponownie ją odłożyła.
Erika naszykowała się i opuściła mieszkanie tuż przed jedenastą. Padał gęsty śnieg i wokół panowała senna atmosfera, ponieważ wszystkie sklepy były zamknięte. Po drodze widziała tylko grupkę dzieci rzucających w siebie śnieżkami.
Gdy przejeżdżała obok rzędu sklepów przy stacji kolejowej Crofton Park, ruch zaczął się zagęszczać, zwalniać, a potem wszystko stanęło. Wycieraczki skrzypiały, usuwając suchy śnieg. Z przodu widziała błysk niebieskich świateł policyjnych. Trochę ją to pocieszyło, pomyślała o pracy. Samochody posuwały się do przodu, a tuż za szkołą Crofton Park jedna z dróg po lewej stronie była zablokowana przez dwa radiowozy i otoczona policyjną taśmą. Posterunkowy John McGorry stał obok, za trzepoczącą na wietrze taśmą, i rozmawiał z dwoma funkcjonariuszami. Gdy Erika się z nimi zrównała, zatrąbiła, a oni na nią spojrzeli.
– Co się dzieje? – krzyknęła, otwierając okno.
Do środka jej samochodu zaczął wpadać śnieg, ale nie zwróciła na to uwagi. McGorry postawił kołnierz swojego długiego czarnego płaszcza i szybko ruszył w jej stronę. Był przystojnym młodym mężczyzną w wieku około dwudziestu lat, z prostą grzywką oraz ciemnymi włosami, które opadały mu na twarz. Jego skóra była gładka i blada, a policzki zarumienione od zimna. Kiedy dotarł do samochodu Eriki, dłonią w rękawiczce odgarnął włosy.
– Wesołych Świąt, szefowo. Wybierasz się gdzieś? – zapytał, bo zauważył, że miała makijaż i kolczyki.
– Na obiad… Co się dzieje?
– Młoda kobieta została znaleziona na progu swojego domu. Zasztyletowano ją. Ktokolwiek to zrobił, dostał szału, wszędzie była krew – powiedział, kręcąc głową.
Samochody przed Ericą ruszyły, a posterunkowy wycofał się na chodnik, spodziewając się, że Erika odjedzie.
– Miłego obiadu. Miałem nadzieję, że o tej porze będę już po służbie. Jutro twoja kolej?
– Kto jest dziś dyżurnym nadkomisarzem?
– Peter Farley, ale wyjechał w sprawie pchnięcia nożem trzech osób w Catford. Ludzie nie przestaną się zabijać tylko dlatego, że są święta.
Samochód z przodu odjechał, a jadąca z tyłu furgonetka zatrąbiła. Erika pomyślała, że brutalne morderstwo jest o wiele ciekawsze niż świąteczny obiad z Marshem. Furgonetka z tyłu ponownie zatrąbiła. Erika wrzuciła bieg i wjechała na chodnik, McGorry odskoczył w ostatniej chwili. Złapała policyjną odznakę, płaszcz i wysiadła.
– Zaprowadź mnie na miejsce zbrodni – rzekła.ROZDZIAŁ 3
Erika błysnęła swoją odznaką, i potem ona i McGorry przeszli pod kordonem policji. Ruszyli ulicą, mijając podniszczone domy, w których na gankach stali sąsiedzi, na różnych etapach porannego ubierania się, i wpatrywali się w taśmę policyjną na końcu drogi, gdzie umundurowani funkcjonariusze krążyli wokół kolejnego terenu oddzielonego taśmą.
Erika z trudem dotrzymywała kroku McGorry’emu, bo odkryła, że obcasy, które założyła na świąteczny lunch, nie mają przyczepności na oblodzonym chodniku. Pragnęła, żeby było tak ciepło, aby mogła zdjąć buty i chodzić boso.
– To najgorszy dzień na zamknięcie ulicy. Musieliśmy już zawracać ludzi, którzy przyjechali odwiedzić krewnych… – Spojrzał za siebie i zobaczył Erikę, która ostrożnie szła wzdłuż ściany.
– No co? – spytała, gdy już go dogoniła i zauważyła, że się w nią wpatruje.
– Nic. Masz na nogach obcasy – powiedział.
– Świetna robota, detektywie.
– Nie, wyglądasz w nich świetnie. To znaczy inteligentnie, naprawdę dobrze…
Skrzywiła się i ruszyła przed siebie, ale się poślizgnęła. McGorry złapał ją w ostatniej chwili, inaczej by upadła.
– Chcesz wziąć mnie pod rękę? – zapytał. – Dom znajduje się nieco w dół.
– Nie bardzo, ale tak może być szybciej. No i nie chcę wypieprzyć się przed mundurowymi.
Chwyciła go pod ramię i ruszyli wolniejszym tempem.
– Miałem kiedyś na nogach szpilki – zauważył McGorry.
– Tak?
– Piętnastocentymetrowe. Kiedy byłem w Hendon, zorganizowaliśmy świąteczne przedstawienie charytatywne. Grałem lady Bracknell w _Bądźmy poważni na serio_.
Pomimo irytacji Erika uśmiechnęła się, idąc ostrożnie po lodzie.
– Piętnastocentymetrowe szpilki? Czy lady Bracknell nie powinna być sztywną, stateczną, starszą wiktoriańską damą?
– Noszę rozmiar dwanaście. To były jedyne szpilki, jakie pasowały na moje stopy – powiedział, wskazując swoje wielkie buty.
– I ile udało się zebrać na cele charytatywne?
– Czterysta siedemdziesiąt trzy funty pięćdziesiąt…
– No to dalej, odegraj dla mnie lady Bracknell – poprosiła Erika.
– Torebka? – spytał, udając wibrato starszej damy z klasy wyższej.
Erika pokręciła głową i uśmiechnęła się:
– Cieszę się, że nie zrezygnowałeś z pracy.
Puściła jego ramię, gdy dotarli do kolejnego kordonu policyjnego rozciągającego się przed szeregowym domem na końcu ulicy. Niski murek i wysoki ośnieżony żywopłot zasłaniały ogród z przodu domu, a przez otwartą bramę widać było tłum funkcjonariuszy kryminalistyki w niebieskich kombinezonach z Tyveku. Funkcjonariuszka stojąca przy kordonie spojrzała na legitymację Eriki.
– Wezwano już głównego inspektora. Spóźnia się, bo potrójny atak nożownika w Cat… – zaczęła.
– Cóż, jego tu nie ma, a ja jestem – odparła Erika.
Policjantka pokiwała głową i podniosła taśmę. Podeszli do vana ekipy kryminalistycznej zaparkowanego na chodniku. Inna umundurowana funkcjonariuszka, surowo wyglądająca kobieta w średnim wieku z kolczykiem w nosie i krótkimi siwymi włosami, wręczyła każdemu z nich kombinezon. Zdjęli kurtkę i płaszcz, i rzucili je na vana.
– Cholera jasna, ale zimno – powiedział McGorry, szybko wkładając kombinezon na swój cienki garnitur.
– Zeszłej nocy temperatura spadła do minus dwunastu – zauważyła policjantka.
Erika przytrzymała się vana, balansując na jednej nodze, i spróbowała ubrać się w kombinezon, ale zaczepiła lewą piętą o materiał i rozdarła nogawkę.
– Kuźwa!
– Zapakuję to, tu jest drugi – rzekła policjantka i podała jej kolejny.
Erika wzięła go i włożyła, ale znowu się podarł.
– Powinna być pani w butach na płaskim obcasie, zwłaszcza w taki dzień – zauważyła kobieta.
Erika rzuciła jej ostre spojrzenie, a McGorry grzecznie odwrócił wzrok, gdy wzięła trzeci kombinezon, który tym razem z powodzeniem włożyła. Zapięła go i oboje naciągnęli kaptury. Nałożyli ochraniacze na buty, co znowu przysporzyło Erice sporych trudności, ale gdy byli gotowi, ruszyli do bramy i weszli do niewielkiego ogrodu.
Isaac Strong, patolog sądowy, pracował na małej przestrzeni z dwoma asystentami. Był to wysoki, szczupły mężczyzna po czterdziestce. Spod kaptura kombinezonu wystawał wdowi szpic ciemnobrązowych włosów. Miał długie, cienkie brwi, które sprawiały, że wyglądał na nieustannie zdziwionego.
Zakrwawione ciało młodej kobiety leżało na plecach pod wykuszowym oknem. Jej długi czarny płaszcz był rozpięty. Niska temperatura w nocy zamroziła rozlaną krew do konsystencji rubinowoczerwonego sorbetu. Ofiara miała rozcięte gardło. W tym miejscu było najwięcej krwi, która utworzyła rozległą kałużę pod ciałem ofiary. Krwią przesiąkła cienka zielona sukienka bez ramiączek, rozcięta na lewej nodze, i odsłaniająca czarne pończochy, oraz pas, krew pokrywała również wykuszowe okno oraz parapet ponad ofiarą, tworząc drobną oszronioną mgiełkę.
– Dzień dobry, wesołych Świąt – powiedział Isaac, kręcąc głową.
Po jego powitaniu zapanowała niezręczna atmosfera. Erika ponownie spojrzała na młodą dziewczynę. Jej twarz zastygła, w przenośni i dosłownie, ze strachu. Usta ofiary były lekko rozchylone, jeden z przednich zębów został wybity tuż przy dziąśle. Jej oczy, choć mętne, miały fioletowy odcień i były uderzająco piękne, nawet po śmierci.
– Czy wiemy, kim ona jest? – zapytała Erika.
– Marissa Lewis, lat dwadzieścia dwa – odpowiedział Isaac.
– Czy to formalnie potwierdzona tożsamość?
– Dziś rano ciało znalazła jej matka, w portfelu było prawo jazdy.
Erika przykucnęła i przyjrzała się bliżej. Kwadratowa torebka z inicjałami M.L. leżała na wpół zakopana w śniegu, przy żywopłocie, a obok niej znajdował się czarny but na wysokim obcasie. Oba przedmioty były oznaczone plastikowymi numerami.
– Czy ktoś dotykał ciała?
– Nie – odparł McGorry. – Byłem pierwszym funkcjonariuszem ma miejscu zbrodni. Znalazła ją matka i zapewniła, że niczego nie dotykała.
– Udało ci się określić czas zgonu?
– W warunkach ekstremalnego mrozu to może być trudne – zauważył Isaac. – Jej gardło zostało poderżnięte bardzo ostrym narzędziem, co spowodowało głęboką ranę i przecięcie tętnic szyjnych po obu stronach szyi. Doprowadziło to do szybkiej utraty krwi, więc ofiara błyskawicznie się wykrwawiła. Palec wskazujący prawej dłoni jest prawie odcięty, a kciuk, palec środkowy i ramiona są poranione, co sugeruje, że próbowała się bronić.
– Nie ma innego wyjścia z ogrodu, poza bramą lub frontowymi drzwiami – zauważył McGorry.
Erika zobaczyła, że na wyblakłym niebieskim lakierze drzwi wejściowych również znajdowała się cienka strużka krwi.
– Czy to jej klucze? – spytała na widok pęku kluczy z brelokiem w kształcie serca.
– Tak – odparł McGorry.
Erika zamknęła na chwilę oczy, wyobrażając sobie, jak musiała się czuć ta kobieta, obezwładniona przez uzbrojonego w nóż szaleńca w tej niewielkiej, zamkniętej przestrzeni. Otworzyła je ponownie i spojrzała na twarz Marissy.
– Ma złamany nos – stwierdziła.
– Tak. I lewą kość policzkową. Znaleźliśmy też jej przedni ząb, był wbity w słupek bramy – dodał Isaac.
Erika i McGorry odwrócili się, by spojrzeć na bramę, gdzie w połowie wysokości przymocowany był numerowany znacznik. Na ceglanym murze widać było bryły śniegu. Obok stał śmietnik na kółkach i pojemnik na surowce wtórne wypełniony pustymi butelkami po wódce. Erika odwróciła się, by spojrzeć na dom. Zasłony były zaciągnięte, nie paliło się żadne światło.
– Gdzie jest matka?
– U sąsiadki – odpowiedział McGorry i wskazał szeregowy dom po drugiej stronie ulicy.
– I jesteśmy pewni, że ofiara tutaj mieszka? Może po prostu przyjechała do mamy na święta?
– Musimy to sprawdzić.
– Będziemy mieli trudności z przeniesieniem jej – zauważył jeden z asystentów, który skończył odśnieżać zakrwawione nogi.
