Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Zabójczy spisek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
29 stycznia 2025
3592 pkt
punktów Virtualo

Zabójczy spisek - ebook

Zabójczy spisek, Nora Roberts jako J.D. Robb

Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci.

Seryjny morderca z chirurgiczną precyzją wybiera swoje kolejne bezbronne ofiary. Pierwsza z nich to bezdomny, który zasnął przy drodze na nowojorskim chodniku. Na jego ciele nie znaleziono siniaków czy innych oznak przemocy, jedynie fachowo wyciętą dziurę rozmiarów pięści w miejscu, gdzie kiedyś było jego serce.

Sprawą zajmuje się porucznik Eve Dallas, która oprócz gry w kotka i myszkę z mordercą ma na głowie problemy w pracy. Dallas musi wybrać między oczyszczeniem siebie z podejrzeń a walką o sprawiedliwość za wszelką cenę...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68350-91-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

W moich rękach spo­czywa moc. Moc uzdra­wia­nia i moc nisz­cze­nia. Moc dawa­nia życia i spro­wa­dza­nia śmierci. Sza­nuję ten dar, od lat go udo­sko­na­lam i zamie­niam w dzieło sztuki, tak wspa­niałe i zachwy­ca­jące jak obrazy w Luw­rze.

Ja jestem sztuką i nauką. W zasa­dzie można powie­dzieć, że jestem Bogiem.

Bóg musi być bez­względny i dale­ko­wzroczny. Obser­wuje stwo­rzone przez sie­bie istoty i doko­nuje wyboru. Naj­lep­sze dzieła stwórcy trzeba kochać, chro­nić i pie­lę­gno­wać. Dosko­na­łość zosta­nie nagro­dzona.

Jed­nak nawet ist­nie­nie jed­no­stek ułom­nych ma swój cel.

Mądry Bóg eks­pe­ry­men­tuje, roz­my­śla, robi uży­tek z tego, co tra­fia w jego ręce, i czyni cuda. Tak, czę­sto musi wyzbyć się lito­ści i doko­ny­wać czy­nów gwał­tow­nych, które tak bar­dzo potę­piają zwy­kli śmier­tel­nicy.

My, któ­rzy mamy moc, nie możemy pod­le­gać osą­dom sza­rych ludzi, nie wolno nam pod­po­rząd­ko­wać się małost­ko­wym i żało­snym pra­wom i zasa­dom pro­stacz­ków. Oni są ślepi, ich umy­sły krę­puje strach – strach przed bólem, strach przed śmier­cią. Są zbyt ogra­ni­czeni, by pojąć, że śmierć można zwy­cię­żyć.

Mnie to się pra­wie udało.

Gdyby ludzie poznali moje dzieło, w myśl swo­ich głu­pich zasad i prze­ko­nań potę­pi­liby mnie.

Kiedy osią­gnę swój cel, będą mnie czcili.ROZDZIAŁ 1

1

Dla nie­któ­rych śmierć nie jest wro­giem. O wiele okrut­niej­szym prze­ciw­ni­kiem jest życie. Na przy­kład dla duchów, prze­pły­wa­ją­cych w ciem­no­ściach jak cie­nie, dla włó­czą­cych się po nocy dzi­wa­ków o zaczer­wie­nio­nych oczach, dla ćpu­nów o trzę­są­cych się rękach życie jest po pro­stu bez­myślną podróżą przez morze nie­szczę­ścia, od jed­nej działki do dru­giej.

Podróż tę wypeł­niają ból i roz­pacz, a cza­sami strach.

W mroźny pora­nek 2059 roku w naj­gor­szych dziel­ni­cach Nowego Jorku strach i roz­pacz nie opusz­czały bied­nych i bez­dom­nych ani na chwilę. Dla upo­śle­dzo­nych umy­słowo i nie­do­sko­na­łych fizycz­nie, któ­rzy nie potra­fią się wpa­so­wać w struk­tury spo­łe­czeń­stwa, mia­sto jest po pro­stu wię­zie­niem.

Oczy­wi­ście ist­niało całe mnó­stwo pro­gra­mów pomocy spo­łecz­nej. W końcu były to czasy oświe­cone. Tak przy­naj­mniej twier­dzili poli­tycy. Par­tia Libe­ralna doma­gała się nowych schro­nisk, szkół i szpi­tali, ośrod­ków szko­le­nia i reha­bi­li­ta­cji, nie mówiąc jed­nak nic kon­kret­nego na temat finan­so­wa­nia tych przed­się­wzięć. Par­tia Kon­ser­wa­tywna rado­śnie obci­nała fun­du­sze na ist­nie­jące już pro­gramy, a potem wygła­szała pło­mienne mowy na temat jako­ści życia i war­to­ści rodzin­nych.

Na­dal jed­nak ist­niały schro­ni­ska dla tych, któ­rzy potra­fili znieść dotyk kości­stej, zim­nej ręki dobro­czyn­no­ści. Szko­le­nia zawo­dowe i pro­gramy pomocy cze­kały na potrze­bu­ją­cych, jeśli tylko potra­fili oni prze­drzeć się przez gąszcz biu­ro­kra­cji, nie tra­cąc przy tym resz­tek zdro­wych zmy­słów.

Jak zawsze dzieci cho­dziły głodne, kobiety sprze­da­wały swoje ciała, a męż­czyźni zabi­jali dla gar­ści żeto­nów kre­dy­to­wych.

Cho­ciaż czasy były oświe­cone, to ludzka natura pozo­stała tak prze­wi­dy­walna jak śmierć.

Nowo­jor­skim bez­dom­nym sty­czeń przy­niósł mroźne noce, pod­czas któ­rych nie można się było roz­grzać ani alko­ho­lem, ani nawet zdo­by­tymi gdzieś nie­le­gal­nymi pro­chami. Nie­któ­rzy się pod­da­wali i powłó­cząc nogami, szli do schro­nisk, gdzie mogli się prze­spać na twar­dym mate­racu pod cien­kim kocem lub zjeść tro­chę wod­ni­stej zupy z kromką pozba­wio­nego smaku chleba sojo­wego, poda­wa­nego przez bystro­okich stu­den­tów socjo­lo­gii. Inni się nie pod­da­wali, zbyt zagu­bieni lub zbyt uparci, żeby porzu­cić swoje miej­sce na chod­niku.

