- promocja
Zabójczy dar - ebook
Zabójczy dar - ebook
Opieka nad niedomagającym milionerem, Seanem O’Rileyem, wydawała się Caer, pielęgniarce z powołania, łatwym zadaniem. Jednak szybko okazuje się, że luksus, w jakim żyją mieszkańcy wielkiej rezydencji na Rhode Island, nie łagodzi trapiących ich konfliktów i nie sprzyja przyjaznej atmosferze. Życie w tym domu przypomina spacer nad przepaścią. Gdy w tajemniczych okolicznościach znika wspólnik Seana, na pomoc zostaje wezwany przyjaciel rodziny, prywatny detektyw Zach Flynn. Caer postanawia pomóc mu w śledztwie, które zaczyna przypominać scenariusz filmu grozy...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9653-1 |
Rozmiar pliku: | 750 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zatoka Narragansett, Rhode Island
Ocean jest piękny. A kiedy płyniesz po nim – prawdziwa rozkosz!
Eddie Ray, usadowiony przy sterze, czuł na policzkach ostre podmuchy wiatru. Wiedział, że od tego smagania wkrótce będą czerwone. I co z tego? On kochał ocean, zimą, latem, zawsze. Uwielbiał białe grzywy spienionych fal, wicher, nawet chłód, przenikający człowieka do szpiku kości. Oczywiście nie był idiotą. Tu, koło Newport na Rhode Island, gdzie wody oceanu są wyjątkowo zdradliwe, nigdy by mu do głowy nie przyszło wypływać podczas sztormu. Ale nieraz zdarzyło mu się bezpiecznie przeprowadzić łajbę, kiedy niespodziewanie powiał ten jeden z najsympatyczniejszych, północno-wschodni wiatr.
Dziś jest rewelacyjnie. Powietrze rześkie, prędkość wiatru dokładnie w sam raz, żeby wypełnić żagle. „Sea Maiden” płynęła cudnie, po prostu frunęła. Przepiękna łódź, jego zdecydowana faworytka. Jej nazwę kazał sobie wytatuować na ramieniu.
Wziął ją dziś, choć nie musiał. Osiemnaście metrów długości. Żaden z tych dorobkiewiczów, co szpanują kasą, nie wziąłby tak dużej łodzi dla jednego pasażera.
Dziwnego pasażera.
Wszedł na pokład punktualnie o dwunastej, tak jak chciał, ale Eddie zapowiedział, że najpóźniej o wpół do trzeciej mają być z powrotem, ponieważ chce pożegnać się z przyjacielem, wyjeżdżającym do Irlandii.
Było to wielkie wydarzenie. Sean od lat nie był w kraju, w którym się urodził. Poza tym, wyjąwszy miesiąc miodowy na Karaibach, nigdzie jeszcze nie wyjeżdżał ze swoją nową żoną, Amandą. Żoną-trofeum, jak nazywała ją jego córka, Kat. Niestety, kiedy człowiek żeni się z kobietą młodszą o tyle lat, musi się liczyć z różnymi reakcjami bliźnich. Eddie był jednak pewien, że Seanowi uda się zachować spokój w domu, o ile podejdzie do tego jak do walki z wiatrem. Będzie niezłomny. Sean przecież zawsze przypominał Eddiemu pirata, ale nie takiego prawdziwego, czyli człowieka raczej kontrowersyjnego, lecz kryształową postać na użytek filmu. Taki kapitan Blood, na przykład. Odważny, zdeterminowany. Bohater.
Sean był bohaterem, który nie był stworzony do samotnego życia. Jego pierwsza żona, matka Kat, zmarła wiele lat temu. Kat, zajęta karierą muzyczną, rzadko bywała w domu, Sean skazany był więc na towarzystwo starej niezamężnej ciotki, skądinąd wyjątkowo sympatycznej, oraz pary służących, Clary i Toma.
I stąd wzięła się Amanda.
Eddie gotów był zaakceptować wszystko, byle jego przyjaciel był szczęśliwy. Zaakceptować nawet Amandę, chociaż za Boga nie mógł zrozumieć, dlaczego Sean ożenił się z kobietą, która szarych komórek miała tyle co małże. Która też wcale nie starała się usilnie udawać, że lubi Kat. Kat, jasny promyk słońca w życiu Seana. Ale cóż... Sean był najlepszym przyjacielem Eddiego, także wspólnikiem. Razem żeglowali po oceanach życia, tych wzburzonych i tych spokojnych, dobrych i złych, szczęśliwych i tragicznych. Jeśli więc Sean zdecydował się na rejs z Amandą u boku, Eddie musiał po prostu to zaakceptować.
A teraz cieszyć się, że podczas tegorocznych świąt Bożego Narodzenia on, Eddie, swoim prezentem sprawi Seanowi tyle radości.
W końcu udało się odnaleźć coś, czego obaj, bawiąc się w historyków, szukali od dawien dawna, jednocześnie razem rozwijając czarterowy biznes. Poza tym Sean miał jeszcze na głowie duży, stary dom, zbudowany przez jego dziadka.
Sean i Eddie. Kumple od lat.
Eddie uśmiechnął się. On już był szczęśliwy, kiedy wyobrażał sobie, jak za kilka tygodni, podczas świąt Sean będzie skakał z radości.
Poza tym był zadowolony, że podłapał pasażera. John Alden – tak się przedstawił. Z kamienną twarzą. Alden. Nazwisko, jak na Nową Anglię, całkiem, całkiem. Może jakiś Alden był wśród pierwszych osadników, ojców-pielgrzymów? W każdym razie ten Alden wyglądał bardzo dziwnie, schowany w olbrzymim swetrze i trenchu co najmniej o numer za dużym. Był uderzająco niski, miał zabawne wąsy i wielkie okulary w grubych oprawkach. Mówił z dziwną manierą. Szybko, głośno, trochę zachrypniętym głosem. Przypominał Eddiemu teriera, zuchwałego pieska, który nie potrafi zaakceptować swoich ograniczonych gabarytów i rzuca się na mastiffa.