– Dlaczego? – zapytała Erika.
Spojrzał na nią – był niskim mężczyzną o dużych intensywnie brązowych oczach. Wskazał rozległą kałużę zamarzniętej krwi pod ciałem.
– Krew. Ofiara jest przymarznięta do ziemi.ROZDZIAŁ 4
Isaac podszedł do bramy razem z Eriką. Zerknął na nisko wiszące szare chmury.
– Muszę ją przenieść, zanim pogoda się zmieni. Niedługo znowu zacznie padać śnieg – zauważył.
Spojrzała z powrotem na ciało, asystenci Isaaca próbowali ostrożnie wykopać dziewczynę z zamarzniętej i przesiąkniętej krwią ziemi. Erika poczuła znajome uczucie przerażenia i podniecenia, którego zawsze doświadczała na miejscu zbrodni. Tak wiele w jej życiu było poza jej kontrolą, ale miała moc, by wytropić tego, kto to zrobił. I wiedziała, że jej się to uda.
– Jak sądzisz, kiedy będzie można przeprowadzić sekcję zwłok?
Isaac wydął policzki.
– Przykro mi, ale za kilka dni. Mam zaległości. To pracowita pora roku, jeśli chodzi o podejrzane zgony. Nie wspomniałem ci? Zostałem przeniesiony. Pracuję w kostnicy szpitala Lewisham.
– Od kiedy?
– Odkąd kostnica w Penge została sprzedana deweloperowi. Kilka tygodni temu pojawił się wielki szyld Parkside Peninsula Apartments, a my przeprowadziliśmy się w zeszłym tygodniu. Powoduje to różnego rodzaju opóźnienia.
– Parkside Peninsula Apartments, Penge – powtórzyła Erika, unosząc brew.
Isaac też uniósł brew.
– I jeszcze jedno – dodał. – Rozbryzgi krwi. Osoba, która to zrobiła, musiała być pokryta krwią i miała przy sobie broń, ale krople krwi kończą się nagle przy bramie.
– Myślisz, że ten ktoś wytarł nóż? A może przy bramie zaparkował jakiś pojazd? – zapytała Erika.
– To ty musisz to ustalić – zauważył Isaac. – Ja będę na bieżąco informować cię o postępach w sekcji.
Po tych słowach patolog wrócił do ogrodu.
Erika i McGorry zdjęli kombinezony, oddali je, a następnie przeszli pod taśmą policyjną. Zapięli guziki płaszczy, żeby chronić się przed zimnem. Właśnie podjechał duży policyjny van i próbował zaparkować przy krawężniku. Jeden z radiowozów zjechał na pobocze, by zrobić więcej miejsca, i utknął w śniegu, jego koła obracały się i piszczały.
– Szukamy zatem kogoś, kto przypuszczalnie miał samochód – stwierdziła Erika. – Ten ktoś wsiadł i odjechał. Ale dokąd?
Podniosła wzrok i spojrzała w dół ulicy. Dom stał na końcu rzędu szeregówek, a ulica wychodziła na tylnie ogrody domów przy ulicy Howson Road, która biegła równolegle do Coniston Road.
– Chcę jak najszybciej zacząć wypytywać sąsiadów. W Boże Narodzenie w domach powinno być mnóstwo ludzi. Chcę wiedzieć, czy ktokolwiek coś widział, i potrzebuję szczegółowych informacji na temat mieszkańców okolicy: przestępców, którzy używali przemocy, osób z zakończonymi lub trwającymi wyrokami sądowymi.
Na pomoc przybyło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, którzy spróbowali wypchnąć radiowóz z zaspy. Silnik ryczał, a koła się obracały.
– Na końcu następnej ulicy znajduje się wiadukt kolejowy, który prowadzi do Fitzwilliam Estate – powiedział McGorry.
Erika kiwnęła głową.
– To warte uwzględnienia, ale ten, kto tam pojedzie, musi zachować ostrożność. – Wiedziała, że osiedle Fitzwilliam Estate, podobnie jak wiele wieżowców w biednych dzielnicach, było dobrze znane miejscowej policji. Zerknęła w długie alejki biegnące po obu stronach domów. – Musimy też sprawdzić, czy któreś bramy ogrodowe wychodzą na te alejki…
Gdy radiowóz wreszcie został wypchnięty ze śniegu, zeszli mu z drogi. Przejechał obok, skręcił w prawo na końcu ulicy i zaparkował przed szkołą naprzeciwko. Van wjechał na wolne miejsce przy krawężniku. W ciszy rozległo się nagłe kliknięcie migawki aparatu. Erika zwróciła się do McGorry’ego.
– Słyszałeś to? – mruknęła.
Kiwnął głową.
Spojrzeli na okoliczne okna, ale nic nie zobaczyli. Z tyłu rozległ się szelest. Erika odwróciła się i spojrzała w górę na gałęzie wysokiego dębu po drugiej stronie ulicy, obok barierek szkolnego boiska. Młody mężczyzna, który wyglądał na dwadzieścia kilka lat, schodził cicho z drzewa. Stanął na metalowej barierce przy placu zabaw, po czym zeskoczył na chodnik. Wyglądał niechlujnie, miał długie blond włosy, a na jego szyi, na pasku, wisiał aparat z obiektywem długoogniskowym. Zerknął na Erikę i McGorry’ego, po czym puścił się pędem zaśnieżoną alejką.
– Ej! Proszę się zatrzymać! – krzyknęła Erika.
McGorry ruszył, a Erika podążyła za nim.
Młody mężczyzna miał na sobie ciemną kurtkę. Po chwili wspiął się na pokrywę kosza na śmieci i przeskoczył przez ceglany mur, za którym znajdowały się wysokie drzewa. Kilka sekund później McGorry dopadł do tego samego kosza na śmieci, podciągnął swój płaszcz i zaczął się wspinać. Erika dotruchtała chwiejnie do kosza, podczas gdy McGorry złapał się gałęzi jednego z grubych, pokrytych śniegiem zimozielonych drzew, podciągnął się i stanął na krawędzi muru.
– Co tam jest…? – zaczęła, ale on już zeskoczył na drugą stronę.
Rozległ się huk i krzyk. Gałęzie nad murem zakołysały się, sypiąc śniegiem, a potem znieruchomiały. Erika usłyszała kolejne krzyki i instynktownie sięgnęła do kieszeni po radio, ale go tam nie było. Spojrzała na ulicę, ale okazało się, że miejsce zbrodni znajduje się bardzo daleko.
– Cholera, jeśli coś sobie złamał… – mruknęła, myśląc o tym, ile papierkowej roboty będzie do wypełnienia w takim przypadku.
Odepchnęła od siebie tę myśl i poczucie winy, zdjęła obcasy i włożyła je do kieszeni długiego płaszcza, po czym podkasała go, i weszła na kosz. Plastikowa pokrywa ugięła się pod jej ciężarem. Erika zahaczyła nogą o ceglany mur i chwyciła się gałęzi jednego z drzew, by zachować równowagę. Przy okazji zrzuciła sobie na głowę kolejną porcję śniegu. Po przeciwnej stronie ziemia znajdowała się wyżej i Erika opadła miękko na podłoże z ziemi i liści między murem a gęstym rzędem drzew. Ponownie włożyła buty i wyszła zza drzew do dużego, pokrytego śniegiem ogrodu. Pośrodku znajdowała się ścieżka z dwoma rodzajami śladów, a za nią dwie duże szopy, szklarnia i długi tunel z polietylenu. Wysokie mury ogrodu skutecznie tłumiły odgłosy ruchu ulicznego.
McGorry szedł powoli w kierunku szopy. Odwrócił się do Eriki i przyłożył palec do ust, wskazując drugą szopę, tę bliżej domu. Pokiwała głową. Budynek był duży i zaniedbany. Miał brudne okna, na których łuszczyła się farba. Wysoka brama ogrodzeniowa zablokowana była przez przepełnione kosze na śmieci. Tylne wejście do domu miało małą zadaszoną werandę ze schodami prowadzącymi do ogrodu. Stało na nich kilka donic.
Gdy Erika dotarła do McGorry’ego, z wnętrza domu dobiegła kakofonia wybijających godzinę zegarów. Blondwłosy chłopak wyłonił się zza szopy i podbiegł do ściany budynku. McGorry ruszył szybciej i błyskawicznie powalił go na ziemię. Erika popędziła w ich stronę, ale przy okazji zgubiła jeden z butów i się przewróciła.