Pod­czas tych zim­nych nocy wielu nie­po­strze­że­nie umie­rało.

Zabi­jało ich mia­sto, ale nikt nie nazy­wał tego mor­der­stwem.

*

Mroź­nym świ­tem porucz­nik Eve Dal­las jechała do cen­trum mia­sta, nie­cier­pli­wie bęb­niąc pal­cami w kie­row­nicę. Zwy­kła śmierć bez­dom­nego na Bowery nie powinna wywo­łać więk­szego zamie­sza­nia. Takimi przy­pad­kami zwy­kle zaj­mo­wali się, jak nazy­wano ich w wydziale, zbie­ra­cze sztyw­nych. Patro­lo­wali oko­lice, w któ­rych bez­domni naj­czę­ściej urzą­dzali swoje lego­wi­ska, oddzie­lali żywych od mar­twych i zabie­rali wynisz­czone ciała do kost­nicy, gdzie je badano, iden­ty­fi­ko­wano, a następ­nie się ich pozby­wano.

Tę przy­ziemną i przy­gnę­bia­jącą robotę wyko­ny­wali zwy­kle ci, któ­rzy wciąż liczyli na awans do bar­dziej eli­tar­nego wydziału zabójstw lub cał­kiem stra­cili nadzieję na taki cud. Poli­cjan­tów z wydziału wzy­wano na miej­sce zda­rze­nia, tylko gdy przy­pa­dek był wyraź­nie podej­rzany lub śmierć nastą­piła w spo­sób gwał­towny.

Tego nie­przy­jem­nego poranka wła­śnie na Eve przy­pa­dła kolej wyjazdu do takiego wezwa­nia. Gdyby nie to, leża­łaby jesz­cze w miłym, cie­płym i wygod­nym łóżku u boku męża.

– Pew­nie jakiś strasz­nie prze­jęty swoją pracą żół­to­dziób ma nadzieję, że tra­fił na seryj­nego zabójcę – wymam­ro­tała.

Sie­dząca obok niej Peabody ziew­nęła sze­roko.

– Moja obec­ność jest tu zupeł­nie zbędna. – Posłała Eve pełne nadziei spoj­rze­nie spod równo przy­cię­tej, ciem­nej grzywki. – Mogła­byś mnie wysa­dzić na naj­bliż­szym przy­stanku trans­por­tera. Za dzie­sięć minut była­bym w domu, w łóżku.

– Skoro ja cier­pię, będziesz cier­pieć i ty.

– Od razu czuję się moc­niej kochana.

Eve par­sk­nęła śmie­chem. Wie­działa, że trudno byłoby jej zna­leźć kogoś bar­dziej nie­za­wod­nego i god­nego zaufa­nia niż jej asy­stentka. Nawet o tak nie­przy­zwo­icie wcze­snej porze zimowy mun­dur Peabody pre­zen­to­wał się nie­ska­zi­tel­nie, guziki lśniły, a cięż­kie, czarne poli­cyjne buty były wypo­le­ro­wane do poły­sku. Oczy, choć tro­chę zaspane, na pewno dostrzegą, co należy.

– Nie mia­łaś wczo­raj jakiejś waż­nej imprezy? – zapy­tała Peabody.

– Ow­szem, mia­łam, w Waszyng­to­nie. Roarke wydał bal dla jakiejś bar­dzo eks­klu­zyw­nej orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej. W celu rato­wa­nia kre­tów czy coś w tym guście. Było tam tyle jedze­nia, że można by nim kar­mić przez rok wszyst­kich bez­dom­nych z Lower East Side.

– O rany, to mia­łaś ciężki wie­czór. Pew­nie musia­łaś się wystroić, prze­je­chać pry­wat­nym odrzu­tow­cem Roarke’a i pić szam­pana. Po pro­stu kosz­mar.

Sły­sząc iro­niczny ton Peabody, Eve tylko unio­sła brew.

– Mniej wię­cej. – Obie wie­działy, że ele­gancki świat, w jakim Eve bywała, odkąd w jej życiu poja­wił się Roarke, był dla niej źró­dłem zaże­no­wa­nia i fru­stra­cji. – A potem musia­łam tań­czyć z Roar­kiem. I to dużo.

– Miał na sobie smo­king? – Peabody widziała już męża prze­ło­żo­nej w smo­kingu. Ten obraz odci­snął się w jej pamięci po wsze czasy.

– Tak. – Dopóki nie wró­ci­li­śmy do domu i go z niego nie zdar­łam, dodała w myślach Eve. Bez smo­kingu wyglą­dał rów­nie rewe­la­cyj­nie.

– O, rany. – Peabody zamknęła oczy i z przy­jem­no­ścią sko­rzy­stała z tech­niki wizu­ali­za­cji, któ­rej nauczyła się jesz­cze w dzie­ciń­stwie, od rodzi­ców, zwo­len­ni­ków Free Age. – O, rany – powtó­rzyła.

– Wiesz, nie­jedna kobieta by się mocno wku­rzyła, gdyby jej asy­stentka pozwa­lała sobie na wyuz­dane fan­ta­zje z jej mężem w roli głów­nej.

– Ale pani jest ponad to, pani porucz­nik. I wła­śnie to mi się w pani podoba.

Eve jęk­nęła i poru­szyła zesztyw­nia­łymi ramio­nami. To wyłącz­nie jej wina, że ule­gła pożą­da­niu i przez to spała jedy­nie trzy godziny. Ale służba to służba, więc musiała zapo­mnieć o zmę­cze­niu.

Spo­glą­dała na walące się domy, zaśmie­cone ulice. Bli­zny, naro­śle i guzy, wyra­sta­jące na beto­nie i stali.

Smuga pary wydo­by­wała się przez kratę w jezdni, świad­cząc o życiu i han­dlu, toczą­cym się pod uli­cami. Samo­chód wje­chał w nią, jakby prze­ci­nał mgłę uno­szącą się nad brudną rzeką.

Dom Eve, od kiedy była z Roar­kiem, znaj­do­wał się w zupeł­nie innym świe­cie. Żyła wśród pole­ro­wa­nego drewna, skrzą­cych się krysz­ta­łów, zapa­chu świec i kwia­tów cie­plar­nia­nych. W zapa­chu bogac­twa.

Ale wie­działa też, co zna­czy żyć w miej­scu takim jak to. W każ­dym mie­ście wyglą­dało ono tak samo – te same zapa­chy, rytm dnia, bez­na­dzieja.

Ulice były nie­mal opu­sto­szałe. Nie­wielu miesz­kań­ców tej okrop­nej dziel­nicy krą­żyło o tak wcze­snej porze po mie­ście. Uliczne pro­sty­tutki i deale­rzy już zakoń­czyli swoje nocne inte­resy i przed wscho­dem słońca ukryli się w swych norach. Skle­pi­ka­rze na tyle odważni, żeby tu pro­wa­dzić sklepy, jesz­cze nie usu­nęli pan­cer­nych zabez­pie­czeń z drzwi i okien. Uliczni sprze­dawcy, któ­rych despe­ra­cja zapę­dziła w te oko­lice, pra­co­wali parami, uzbro­jeni w ręczne para­li­za­tory. Spo­strze­gła czarno-biały wóz patro­lowy i skrzy­wiła się na widok nie­udol­nie zabez­pie­czo­nego miej­sca zda­rze­nia.

– Dla­czego, do cho­lery, jesz­cze nie roz­sta­wili sen­so­rów? Wycią­gają mnie z łóżka o pią­tej rano, a nie zabez­pie­czyli jesz­cze miej­sca? Nic dziw­nego, że są zbie­ra­czami sztyw­nych. To jacyś idioci.

Peabody nic nie odpo­wie­działa. Jej prze­ło­żona zatrzy­mała się gwał­tow­nie za czarno-bia­łym wozem i wysko­czyła z samo­chodu. Ci idioci zaraz dostaną za swoje, pomy­ślała z lek­kim współ­czu­ciem.

Zanim Peabody wyszła z wozu, Eve była już na chod­niku i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem szła do dwojga poli­cjan­tów, sku­lo­nych dla ochrony przez wia­trem.

W jed­nej chwili poli­cjanci wypro­sto­wali się służ­bi­ście. Dal­las zawsze tak działa na ludzi, pomy­ślała Peabody, wyj­mu­jąc z samo­chodu sprzęt do pracy w tere­nie. Na jej widok wszy­scy sta­wali na bacz­ność.

I nie cho­dziło tylko o wygląd. Eve Dal­las była wysoka, zgrabna i szczu­pła, włosy miała ciemne, ale poły­ski­wały w nich pasemka w naj­róż­niej­szych odcie­niach, jasnych i ruda­wych. No i te oczy. Oczy poli­cjantki, w kolo­rze dobrej irlandz­kiej whi­sky. Pod­bró­dek był mocno zary­so­wany, z nie­wiel­kim dołecz­kiem. Pełne usta potra­fiły zaci­skać się surowo i groź­nie.

Wyra­zi­sta twarz przy­cią­gała uwagę, zda­niem Peabody, mię­dzy innymi dla­tego, że jej prze­ło­żona pozba­wiona była wszel­kiej próż­no­ści.

Cho­ciaż wygląd pani porucz­nik mógł zwró­cić uwagę poli­cjan­tów, to nie dla jej urody sta­wali na bacz­ność.

Eve Dal­las była naj­lep­szą poli­cjantką, jaką Peabody w życiu spo­tkała. Za kimś takim bez waha­nia ska­cze się w ogień. Ktoś taki zawsze sta­nie w obro­nie pokrzyw­dzo­nych.

Ktoś taki zawsze sko­pie tyłek temu, komu się to należy, uzu­peł­niła w myślach Peabody, sły­sząc, jak Eve prze­ma­wia ostro do poli­cjan­tów.

– Pod­su­mujmy – mówiła spo­koj­nie. – Kiedy zgła­sza­cie zabój­stwo i wycią­ga­cie mnie z łóżka, to powin­ni­ście, do cho­lery, zabez­pie­czyć miej­sce zda­rze­nia i cze­kać tu z goto­wym rapor­tem. Wy tym­cza­sem sto­icie jak dwie żało­sne, zasmar­kane nie­dojdy. Jeśli pra­cuje się w poli­cji, trzeba się zacho­wy­wać jak poli­cjant.

– Tak jest, pani porucz­nik – ode­zwał się drżą­cym gło­sem młody poste­run­kowy. Był to nie­mal dzie­ciak i tylko ze względu na niego Eve powstrzy­mała się przed jesz­cze ostrzej­szą naganą. Nato­miast jego towa­rzyszka wyglą­dała na bar­dziej doświad­czoną i to na nią Eve spo­glą­dała lodo­wa­tym wzro­kiem.

– Tak jest – wyce­dziła przez zęby. W jej gło­sie sły­chać było tak głę­boką nie­chęć, że Eve aż prze­chy­liła głowę ze zdu­mie­nia.

– Coś się nie podoba, poste­run­kowa… Bowers?

– Nie, pani porucz­nik. – Miała jasno­nie­bie­skie oczy, które ostro kon­tra­sto­wały ze sma­głą cerą. Ciemne krót­kie włosy wysta­wały spod regu­la­mi­no­wej czapki. Przy mun­du­rze bra­ko­wało guzika, a brudne buty miały zdarte obcasy.

Eve mogła jej to wytknąć, ale doszła do wnio­sku, że trudno stroić się co rano do takiej okrop­nej roboty.

– To dobrze. – Ski­nęła głową, ale w jej oczach można było wyczy­tać ostrze­że­nie. Kiedy spoj­rzała na mło­dego poli­cjanta, zatliła się w niej iskra współ­czu­cia. Chło­pak był blady jak ściana i roz­trzę­siony. Od razu było widać, że nie­dawno skoń­czył aka­de­mię. Czuło się to na odle­głość. – Poste­run­kowy Tru­ehe­art, moja asy­stentka zaraz zade­mon­struje, jak się pra­wi­dłowo zabez­pie­cza miej­sce zda­rze­nia. Patrz uważ­nie.

– Tak jest.

– Peabody. – To jedno słowo wystar­czyło, żeby Peabody przy­stą­piła do dzia­ła­nia. – Bowers, pokaż mi, co tu macie.

– Ofiara jest tutej­sza. Męż­czy­zna, rasy bia­łej. Znany jako Sno­oks. To jest jego lego­wi­sko.