Ale parę centów od terriera jest tak samo dobre, jak od mastiffa. Alden zażyczył sobie dwugodzinnego rejsu. Chciał pokręcić się wokół małych wysp u wylotu cieśniny, potem po zatoce.
Nie ma problemu. Eddie zna tu każdy centymetr kwadratowy lądu i wody. Ciekawe, czy ten dziwnie mały facet ma jakieś pojęcie o historii tych okolic. Czy słyszał o nieustraszonych bojownikach z Rhode Island, walczących o niepodległość Stanów. Bo na jachtach na pewno się nie znał. Każdy chciał płynąć „Sea Maiden”, bo jest przepiękna. Lśniąca, smukła. Nawet przy takim wietrze jak dziś można było postawić jej żagle i frunąć.
A ten facet poprosił, żeby zwinąć żagle i płynąć na silniku.
No cóż. Ludzie są różni i różniejsi, na tym między innymi polega urok tego świata.
Spojrzał na zegarek. Pora wracać, jeśli ma zdążyć na pożegnalną imprezę. Tylko, gdzie się podział ten konus? Może poszedł na dziób, żeby podziwiać widoki. A ster, przy którym siedział Eddie, był przecież na rufie. Gościa na pewno nie było w kajucie, bo kajutę Eddie po prostu zamknął. Nikt obcy nie miał tam wstępu, za dużo w niej było dokumentów i rzeczy osobistych. A to dlatego, że „Sea Maiden” była ulubioną łodzią właściwie wszystkich.
– Wracamy! – zawołał Eddie. – Panie Alden, słyszy mnie pan? Mówiłem panu, że wieczorem dokądś się wybieram!
Przedtem chciał wziąć prysznic, przecież miało być to regularne przyjęcie. Chciał się wyszykować, chociażby po to, żeby pokazać tej głupiej blondynce, że on potrafi się domyć.
– Halo! Panie Alden!
Cisza.
Spojrzał w niebo. Żegnało się już z błękitem. Wkrótce zapadnie noc, w Nowej Anglii zimą odbywa się to błyskawicznie. Żadnych szarówek, od razu czerń, jakby jakiś gigantyczny ptak zakrywał niebo czarnym skrzydłem.
Zaczął wstawać ze stołka. Nagle zorientował się, że znów na nim siedzi.
– Co jest? – wymamrotał.
Jeszcze raz spróbował wstać.
Nie był ułomkiem, nie był też jakimś siłaczem, całe jednak życie pracował na morzu, a to mówi za siebie. Poza tym nosił ze sobą broń. Małego kalibru, ale zawsze.
Teraz pistolet leżał w kajucie.
A on... on wcale na to nie był przygotowany.
Wyczuł za sobą ruch, ale nie miał nawet ułamka sekundy, żeby obronić się przed nagłym atakiem. Zdążył tylko minimalnie podnieść się ze stołka i gwałtownie zmienił kierunek.
Poleciał w dół.
Spadał w ciemność oceanu. Lodowata woda łagodziła ból. Przed nim w wodzie kłębiło się coś, jak cień...
Czerwone.
Jego krew. Stwierdził to dziwnie beznamiętnie. Krew, tryskająca z piersi jak gejzer.
Był cały skostniały, bez czucia. Tak naprawdę funkcjonował tylko mózg. Dzięki temu mógł zdać sobie sprawę, że umiera. I jest durniem. Trzeba było wcześniej pomyśleć.
Nie pomyślał, teraz jest już za późno. Umiera. Nie czuje ani rąk, ani nóg. W płucach ogień, przed oczyma czerwona płachta krwi. Chyba przebiło mu płuco. Co wcale nie znaczy, że zna się dobrze na anatomii. Ale wystarczająco, by wiedzieć, że od czegoś takiego odchodzi się w niebyt.
Pływać po oceanie – rozkosz. Chyba coś takiego przemknęło mu przez głowę. Ale koniec z rozkoszą, kiedy jesteś w wodzie, sztywny jak kołek i opadasz coraz głębiej, ciągnąc za sobą pióropusz czerwonej krwi.
Tyle miałem jeszcze zrobić, zobaczyć. Przeżyć.
Za późno.
Stary dureń...
Czerń nagle zaczęła ustępować, zaczęły przebijać się przez nią smugi światła. Jasność, potem znów czerń, ale inna, łagodna, ciepła...
Mijają sekundy.
Zegar życia zaraz się zatrzyma. Był mężczyzną, silnym człowiekiem, ale teraz... teraz bał się... bardzo.
W uszach szum. Nie, to nie szum. Stukot. Tętent kopyt, coś niebywałego w podwodnym świecie.
Tak, to konie. Cwałują przez wicher i fale, konie czarne jak noc, czarne plamy, czarniejsze niż ciemność oceanu.
Przerażające, a jednocześnie piękne. I dziwnie kojące.
A potem, poprzez ciemność, wyciągnęła się do niego czyjaś ręka.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dublin, Irlandia
– Proszę się odsunąć!
– Ale co się dzieje? Przecież to mój mąż! Proszę mnie puścić do niego! To mój mąż!
Caer Donahue słyszała krzyki kobiety, słyszała, jak pielęgniarka z izby przyjęć przemawia łagodnym głosem, starając się ją uspokoić, a przede wszystkim nie dopuścić, żeby przeszkadzała lekarzom ratującym jej męża.
Zgodnie z tym, co napisano w karcie, pacjent przekroczył już siedemdziesiątkę. Zawsze cieszył się dobrym zdrowiem. Kilkanaście godzin po przybyciu do Dublina poczuł się bardzo źle. Najpierw skarżył się na okropne bóle brzucha, potem zaczął słabnąć, tak bardzo, że groził paraliż kończyn. Potem pojawiły się problemy z sercem.
Zanim dowieziono go na ostry dyżur, stracił przytomność. Lekarze nie wyczuwali pulsu, natychmiast więc przystąpiono do reanimacji. Na szczęście już po pierwszym elektrowstrząsie z monitora zaczęły dobiegać charakterystyczne regularne dźwięki, oznaczające, że serce znów zaczęło bić.
Caer wezwano na izbę przyjęć dosłownie na kilka minut przed przywiezieniem pacjenta. Praca w Agencji charakteryzowała się tym, że nigdy nie było wiadomo, co się będzie robić, kiedy i gdzie. Na szczęście Caer zdążyła już do tego przywyknąć.
To zadanie jednak nawet dla niej było nietypowe.
Puls jeszcze przez kilka sekund wyprawiał harce, potem się uspokoił. Mężczyzna zamrugał oczami i spojrzał na Caer.
– Anioł – powiedział cicho. Uśmiechnął się z trudem i zamknął oczy.
Zasnął. Podłączony do kroplówki, monitora serca i aparatu do mierzenia ciśnienia krwi.
Lekarz i pielęgniarki zaczęli składać sobie nawzajem gratulacje. Chwilę potem Caer usłyszała pochlipywanie żony pacjenta, kiedy lekarz udzielał jej wyjaśnień. Przyczyny problemów jeszcze nie znaleziono. Lekarz poprosił kobietę, żeby się uspokoiła i odpowiedziała mu na kilka pytań. Caer, czekając, aż zjawią się sanitariusze, żeby zabrać chorego na OIOM, pilnie nadstawiała uszu.
Pacjent nazywa się Sean O’Riley. Żona, znacznie od niego młodsza, ma na imię Amanda. Owa żona powtarzała w kółko, jaki mieli cudowny dzień. Sean urodził się w Dublinie, jako młody mężczyzna wyjechał do Stanów. Zawsze był zdrowy i silny. Był kapitanem na jednostkach czarterowych, musiał dbać o formę. Kiedy zapytano ją, co jadł, powiedziała, że śniadanie w samolocie, lunch w hotelu, a obiad już w Dublinie, w dzielnicy Temple Bar. Jedli to samo. Ona czuje się znakomicie, on zaraz po obiedzie poczuł się fatalnie.
Caer przez szparę w zasłonach obserwowała kobietę. Drobna, niewysoka, figurę miała zgrabną, choć biust był nieproporcjonalnie duży. Tak duży, że Caer mimo woli zaczęła się zastanawiać, czy prawdziwy. Włosy rozjaśnione, oczy jasnobrązowe. Ładne, był w nich jednak jakiś chłód. Wyszła za niego dla pieniędzy? Jeśli tak – czy przyczyniła się do złego stanu męża? W takim razie po mistrzowsku udaje rozpacz i histerię.
Lekarz zalecił podanie środka uspokajającego. Amanda nie protestowała. Skinęła głową, pielęgniarka zrobiła jej zastrzyk.
I wtedy pojawił się policjant.
Interesujące, pomyślała Caer.
– Donahue!
Odwróciła się. Tuż za nią stał przełożony pielęgniarzy.
– Pacjent przez kilka godzin będzie na OIOM-ie. Obejmujesz dyżur przy nim.
Pojawiło się dwóch pielęgniarzy, żeby zabrać pacjenta. Caer sprawdziła dopływ tlenu i podłączenie do kroplówki. Wszystko było w porządku. Pielęgniarze podjechali łóżkiem do wind, którymi z izby przyjęć jechało się na OIOM.
Caer szła za nimi krok w krok. Ten człowiek miał żyć, a wszystko wskazywało, że ktoś z jakichś tam powodów chce mu odebrać to życie. Ten człowiek potrzebował więc nie tylko opieki, ale także ochrony.
Sygnał komórki wyrwał Zacha Flynna z głębokiego snu, takiego, jakim cieszy się zrelaksowany człowiek, który zaplanował sobie na najbliższe dni przyjemną odmianę. Prywatna agencja detektywistyczna trzech braci Flynnów – Aidana, Jeremy’ego i Zacha – miała się świetnie, dlatego Zach z czystym sumieniem postanowił kawałek grudnia poświęcić swemu dodatkowemu zajęciu, czyli muzyce. Miał zamiar pochodzić po bostońskich klubach i posłuchać występujących tam solistów. Przed kilkoma laty, kiedy jeszcze pracował w policji w Miami, zaczął inwestować w studia nagrań i produkować płyty z własną etykietą. Wyszukiwał nieznanych, ale obiecujących artystów, dawał im szansę i czuł wielką satysfakcję, kiedy nierzadko znani muzycy nawiązywali z debiutantami współpracę.
Poza tym Zach znał się świetnie na komputerach. W ich trzyosobowej firmie to on był głównym informatykiem, potrafił przecież włamać się do wszystkich rodzajów systemów. W pracy na ulicy też był dobry. Jednym słowem uważał się za faceta spełnionego, nawet jeśli nie każdą sprawę udawało się rozwiązać gładko. A sprawy były różne, łatwiejsze i trudniejsze, czasami takie, że koń by się uśmiał. Jak zlecenie pani Mayfield z Mayfield Oil Group, która gotowa była zapłacić bajońskie sumy za odszukanie Missy.
Missy była kotką.
Została odnaleziona. Wraz z przychówkiem, w sumie sześć sztuk. Każdemu z braci Flynnów, oczywiście, zaproponowano kociątko.
Muzyka była miłością Zacha. Pulsowała mu we krwi, odbijała się echem w głowie. Nie wspominając już o tym, że uspokajała i oczyszczała jego duszę. Dzięki niej po napatrzeniu się na brzydotę mógł obcować z pięknem. Przebywać w świecie, gdzie nikt nie zaginął, gdzie nikt nie stracił życia.
Wieczorem, zaraz po przyjeździe do Bostonu, razem z gromadką starych przyjaciół wypuścił się do pubu przy State Street. Oczywiście, że się nie upił. Nigdy tego nie robił. Już dawno temu zdążył się nauczyć, że naprawdę nie warto tracić kontroli nad sobą. Ale piwa się napił. Spał potem bardzo dobrze, niestety sen przerwało brzęczenie komórki.
– Flynn, słucham.
– Och, Zach! Chwała Bogu, że odebrałeś! Zach, tragedia! Wiesz, co się stało?! Eddie zaginął. A tata jest w szpitalu! W Irlandii. Chcę tam lecieć, ale Bridey mi odradza. Ale tata...
– Kat, to ty?
– Oczywiście, że ja! Zach, musisz nam pomóc. Tata jest w Irlandii z tą kobietą. Trzeba tam polecieć, sprawdzić, co się dzieje!
– W porządku, Kat. Zrobię wszystko, co trzeba. Powiedz mi tylko jeszcze raz, na spokojnie, co stało się z twoim ojcem.
Zach, oczywiście, był już całkowicie przytomny. Chodziło przecież o Seana O’Rileya, bliskiego przyjaciela jego ojca. Kiedy bracia Flynnowie zostali sierotami, Sean, mimo że mieszkał na Rhode Island, a oni na Florydzie, roztoczył nad nimi opiekę. Jak kochający wuj, zawsze gotów podać pomocną dłoń. Z córką Seana, Kat, Zach był bardzo zaprzyjaźniony. Była dla niego czymś w rodzaju młodszej siostry, poza tym łączyły ich sprawy zawodowe. Kat miała głos jak skowronek. Zach zorganizował dla niej kapelę i Kat zaczynała już powoli wypływać.
Ale teraz Kat była na pograniczu histerii.
– To ona, ta wredna Amanda! – krzyczała. – Na pewno mu coś zrobiła! Musisz jechać do Irlandii, Zach. Bridey też tak uważa. Nie chce, żebym ja tam jechała. Oczywiście boi się, że mnie zamkną. Za zamordowanie Amandy. Zach, proszę, poleć tam i przywieź tatę do domu.
– Nie przesadzasz, Kat? Szpitale w Irlandii są bardzo dobre...
– Ale tata powinien być tutaj, nie tam! Kiedy jest razem z nami, to co innego. Zach, zatrudniam ciebie. Eddie zaginął, boję się, że on nie żyje. A teraz ktoś zagraża tacie. Jestem pewna, że ona macza w tym palce. Nigdy jej nie ufałam, nigdy!
– Kat, dobrze wiesz, że nie musisz mnie zatrudniać. Jeśli Sean ma kłopoty, jestem do waszej dyspozycji. Jak zresztą zawsze. A ty przede wszystkim uspokój się. Bridey ma rację, nie powinnaś tak pochopnie oskarżać Amandy. Musisz mieć dowody.
Wcale się nie dziwił, że Kat nie kocha macochy, niewiele od niej starszej. Tym niemniej nigdy nie zauważył w zachowaniu Amandy niczego podejrzanego. Na pewno fakt, że Sean jest bogaty, cieszył ją. Gdyby stan jego konta był inny, nie spojrzałaby na niego, to jasne, ale to żaden dowód, że teraz kombinuje przeciwko mężowi. Poza tym kobieta o tak niskim poziomie inteligencji nie byłaby w stanie zaplanować morderstwa.
Bridey ma sto procent racji. Kat nie wolno jechać do Irlandii, bo faktycznie może skończyć w więzieniu. Do Irlandii powinien jechać Zach i kiedy stan zdrowia Seana się poprawi, przywieźć go do domu na Rhode Island. I natychmiast zająć się sprawą zaginięcia Eddiego.
– Jak czuje się teraz twój ojciec, Kat? Czy wolno mu podróżować?
– Tak. Pod opieką pielęgniarki. Tak przynajmniej zrozumiałam. Proszę, Zach, proszę, przywieź go do domu! Zach, na pewno pomyślisz, że zwariowałam, ale ja... ja mam przeczucie, że dzieje się coś bardzo złego. Martwię się okropnie o Eddiego, a o tatę boję się panicznie. Choć nie jestem tchórzem, dobrze o tym wiesz. Pojedziesz tam, Zach?
– Oczywiście. Lecę pierwszym samolotem i nie będę odstępował Seana na krok, dopóki nie przekażę go w twoje ręce. Głowa do góry, Kat. Wszystko będzie dobrze.
Powietrze przesycone było słodkim zapachem kwiatów. Niebo błękitne, szmaragdowe wzgórza skąpane w słońcu. Pod bosymi stopami czuła chłodne, wilgotne źdźbła trawy. I czuła radość, wielką radość z powodu prostego faktu, że żyje, łagodna bryza bawi się jej włosami, a promienie słońca całują ją w kark.
Biegła we śnie. Wiedziała, że kiedy pokona następne wzgórze, zobaczy w dolinie chatę krytą strzechą. Chatę, gdzie w kominku płonie ogień, gdzie wieczorem zbierze się gromada ludzi. Będą pić piwo, grać i śpiewać o dziewczynach, które kiedyś kochali, rozmawiać o minionych czasach.
Ludzie bliscy jej sercu, których kiedyś utraciła.
Przyspieszyła kroku. Dlaczego? W pierwszej chwili poczuła niepokój, ale zaraz potem pomyślała – nic to. Przecież tak cudownie jest mieć tyle siły w nogach, biec szybko, mieć wszystkie zmysły wyostrzone, cudownie zgrane z naturą. Pod stopami miękką trawę, nad sobą złociste słońce i słyszeć dobiegającą z oddali muzykę, przyzywającą, kuszącą jak syreni śpiew.
Obejrzała się. Teraz wiedziała, dlaczego przyspieszyła kroku, dlaczego musi biec coraz szybciej.
Przed sobą miała słoneczny dzień i słodkie dźwięki muzyki, a z tyłu – noc. Szła do niej, jak fala przypływu. Czarne niebo pokryte kłębiącymi się chmurami, wśród których przetaczał się grzmot. Groźny pomruk, nagle przytłumiony innymi dźwiękami, bardzo wyraźnymi. Stukot końskich kopyt.
Coraz bliżej, coraz bliżej... Z czarnych chmur wysuwają się czarne łby koni w ozdobnej uprzęży. Ciągną powóz, piękny powóz, wygodny, a jednak wzbudzający lęk.
Przyjechał po nią.
Odwróciła się i znów zaczęła biec, jak najszybciej ku słońcu, ku dźwiękom słodkiej muzyki. Kiedy tam biegła, czuła się piękna, młoda, cały świat stał przed nią otworem...
Nagle zobaczyła go. Twarz znajoma – tylko skąd? Nie mogła sobie przypomnieć. Wiedziała tylko, że to ktoś bliski, ale przyjaciel, nie kochanek. I nie powinien tu być. Nie tu, w Irlandii, takiej, jaką znała z dzieciństwa.
Uśmiechnął się smutno i pomachał do niej ręką. Witał ją czy ostrzegał?
Nieważne. Ona musi teraz biec, uciekać przed ciemnością, przed powozem. Nie wiadomo przecież, czy powóz ma ją uratować przed ciemnością – czy sam jest jej częścią.
Nagle poznała go.
– Eddie!
– Bridey!
– Na litość boską, Eddie, co się stało?
– A żebym to ja wiedział! Ale nie martw się o mnie! Jest mi tu bardzo dobrze, tu, gdzie jestem. A ty biegnij, Bridey, uciekaj przed ciemnością, uciekaj od tego wyjącego wiatru!
Znikł.
Biegła jak na skrzydłach. Stopy kąpały się w rosie, czuła w sobie siłę, która dawała młodzieńczą energię jej mięśniom, sercu, umysłowi. Wszystko działało tak cudownie. Jak słodko jest po prostu żyć...
Bridey O’Riley obudziła się nagle. Wystraszona, z bijącym sercem. Spojrzała na palce wykrzywione przez artretyzm. Przygarbione plecy, nawet gdy leżała, nie chciały się wyprostować.
Och, sny...
W snach można uciec z hałaśliwego miasta, wrócić do Irlandii z czasów młodości. Znów być ślicznym młodziutkim stworzeniem, biegającym po zielonych wzgórzach i marzącym o miłości.
Irlandia. Tak samo odległa jak młodość. Gdyby wstała teraz z łóżka i podeszła do lustra, nie zobaczyłaby dziewczyny o błyszczących oczach i porcelanowej cerze, lecz steraną życiem, pomarszczoną kobietę. Staruszkę, która wie, że śmierć już blisko.
A za oknem... Za oknem, zamiast wzgórz zielonych od lasów i łąk, zobaczyłaby czarne klify.
Ameryka. Wybrzeże Rhode Island. Teraz mieszkała tutaj, w pięknej rezydencji Seana Williama O’Rileya, właściciela firmy czarterowej. Sean woził ludzi pięknymi jachtami o wysokich masztach i białych żaglach. Bridey, swojej ciotce, okazywał wielki szacunek. Był dobrym, kochającym człowiekiem.
Był też dobrym biznesmenem. Niedawno wziął sobie nowego wspólnika, Cala. Jednego już miał, od zawsze. Eddiego Raya.
Uśmiech znikł z twarzy starej kobiety.
Eddie przyszedł do niej we śnie. Eddie Ray, jeden z najlepszych kapitanów na wschodnim wybrzeżu. Wypłynął w morze ukochaną „Sea Maiden” i przepadł bez śladu...
– Ciociu!
Zaskrzypiały drzwi. W progu ukazała się Katherine Mary O’Riley, córka Seana. Piękna i młoda, jak kiedyś Bridey. Teraz bardzo czymś zdenerwowana.
Bridey usiadła, opierając się o poduszki.
– Co się stało, dziecko?
– Och, ciociu! – Kat przemknęła przez pokój i przysiadła na brzegu łóżka. – Znaleźli „Sea Maiden” koło jednej z wysp!
– A Eddie?!
– Ani śladu... – szepnęła Kat. Na moment przymknęła oczy. Zaraz jednak wyprostowała się, otworzyła oczy i wyrzuciła z siebie podniesionym głosem. – To ona! Ta suka! Na pewno zrobiła mu coś złego!
– Daj spokój, Kat! Nie możesz jej tak nienawidzić. Twoja świętej pamięci matka na pewno jest zadowolona, że twój ojciec znalazł szczęście u boku innej!
– Zadowolona? Co ty mówisz, ciociu! Przecież Amanda to zwyczajna zdzira! Jest ode mnie starsza zaledwie o pięć lat. Ma trzydzieści jeden lat, wyszła za mojego tatę tylko dla pieniędzy. Jestem pewna, że tata rozchorował się przez nią i przez nią zaginął Eddie!
– Ale jak, dziecko, jak? Zastanów się. Twój tata jest w Irlandii, a Eddiego po raz ostatni widziano rankiem, w dniu wyjazdu twojego taty. Amanda była wtedy cały dzień w domu!
– Nieważne, ciociu. Ja i tak wiem, że to jej sprawka. Bo ona jest wredna!
– A ty, Kat, proszę, bądź rozsądna.
Bridey starała się ze wszystkich sił nie zdradzić swoich uczuć. Bo i co ten Sean najlepszego zrobił, żeniąc się z tą blondynką! Z tą Bimbo. Tak ją już ochrzczono, podobno ona to wypisz wymaluj słodka idiotka z jakiejś internetowej gry.
Pogłaskała czule wnuczkę po głowie.
– Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że wszystko dobrze się skończy. Dzwoniłaś już do Zacha Flynna?
– Tak, ciociu. Dziś z samego rana. Powiedział, że już zaczyna szykować się do wyjazdu.
– Świetnie. Dobrze zrobiłaś, że się mnie posłuchałaś. Zach przywiezie twego tatę z powrotem do domu.
Bridey była bardzo zadowolona, że Kat wykazała się rozsądkiem. W końcu przy Seanie jest żona, Amanda. Gdyby pojawiła się tam teraz Kat ze swoimi oskarżeniami, mogłoby dojść do bardzo przykrej sytuacji.
– Powinnam być przy ojcu – powiedziała cicho Kat.
– Ale jesteś przy mnie, kochanie. A twoim tatą już niebawem zaopiekuje się Zach. Nic lepszego nie można było wymyślić. Zach przywiezie tatę do domu i na pewno zajmie się sprawą Eddiego.
Bridey uśmiechnęła się do Kat, choć na duszy było jej bardzo ciężko.
Zach nie odnajdzie Eddiego. Żywego na pewno nie. Bridey widziała przecież we śnie czarny powóz, widziała konie w uprzęży, ozdobionej czarnymi piórami...
Eddie nie żyje.
A powóz śmierci nadal pędzi do nich...ROZDZIAŁ DRUGI
– Powinnaś zobaczyć, jak to u nas jest podczas świąt, Caer. Co prawda ze śniegiem różnie bywa, ale zimę mamy. Rześko, dmucha nieźle. Jest pięknie.
Caer uśmiechnęła się. Starszy pan, choć przykuty do szpitalnego łóżka, nie tracił wigoru. Opieka nad nim była to po prostu przyjemność. Wystarczyło spojrzeć na niego. Bujna czupryna, biała jak mleko. Oczy jasnoniebieskie, jak niebo nad Tarą, legendarnym wzgórzem, gdzie kiedyś królowie irlandzcy mieli swoją siedzibę. I tyle w nim życia. Jeśli powiedział, że podczas świąt jest rześko, prawdopodobnie człowiek marznie na kość.
Opowiedział jej trochę o swoim życiu. Okazało się, że urodził się w Dublinie, w tym właśnie szpitalu, ale całe swoje dorosłe życie spędził daleko stąd, za Atlantykiem. W mieście Newport na Rhode Island w stanie Rhode Island, znanym z surowego klimatu, zwłaszcza sztormów północno-wschodnich. Po wyjeździe do Stanów dopiero teraz, po latach, po raz pierwszy przyleciał do ojczystego kraju. Niestety, następnego dnia wylądował w szpitalu.
Miał bardzo silny organizm, dlatego szybko opuścił OIOM. Doktor Morton, internista, podejrzewał zatrucie. Coś musiało mu zaszkodzić. Problem w tym, że jadł to samo, co żona. Restaurację skontrolowano, nie doszukano się żadnych bakterii. Amanda czuła się dobrze. Nawet bardzo dobrze, bo w chwili obecnej przebywała w hotelowym spa. Twierdziła, że tylko masaż pomoże jej pokonać stres wywołany chorobą męża.
Sean miał siedemdziesiąt sześć lat, Amanda trzydzieści jeden. Jej żołądek był o czterdzieści pięć lat młodszy, prawdopodobnie dlatego nie ucierpiał. Ale lekarze, choć przebadali Seana bardzo dokładnie, i tak nie byli pewni, co było przyczyną tak nagłego załamania się organizmu. Byli zadowoleni, że zdecydowanie, choć powoli, wraca do formy. Straszny ból, który nękał go przedtem, obciążył serce. Omal nie zabił. Nie udało się jednak wyjaśnić, co było przyczyną tego bólu.
– Cieszę się, że jestem w Irlandii. Niezależnie od tego wszystkiego! – powiedział Sean, wskazując szerokim gestem na pokój szpitalny i aparaturę, do której nadal był podłączony. – Dobrze, że przed południem wpadliśmy na pomysł, żeby pójść do teatru. Do Abbey Theatre. Zdążyłem więc obejrzeć sobie „Zakładnika” Brendana Behana. Znakomite przedstawienie!
– Naprawdę nie było pana w Irlandii przez pięćdziesiąt lat?
– Naprawdę. Niestety, czas płynie zdecydowanie zbyt szybko. A ty byłaś w Stanach, Caer?
– Nie. Przyznaję się bez bicia. Jestem po prostu zapracowana.
– Nie dziwię się. Pielęgniarek wszędzie brakuje. W Stanach mamy mnóstwo irlandzkich księży i właśnie pielęgniarek. Twierdzą jednak, że nikt już od was nie musi wyjeżdżać za chlebem. Co mnie też nie dziwi, przecież wiadomo, że sytuacja gospodarcza w Irlandii jest teraz wyjątkowo dobra.
– Zgadza się. Ale ja jakoś nigdy nie myślałam o podróżach.
– Powinnaś zobaczyć Stany. Nie tylko Nowy York czy Kalifornię. Nasz stan, na przykład, ma bardzo ciekawą kulturę i historię. Ja znalazłem się w stanie Rhode Island po śmierci dziadka, który mieszkał tam od dawna. Zbudował piękny dom w Newport, rozkręcił biznes, ktoś musiał to po nim przejąć. A więc pojechałem i wystarczyło, że zobaczyłem dom na klifie, wysoko nad wodą, gdzie tak wspaniale hula wiatr. Wiedziałem od razu, że to moje wymarzone miejsce. Szybko zapuściłem korzenie. Historia tamtych okolic jest pasjonująca. Razem z moim przyjacielem, kiedy nie jesteśmy na łajbie, śledzimy losy bohaterów z czasów rewolucji amerykańskiej. Słyszałaś kiedyś o Nigelu Bridgewaterze?
– Przepraszam, o kim?
Sean roześmiał się.
– Tak, jak się spodziewałem. Ale w sumie nic dziwnego, że go nie znasz. W szkole uczyli cię przecież przede wszystkim historii Irlandii. Poza tym Nigel żył za krótko, żeby znaleźć się w podręcznikach do historii. Tylko dwadzieścia sześć lat. Był świetnym żeglarzem, znakomicie sobie radził na zdradliwych wodach Nowej Anglii. Był też wielkim patriotą, zaangażowanym w walkę o niepodległość Stanów. Pewnej nocy samotnie wypłynął z Newport. Kierował się na południe, wiózł ważną przesyłkę dla Kongresu Kontynentalnego . Niestety, Brytyjczycy schwytali go i powiesili. Razem z Eddiem, moim wspólnikiem, próbujemy praktycznie od samego początku odtworzyć trasę, jaką Nigel wtedy płynął. Prawdopodobnie wiedział, że ma już Brytyjczyków na karku, dlatego ukrył wszystko, co wiózł. Pieniądze, zebrane od patriotów na wyposażenie armii, także papiery. Listy i inne dokumenty, w których wymienione były nazwiska. Gdyby dostały się w ręce Brytyjczyków, ludzie ci skończyliby na szubienicy. Eddie... – Sean nagle zamilkł. Posmutniał. – Muszę jak najszybciej wracać do domu – powiedział cicho.
Caer również zniżyła głos.
– Dlaczego, panie O’Riley? Obawia się pan czegoś? Niepokoi pana, że lekarze nie wiedzą, skąd u pana te dolegliwości?
– Nie chodzi o mnie! Muszę wracać, bo Eddie zaginął!
– Eddie? Ten pana wspólnik?
– Jeden z moich wspólników. Mam dwóch. Drugi to Cal, młody facet, jest z nami od niedawna. A z Eddiem skumplowaliśmy się zaraz po moim przyjeździe do Stanów. Pomagał mi modernizować firmę, rozszerzyć ofertę. Harowaliśmy od świtu do nocy. Kupowanie nowych łodzi, rejsy, wieczorami robota papierkowa. Ludzie patrzyli na nas jak na dwóch szaleńców. Teraz jestem bogaty, mówią więc o mnie, że jestem ekscentryczny. Niech im będzie! A z Eddiem, jak wspomniałem, łączy mnie zamiłowanie do historii. Odkrywanie tajemnic z przeszłości. Bridgewater wiózł mnóstwo pieniędzy, podobno całą ładownię miał pełną angielskich monet. Nie wiadomo, gdzie to ukrył. Brytyjczykom nie pisnął ani słowa. Dzielny człowiek. Zawsze marzyłem, że odnajdę ten skarb. Może nawet napiszę o Nigelu książkę... – Nagle roześmiał się. – Stary nudziarz ze mnie! Gadam i gadam, a piękna młoda kobieta musi tego wysłuchiwać...
– Przecież to fascynujące!
Mówiła to szczerze. Miło było obcować z tak sympatycznym i ciekawym człowiekiem. Naturalnie, w którymś momencie zadała sobie w duchu pytanie, jak to się stało, że Sean ożenił się z kimś takim jak Amanda. Ale w końcu, na litość boską! Kto jak kto, ale ona, Caer, nie ma prawa go osądzać.
– Martwię się o Eddiego – powiedział Sean. Jasnoniebieskie oczy znów posmutniały. – Mam złe przeczucia. Jacht odnaleziono, ale Eddie przepadł. Nie pojawił się na naszym pożegnalnym przyjęciu, tuż przed wyjazdem, a to powinno mi dać już do myślenia... W każdym razie muszę wracać do Stanów. Chociaż tam ... – uśmiechnął się, wypadło to jednak bardzo blado – na pewno nie będę miał takiej pielęgniarki jak ty.
O! Co do tego nie ma wątpliwości! Takiej pielęgniarki jak ona na pewno nigdzie nie znajdzie.
Tę informację zachowała oczywiście dla siebie.
– Może opowie mi pan o swojej rodzinie?
– O rodzinie... – powtórzył miękko. – Najcenniejsze, co mamy. To moi bliscy nie pozwolili mi teraz umrzeć.
– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem...
– Szczerze mówiąc, ja też – przyznał Sean, spoglądając na nią trochę niepewnym wzrokiem. – Kiedy wieźli mnie tutaj, do szpitala, podobno byłem nieprzytomny. A ja miałem wtedy sen. Śniła mi się Irlandia. Znów byłem chłopcem. Biegłem wśród zielonych wzgórz. Tak bardzo zielonych... Zapomniałem już, ile w tym prawdy, kiedy Irlandię nazywa się Szmaragdową Wyspą! Wiał silny wiatr. Jęczał i zawodził. A ja biegłem do domu. Do chaty, gdzie czekała matka. Słyszałem już jej głos, śpiewała stary irlandzki song... Niebo płonęło zachodem słońca, ziemię spowijał już zmierzch, ale ja wcale się nie bałem. Mógłbym tak biec bez końca... I wtedy usłyszałem głos mojej córki. Nagle uświadomiłem sobie, że jestem w szpitalu. Muszę walczyć, muszę żyć i wrócić do domu. Do mojego dziecka...
– Caer? Pozwól, proszę...
Michael. Stał w uchylonych drzwiach, ubrany w biały laboratoryjny kitel, na kieszonce miał wyhaftowane: doktor Michael Haven.
– Przepraszam, panie O’Riley. Wzywają mnie.
– To ja przepraszam, Caer. Zabrałem ci tyle czasu...
– Który spędziłam bardzo interesująco – powiedziała z uśmiechem, wstając z krzesła. – Ja tu wrócę, panie O’Riley!
– Liczę na to! – Sean też się uśmiechnął, bardzo ciepło i ruchem głowy wskazał na zdjęcie, ustawione na szafce przy łóżku. – A ja tymczasem pogadam sobie trochę z rodziną.
Caer zaśmiała się, chociaż kiedy spojrzała na uśmiechnięte twarze na zdjęciu, poczuła ukłucie w sercu.
Rodzina... A ona jest sama jak palec...
Wiedziała już dokładnie, kto jest kto. Sean obejmował ramieniem swoją córkę Kat, śliczną, dwudziestoparoletnią Kat, wpatrzoną w ojca jak w obrazek. Obok Kat żona Seana. Macocha Kat, starsza od niej zaledwie o kilka lat. Po drugiej stronie Seana stało trzech bardzo wysokich i bardzo przystojnych młodych mężczyzn. Trzech braci, tak powiedział Sean. A stara kobieta w fotelu ustawionym na naczelnym miejscu to Bridey, ciotka Seana, która mieszka u niego. Miała takie same jasnoniebieskie oczy jak on i jego córka. Była w nich wielka mądrość i łagodność. Wielkie serce. Caer wiedziała, że gdyby miała możliwość poznać Bridey, od razu by ją pokochała.
Ale to nie Bridey przykuwała jej uwagę, kiedy zdarzyło jej się zerknąć na to zdjęcie. Tylko jeden z braci, ten który stał najbliżej Seana. Miał włosy właściwie rude i patrzył prosto w obiektyw. Caer wydawało się, że patrzy prosto na nią. Za każdym razem, kiedy spojrzała mu w oczy, jej serce zaczynało bić zdecydowanie szybciej. Bo takich oczu Caer nigdy jeszcze nie widziała. Oczu jak woda w oceanie na Karaibach, ani zielonych, ani niebieskich. Coś pośredniego, przepięknego, błyszczącego w smagłej twarzy. Spojrzenie bardzo przenikliwe. Na początku myślała, że to zięć Seana, ale Sean zaprzeczył. Powiedział, że to bracia Flynnowie i że są dla niego jak synowie, których nigdy nie miał.
– On tutaj już leci – odezwał się nagle Sean.
Caer, speszona, że została przyłapana na przyglądaniu się zdjęciu, szybko odwróciła głowę.
– Przepraszam, kto?
– Zach Flynn – wyjaśnił Sean i westchnął. – Kat udało się go przekonać, że w drodze powrotnej potrzebna mi będzie eskorta. Niestety, Caer. Na zdjęciu widzisz szczęśliwą rodzinę, a wcale tak nie jest. Ożeniłem się z kobietą o wiele młodszą ode mnie, wszyscy uważają, że wyszła za mnie dla pieniędzy. I kto by pomyślał, że jesień mojego życia będę spędzać jako rozjemca w skłóconej rodzinie!
– Caer...
Znów Michael, czyli stanowczo powinna już iść.
– Przepraszam, panie O’Riley.
Wyszła z pokoju i podążyła za Michaelem, który maszerował już korytarzem. Weszli do jego pokoju. Michael staranie zamknął drzwi, ustawił się za swoim biurkiem i prawie huknął:
– Co ty najlepszego robisz, Caer?!
– Jak to co? Opiekuję się Seanem O’Rileyem. Przed chwilą z nim rozmawiałam...
– O właśnie! Miałaś go tylko obserwować, starać się dojść, co tu właściwie się dzieje.
– Zgadza się. I to robię. A podczas miłej rozmowy można dowiedzieć się bardzo dużo.
– Tak. Ale... – Michael potrząsnął bezradnie głową. Wyszedł zza biurka i zaczął przemierzać pokój, nerwowo przeczesując palcami włosy. – Ale za bardzo angażujesz się w to emocjonalnie, Caer!
– Wcale nie!
– Spokojnie, Caer. Nie zapominaj, że ja tu jestem szefem.
Fakt. Tutaj Michael pociąga za sznurki. Więc już nie protestowała.
– A więc... – podjął Michael – przechodzimy do konkretów. Jedziesz z nim do Ameryki. Jako jego prywatna pielęgniarka.
– Co?! – Krzyknęła, niestety. Ale nie mógł jej bardziej zaskoczyć. Ona nigdy nie wyjeżdżała, zawsze pracowała tu, w Dublinie.
– Nie chcę jechać do Ameryki. Tu, na miejscu, jest mnóstwo pracy dla mnie. Poza tym nie mam paszportu, nie mam dyplomu pielęgniarki!
Michael machnął niecierpliwie ręką.
– Biorę to na siebie! A teraz... – Wyjął z szuflady jakieś opasłe tomisko. – Trzymaj!
– Co to jest? – spytała.
– Podręcznik pielęgniarstwa. Bierz się do nauki.
– Ale...
– Powiedziałem. Bierz się do nauki. Jedziesz do Ameryki. Nie zapominaj, że w Agencji obowiązują pewne zasady. Ja wydaję polecenia, ty je wykonujesz. A dlaczego właściwie tak bardzo nie chcesz jechać do Stanów?
Dlaczego?
Caer zrobiła głęboki wdech. Tak naprawdę to sama nie wiedziała, dlaczego się opiera. Na czym polega jej problem?
Może chodzi o...
Tak. O jednego z braci Flynnów, tego o oczach koloru morza. Tego, który ma towarzyszyć Seanowi w drodze do Stanów.
Zach. Coś w jego spojrzeniu bardzo ją niepokoiło. Chociaż widziała go tylko na zdjęciu. Ale trudno jej było sobie wyobrazić, że z tym mężczyzną może stanąć twarzą w twarz, bo jeśli do tego dojdzie, on na pewno zorientuje się, kim ona jest naprawdę. Czuła to.
Nie bądź śmieszna, Caer.
– Caer, jedziesz do Ameryki – powiedział Michael. Zabrzmiało to tak jakoś władczo.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Oczywiście! Nie mogę się doczekać!
– Caer, doskonale wiesz, że ktoś czyha na życie Seana. To poważna sprawa.
– Wiem.
Głos Michaela nieco złagodniał.
– Nie będziesz żałować, Caer. Nadchodzą święta, Amerykanie obchodzą je bardzo uroczyście.
No cóż... On wiedział. Był przecież wszędzie.
– Wspaniale! Już z góry się cieszę!
– Jakieś pytania? – spytał. – Tylko szybko, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.
– Nie – odparła, ruszając do drzwi. – Ja też mam pilne sprawy...
– Caer...
Zatrzymała się w progu.
– Tak, słucham?
– Twój podręcznik. Weź go. W środku jest koperta. Na pewno przed wyjazdem będziesz chciała zrobić jakieś zakupy.
– Ja?!
– Zrobisz z tym, co chcesz. W każdym razie ten wyjazd może być dla ciebie naprawdę ciekawym doświadczeniem, postaraj się spojrzeć na to od tej strony. Aha, i wesołych świąt!
Zabrzmiało to całkiem miło. Uśmiechnęła się i wróciła po książkę wraz z kopertą z apanażami. Wyszła na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi.
Ameryka.
W końcu to wszystko jedno. Ameryka nie Ameryka, Seanowi O’Rileyowi grozi niebezpieczeństwo. Zadaniem Caer jest usunąć to zagrożenie. Koniec, kropka.
Kiedy szła korytarzem, uświadomiła sobie, że cicha muzyka, dobiegająca z głośnika, to kolęda.
Święta tuż, tuż... A ona musi wyjechać. Przepłynąć przez Atlantyk i znaleźć potencjalnego mordercę.
Przedtem do Seana przyjedzie ten mężczyzna o niezwykłych oczach. Już niebawem.
I zdemaskuje ją.
Nie. Tak nigdy się nie stanie. Michael do tego nie dopuści.
A więc dobrze. Ma być pielęgniarką na Rhode Island – będzie. Pobyt w Stanach, tak jak zapowiedział Michael, na pewno będzie bardzo interesujący.
Boże Narodzenie w Stanach. Czemu nie? A więc – wesołych świąt!
Spojrzała na zegarek. Najwyższa pora biec na następne spotkanie. Na które nie wolno się spóźnić – coś takiego w ogóle nie wchodzi w grę.
Przy tego rodzaju spotkaniach.