– Uspokój się! – krzyknął McGorry, gdy chłopak zaczął się szarpać i wymierzać na oślep ciosy, z których jeden trafił policjanta w twarz.
– Złaź ze mnie! – wrzeszczał młody mężczyzna.
Był chudy, ale umięśniony. Miał szczupłą, wściekłą twarz i jasnoniebieskie, nieco zbyt szeroko rozstawione oczy.
Erika wstała i ruszyła przed siebie, gubiąc w śniegu drugi but.
McGorry rozwalał śnieg, starając się utrzymać młodego mężczyznę, który kopał i wymachiwał rękami, aż wreszcie zdobył przewagę i wepchnął twarz McGorry’ego w śnieg. Policjant zaczął szukać po omacku ręką, zdołał złapać aparat i zacisnął pas na szyi chłopaka. Ten puścił głowę McGorry’ego i chwycił za pasek zaciskający się wokół jego szyi.
– Cofnij się! – krzyknął jakiś głos. – Puść go!
U szczytu schodów na ganku stała tęga, starsza kobieta w pomarańczowym kombinezonie. Mierzyła do nich ze strzelby. Siwe włosy opadały jej na ramiona, na nosie miała ogromne okulary, które powiększały oczy. Trzymając funkcjonariuszy cały czas na muszce, ruszyła w ich kierunku przez śnieg.
Erika podniosła ręce do góry. W oczach kobiety widoczne było szaleństwo i policjantka poczuła, że sytuacja nagle stała się niezwykle niebezpieczna. McGorry zakaszlał i zaczął pluć, wciąż mocno trzymając pasek. Młody mężczyzna szarpał się gorączkowo, próbując się uwolnić.
– John. Puść go! – krzyknęła Erika.
McGorry puścił pas aparatu, chłopak upadł na śnieg i zaczął kasłać.
– Erika Foster, główna inspektor, jestem z londyńskiej policji metropolitarnej, a to jest posterunkowy John McGorry. Pokażemy pani nasze odznaki, ale musi pani opuścić broń… Natychmiast.
Kobieta patrzyła z niepokojem na Erikę i McGorry’ego, ale nie opuściła broni.
– Zaatakowaliście mojego syna i wtargnęliście na mój teren!
– Jesteśmy z policji, a pani syn wtargnął na miejsce zbrodni i robił zdjęcia – powiedziała Erika, zastanawiając się, do czego ta kobieta jest zdolna.
– Joseph! Odejdź od nich! – krzyknęła kobieta, wciąż celując do nich ze strzelby. Chłopak kasłał i się zataczał, kurtkę miał pokrytą śniegiem.
– Elspeth! – krzyknął inny głos.
W tylnym wyjściu pojawił się starszy mężczyzna. Wyglądał jak ekscentryczny profesor, miał na sobie długą niebieską pelerynę i wytartą czapkę z cekinową czaszką. Na głowie miał również opaskę z przymocowaną lupą, przez co wyglądał, jakby miał jedno wielkie oko.
– Elspeth, natychmiast to odłóż!
– Jesteśmy z policji i możemy pokazać nasze odznaki – powtórzyła Erika, której serce waliło coraz szybciej.
Czuła się głupio, że wplątała się w taką sytuację, w dodatku boso. Stopy już jej zdrętwiały z zimna.
Mężczyzna delikatnie wziął strzelbę od Elspeth i złożył lufę.
– Nie jest naładowana – powiedział, a następnie przewiesił broń przez ramię tak jak leśniczy. – Poza tym mamy na nią pozwolenie.
– Mój chłopiec, mój chłopiec! – zawołała Elspeth, po czym chwyciła Josepha w ramiona i zaczęła go oglądać, gładzić dłońmi jego szyję i zaglądać mu w oczy. – Zrobili ci krzywdę? Wszystko w porządku?
Chłopak wyglądał na nieco zszokowanego.
– Dlaczego ta broń była tak łatwo dostępna? – zapytała Erika.
McGorry uklęknął i znowu splunął.
– Mili państwo, jeśli wejdziecie z nami do środka, będziecie mogli się wysuszyć i wszystko wam wyjaśnimy – zaproponował mężczyzna.