Wska­zała na dość zręcz­nie spo­rzą­dzone schro­nie­nie ze skrzyni, poma­lo­wa­nej w wesołe gwiazdy i kwiaty, nakry­tej pogiętą klapą od pojem­nika na odpadki. Wej­ście przy­sła­niał wygry­ziony przez mole koc, a nad nim wisiała tabliczka z ręcz­nie wypi­sa­nym imie­niem wła­ści­ciela.

– Jest w środku?

– Tak. Jed­nym z zadań patroli jest zaglą­da­nie do takich lego­wisk, żeby zoba­czyć, czy nie ma tam jakichś sztyw­nych do zabra­nia. Sno­oks jest nie­wąt­pli­wie sztywny.

Eve dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to stwier­dze­nie miało być dow­cipne.

– Nie­wąt­pli­wie. Jaki miły zapach – wymam­ro­tała, pod­cho­dząc bli­żej lego­wi­ska, gdzie wiatr już nie roz­wie­wał odoru.

– Wła­śnie to wzbu­dziło moje podej­rze­nia. Tutaj zawsze śmier­dzi. Od tych ludzi czuć potem, śmie­ciami i Bóg wie czym jesz­cze, ale odór sztyw­nego jest tro­chę inny.

Eve znała ten zapach dosko­nale. Słod­kawy, mdlący. I tutaj, pod wonią uryny i skwa­śnia­łego potu, krył się zapach śmierci. Zmarsz­czyła lekko czoło, kiedy na doda­tek wyczuła ostrą, meta­liczną woń krwi.

– Ktoś go zadźgał? – Ze stłu­mio­nym wes­tchnie­niem wyjęła pojem­nik z sub­stan­cją zabez­pie­cza­jącą. – Po jaką cho­lerę? Bez­domni nie mają nic, co można ukraść.

Po raz pierw­szy usta Bowers wykrzy­wił lekki uśmie­szek. Oczy na­dal pozo­stały zimne i twarde. Na dnie spoj­rze­nia cza­iła się gorycz.

– A ow­szem, ktoś mu coś ukradł. – Cof­nęła się, zado­wo­lona z sie­bie. Miała nadzieję, że ta nadęta porucz­nik prze­żyje nie­zły wstrząs, kiedy zaj­rzy za wystrzę­piony koc.

– Wezwa­li­ście ekipę medyczną? – zapy­tała Eve, pokry­wa­jąc sub­stan­cją zabez­pie­cza­jącą ręce i buty.

– Jako pierw­sza obecna na miej­scu zda­rze­nia posta­no­wi­łam zosta­wić tę decy­zję komuś z wydziału zabójstw – oznaj­miła zasad­ni­czym tonem Bowers. W jej oczach wciąż migo­tały zło­śliwe ogniki.

– Na litość boską, chyba widać, że to sztywny, co? – Eve spoj­rzała na nią z nie­chę­cią, pochy­liła się i odsu­nęła zasłonę.

Na­dal poru­szały ją takie widoki, cho­ciaż nie tak mocno, jakby sobie tego życzyła Bowers. Eve zbyt wiele już w życiu widziała, żeby wszystko przy­pra­wiało ją o wstrząs. Jed­nak ni­gdy nie zobo­jęt­niała na to, jak straszne rze­czy jeden czło­wiek może wyrzą­dzić dru­giemu. Poczuła w głębi duszy smu­tek, któ­rego Bowers ni­gdy nie doświad­czyła i ni­gdy by nie zro­zu­miała.

– Bie­dak – powie­działa cicho i przy­kuc­nęła, żeby doko­nać oglę­dzin.

Co do jed­nego Bowers miała rację. Sno­oks nie­wąt­pli­wie był sztywny. Przy­po­mi­nał worek kości, zwień­czony strze­chą brud­nych, poskle­ja­nych w kosmyki wło­sów. Oczy i usta miał sze­roko otwarte, więc Eve spo­strze­gła, że zacho­wał nie wię­cej niż połowę zębów. Tacy jak on rzadko korzy­stali z dobro­dziejstw opieki sto­ma­to­lo­gicz­nej.

Bru­nat­no­brą­zowe tęczówki już mu zmęt­niały. Na oko miał jakieś sto lat i nawet gdyby go nie zamor­do­wano, na pewno nie prze­żyłby jesz­cze dwu­dzie­stu, jakie mogłoby mu zapew­nić przy­zwo­ite odży­wia­nie i naj­now­sze osią­gnię­cia medy­cyny.

Zauwa­żyła, że buty ofiary, cho­ciaż zno­szone i brudne, nadają się jesz­cze do uży­cia, tak samo jak odrzu­cony na bok koc. Było tu też wiele dro­bia­zgów. Głowa lalki, kie­szon­kowa latarka w kształ­cie żaby, wyszczer­biony kubek, do któ­rego zabity wło­żył sta­ran­nie wymo­de­lo­wane papie­rowe kwiaty. Na ścia­nach wisiało wię­cej papie­ro­wych ozdób: drzewa, psy, aniołki i naj­wy­raź­niej ulu­bione przez Sno­oksa gwiazdy i kwiaty.

Nie zauwa­żyła śla­dów walki, żad­nych świe­żych siń­ców lub powierz­chow­nych ran. Kto­kol­wiek zabił starca, zro­bił to z wyjąt­kową spraw­no­ścią.

Z chi­rur­giczną spraw­no­ścią, doszła do wnio­sku Eve, przy­pa­tru­jąc się dziu­rze wiel­ko­ści pię­ści, zie­ją­cej w klatce pier­sio­wej ofiary. Ten, kto zabrał jego serce, naj­praw­do­po­dob­niej posłu­żył się skal­pe­lem lase­ro­wym.

– Masz swoje zabój­stwo, Bowers. – Eve wyco­fała się; zasła­nia­jący wej­ście koc opadł na swoje miej­sce. Kiedy zoba­czyła na twa­rzy poli­cjantki pełen samo­za­do­wo­le­nia uśmie­szek, zaci­snęła gniew­nie pię­ści. – No dobrze, nie lubimy się, to jasne. Zda­rza się. Ale radzę ci zapa­mię­tać, że ja o wiele bar­dziej mogę ci uprzy­krzyć życie niż ty mnie. – Sta­nęła naprze­ciw Bowers tak bli­sko, że czu­bek jej buta ude­rzył o czu­bek buta poli­cjantki. Chciała się upew­nić, że jej słowa zostaną dobrze zro­zu­miane. – Więc wysil mózgow­nicę i prze­stań się głup­ko­wato uśmie­chać, a w przy­szło­ści nie wchodź mi w drogę.

Uśmie­szek znik­nął, ale oczy Bowers na­dal spo­glą­dały wrogo.

– Odzy­wa­nie się w spo­sób obraź­liwy do niż­szej stop­niem funk­cjo­na­riuszki jest wbrew zale­ce­niom wydziału.

– Co ty, naprawdę? Nie zapo­mnij wspo­mnieć o tym w rapor­cie. Masz go napi­sać w trzech egzem­pla­rzach i dopil­no­wać, żeby przed pierw­szą zna­lazł się na moim biurku. Odsuń się – dodała Eve spo­koj­niej.

Dopiero po dzie­się­ciu sekun­dach wro­giego spo­glą­da­nia w oczy porucz­nik Dal­las Bowers spu­ściła wzrok i odstą­piła na bok.

Eve odwró­ciła się i nie zwra­ca­jąc na nią wię­cej uwagi, wyjęła łącze.

– Porucz­nik Eve Dal­las. Zgła­szam zabój­stwo.

*

Eve przy­kuc­nęła nad cia­łem i zasta­na­wiała się, dla­czego ktoś posta­no­wił ukraść takie zużyte serce. Pamię­tała, że po zakoń­cze­niu wojen miej­skich kra­dzione narządy wewnętrzne były bar­dzo poszu­ki­wa­nym towa­rem na czar­nym rynku. Bar­dzo czę­sto han­dla­rze nie mieli cier­pli­wo­ści i pobie­rali organ jesz­cze przed śmier­cią dawcy. Ale działo się tak dzie­siątki lat temu, zanim zaczęto pro­du­ko­wać dosko­nale dzia­ła­jące sztuczne narządy.

Prze­ka­zy­wa­nie i sprze­daż orga­nów na­dal dość czę­sto się zda­rzały. Wie­działa też coś o two­rze­niu nowych typów sztucz­nych narzą­dów, ale zwy­kle nie­uważ­nie słu­chała wia­do­mo­ści medycz­nych.

Nie ufała leka­rzom.

Podej­rze­wała, że nie­któ­rzy boga­cze nie­chęt­nie odno­szą się do sztucz­nych implan­tów. Praw­dziwe ludz­kie serce lub nerka, pobrane od mło­dej ofiary wypadku, mogły osią­gnąć wysoką cenę, jeśli tylko były w dosko­na­łym sta­nie. Żaden narząd Sno­oksa nie był jed­nak w dosko­na­łym sta­nie.

Nachy­liła się niżej i zmarsz­czyła nos. Kiedy ktoś nie znosi szpi­tali i cen­trów zdro­wia tak jak ona, natych­miast roz­po­zna choćby naj­lżej­szą woń środ­ków anty­sep­tycz­nych.

Wyczuła lekki powiew w lego­wi­sku Sno­oksa. Zmarsz­czyła czoło i przy­sia­dła na pię­tach.

Bada­nie wstępne wyka­zało, że ofiara zmarła o dru­giej dzie­sięć. Dopiero ana­liza krwi i raport tok­sy­ko­lo­giczny pozwolą usta­lić, czy w jej orga­ni­zmie znaj­do­wały się jakieś nar­ko­tyki, ale i bez tego wie­działa, że Sno­oks lubił wypić.

Typowa ciemna butelka wie­lo­krot­nego użytku, jakich uży­wano do prze­cho­wy­wa­nia pędzo­nego cha­łup­ni­czo alko­holu, leżała w kącie, pra­wie pusta. Zna­la­zła też nie­wielki, nie­mal żało­sny zapas sub­stan­cji nie­le­gal­nych. Jeden cienki skręt z zonera, dwie różowe kap­sułki, pew­nie jag, i małą brudną torebkę bia­łego proszku. Eve pową­chała go i doszła do wnio­sku, że to pew­nie grin z nie­wielką domieszką zeusa.

Pobruż­dżoną twarz Sno­oksa zna­czyła wiele mówiąca paję­czyna popę­ka­nych naczy­nek krwio­no­śnych. Dostrze­gła na niej też oznaki nie­do­ży­wie­nia i strupy, będące zapewne efek­tem jakiejś paskud­nej cho­roby skór­nej. Ofiara była pija­kiem, nar­ko­ma­nem, jadła byle co i naj­praw­do­po­dob­niej wkrótce umar­łaby we śnie.

Po co zabi­jać kogoś takiego?

– Pani porucz­nik. – Eve nie odwró­ciła się, kiedy Peabody odchy­liła zasłonę. – Przy­je­chała ekipa medyczna.

– Dla­czego wyjął mu serce? – wymam­ro­tała Eve. – Dla­czego usu­nął je chi­rur­gicz­nie? Gdyby to było zwy­kłe mor­der­stwo, to na pewno przed­tem by go pobił. Jeśli cho­dziło mu o oka­le­cze­nie, to dla­czego nie pokie­re­szo­wał go bar­dziej. To jest książ­kowa robota.

Peabody zer­k­nęła na ciało i skrzy­wiła się.

– Nie widzia­łam żad­nej ope­ra­cji serca, ale wie­rzę ci na słowo.

– Spójrz na ranę – powie­działa z iry­ta­cją Eve. – Powi­nien się wykrwa­wić, prawda? Na miłość boską, ma w piersi dziurę jak pięść. Ale ten tutaj zało­żył klamry, zaci­ski, czy jak to się tam nazywa, powstrzy­mał krwa­wie­nie tak, jak się to robi w cza­sie ope­ra­cji. Nie chciał bała­ganu. Jest dumny ze swo­jej pracy – dodała, wypeł­za­jąc tyłem z lego­wi­ska. Wstała i zaczerp­nęła o wiele śwież­szego powie­trza na zewnątrz. – Ten ktoś zna się na chi­rur­gii. Musiał się tego gdzieś nauczyć. I wydaje mi się, że sam nie dałby rady. Wysła­łaś patrol, żeby poszu­kał jakichś świad­ków?

– Tak. – Peabody powio­dła wzro­kiem po opu­sto­sza­łej ulicy, wybi­tych oknach, ster­cie pudeł i skrzy­nek w zaułku po dru­giej stro­nie jezdni. – Życzę im powo­dze­nia.

– Witam, pani porucz­nik.

– Mor­ris. – Eve unio­sła brew na widok naj­lep­szego eks­perta medycz­nego w całym wydziale. – Nie spo­dzie­wa­łam się, że przy­ślą mi takiego fachowca do zwy­kłego bez­dom­nego.

Uśmiech­nął się zado­wo­lony, oczy mu roz­bły­sły. Włosy miał zacze­sane do tyłu i zaple­cione w war­kocz. Głowę chro­niła czer­wona nar­ciar­ska czapka. Poły dłu­giego płasz­cza w tym samym kolo­rze gwał­tow­nie łopo­tały na wie­trze. Mor­ris ubie­rał się ze sma­kiem.

– Aku­rat byłem wolny, a ten przy­pa­dek wyglą­dał inte­re­su­jąco. Brak serca?

– W każ­dym razie ja go nie zna­la­złam.

Prych­nął roz­ba­wiony i pod­szedł do skrzyni.

– Zobaczmy, co tu mamy.

Zadrżała i pozaz­dro­ściła mu dłu­giego, z pew­no­ścią cie­płego płasz­cza. Miała taki – Roarke poda­ro­wał jej na Gwiazdkę – ale nie wkła­dała go do pracy. Za żadne skarby nie chciała dopu­ścić, żeby wspa­niały brą­zowy kasz­mir pobru­dził się krwią i innymi pły­nami ustro­jo­wymi.

Znów kuc­nęła. Pomy­ślała z żalem, że jej nowe ręka­wiczki tkwią pew­nie w kie­szeni tego płasz­cza. Dla­tego wła­śnie ręce prze­ma­rzały jej teraz do kości.

Wsu­nęła je do kie­szeni skó­rza­nej kurtki, sku­liła ramiona dla ochrony przed wia­trem i obser­wo­wała Mor­risa przy pracy.

– Piękna robota – wyszep­tał. – Dosko­nała.

– To facho­wiec, co?

– O, tak. – Umo­co­wał na czole mikro­go­gle i zaj­rzał do otwar­tej klatki pier­sio­wej. – Bez wąt­pie­nia facho­wiec. To nie jest jego pierw­sza ope­ra­cja. Musiał też mieć naj­lep­sze narzę­dzia. Żadne tam skal­pele domo­wej roboty czy nie­po­ręczne roz­wie­ra­cze żeber. Nasz zabójca to chi­rurg o zło­tych rękach. Zazdrosz­czę mu ich.

– Wyznawcy nie­któ­rych kul­tów uży­wają ludz­kich narzą­dów do swo­ich cere­mo­nii – powie­działa Eve, tro­chę do sie­bie. – Ale zwy­kle zabi­jają bru­tal­nie, oka­le­cza­jąc ciała. Przy tym lubią rytu­ały, muszą mieć odpo­wied­nie oto­cze­nie. Tutaj nic takiego nie widać.

– Nie wygląda mi to na sprawę zwią­zaną z reli­gią, tylko z medy­cyną.

– Ow­szem. – To potwier­dzało domy­sły Eve. – Czy mogła tego doko­nać jedna osoba?

– Wąt­pię. – Mor­ris pocią­gnął się za dolną wargę. – Do tego rodzaju ope­ra­cji w tak trud­nych warun­kach musiał mieć pomoc­nika.

– Jak ci się wydaje, dla­czego wyjęli mu serce, jeśli nie cho­dziło o cere­mo­nię na cześć ulu­bio­nego demona?

– Nie mam poję­cia – oznaj­mił rado­śnie Mor­ris i dał jej znak, żeby się wyco­fała. Kiedy zna­leźli się na zewnątrz, wypu­ścił powie­trze z płuc. – Dzi­wię się, że stary wcze­śniej nie udu­sił się od tego smrodu. Po oglę­dzi­nach docho­dzę do wnio­sku, że jego serce długo by nie wytrzy­mało. Zebra­łaś odci­ski i próbkę DNA do iden­ty­fi­ka­cji?

– Już zabez­pie­czone i gotowe do prze­ba­da­nia.

– W takim razie paku­jemy go i zabie­ramy.

Eve ski­nęła głową.

– Zacie­ka­wił cię na tyle, żebyś go umie­ścił na początku swo­jej kolejki sztyw­nych? – spy­tała.

– Prawdę mówiąc, tak. – Uśmiech­nął się i dał znak swo­jej eki­pie. – Dla­czego nie masz czapki, Dal­las? Cho­ler­nie tu zimno.

Uśmiech­nęła się krzywo, ale rze­czy­wi­ście, odda­łaby mie­sięczną pen­sję za kubek gorą­cej kawy. Zosta­wiła Mor­risa i pode­szła do Bowers i Tru­ehe­arta.

Bowers zaci­snęła zęby. Była prze­mar­z­nięta, głodna i wcale jej się nie spodo­bało, że Eve i szef działu medy­cyny sądo­wej gawę­dzili tak przy­jaź­nie.

Pew­nie z nim sypia, doszła do wnio­sku poli­cjantka. Znała takie jak ta Eve Dal­las. Znała je dobrze. Awan­sują tylko dla­tego, że roz­kła­dają nogi przed kim trzeba. A Bowers tylko dla­tego dotych­czas nie awan­so­wała, że nie chciała ścią­gnąć maj­tek.

Na tym to wszystko polega, myślała z gory­czą. Serce zaczęło jej łomo­tać, krew pul­so­wała w skro­niach. Jesz­cze kie­dyś im wszyst­kim pokaże.

Suka, dziwka. Słowa te tłu­kły jej się po gło­wie, cisnęły na język. W ostat­niej chwili je powstrzy­mała. Posta­no­wiła zacho­wać pano­wa­nie nad sobą.

Eve zdzi­wiła nie­na­wiść, jaką dostrze­gła w spoj­rze­niu Bowers. Była zbyt silna, jak na reak­cję na krótką i zasłu­żoną naganę od star­szego stop­niem ofi­cera. Eve miała dziwne wra­że­nie, że powinna przy­go­to­wać się na atak, się­gnąć po broń. Jed­nak unio­sła tylko brwi i przez chwilę pyta­jąco patrzyła na Bowers.

– Jaki wynik?

– Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie – wark­nęła Bowers. – Z tymi ludźmi zawsze tak jest. Nie wysta­wiają nosa ze swo­ich nor.

Eve patrzyła na nią, ale kątem oka spo­strze­gła, że jej młody kolega lekko drgnął. Wie­dziona instynk­tem, się­gnęła do kie­szeni i wyjęła kilka drob­nych żeto­nów kre­dy­to­wych.

– Przy­nieś mi kawę, Bowers.

Pogarda na twa­rzy poli­cjantki w jed­nej chwili zmie­niła się w obu­rze­nie. Eve musiała bar­dzo się sta­rać, żeby się nie roze­śmiać.

– Mam iść po kawę?

– Zga­dza się. Mam ochotę na kawę. – Eve chwy­ciła dłoń Bowers i wci­snęła w nią żetony. – Moja asy­stentka rów­nież. Znasz oko­licę. Skocz do naj­bliż­szego czyn­nego barku i przy­nieś nam kawę.

– Tru­ehe­art jest niż­szy stop­niem.

– Peabody, czy ja mówi­łam do Tru­ehe­arta? – zapy­tała miłym tonem Eve.

– Nie, pani porucz­nik. Odnio­słam wra­że­nie, że zwraca się pani do poste­run­ko­wej Bowers. – Peabody uśmiech­nęła się. Jej także nowo poznana poli­cjantka nie spodo­bała się od pierw­szego wej­rze­nia. – Piję kawę z cukrem i śmie­tanką, pani porucz­nik woli czarną. Zdaje się, że naj­bliż­szy barek jest o jedną prze­cznicę stąd. Nie zaj­mie to wiele czasu.

Bowers stała jesz­cze przez chwilę, potem odwró­ciła się na pię­cie i ode­szła.

– Suka – wymam­ro­tała pod nosem.

– Ojej, Peabody, Bowers wła­śnie nazwała cię suką.

– Moim zda­niem, zwra­cała się do pani.

– Chyba masz rację. – Eve uśmiech­nęła się zło­wrogo. – No, Tru­ehe­art, mów, co wiesz.

– Słu­cham? – Jego twarz pobla­dła jesz­cze bar­dziej.

– Co o tym sądzisz? Co wiesz?

– Ja nie…

Kiedy ner­wowo zer­k­nął na sztywno wypro­sto­wane plecy odda­la­ją­cej się Bowers, Eve sta­nęła na linii, którą podą­żał jego wzrok. Jej oczy spo­glą­dały zimno i roz­ka­zu­jąco.

– Nie myśl o niej. Teraz masz do czy­nie­nia ze mną. Chcę usły­szeć, czego się dowie­dzia­łeś.

– Ja… – Jabłko Adama pod­sko­czyło na jego szyi. – Wszy­scy w naj­bliż­szej oko­licy utrzy­mują, że nie widzieli tu żad­nych gwał­tow­nych zajść ani nie zauwa­żyli, żeby ktoś odwie­dzał ofiarę w cza­sie, który nas inte­re­suje.

– I?

– Tylko… Chcia­łem to powie­dzieć Bowers, ale nie dała mi skoń­czyć – wyja­śniał pośpiesz­nie.

– Powiedz to mnie – zapro­po­no­wała Eve.

– Cho­dzi o Kulasa. Odkąd patro­luję tę oko­licę, miał swoje lego­wi­sko po tej stro­nie ulicy, tuż obok Sno­oksa. To tylko kilka mie­sięcy, ale…

– Prze­cho­dzi­łeś tędy wczo­raj? – prze­rwała mu Eve.

– Tak jest.

– I widzia­łeś jego lego­wi­sko obok Sno­oksa?

– Tak, jak zwy­kle. Teraz prze­niósł się na drugą stronę ulicy, pra­wie na jej koniec.

– Prze­słu­cha­łeś go?

– Nie, pani porucz­nik. Jest nie­przy­tomny. Nie mogli­śmy go dobu­dzić, a Bowers stwier­dziła, że nie warto zawra­cać sobie nim głowy, bo jest cał­kiem pijany.

Eve przy­glą­dała mu się z namy­słem. Na jego policz­kach poja­wiły się rumieńce, tro­chę ze zde­ner­wo­wa­nia, a tro­chę od ostrych podmu­chów wia­tru. Spodo­bały jej się oczy chło­paka. Bystre i uważne.

– Kiedy skoń­czy­łeś aka­de­mię, Tru­ehe­art?

– Trzy mie­siące temu.

– W takim razie można ci wyba­czyć, że nie roz­po­zna­łeś głąba w mun­du­rze. – Chło­pak uśmiech­nął się lekko. – Mam prze­czu­cie, że jesz­cze będą z cie­bie ludzie. Wezwij wóz i każ prze­wieźć swo­jego kum­pla Kulasa do komendy. Kiedy wytrzeź­wieje, chcę z nim poroz­ma­wiać. Zna cię?

– Tak.

– W takim razie zostań z nim i przy­pro­wadź go do mnie, kiedy oprzy­tom­nieje. Chcę, żebyś wziął udział w prze­słu­cha­niu świadka.

– Chce pani, żebym… – Oczy Tru­ehe­arta zro­biły się wiel­kie i błysz­czące. – Zosta­łem przy­dzie­lony do zbie­ra­czy… Bowers mnie szkoli.

– I chcesz, żeby tak zostało?

Zawa­hał się i cicho wes­tchnął.

– Nie, pani porucz­nik, nie.

– Dla­czego więc nie chcesz wypeł­nić moich pole­ceń? – Odwró­ciła się i pode­szła do poli­cjan­tów zaj­mu­ją­cych się cia­łem ofiary, a Tru­ehe­art patrzył za nią z uśmie­chem.

– To było bar­dzo miłe – stwier­dziła Peabody, kiedy wró­ciły do samo­chodu, trzy­ma­jąc kubki gorą­cej obrzy­dli­wej kawy.

– Nie zaczy­naj.

– Daj spo­kój, Dal­las. Bar­dzo się temu chło­pa­kowi przy­słu­ży­łaś.

– Dostar­czył nam poten­cjal­nego świadka, a poza tym to była jesz­cze jedna oka­zja, żeby doko­pać tej idiotce Bowers. – Eve uśmiech­nęła się blado. – Sprawdź ją przy naj­bliż­szej oka­zji. Lubię wie­dzieć wszystko, co się da, o ludziach, któ­rzy chcą wydra­pać mi oczy.

– Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do komendy. Mam sko­pio­wać dane?

– Tak. Prze­leć też dane na temat Tru­ehe­arta.

– Nie mia­ła­bym nic prze­ciwko temu, żeby prze­le­cieć samego Tru­ehe­arta. – Peabody zna­cząco unio­sła brwi. – Przy­stoj­niak.

Eve zer­k­nęła na nią z ukosa.

– Żało­sna jesteś, i w dodatku za stara dla niego.

– Jestem od niego star­sza naj­wy­żej dwa, no, może trzy lata – odparła Peabody z urazą. – Nie­któ­rzy faceci wolą doświad­czone kobiety.

– Zda­wało mi się, że wciąż coś cię łączy z Char­le­sem.

– Spo­ty­kamy się. – Peabody wypro­sto­wała ramiona. Na­dal nie­chęt­nie roz­ma­wiała o nim z Eve. – Nie przy­rze­kli­śmy sobie jed­nak wier­no­ści.

Licen­cjo­no­wa­nemu pra­cow­ni­kowi agen­cji towa­rzy­skiej trudno byłoby zacho­wać wier­ność, pomy­ślała Eve, ale nic nie powie­działa. Kilka tygo­dni wcze­śniej nie­opatrz­nie wyra­ziła swoją opi­nię na temat zbyt bli­skiego związku Peabody z Char­le­sem Mon­roem i o mało nie dopro­wa­dziło to do zerwa­nia łączą­cej ich więzi.

– Odpo­wiada ci to? – zapy­tała tylko.

– Oboje doszli­śmy do wnio­sku, że tak będzie naj­le­piej. Lubimy się. Dobrze się razem bawimy. Wola­ła­bym, żebyś… – Peabody urwała i zaci­snęła usta.

– Nic nie powie­dzia­łam.

– Ale bar­dzo gło­śno myślisz.

Eve zaci­snęła zęby. Obie­cała sobie, że tym razem się powstrzyma.

– Teraz myślę tylko o tym, żeby­śmy zja­dły śnia­da­nie, zanim zaczniemy papier­kową robotę – odparła spo­koj­nie.

Jej asy­stentka poru­szyła zesztyw­nia­łymi ramio­nami.

– Bar­dzo chęt­nie coś zjem, zwłasz­cza jeśli ty pła­cisz.

– Pła­ci­łam ostat­nim razem.

– Nie sądzę, ale mogę spraw­dzić. – Roz­po­go­dzona Peabody się­gnęła po elek­tro­niczny notes, co wywo­łało u Eve atak weso­ło­ści.ROZDZIAŁ 3

3

Oka­zało się, że słusz­nie postą­piła, odwie­dza­jąc naj­pierw męża, a nie dok­tor Mirę. Lekarki nie było. Eve zawia­do­miła ją pocztą elek­tro­niczną, że naza­jutrz chce się z nią spo­tkać w spra­wie zawo­do­wej, a potem poje­chała do Cen­trum Drake’a.

Szpi­tal mie­ścił się w jed­nym z tych roz­le­głych kom­plek­sów, się­ga­ją­cych od prze­cznicy do prze­cznicy. Czę­sto mijała takie budowle, ale ni­gdy nie zwra­cała na nie uwagi. To zna­czy, tak było przed poja­wie­niem się Roarke’a. Odkąd zago­ścił w jej życiu, kilka razy odwie­dziła takie ele­ganc­kie kli­niki, nakło­niona przez męża prośbą lub groźbą, cza­sami zano­szona tam na rękach, gdy pil­nie była jej potrzebna pomoc lekar­ska. Eve na­dal upar­cie twier­dziła, że za każ­dym razem wystar­czy­łaby pod­ręczna apteczka i krótka drzemka.

Nie­na­wi­dziła szpi­tali. To, że miała teraz odwie­dzić jeden z nich jako poli­cjantka, a nie pacjentka, nie robiło jej żad­nej róż­nicy.

Główny budy­nek był stary i wyglą­dał bar­dzo sza­cow­nie, zapewne dzięki sta­ran­nym i kosz­tow­nym zabie­gom kon­ser­wa­cyj­nym, któ­rym co jakiś czas go pod­da­wano. Wokół niego i z niego wyra­stały przej­rzy­ste i białe kon­struk­cje, połą­czone lśnią­cymi tubami pasaży. Krą­żące w powie­trzu pojazdy two­rzyły sre­brzy­sty krąg wokół całego kom­pleksu.

W wysta­ją­cych czę­ściach budowli zapewne mie­ściły się restau­ra­cje, sklepy z pamiąt­kami i tarasy, gdzie pacjenci oraz odwie­dza­jący mogli podzi­wiać widoki i wma­wiać sobie, że nie znaj­dują się w budynku peł­nym cho­rych i cier­pią­cych.

Ponie­waż kom­pu­ter pod­kła­dowy w wozie Eve dzia­łał spraw­niej niż ten w biu­rze, posta­no­wiła z niego sko­rzy­stać, żeby uzy­skać kilka ogól­nych infor­ma­cji. Cen­trum Drake’a było raczej mia­stem w mie­ście niż kom­plek­sem szpi­tal­nym. Znaj­do­wały się tam cen­tra szko­le­niowe, sale wykła­dowe, labo­ra­to­ria, oddziały inten­syw­nej opieki, sale ope­ra­cyjne, pokoje i apar­ta­menty cho­rych, naj­róż­niej­sze pomiesz­cze­nia dla per­so­nelu i, jak można się tego spo­dzie­wać w cen­trum medycz­nym, pocze­kal­nie dla odwie­dza­ją­cych.

Na doda­tek znaj­do­wało się tam kil­ka­na­ście restau­ra­cji – w tym dwie pię­cio­gwiazd­kowe – pięt­na­ście kaplic, ele­gancki hote­lik dla człon­ków rodzin i przy­ja­ciół pacjen­tów, któ­rzy chcieli być w pobliżu swo­ich cho­rych, nie­wiel­kie eks­klu­zywne cen­trum han­dlowe oraz trzy kina.

Były tam nie­zli­czone ruchome mapy i punkty infor­ma­cyjne, dzięki któ­rym goście mogli odna­leźć drogę do wła­ści­wego sek­tora. Trans­por­tery kur­so­wały mię­dzy par­kin­gami i poszcze­gól­nymi wej­ściami, a szklane obłe kabiny wind, błysz­czące w słońcu jak kro­ple wody, sunęły w górę i w dół po bia­łych ścia­nach gigan­tycz­nych budowli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij