Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Zabójcze tajemnice. Tom 6 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabójcze tajemnice. Tom 6 - ebook

Aby popełnić morderstwo doskonałe, potrzebna jest idealna przykrywka.

W mroźny poranek matka znajduje przed domem zamarznięte, przesiąknięte krwią ciało córki. Kto mógł dokonać takiej zbrodni?

Po swojej ostatniej sprawie detektyw Erika Foster czuje się podle, ale jest zdeterminowana, by poprowadzić to śledztwo. Gdy zabiera się do pracy, otrzymuje doniesienia o napadach w tej samej dzielnicy Londynu, w której doszło do morderstwa. Za wszystkimi atakami stoi człowiek w czerni, kryjący twarz pod maską przeciwgazową.

Erika wyrusza na poszukiwanie zabójcy. Jest zmuszona stawić czoła bolesnym wspomnieniom z przeszłości. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy jeden z jej ludzi znajduje się w niebezpieczeństwie…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8727-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Było już późno w Wigi­lię Bożego Naro­dze­nia, kiedy Marissa Lewis wysia­dła z pociągu na pero­nie w Broc­kley i poszła wraz z pija­nym tłu­mem w kie­runku kładki dla pie­szych. Pierw­sze płatki śniegu wiro­wały leni­wie w powie­trzu, a roz­grzani i pełni alko­holu ludzie chcieli tylko wró­cić do domu i roz­po­cząć święta.

Marissa była piękną kobietą o kru­czo­czar­nych wło­sach, fioł­ko­wych oczach i figu­rze klep­sy­dry. To przed takimi dziew­czy­nami matki ostrze­gają swo­ich synów. Wra­cała do domu z klubu w Lon­dy­nie, gdzie wystę­po­wała jako tan­cerka bur­le­ski, i miała na sobie długi czarny płaszcz vin­tage z wyszu­ka­nym futrza­nym wykoń­cze­niem. Tego dnia zro­biła mocny maki­jaż, malu­jąc usta szkar­łatną pomadką i przy­kle­ja­jąc sztuczne rzęsy. Gdy dotarła do scho­dów pro­wa­dzą­cych na kładkę, kilku mło­dych męż­czyzn sto­ją­cych przed nią odwró­ciło się, chci­wie się w nią wpa­tru­jąc. Popa­trzyła tam, gdzie oni, czyli w dół swo­jego ciała, i zoba­czyła, że dolna połowa jej dłu­giego płasz­cza roz­pięła się, odsła­nia­jąc poń­czo­chy i pod­wiązki, które zało­żyła na występ. Zatrzy­mała się, aby zapiąć duże mosiężne guziki, i wtedy wokół niej się gro­ma­dzić się tłum.

– Mam nadzieję, że to sztuczne futro – mruk­nął jakiś głos z tyłu.

Marissa spoj­rzała na kości­stą młodą kobietę i jej rów­nie kości­stego chło­paka. Oboje mieli na sobie zno­szone zimowe kurtki, a włosy kobiety były prze­tłusz­czone.

– Tak, sztuczne – odparła Marissa i natych­miast zama­sko­wała swe kłam­stwo olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem.

– Moim zda­niem wygląda jak praw­dziwe futro – upie­rała się młoda kobieta.

Jej przy­ja­ciel stał z lekko otwar­tymi ustami i wpa­try­wał się w skrawki koronki i pod­wiązki, które na­dal były widoczne, gdy Marissa koń­czyła popra­wiać płaszcz.

– Frank! – wark­nęła kobieta, i zaczęła cią­gnąć go po scho­dach.

Futro na płasz­czu Marissy było praw­dziwe. Kupiła go na wyprze­daży w skle­pie z uży­waną odzieżą w Soho. Razem z torebką, która wisiała teraz na jej ramie­niu.

Weszła po scho­dach i ruszyła przez kładkę. Tory kole­jowe pod nią lśniły w świe­tle księ­życa, a na dachach oko­licz­nych budyn­ków poja­wiła się cienka war­stwa śniegu. Gdy Marissa zbli­żyła się do końca kładki, zauwa­żyła, że dwaj mło­dzi męż­czyźni odłą­czyli się od reszty i cze­kali na nią na szczy­cie scho­dów. Jej serce biło coraz szyb­ciej.

– Czy mogę pani pomóc? – zapy­tał wyż­szy, ofe­ru­jąc swoje ramię.

Przy­stojny męż­czy­zna miał rude włosy i gładką, rumianą twarz. Ubrany był w trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, długi brą­zowy płaszcz zimowy, a jego skó­rzane buty lśniły. Niż­szy był ubrany nie­malże iden­tycz­nie, ale też mniej przy­stojny.

– Pora­dzę sobie – odparła.

– Jest śli­sko – zaczął się upie­rać i zła­pał ją pod rękę.

Blo­ko­wali teraz połowę scho­dów w dół.

Przez chwilę mu się przy­glą­dała i doszła do wnio­sku, że może łatwiej będzie, jeśli przyj­mie jego pro­po­zy­cję.

– Dzię­kuję – powie­działa i chwy­ciła dłoń męż­czy­zny.

Jego niż­szy kolega chciał zabrać od niej torebkę, ale pokrę­ciła głową i się uśmiech­nęła. Sól chrzę­ściła pod ich sto­pami, gdy scho­dzili, trzy­ma­jąc Marissę wci­śniętą mię­dzy sobą. Cuch­nęli piwem i papie­ro­sami.

– Jest pani modelką? – zapy­tał wysoki.

– Nie.

– Co ozna­cza skrót M.L.? – zapy­tał jego niż­szy kolega, wska­zu­jąc wyha­fto­wane na torebce litery.

– To moje ini­cjały.

– I? Jak się pani nazywa?

– Ja jestem Sid, a to jest Paul – powie­dział ten wyż­szy.

Paul się uśmiech­nął, odsła­nia­jąc duże żółte zęby. Dotarli na dół, Marissa im podzię­ko­wała i zabrała rękę.

– Ma pani ochotę na drinka?

– Dzię­kuję, ale wra­cam do domu – odparła.

Męż­czyźni na­dal blo­ko­wali połowę scho­dów, tłum prze­chod­niów musiał się prze­ci­skać mię­dzy nimi. Stali tak przez chwilę, cze­kali, roz­wa­żali opcje.

– Och, pro­szę dać się namó­wić, są święta – zauwa­żył Sid.

Marissa odsu­nęła się, żeby inni pasa­że­ro­wie ją od nich oddzie­lili.

– A może panią pod­wie­ziemy? – dodał, prze­py­cha­jąc się obok ludzi, by do niej dołą­czyć.

Paul podą­żył za nim i zepchnął z drogi mło­dego chło­paka. Jego pacior­ko­wate oczy były zarówno prze­ni­kliwe, jak i zamglone.

– Nie. Naprawdę. Muszę wra­cać do domu, ale dzię­kuję. Weso­łych Świąt.

– Na pewno? – spy­tał Paul.

– Tak, dzię­kuję.

– Możemy sobie zro­bić z panią sel­fie? – zapy­tał Sid.

– Co?

– Po pro­stu chcemy sobie zro­bić z panią zdję­cie. Lubimy ładne dziew­czyny, a dzięki takim zdję­ciom mamy na co patrzeć, gdy chłod­nymi nocami leżymy samotni w naszych łóż­kach.

Patrzyli na nią w taki spo­sób, że Marissa od razu pomy­ślała o wil­kach. Głod­nych wil­kach. Pode­szli do niej z obu stron i się pochy­lili. Poczuła dłoń na ple­cach, gdy Sid wycią­gnął iPhone’a i zro­bił jedno sel­fie, a potem kolejne. Jego palce zaczęły zmie­rzać mię­dzy jej pośladki.

– Świet­nie – powie­działa i się odsu­nęła.

Poka­zali jej zdję­cie. Miała na nim sze­roko otwarte oczy, ale nie wyglą­dała na tak prze­ra­żoną, jak się czuła.

– Naprawdę jesteś sek­sowna – zauwa­żył Sid. – Na pewno nie dasz się namó­wić na drinka?

– Mamy wódkę, Malibu, wino – wtrą­cił Paul.

Marissa zer­k­nęła z powro­tem na kładkę i zoba­czyła, że wciąż jest na niej kilku pasa­że­rów. Spoj­rzała na męż­czyzn i zmu­siła się do kolej­nego uśmie­chu.

– Przy­kro mi, pano­wie, ale nie dzi­siaj.

Popa­trzyła na znaj­du­jącą się nad nimi jedną z kamer moni­to­ringu w pla­sti­ko­wej osło­nie. Skie­ro­wali wzrok w to samo miej­sce. Wyda­wało się, że w końcu zro­zu­mieli suge­stię, i ruszyli przed sie­bie.

– Co za uparta suka – usły­szała jesz­cze głos Paula.

Nie ode­zwała się, tylko obser­wo­wała, jak pod­cho­dzą do sto­ją­cego przy kra­węż­niku samo­chodu, kiedy jed­nak się odwró­cili, spoj­rzała gdzie indziej. Usły­szała śmiech, trza­śnię­cie drzwiami, a następ­nie odgłos uru­cha­mia­nego sil­nika.

Dopiero po ich odjeź­dzie poczuła, że cały czas wstrzy­muje oddech. Wypu­ściła powie­trze i zoba­czyła, że kilku ostat­nich pasa­że­rów scho­dzi na dół. Na samym szczy­cie stał wysoki, przy­stojny męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce, a obok jego bar­dzo blada żona.

– Cho­lera – mruk­nęła pod nosem Marissa.

Szybko pode­szła do rzędu samo­ob­słu­go­wych auto­ma­tów bile­to­wych i zaczęła wpa­try­wać się w jeden z ekra­nów.

– Marisso! Widzę cię! – powie­dział kobiecy głos, nie­pewny od alko­holu. – Widzę cię, dziwko!

Na scho­dach roz­legł się stu­kot, gdy kobieta pospie­szyła w jej kie­runku.

– Jeanette! – krzyk­nął męż­czy­zna.

– Zostaw nas w spo­koju – wrza­snęła kobieta i pod­bie­gła do Marissy. Wycią­gnęła długi palec, jego opu­szek zna­lazł się cen­ty­metr od jej twa­rzy. – Trzy­maj się od niego z daleka.

Miała prze­krwione oczy, czer­woną i opuch­niętą twarz, a szkar­łatna szminka spły­nęła w zmarszczki wokół ust.

– Jeanette! – syk­nął męż­czy­zna, dogo­nił ją i odcią­gnął.

Cho­ciaż para była w tym samym wieku, on miał surową, ale przy­stojną twarz. Kolejne przy­po­mnie­nie, że dla męż­czyzn czas jest o wiele łaskaw­szy.

– Sta­ram się nie wcho­dzić wam w drogę, ale miesz­kamy na tej samej ulicy. Więc siłą rze­czy będziemy się spo­ty­kać – zauwa­żyła Marissa i uro­czo się uśmiech­nęła.

– Jesteś zdzirą!

– Byłaś w pubie, Jeanette?

– Tak! – wark­nęła kobieta. – Z moim mężem.

– Wyglą­dasz na trzeź­wego, Don. A ja myśla­łam, że bar­dziej ty będziesz potrze­bo­wał się napić.

Jeanette pod­nio­sła rękę, by ude­rzyć Marissę w twarz, ale Don ją zła­pał.

– Dość tego. Dla­czego nie potra­fisz trzy­mać języka za zębami, Marisso? Prze­cież widzisz, że ona kiep­sko się czuje – powie­dział.

– Kurwa, nie mów o mnie w trze­ciej oso­bie! – burk­nęła Jeanette.

– Chodź, idziemy – zarzą­dził.

Zaczął ją pro­wa­dzić pra­wie jak inwa­lidkę.

– Pie­przona dziwka – mruk­nęła jesz­cze na odchod­nym Jeanette.

– Nikt ni­gdy nie zapła­cił mi za seks! – krzyk­nęła za nią Marissa. – Zapy­taj Dona!

Odwró­cił się i zoba­czyła jego smutną minę. Nie wie­działa, czy to z powodu żony alko­ho­liczki, czy sam z sie­bie był smutny. Pomógł Jeanette dojść do sto­ją­cego na ulicy samo­chodu i posa­dził ją na miej­scu dla pasa­żera. Gdy odje­chali, Marissa zamknęła oczy i zaczęła wspo­mi­nać. Czasy, kiedy pukał do jej drzwi późno w nocy, gdy jej matka już spała, i gdy zakra­dali się do sypialni. Jego cie­płe ciało na jej skó­rze, kiedy się kochali…

Gdy ponow­nie otwo­rzyła oczy, zoba­czyła, że ostatni pasa­że­ro­wie roze­szli się po oko­licz­nych uli­cach, a ona została sama. Śnieg zaczął już porząd­nie sypać, widać go było w łukach jasnych świa­teł wokół hali dworca. Marissa doszła do wyj­ścia ze sta­cji, i skrę­ciła w prawo w Foxberry Road. W oknach domów świe­ciły cho­inki, a śnieg chrzęsz­czący pod jej sto­pami zakłó­cał ciszę.

Koniec drogi skrę­cał ostro w prawo i prze­cho­dził w How­son Road. Zawa­hała się. Pano­wała tam ciem­ność. Kilka ulicz­nych latarni zga­sło i tylko dwie z nich oświe­tlały pię­ciu­set­me­trowy odci­nek, wzdłuż któ­rego, po obu stro­nach, cią­gnęły się sze­re­gowce. Pla­no­wała iść tędy razem z innymi oso­bami, które wysia­dły z ostat­niego pociągu. Zawsze tą trasą szło z nią co naj­mniej kilku pasa­że­rów, przez co droga wyda­wała się bez­piecz­niej­sza. Jed­nak Jeanette i ci dwaj dra­nie ze sta­cji wszystko zepsuli.

Marissa pośpiesz­nie mijała zacie­nione alejki i ciemne, puste okna, szła od oświe­tlo­nej plamy do oświe­tlo­nej plamy. Ode­tchnęła z ulgą, gdy z ciem­no­ści wyło­niła się Coni­ston Road, jasno oświe­tlona dzięki znaj­du­ją­cej się na jej końcu szkole. Kobieta skrę­ciła w lewo i minęła plac zabaw, po czym prze­szła przez ulicę do bramy wej­ścio­wej. Zaskrzy­piała, gdy ją otwo­rzyła. We wszyst­kich oknach było ciemno, w małym ogródku z przodu budynku pano­wała ciem­ność. Miała już przy­go­to­wane klu­cze i wła­śnie zamie­rzała otwo­rzyć drzwi, gdy usły­szała za sobą ciche stuk­nię­cie.

– Jeeezu, Beaker, ale mnie prze­stra­szy­łeś – powie­działa na widok smu­kłego, czar­nego kota sie­dzą­cego na koszu obok bramy. Wzięła go na ręce. – Chodź, jest za zimno, by krę­cić się po dwo­rze. – Beaker zamru­czał i spoj­rzał na nią inten­syw­nie zie­lo­nymi oczami. Wtu­liła twarz w jego cie­płe futro. Przez chwilę godził się na piesz­czoty, a potem zaczął się wier­cić. – W porządku, ty mały gów­nia­rzu. – Zesko­czył i uciekł przez żywo­płot do ogrodu sąsiada.

Marissa wła­śnie miała wło­żyć klucz do zamka, gdy znaj­du­jąca się za nią brama skrzyp­nęła. Kobieta zamarła. Usły­szała chrzęst stóp na śniegu. Powoli się odwró­ciła.

Za nią stała postać w dłu­gim czar­nym tren­czu. Jej twarz była ukryta za maską prze­ciw­ga­zową ze szczel­nie okry­wa­ją­cym czaszkę kap­tu­rem z błysz­czą­cej czar­nej skóry. Dwa duże, szklane, okrą­głe otwory na oczy wpa­try­wały się w nią pustym wzro­kiem, a zbior­nik lub przy­rząd do oddy­cha­nia wydłu­żał twarz tak, że wisiała tuż nad klatką pier­siową. Postać miała na rękach czarne ręka­wiczki, a w lewej dłoni trzy­mała długi, cienki nóż.

Marissa pró­bo­wała wło­żyć klucz do zamka, ale ten ktoś rzu­cił się na nią, zła­pał ją za ramię i przy­ci­snął ple­cami do drzwi wej­ścio­wych. Bły­snęło coś srebr­nego, a krew try­snęła na szklane otwory na oczy w masce.

Torebka upa­dła na zie­mię, a Marissa dotknęła szyi, i dopiero wtedy poczuła potworny ból pły­nący z głę­bo­kiej rany. Pró­bo­wała krzy­czeć, ale wydała z sie­bie tylko bul­go­ta­nie, a jej usta wypeł­niły się krwią. Pod­nio­sła ręce, gdy napast­nik się zachwiał i mach­nął nożem, prze­ci­na­jąc jej dwa palce i mate­riał płasz­cza na przed­ra­mio­nach. Nie była w sta­nie oddy­chać i łapała powie­trze, bul­go­cząc i try­ska­jąc krwią. Postać chwy­ciła ją za tył głowy i pocią­gnęła wzdłuż ścieżki, ude­rza­jąc jej twa­rzą w ceglany słu­pek bramy. Marissa poczuła nie­zno­śny ból i usły­szała trzask łama­nych kości.

Dyszała i wymio­to­wała, nie była już w sta­nie nabie­rać powie­trza do zala­nych krwią płuc. Była zupeł­nie obo­jętna, gdy ta dziwna postać z tru­dem usi­ło­wała cią­gnąć ją po ziemi, z dala od słupka bramy, na śro­dek małego ogrodu. Postać zachwiała się i wyglą­dało na to, że zaraz upad­nie, ale utrzy­mała rów­no­wagę. Obiema rękoma przy­ło­żyła nóż do gar­dła i szyi dziew­czyny, tnąc je i dźga­jąc. Gdy krew lała się na śnieg i życie opusz­czało ciało, Maris­sie wyda­wało się, że roz­po­znaje twarz za dużymi szkla­nymi otwo­rami maski prze­ciw­ga­zo­wej.ROZDZIAŁ 2

Budzik głów­nej inspek­tor Eriki Foster włą­czył się o siód­mej rano. Spo­mię­dzy koł­der i koców wyło­niła się szczu­pła blada ręka i go wyłą­czyła. W sypialni pano­wał mrok i chłód, świa­tło ulicz­nych latarni prze­świ­ty­wało przez cien­kie jak papier żalu­zje, które zamie­rzała wymie­nić, odkąd się tu wpro­wa­dziła, ale ni­gdy nie miała czasu spy­tać o to wła­ści­ciela. Prze­to­czyła się na bok, ścią­gnęła z sie­bie koł­drę, po czym prze­szła do łazienki, gdzie wzięła prysz­nic i umyła zęby.

Dopiero gdy się ubrała, scho­wała tele­fon, port­fel i poli­cyjną odznakę, przy­po­mniała sobie, że jest Boże Naro­dze­nie i została zapro­szona na świą­teczny lunch do domu komen­danta Paula Mar­sha.

– Cho­lera – powie­działa i usia­dła na łóżku. Prze­cze­sała pal­cami swoje krót­kie blond włosy. – Kuźwa.

Więk­szość poli­cjan­tów uzna­łaby zapro­sze­nie do zje­dze­nia świą­tecz­nego obiadu z komen­dan­tem i jego rodziną za straszne i prze­ra­ża­jące, ale Erika wie­działa, że jej rela­cje z Mar­shem są… skom­pli­ko­wane.

Wła­śnie zakoń­czyła pracę nad wstrzą­sa­jącą sprawą doty­czącą mło­dej pary, która popeł­niła serię mor­derstw. W ramach swo­jej cho­rej gry upro­wa­dzili dwie małe córki komen­danta Mar­sha, a jego żona, Mar­cie, została zaata­ko­wana pod­czas porwa­nia. Roz­po­częło się praw­dziwe polo­wa­nie. To dzięki Erice dziew­czynki zostały ura­to­wane, doszła więc do wnio­sku, że Marsh i Mar­cie zapro­sili ją do sie­bie w ramach podzię­ko­wa­nia, ale ona chciała po pro­stu iść dalej.

Erika wstała, otwo­rzyła szafę i popa­trzyła na wie­szak z kil­koma ubra­niami, z któ­rych pra­wie wszyst­kie były prze­zna­czone do pracy. Przej­rzała schlud­nie powie­szone czarne spodnie, swe­try i białe bluzki i wygrze­bała nie­bie­ską sukienkę bez ręka­wów. Odwró­ciła się do lustra nad toa­letką i przy­ło­żyła wie­szak pod brodę. Miała metr osiem­dzie­siąt dwa wzro­stu, wyraźne, wysoko umiesz­czone kości policz­kowe, duże zie­lone oczy i krót­kie blond włosy, które ster­czały teraz w mokrych kęp­kach.

– Jezu, ale jestem chuda – powie­działa do sie­bie, przy­kła­da­jąc sukienkę do ciała w miej­scach, w któ­rych kie­dyś znaj­do­wały się krą­gło­ści. Spoj­rzała na sto­jące na komo­dzie zdję­cie zmar­łego męża, Marka. – Ktoś potrze­buje diety odchu­dza­ją­cej, co? Bycie wdową cudow­nie wyszczu­pla talię… – Ten czarny humor ją zszo­ko­wał. – Prze­pra­szam – dodała.

Mark rów­nież był poli­cjan­tem. Erika, Marsh i Mark słu­żyli razem, ale ponad dwa lata wcze­śniej Marka zabito pod­czas nalotu na gang nar­ko­ty­kowy. Zdję­cie Marka zostało zro­bione w salo­nie domu w Man­che­ste­rze, w któ­rym miesz­kali przez pięt­na­ście lat. Słońce wpa­dało przez okno i pod­świe­tlało jego ciemne włosy, two­rząc zło­ci­stą aure­olę. Miał przy­stojną twarz i cie­pły, zaraź­liwy uśmiech.

– Nie wiem, co powie­dzieć Mar­showi i Mar­cie… Chcę po pro­stu zamknąć ten roz­dział i iść dalej, bez żad­nego zamie­sza­nia.

Mark się uśmie­chał.

– Teraz to już lipa, co? Już za późno na wymy­śle­nie wymówki?

„Tak”, mówił jego uśmiech. „No dalej, Eriko, bądź dla nich miła”.

– Masz rację, nie mogę odwo­łać… Weso­łych Świąt. – Przy­ło­żyła palec do ust i przy­ci­snęła go do szybki.

Prze­szła do nie­wiel­kiego, skrom­nie ume­blo­wa­nego aneksu kuchen­nego z małą sofą, tele­wi­zo­rem i do połowy pustym rega­łem na książki. Na kuchence mikro­fa­lo­wej stała malutka pla­sti­kowa cho­inka. Wcze­śniej sta­wiała ją na tele­wi­zo­rze, ale od czasu poja­wie­nia się pła­skiego ekranu górna część kuchenki mikro­fa­lo­wej oka­zała się jedy­nym miej­scem, w któ­rym można było ją umie­ścić. Erika włą­czyła eks­pres do kawy i roz­su­nęła zasłony. Par­king i droga za nim pokryte były grubą war­stwą śniegu, który w świe­tle ulicz­nych latarni nabrał poma­rań­czo­wego bla­sku. Nie widziała ludzi ani samo­cho­dów i poczuła się jak jedyna osoba na świe­cie. Podmuch wia­tru prze­to­czył się po ziemi, prze­sy­pu­jąc śnieg po powierzchni i dołą­cza­jąc go do zwa­łów przy ścia­nie par­kingu.

Gdy nale­wała sobie kawy, zadzwo­nił tele­fon sta­cjo­narny, więc pospiesz­nie wyszła na kory­tarz i ode­brała z nadzieją na cud i odwo­ła­nie lun­chu. To był ojciec Marka, Edward.

– Obu­dzi­łem cię, kocha­nie? – spy­tał z tym swoim cie­płym akcen­tem z York­shire.

– Nie, już wsta­łam. Weso­łych Świąt.

– Tobie też Weso­łych Świąt. Czy w Lon­dy­nie jest zimno?

– Spadł śnieg – powie­działa. – Co prawda jest głę­boki po kostki, ale wystar­czy, by tra­fić na pierw­sze strony gazet.

– My mamy tu metr dwa­dzie­ścia. A w Bever­ley jest jesz­cze wię­cej. – Jego głos brzmiał dziw­nie odle­gle.

– Grze­jesz?

– Tak, kocha­nie. Mam napa­lone w kominku, a ponie­waż chcę być dzi­siaj roz­pustny, będę tak palił przez cały dzień… Szkoda, że cię nie zoba­czę.

Naszło ją poczu­cie winy.

– Przy­jadę w nowym roku. Mam jesz­cze kilka dni urlopu.

– Kazali ci dzi­siaj pra­co­wać?

– Nie, dzi­siaj nie. Zosta­łam zapro­szona na obiad do Paula Mar­sha i jego rodziny… Po tym wszyst­kim, co im się przy­da­rzyło, czu­łam, że nie mogę odmó­wić.

– A kto to jest, kocha­nie?

– Paul, Paul Marsh…

Po dru­giej stro­nie słu­chawki zapa­dła cisza.

– Tak, oczy­wi­ście. Młody Paul. Czy udało mu się sprze­dać forda cor­tinę?

– Co?

– Na pewno nie­wiele za niego dosta­nie. To prze­cież kupa zardze­wia­łego złomu. Można wsa­dzić palec w bla­chę.

– Edwar­dzie, o czym ty mówisz? – Marsh posia­dał wpraw­dzie czer­wo­nego forda cor­tinę, ale było to lata temu, na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

– Och, oczy­wi­ście… ale jestem durny… Nie spa­łem dziś zbyt dobrze. Jak się czują po tym, co się stało?

Erika nie wie­działa, co powie­dzieć. Bawiła się kablem tele­fo­nicz­nym. Edward miał pra­wie osiem­dzie­siąt lat, ale zawsze był bystry i orien­to­wał się na bie­żąco.

– To wyda­rzyło się tak nie­dawno… Nie widzia­łam ich od tam­tej pory. – W tle usły­szała gwizd czaj­nika.

– Pozdrów ich ode mnie, dobrze?

– Oczy­wi­ście.

– Będę już koń­czył, kocha­nie. Wypiję sobie fili­żankę poran­nej her­baty i się dobu­dzę. I otwo­rzę pre­zenty. Trzy­maj się i weso­łych Świąt.

– Edwar­dzie, na pewno wszystko w porządku? – zaczęła, ale on już się roz­łą­czył.

Przez chwilę wpa­try­wała się w tele­fon, po czym pode­szła do okna. Znaj­du­jący się naprze­ciwko wik­to­riań­ski dwo­rek był duży, ozdobny i podob­nie jak reszta domów przy ulicy został podzie­lony na miesz­ka­nia. W kilku oknach paliły się świa­tła, w jed­nym z nich zoba­czyła parę z dwójką małych dzieci otwie­ra­jącą pre­zenty pod dużą cho­inką. Chod­ni­kiem szła kobieta w gru­bej kurtce i ze spusz­czoną głową, cią­gnąc za sobą małego czar­nego psa. Erika wró­ciła do tele­fonu i pod­nio­sła słu­chawkę, po czym ponow­nie ją odło­żyła.

Erika naszy­ko­wała się i opu­ściła miesz­ka­nie tuż przed jede­na­stą. Padał gęsty śnieg i wokół pano­wała senna atmos­fera, ponie­waż wszyst­kie sklepy były zamknięte. Po dro­dze widziała tylko grupkę dzieci rzu­ca­ją­cych w sie­bie śnież­kami.

Gdy prze­jeż­dżała obok rzędu skle­pów przy sta­cji kole­jo­wej Cro­fton Park, ruch zaczął się zagęsz­czać, zwal­niać, a potem wszystko sta­nęło. Wycie­raczki skrzy­piały, usu­wa­jąc suchy śnieg. Z przodu widziała błysk nie­bie­skich świa­teł poli­cyj­nych. Tro­chę ją to pocie­szyło, pomy­ślała o pracy. Samo­chody posu­wały się do przodu, a tuż za szkołą Cro­fton Park jedna z dróg po lewej stro­nie była zablo­ko­wana przez dwa radio­wozy i oto­czona poli­cyjną taśmą. Poste­run­kowy John McGorry stał obok, za trze­po­czącą na wie­trze taśmą, i roz­ma­wiał z dwoma funk­cjo­na­riu­szami. Gdy Erika się z nimi zrów­nała, zatrą­biła, a oni na nią spoj­rzeli.

– Co się dzieje? – krzyk­nęła, otwie­ra­jąc okno.

Do środka jej samo­chodu zaczął wpa­dać śnieg, ale nie zwró­ciła na to uwagi. McGorry posta­wił koł­nierz swo­jego dłu­giego czar­nego płasz­cza i szybko ruszył w jej stronę. Był przy­stoj­nym mło­dym męż­czy­zną w wieku około dwu­dzie­stu lat, z pro­stą grzywką oraz ciem­nymi wło­sami, które opa­dały mu na twarz. Jego skóra była gładka i blada, a policzki zaru­mie­nione od zimna. Kiedy dotarł do samo­chodu Eriki, dło­nią w ręka­wiczce odgar­nął włosy.

– Weso­łych Świąt, sze­fowo. Wybie­rasz się gdzieś? – zapy­tał, bo zauwa­żył, że miała maki­jaż i kol­czyki.

– Na obiad… Co się dzieje?

– Młoda kobieta została zna­le­ziona na progu swo­jego domu. Zaszty­le­to­wano ją. Kto­kol­wiek to zro­bił, dostał szału, wszę­dzie była krew – powie­dział, krę­cąc głową.

Samo­chody przed Ericą ruszyły, a poste­run­kowy wyco­fał się na chod­nik, spo­dzie­wa­jąc się, że Erika odje­dzie.

– Miłego obiadu. Mia­łem nadzieję, że o tej porze będę już po służ­bie. Jutro twoja kolej?

– Kto jest dziś dyżur­nym nad­ko­mi­sa­rzem?

– Peter Far­ley, ale wyje­chał w spra­wie pchnię­cia nożem trzech osób w Cat­ford. Ludzie nie prze­staną się zabi­jać tylko dla­tego, że są święta.

Samo­chód z przodu odje­chał, a jadąca z tyłu fur­go­netka zatrą­biła. Erika pomy­ślała, że bru­talne mor­der­stwo jest o wiele cie­kaw­sze niż świą­teczny obiad z Mar­shem. Fur­go­netka z tyłu ponow­nie zatrą­biła. Erika wrzu­ciła bieg i wje­chała na chod­nik, McGorry odsko­czył w ostat­niej chwili. Zła­pała poli­cyjną odznakę, płaszcz i wysia­dła.

– Zapro­wadź mnie na miej­sce zbrodni – rze­kła.ROZDZIAŁ 3

Erika bły­snęła swoją odznaką, i potem ona i McGorry prze­szli pod kor­do­nem poli­cji. Ruszyli ulicą, mija­jąc pod­nisz­czone domy, w któ­rych na gan­kach stali sąsie­dzi, na róż­nych eta­pach poran­nego ubie­ra­nia się, i wpa­try­wali się w taśmę poli­cyjną na końcu drogi, gdzie umun­du­ro­wani funk­cjo­na­riu­sze krą­żyli wokół kolej­nego terenu oddzie­lo­nego taśmą.

Erika z tru­dem dotrzy­my­wała kroku McGorry’emu, bo odkryła, że obcasy, które zało­żyła na świą­teczny lunch, nie mają przy­czep­no­ści na oblo­dzo­nym chod­niku. Pra­gnęła, żeby było tak cie­pło, aby mogła zdjąć buty i cho­dzić boso.

– To naj­gor­szy dzień na zamknię­cie ulicy. Musie­li­śmy już zawra­cać ludzi, któ­rzy przy­je­chali odwie­dzić krew­nych… – Spoj­rzał za sie­bie i zoba­czył Erikę, która ostroż­nie szła wzdłuż ściany.

– No co? – spy­tała, gdy już go dogo­niła i zauwa­żyła, że się w nią wpa­truje.

– Nic. Masz na nogach obcasy – powie­dział.

– Świetna robota, detek­ty­wie.

– Nie, wyglą­dasz w nich świet­nie. To zna­czy inte­li­gent­nie, naprawdę dobrze…

Skrzy­wiła się i ruszyła przed sie­bie, ale się pośli­zgnęła. McGorry zła­pał ją w ostat­niej chwili, ina­czej by upa­dła.

– Chcesz wziąć mnie pod rękę? – zapy­tał. – Dom znaj­duje się nieco w dół.

– Nie bar­dzo, ale tak może być szyb­ciej. No i nie chcę wypie­przyć się przed mun­du­ro­wymi.

Chwy­ciła go pod ramię i ruszyli wol­niej­szym tem­pem.

– Mia­łem kie­dyś na nogach szpilki – zauwa­żył McGorry.

– Tak?

– Pięt­na­sto­cen­ty­me­trowe. Kiedy byłem w Hen­don, zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy świą­teczne przed­sta­wie­nie cha­ry­ta­tywne. Gra­łem lady Brack­nell w _Bądźmy poważni na serio_.

Pomimo iry­ta­cji Erika uśmiech­nęła się, idąc ostroż­nie po lodzie.

– Pięt­na­sto­cen­ty­me­trowe szpilki? Czy lady Brack­nell nie powinna być sztywną, sta­teczną, star­szą wik­to­riań­ską damą?

– Noszę roz­miar dwa­na­ście. To były jedyne szpilki, jakie paso­wały na moje stopy – powie­dział, wska­zu­jąc swoje wiel­kie buty.

– I ile udało się zebrać na cele cha­ry­ta­tywne?

– Czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt trzy funty pięć­dzie­siąt…

– No to dalej, ode­graj dla mnie lady Brack­nell – popro­siła Erika.

– Torebka? – spy­tał, uda­jąc wibrato star­szej damy z klasy wyż­szej.

Erika pokrę­ciła głową i uśmiech­nęła się:

– Cie­szę się, że nie zre­zy­gno­wa­łeś z pracy.

Puściła jego ramię, gdy dotarli do kolej­nego kor­donu poli­cyj­nego roz­cią­ga­ją­cego się przed sze­re­go­wym domem na końcu ulicy. Niski murek i wysoki ośnie­żony żywo­płot zasła­niały ogród z przodu domu, a przez otwartą bramę widać było tłum funk­cjo­na­riu­szy kry­mi­na­li­styki w nie­bie­skich kom­bi­ne­zo­nach z Tyveku. Funk­cjo­na­riuszka sto­jąca przy kor­do­nie spoj­rzała na legi­ty­ma­cję Eriki.

– Wezwano już głów­nego inspek­tora. Spóź­nia się, bo potrójny atak nożow­nika w Cat… – zaczęła.

– Cóż, jego tu nie ma, a ja jestem – odparła Erika.

Poli­cjantka poki­wała głową i pod­nio­sła taśmę. Pode­szli do vana ekipy kry­mi­na­li­stycz­nej zapar­ko­wa­nego na chod­niku. Inna umun­du­ro­wana funk­cjo­na­riuszka, surowo wyglą­da­jąca kobieta w śred­nim wieku z kol­czy­kiem w nosie i krót­kimi siwymi wło­sami, wrę­czyła każ­demu z nich kom­bi­ne­zon. Zdjęli kurtkę i płaszcz, i rzu­cili je na vana.

– Cho­lera jasna, ale zimno – powie­dział McGorry, szybko wkła­da­jąc kom­bi­ne­zon na swój cienki gar­ni­tur.

– Zeszłej nocy tem­pe­ra­tura spa­dła do minus dwu­na­stu – zauwa­żyła poli­cjantka.

Erika przy­trzy­mała się vana, balan­su­jąc na jed­nej nodze, i spró­bo­wała ubrać się w kom­bi­ne­zon, ale zacze­piła lewą piętą o mate­riał i roz­darła nogawkę.

– Kuźwa!

– Zapa­kuję to, tu jest drugi – rze­kła poli­cjantka i podała jej kolejny.

Erika wzięła go i wło­żyła, ale znowu się podarł.

– Powinna być pani w butach na pła­skim obca­sie, zwłasz­cza w taki dzień – zauwa­żyła kobieta.

Erika rzu­ciła jej ostre spoj­rze­nie, a McGorry grzecz­nie odwró­cił wzrok, gdy wzięła trzeci kom­bi­ne­zon, który tym razem z powo­dze­niem wło­żyła. Zapięła go i oboje nacią­gnęli kap­tury. Nało­żyli ochra­nia­cze na buty, co znowu przy­spo­rzyło Erice spo­rych trud­no­ści, ale gdy byli gotowi, ruszyli do bramy i weszli do nie­wiel­kiego ogrodu.

Isaac Strong, pato­log sądowy, pra­co­wał na małej prze­strzeni z dwoma asy­sten­tami. Był to wysoki, szczu­pły męż­czy­zna po czter­dzie­stce. Spod kap­tura kom­bi­ne­zonu wysta­wał wdowi szpic ciem­no­brą­zo­wych wło­sów. Miał dłu­gie, cien­kie brwi, które spra­wiały, że wyglą­dał na nie­ustan­nie zdzi­wio­nego.

Zakrwa­wione ciało mło­dej kobiety leżało na ple­cach pod wyku­szo­wym oknem. Jej długi czarny płaszcz był roz­pięty. Niska tem­pe­ra­tura w nocy zamro­ziła roz­laną krew do kon­sy­sten­cji rubi­no­wo­czer­wo­nego sor­betu. Ofiara miała roz­cięte gar­dło. W tym miej­scu było naj­wię­cej krwi, która utwo­rzyła roz­le­głą kałużę pod cia­łem ofiary. Krwią prze­sią­kła cienka zie­lona sukienka bez ramią­czek, roz­cięta na lewej nodze, i odsła­nia­jąca czarne poń­czo­chy, oraz pas, krew pokry­wała rów­nież wyku­szowe okno oraz para­pet ponad ofiarą, two­rząc drobną oszro­nioną mgiełkę.

– Dzień dobry, weso­łych Świąt – powie­dział Isaac, krę­cąc głową.

Po jego powi­ta­niu zapa­no­wała nie­zręczna atmos­fera. Erika ponow­nie spoj­rzała na młodą dziew­czynę. Jej twarz zasty­gła, w prze­no­śni i dosłow­nie, ze stra­chu. Usta ofiary były lekko roz­chy­lone, jeden z przed­nich zębów został wybity tuż przy dzią­śle. Jej oczy, choć mętne, miały fio­le­towy odcień i były ude­rza­jąco piękne, nawet po śmierci.

– Czy wiemy, kim ona jest? – zapy­tała Erika.

– Marissa Lewis, lat dwa­dzie­ścia dwa – odpo­wie­dział Isaac.

– Czy to for­mal­nie potwier­dzona toż­sa­mość?

– Dziś rano ciało zna­la­zła jej matka, w port­felu było prawo jazdy.

Erika przy­kuc­nęła i przyj­rzała się bli­żej. Kwa­dra­towa torebka z ini­cja­łami M.L. leżała na wpół zako­pana w śniegu, przy żywo­pło­cie, a obok niej znaj­do­wał się czarny but na wyso­kim obca­sie. Oba przed­mioty były ozna­czone pla­sti­ko­wymi nume­rami.

– Czy ktoś doty­kał ciała?

– Nie – odparł McGorry. – Byłem pierw­szym funk­cjo­na­riu­szem ma miej­scu zbrodni. Zna­la­zła ją matka i zapew­niła, że niczego nie doty­kała.

– Udało ci się okre­ślić czas zgonu?

– W warun­kach eks­tre­mal­nego mrozu to może być trudne – zauwa­żył Isaac. – Jej gar­dło zostało pode­rżnięte bar­dzo ostrym narzę­dziem, co spo­wo­do­wało głę­boką ranę i prze­cię­cie tęt­nic szyj­nych po obu stro­nach szyi. Dopro­wa­dziło to do szyb­kiej utraty krwi, więc ofiara bły­ska­wicz­nie się wykrwa­wiła. Palec wska­zu­jący pra­wej dłoni jest pra­wie odcięty, a kciuk, palec środ­kowy i ramiona są pora­nione, co suge­ruje, że pró­bo­wała się bro­nić.

– Nie ma innego wyj­ścia z ogrodu, poza bramą lub fron­to­wymi drzwiami – zauwa­żył McGorry.

Erika zoba­czyła, że na wybla­kłym nie­bie­skim lakie­rze drzwi wej­ścio­wych rów­nież znaj­do­wała się cienka strużka krwi.

– Czy to jej klu­cze? – spy­tała na widok pęku klu­czy z bre­lo­kiem w kształ­cie serca.

– Tak – odparł McGorry.

Erika zamknęła na chwilę oczy, wyobra­ża­jąc sobie, jak musiała się czuć ta kobieta, obez­wład­niona przez uzbro­jo­nego w nóż sza­leńca w tej nie­wiel­kiej, zamknię­tej prze­strzeni. Otwo­rzyła je ponow­nie i spoj­rzała na twarz Marissy.

– Ma zła­many nos – stwier­dziła.

– Tak. I lewą kość policz­kową. Zna­leź­li­śmy też jej przedni ząb, był wbity w słu­pek bramy – dodał Isaac.

Erika i McGorry odwró­cili się, by spoj­rzeć na bramę, gdzie w poło­wie wyso­ko­ści przy­mo­co­wany był nume­ro­wany znacz­nik. Na cegla­nym murze widać było bryły śniegu. Obok stał śmiet­nik na kół­kach i pojem­nik na surowce wtórne wypeł­niony pustymi butel­kami po wódce. Erika odwró­ciła się, by spoj­rzeć na dom. Zasłony były zacią­gnięte, nie paliło się żadne świa­tło.

– Gdzie jest matka?

– U sąsiadki – odpo­wie­dział McGorry i wska­zał sze­re­gowy dom po dru­giej stro­nie ulicy.

– I jeste­śmy pewni, że ofiara tutaj mieszka? Może po pro­stu przy­je­chała do mamy na święta?

– Musimy to spraw­dzić.

– Będziemy mieli trud­no­ści z prze­nie­sie­niem jej – zauwa­żył jeden z asy­sten­tów, który skoń­czył odśnie­żać zakrwa­wione nogi.

– Dla­czego? – zapy­tała Erika.

Spoj­rzał na nią – był niskim męż­czy­zną o dużych inten­syw­nie brą­zo­wych oczach. Wska­zał roz­le­głą kałużę zamar­z­nię­tej krwi pod cia­łem.

– Krew. Ofiara jest przy­mar­z­nięta do ziemi.ROZDZIAŁ 4

Isaac pod­szedł do bramy razem z Eriką. Zer­k­nął na nisko wiszące szare chmury.

– Muszę ją prze­nieść, zanim pogoda się zmieni. Nie­długo znowu zacznie padać śnieg – zauwa­żył.

Spoj­rzała z powro­tem na ciało, asy­stenci Isa­aca pró­bo­wali ostroż­nie wyko­pać dziew­czynę z zamar­z­nię­tej i prze­siąk­nię­tej krwią ziemi. Erika poczuła zna­jome uczu­cie prze­ra­że­nia i pod­nie­ce­nia, któ­rego zawsze doświad­czała na miej­scu zbrodni. Tak wiele w jej życiu było poza jej kon­trolą, ale miała moc, by wytro­pić tego, kto to zro­bił. I wie­działa, że jej się to uda.

– Jak sądzisz, kiedy będzie można prze­pro­wa­dzić sek­cję zwłok?

Isaac wydął policzki.

– Przy­kro mi, ale za kilka dni. Mam zale­gło­ści. To pra­co­wita pora roku, jeśli cho­dzi o podej­rzane zgony. Nie wspo­mnia­łem ci? Zosta­łem prze­nie­siony. Pra­cuję w kost­nicy szpi­tala Lewi­sham.

– Od kiedy?

– Odkąd kost­nica w Penge została sprze­dana dewe­lo­pe­rowi. Kilka tygo­dni temu poja­wił się wielki szyld Park­side Penin­sula Apart­ments, a my prze­pro­wa­dzi­li­śmy się w zeszłym tygo­dniu. Powo­duje to róż­nego rodzaju opóź­nie­nia.

– Park­side Penin­sula Apart­ments, Penge – powtó­rzyła Erika, uno­sząc brew.

Isaac też uniósł brew.

– I jesz­cze jedno – dodał. – Roz­bry­zgi krwi. Osoba, która to zro­biła, musiała być pokryta krwią i miała przy sobie broń, ale kro­ple krwi koń­czą się nagle przy bra­mie.

– Myślisz, że ten ktoś wytarł nóż? A może przy bra­mie zapar­ko­wał jakiś pojazd? – zapy­tała Erika.

– To ty musisz to usta­lić – zauwa­żył Isaac. – Ja będę na bie­żąco infor­mo­wać cię o postę­pach w sek­cji.

Po tych sło­wach pato­log wró­cił do ogrodu.

Erika i McGorry zdjęli kom­bi­ne­zony, oddali je, a następ­nie prze­szli pod taśmą poli­cyjną. Zapięli guziki płasz­czy, żeby chro­nić się przed zim­nem. Wła­śnie pod­je­chał duży poli­cyjny van i pró­bo­wał zapar­ko­wać przy kra­węż­niku. Jeden z radio­wo­zów zje­chał na pobo­cze, by zro­bić wię­cej miej­sca, i utknął w śniegu, jego koła obra­cały się i pisz­czały.

– Szu­kamy zatem kogoś, kto przy­pusz­czal­nie miał samo­chód – stwier­dziła Erika. – Ten ktoś wsiadł i odje­chał. Ale dokąd?

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała w dół ulicy. Dom stał na końcu rzędu sze­re­gó­wek, a ulica wycho­dziła na tyl­nie ogrody domów przy ulicy How­son Road, która bie­gła rów­no­le­gle do Coni­ston Road.

– Chcę jak naj­szyb­ciej zacząć wypy­ty­wać sąsia­dów. W Boże Naro­dze­nie w domach powinno być mnó­stwo ludzi. Chcę wie­dzieć, czy kto­kol­wiek coś widział, i potrze­buję szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji na temat miesz­kań­ców oko­licy: prze­stęp­ców, któ­rzy uży­wali prze­mocy, osób z zakoń­czo­nymi lub trwa­ją­cymi wyro­kami sądo­wymi.

Na pomoc przy­było dwóch umun­du­ro­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy spró­bo­wali wypchnąć radio­wóz z zaspy. Sil­nik ryczał, a koła się obra­cały.

– Na końcu następ­nej ulicy znaj­duje się wia­dukt kole­jowy, który pro­wa­dzi do Fit­zwil­liam Estate – powie­dział McGorry.

Erika kiw­nęła głową.

– To warte uwzględ­nie­nia, ale ten, kto tam poje­dzie, musi zacho­wać ostroż­ność. – Wie­działa, że osie­dle Fit­zwil­liam Estate, podob­nie jak wiele wie­żow­ców w bied­nych dziel­ni­cach, było dobrze znane miej­sco­wej poli­cji. Zer­k­nęła w dłu­gie alejki bie­gnące po obu stro­nach domów. – Musimy też spraw­dzić, czy któ­reś bramy ogro­dowe wycho­dzą na te alejki…

Gdy radio­wóz wresz­cie został wypchnięty ze śniegu, zeszli mu z drogi. Prze­je­chał obok, skrę­cił w prawo na końcu ulicy i zapar­ko­wał przed szkołą naprze­ciwko. Van wje­chał na wolne miej­sce przy kra­węż­niku. W ciszy roz­le­gło się nagłe klik­nię­cie migawki apa­ratu. Erika zwró­ciła się do McGorry’ego.

– Sły­sza­łeś to? – mruk­nęła.

Kiw­nął głową.

Spoj­rzeli na oko­liczne okna, ale nic nie zoba­czyli. Z tyłu roz­legł się sze­lest. Erika odwró­ciła się i spoj­rzała w górę na gałę­zie wyso­kiego dębu po dru­giej stro­nie ulicy, obok barie­rek szkol­nego boiska. Młody męż­czy­zna, który wyglą­dał na dwa­dzie­ścia kilka lat, scho­dził cicho z drzewa. Sta­nął na meta­lo­wej barierce przy placu zabaw, po czym zesko­czył na chod­nik. Wyglą­dał nie­chluj­nie, miał dłu­gie blond włosy, a na jego szyi, na pasku, wisiał apa­rat z obiek­ty­wem dłu­go­ogni­sko­wym. Zer­k­nął na Erikę i McGorry’ego, po czym puścił się pędem zaśnie­żoną alejką.

– Ej! Pro­szę się zatrzy­mać! – krzyk­nęła Erika.

McGorry ruszył, a Erika podą­żyła za nim.

Młody męż­czy­zna miał na sobie ciemną kurtkę. Po chwili wspiął się na pokrywę kosza na śmieci i prze­sko­czył przez ceglany mur, za któ­rym znaj­do­wały się wyso­kie drzewa. Kilka sekund póź­niej McGorry dopadł do tego samego kosza na śmieci, pod­cią­gnął swój płaszcz i zaczął się wspi­nać. Erika dotruch­tała chwiej­nie do kosza, pod­czas gdy McGorry zła­pał się gałęzi jed­nego z gru­bych, pokry­tych śnie­giem zimo­zie­lo­nych drzew, pod­cią­gnął się i sta­nął na kra­wę­dzi muru.

– Co tam jest…? – zaczęła, ale on już zesko­czył na drugą stronę.

Roz­legł się huk i krzyk. Gałę­zie nad murem zako­ły­sały się, sypiąc śnie­giem, a potem znie­ru­cho­miały. Erika usły­szała kolejne krzyki i instynk­tow­nie się­gnęła do kie­szeni po radio, ale go tam nie było. Spoj­rzała na ulicę, ale oka­zało się, że miej­sce zbrodni znaj­duje się bar­dzo daleko.

– Cho­lera, jeśli coś sobie zła­mał… – mruk­nęła, myśląc o tym, ile papier­ko­wej roboty będzie do wypeł­nie­nia w takim przy­padku.

Ode­pchnęła od sie­bie tę myśl i poczu­cie winy, zdjęła obcasy i wło­żyła je do kie­szeni dłu­giego płasz­cza, po czym pod­ka­sała go, i weszła na kosz. Pla­sti­kowa pokrywa ugięła się pod jej cię­ża­rem. Erika zaha­czyła nogą o ceglany mur i chwy­ciła się gałęzi jed­nego z drzew, by zacho­wać rów­no­wagę. Przy oka­zji zrzu­ciła sobie na głowę kolejną por­cję śniegu. Po prze­ciw­nej stro­nie zie­mia znaj­do­wała się wyżej i Erika opa­dła miękko na pod­łoże z ziemi i liści mię­dzy murem a gęstym rzę­dem drzew. Ponow­nie wło­żyła buty i wyszła zza drzew do dużego, pokry­tego śnie­giem ogrodu. Pośrodku znaj­do­wała się ścieżka z dwoma rodza­jami śla­dów, a za nią dwie duże szopy, szklar­nia i długi tunel z poli­ety­lenu. Wyso­kie mury ogrodu sku­tecz­nie tłu­miły odgłosy ruchu ulicz­nego.

McGorry szedł powoli w kie­runku szopy. Odwró­cił się do Eriki i przy­ło­żył palec do ust, wska­zu­jąc drugą szopę, tę bli­żej domu. Poki­wała głową. Budy­nek był duży i zanie­dbany. Miał brudne okna, na któ­rych łusz­czyła się farba. Wysoka brama ogro­dze­niowa zablo­ko­wana była przez prze­peł­nione kosze na śmieci. Tylne wej­ście do domu miało małą zada­szoną werandę ze scho­dami pro­wa­dzą­cymi do ogrodu. Stało na nich kilka donic.

Gdy Erika dotarła do McGorry’ego, z wnę­trza domu dobie­gła kako­fo­nia wybi­ja­ją­cych godzinę zega­rów. Blon­d­włosy chło­pak wyło­nił się zza szopy i pod­biegł do ściany budynku. McGorry ruszył szyb­ciej i bły­ska­wicz­nie powa­lił go na zie­mię. Erika popę­dziła w ich stronę, ale przy oka­zji zgu­biła jeden z butów i się prze­wró­ciła.

– Uspo­kój się! – krzyk­nął McGorry, gdy chło­pak zaczął się szar­pać i wymie­rzać na oślep ciosy, z któ­rych jeden tra­fił poli­cjanta w twarz.

– Złaź ze mnie! – wrzesz­czał młody męż­czy­zna.

Był chudy, ale umię­śniony. Miał szczu­płą, wście­kłą twarz i jasno­nie­bie­skie, nieco zbyt sze­roko roz­sta­wione oczy.

Erika wstała i ruszyła przed sie­bie, gubiąc w śniegu drugi but.

McGorry roz­wa­lał śnieg, sta­ra­jąc się utrzy­mać mło­dego męż­czy­znę, który kopał i wyma­chi­wał rękami, aż wresz­cie zdo­był prze­wagę i wepchnął twarz McGorry’ego w śnieg. Poli­cjant zaczął szu­kać po omacku ręką, zdo­łał zła­pać apa­rat i zaci­snął pas na szyi chło­paka. Ten puścił głowę McGorry’ego i chwy­cił za pasek zaci­ska­jący się wokół jego szyi.

– Cof­nij się! – krzyk­nął jakiś głos. – Puść go!

U szczytu scho­dów na ganku stała tęga, star­sza kobieta w poma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie. Mie­rzyła do nich ze strzelby. Siwe włosy opa­dały jej na ramiona, na nosie miała ogromne oku­lary, które powięk­szały oczy. Trzy­ma­jąc funk­cjo­na­riu­szy cały czas na muszce, ruszyła w ich kie­runku przez śnieg.

Erika pod­nio­sła ręce do góry. W oczach kobiety widoczne było sza­leń­stwo i poli­cjantka poczuła, że sytu­acja nagle stała się nie­zwy­kle nie­bez­pieczna. McGorry zakasz­lał i zaczął pluć, wciąż mocno trzy­ma­jąc pasek. Młody męż­czy­zna szar­pał się gorącz­kowo, pró­bu­jąc się uwol­nić.

– John. Puść go! – krzyk­nęła Erika.

McGorry puścił pas apa­ratu, chło­pak upadł na śnieg i zaczął kasłać.

– Erika Foster, główna inspek­tor, jestem z lon­dyń­skiej poli­cji metro­po­li­tar­nej, a to jest poste­run­kowy John McGorry. Poka­żemy pani nasze odznaki, ale musi pani opu­ścić broń… Natych­miast.

Kobieta patrzyła z nie­po­ko­jem na Erikę i McGorry’ego, ale nie opu­ściła broni.

– Zaata­ko­wa­li­ście mojego syna i wtar­gnę­li­ście na mój teren!

– Jeste­śmy z poli­cji, a pani syn wtar­gnął na miej­sce zbrodni i robił zdję­cia – powie­działa Erika, zasta­na­wia­jąc się, do czego ta kobieta jest zdolna.

– Joseph! Odejdź od nich! – krzyk­nęła kobieta, wciąż celu­jąc do nich ze strzelby. Chło­pak kasłał i się zata­czał, kurtkę miał pokrytą śnie­giem.

– Elspeth! – krzyk­nął inny głos.

W tyl­nym wyj­ściu poja­wił się star­szy męż­czy­zna. Wyglą­dał jak eks­cen­tryczny pro­fe­sor, miał na sobie długą nie­bie­ską pele­rynę i wytartą czapkę z ceki­nową czaszką. Na gło­wie miał rów­nież opa­skę z przy­mo­co­waną lupą, przez co wyglą­dał, jakby miał jedno wiel­kie oko.

– Elspeth, natych­miast to odłóż!

– Jeste­śmy z poli­cji i możemy poka­zać nasze odznaki – powtó­rzyła Erika, któ­rej serce waliło coraz szyb­ciej.

Czuła się głu­pio, że wplą­tała się w taką sytu­ację, w dodatku boso. Stopy już jej zdrę­twiały z zimna.

Męż­czy­zna deli­kat­nie wziął strzelbę od Elspeth i zło­żył lufę.

– Nie jest nała­do­wana – powie­dział, a następ­nie prze­wie­sił broń przez ramię tak jak leśni­czy. – Poza tym mamy na nią pozwo­le­nie.

– Mój chło­piec, mój chło­piec! – zawo­łała Elspeth, po czym chwy­ciła Jose­pha w ramiona i zaczęła go oglą­dać, gła­dzić dłońmi jego szyję i zaglą­dać mu w oczy. – Zro­bili ci krzywdę? Wszystko w porządku?

Chło­pak wyglą­dał na nieco zszo­ko­wa­nego.

– Dla­czego ta broń była tak łatwo dostępna? – zapy­tała Erika.

McGorry uklęk­nął i znowu splu­nął.

– Mili pań­stwo, jeśli wej­dzie­cie z nami do środka, będzie­cie mogli się wysu­szyć i wszystko wam wyja­śnimy – zapro­po­no­wał męż­czy­zna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: