-
promocja
Zabójczy spisek - ebook
Zabójczy spisek - ebook
Zabójczy spisek, Nora Roberts jako J.D. Robb
Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci.
Seryjny morderca z chirurgiczną precyzją wybiera swoje kolejne bezbronne ofiary. Pierwsza z nich to bezdomny, który zasnął przy drodze na nowojorskim chodniku. Na jego ciele nie znaleziono siniaków czy innych oznak przemocy, jedynie fachowo wyciętą dziurę rozmiarów pięści w miejscu, gdzie kiedyś było jego serce.
Sprawą zajmuje się porucznik Eve Dallas, która oprócz gry w kotka i myszkę z mordercą ma na głowie problemy w pracy. Dallas musi wybrać między oczyszczeniem siebie z podejrzeń a walką o sprawiedliwość za wszelką cenę...
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68350-91-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
W moich rękach spoczywa moc. Moc uzdrawiania i moc niszczenia. Moc dawania życia i sprowadzania śmierci. Szanuję ten dar, od lat go udoskonalam i zamieniam w dzieło sztuki, tak wspaniałe i zachwycające jak obrazy w Luwrze.
Ja jestem sztuką i nauką. W zasadzie można powiedzieć, że jestem Bogiem.
Bóg musi być bezwzględny i dalekowzroczny. Obserwuje stworzone przez siebie istoty i dokonuje wyboru. Najlepsze dzieła stwórcy trzeba kochać, chronić i pielęgnować. Doskonałość zostanie nagrodzona.
Jednak nawet istnienie jednostek ułomnych ma swój cel.
Mądry Bóg eksperymentuje, rozmyśla, robi użytek z tego, co trafia w jego ręce, i czyni cuda. Tak, często musi wyzbyć się litości i dokonywać czynów gwałtownych, które tak bardzo potępiają zwykli śmiertelnicy.
My, którzy mamy moc, nie możemy podlegać osądom szarych ludzi, nie wolno nam podporządkować się małostkowym i żałosnym prawom i zasadom prostaczków. Oni są ślepi, ich umysły krępuje strach – strach przed bólem, strach przed śmiercią. Są zbyt ograniczeni, by pojąć, że śmierć można zwyciężyć.
Mnie to się prawie udało.
Gdyby ludzie poznali moje dzieło, w myśl swoich głupich zasad i przekonań potępiliby mnie.
Kiedy osiągnę swój cel, będą mnie czcili.ROZDZIAŁ 1
1
Dla niektórych śmierć nie jest wrogiem. O wiele okrutniejszym przeciwnikiem jest życie. Na przykład dla duchów, przepływających w ciemnościach jak cienie, dla włóczących się po nocy dziwaków o zaczerwienionych oczach, dla ćpunów o trzęsących się rękach życie jest po prostu bezmyślną podróżą przez morze nieszczęścia, od jednej działki do drugiej.
Podróż tę wypełniają ból i rozpacz, a czasami strach.
W mroźny poranek 2059 roku w najgorszych dzielnicach Nowego Jorku strach i rozpacz nie opuszczały biednych i bezdomnych ani na chwilę. Dla upośledzonych umysłowo i niedoskonałych fizycznie, którzy nie potrafią się wpasować w struktury społeczeństwa, miasto jest po prostu więzieniem.
Oczywiście istniało całe mnóstwo programów pomocy społecznej. W końcu były to czasy oświecone. Tak przynajmniej twierdzili politycy. Partia Liberalna domagała się nowych schronisk, szkół i szpitali, ośrodków szkolenia i rehabilitacji, nie mówiąc jednak nic konkretnego na temat finansowania tych przedsięwzięć. Partia Konserwatywna radośnie obcinała fundusze na istniejące już programy, a potem wygłaszała płomienne mowy na temat jakości życia i wartości rodzinnych.
Nadal jednak istniały schroniska dla tych, którzy potrafili znieść dotyk kościstej, zimnej ręki dobroczynności. Szkolenia zawodowe i programy pomocy czekały na potrzebujących, jeśli tylko potrafili oni przedrzeć się przez gąszcz biurokracji, nie tracąc przy tym resztek zdrowych zmysłów.
Jak zawsze dzieci chodziły głodne, kobiety sprzedawały swoje ciała, a mężczyźni zabijali dla garści żetonów kredytowych.
Chociaż czasy były oświecone, to ludzka natura pozostała tak przewidywalna jak śmierć.
Nowojorskim bezdomnym styczeń przyniósł mroźne noce, podczas których nie można się było rozgrzać ani alkoholem, ani nawet zdobytymi gdzieś nielegalnymi prochami. Niektórzy się poddawali i powłócząc nogami, szli do schronisk, gdzie mogli się przespać na twardym materacu pod cienkim kocem lub zjeść trochę wodnistej zupy z kromką pozbawionego smaku chleba sojowego, podawanego przez bystrookich studentów socjologii. Inni się nie poddawali, zbyt zagubieni lub zbyt uparci, żeby porzucić swoje miejsce na chodniku.
Podczas tych zimnych nocy wielu niepostrzeżenie umierało.
Zabijało ich miasto, ale nikt nie nazywał tego morderstwem.
*
Mroźnym świtem porucznik Eve Dallas jechała do centrum miasta, niecierpliwie bębniąc palcami w kierownicę. Zwykła śmierć bezdomnego na Bowery nie powinna wywołać większego zamieszania. Takimi przypadkami zwykle zajmowali się, jak nazywano ich w wydziale, zbieracze sztywnych. Patrolowali okolice, w których bezdomni najczęściej urządzali swoje legowiska, oddzielali żywych od martwych i zabierali wyniszczone ciała do kostnicy, gdzie je badano, identyfikowano, a następnie się ich pozbywano.
Tę przyziemną i przygnębiającą robotę wykonywali zwykle ci, którzy wciąż liczyli na awans do bardziej elitarnego wydziału zabójstw lub całkiem stracili nadzieję na taki cud. Policjantów z wydziału wzywano na miejsce zdarzenia, tylko gdy przypadek był wyraźnie podejrzany lub śmierć nastąpiła w sposób gwałtowny.
Tego nieprzyjemnego poranka właśnie na Eve przypadła kolej wyjazdu do takiego wezwania. Gdyby nie to, leżałaby jeszcze w miłym, ciepłym i wygodnym łóżku u boku męża.
– Pewnie jakiś strasznie przejęty swoją pracą żółtodziób ma nadzieję, że trafił na seryjnego zabójcę – wymamrotała.
Siedząca obok niej Peabody ziewnęła szeroko.
– Moja obecność jest tu zupełnie zbędna. – Posłała Eve pełne nadziei spojrzenie spod równo przyciętej, ciemnej grzywki. – Mogłabyś mnie wysadzić na najbliższym przystanku transportera. Za dziesięć minut byłabym w domu, w łóżku.
– Skoro ja cierpię, będziesz cierpieć i ty.
– Od razu czuję się mocniej kochana.
Eve parsknęła śmiechem. Wiedziała, że trudno byłoby jej znaleźć kogoś bardziej niezawodnego i godnego zaufania niż jej asystentka. Nawet o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze zimowy mundur Peabody prezentował się nieskazitelnie, guziki lśniły, a ciężkie, czarne policyjne buty były wypolerowane do połysku. Oczy, choć trochę zaspane, na pewno dostrzegą, co należy.
– Nie miałaś wczoraj jakiejś ważnej imprezy? – zapytała Peabody.
– Owszem, miałam, w Waszyngtonie. Roarke wydał bal dla jakiejś bardzo ekskluzywnej organizacji charytatywnej. W celu ratowania kretów czy coś w tym guście. Było tam tyle jedzenia, że można by nim karmić przez rok wszystkich bezdomnych z Lower East Side.
– O rany, to miałaś ciężki wieczór. Pewnie musiałaś się wystroić, przejechać prywatnym odrzutowcem Roarke’a i pić szampana. Po prostu koszmar.
Słysząc ironiczny ton Peabody, Eve tylko uniosła brew.
– Mniej więcej. – Obie wiedziały, że elegancki świat, w jakim Eve bywała, odkąd w jej życiu pojawił się Roarke, był dla niej źródłem zażenowania i frustracji. – A potem musiałam tańczyć z Roarkiem. I to dużo.
– Miał na sobie smoking? – Peabody widziała już męża przełożonej w smokingu. Ten obraz odcisnął się w jej pamięci po wsze czasy.
– Tak. – Dopóki nie wróciliśmy do domu i go z niego nie zdarłam, dodała w myślach Eve. Bez smokingu wyglądał równie rewelacyjnie.
– O, rany. – Peabody zamknęła oczy i z przyjemnością skorzystała z techniki wizualizacji, której nauczyła się jeszcze w dzieciństwie, od rodziców, zwolenników Free Age. – O, rany – powtórzyła.
– Wiesz, niejedna kobieta by się mocno wkurzyła, gdyby jej asystentka pozwalała sobie na wyuzdane fantazje z jej mężem w roli głównej.
– Ale pani jest ponad to, pani porucznik. I właśnie to mi się w pani podoba.
Eve jęknęła i poruszyła zesztywniałymi ramionami. To wyłącznie jej wina, że uległa pożądaniu i przez to spała jedynie trzy godziny. Ale służba to służba, więc musiała zapomnieć o zmęczeniu.
Spoglądała na walące się domy, zaśmiecone ulice. Blizny, narośle i guzy, wyrastające na betonie i stali.
Smuga pary wydobywała się przez kratę w jezdni, świadcząc o życiu i handlu, toczącym się pod ulicami. Samochód wjechał w nią, jakby przecinał mgłę unoszącą się nad brudną rzeką.
Dom Eve, od kiedy była z Roarkiem, znajdował się w zupełnie innym świecie. Żyła wśród polerowanego drewna, skrzących się kryształów, zapachu świec i kwiatów cieplarnianych. W zapachu bogactwa.
Ale wiedziała też, co znaczy żyć w miejscu takim jak to. W każdym mieście wyglądało ono tak samo – te same zapachy, rytm dnia, beznadzieja.
Ulice były niemal opustoszałe. Niewielu mieszkańców tej okropnej dzielnicy krążyło o tak wczesnej porze po mieście. Uliczne prostytutki i dealerzy już zakończyli swoje nocne interesy i przed wschodem słońca ukryli się w swych norach. Sklepikarze na tyle odważni, żeby tu prowadzić sklepy, jeszcze nie usunęli pancernych zabezpieczeń z drzwi i okien. Uliczni sprzedawcy, których desperacja zapędziła w te okolice, pracowali parami, uzbrojeni w ręczne paralizatory. Spostrzegła czarno-biały wóz patrolowy i skrzywiła się na widok nieudolnie zabezpieczonego miejsca zdarzenia.
– Dlaczego, do cholery, jeszcze nie rozstawili sensorów? Wyciągają mnie z łóżka o piątej rano, a nie zabezpieczyli jeszcze miejsca? Nic dziwnego, że są zbieraczami sztywnych. To jacyś idioci.
Peabody nic nie odpowiedziała. Jej przełożona zatrzymała się gwałtownie za czarno-białym wozem i wyskoczyła z samochodu. Ci idioci zaraz dostaną za swoje, pomyślała z lekkim współczuciem.
Zanim Peabody wyszła z wozu, Eve była już na chodniku i zdecydowanym krokiem szła do dwojga policjantów, skulonych dla ochrony przez wiatrem.
W jednej chwili policjanci wyprostowali się służbiście. Dallas zawsze tak działa na ludzi, pomyślała Peabody, wyjmując z samochodu sprzęt do pracy w terenie. Na jej widok wszyscy stawali na baczność.
I nie chodziło tylko o wygląd. Eve Dallas była wysoka, zgrabna i szczupła, włosy miała ciemne, ale połyskiwały w nich pasemka w najróżniejszych odcieniach, jasnych i rudawych. No i te oczy. Oczy policjantki, w kolorze dobrej irlandzkiej whisky. Podbródek był mocno zarysowany, z niewielkim dołeczkiem. Pełne usta potrafiły zaciskać się surowo i groźnie.
Wyrazista twarz przyciągała uwagę, zdaniem Peabody, między innymi dlatego, że jej przełożona pozbawiona była wszelkiej próżności.
Chociaż wygląd pani porucznik mógł zwrócić uwagę policjantów, to nie dla jej urody stawali na baczność.
Eve Dallas była najlepszą policjantką, jaką Peabody w życiu spotkała. Za kimś takim bez wahania skacze się w ogień. Ktoś taki zawsze stanie w obronie pokrzywdzonych.
Ktoś taki zawsze skopie tyłek temu, komu się to należy, uzupełniła w myślach Peabody, słysząc, jak Eve przemawia ostro do policjantów.
– Podsumujmy – mówiła spokojnie. – Kiedy zgłaszacie zabójstwo i wyciągacie mnie z łóżka, to powinniście, do cholery, zabezpieczyć miejsce zdarzenia i czekać tu z gotowym raportem. Wy tymczasem stoicie jak dwie żałosne, zasmarkane niedojdy. Jeśli pracuje się w policji, trzeba się zachowywać jak policjant.
– Tak jest, pani porucznik – odezwał się drżącym głosem młody posterunkowy. Był to niemal dzieciak i tylko ze względu na niego Eve powstrzymała się przed jeszcze ostrzejszą naganą. Natomiast jego towarzyszka wyglądała na bardziej doświadczoną i to na nią Eve spoglądała lodowatym wzrokiem.
– Tak jest – wycedziła przez zęby. W jej głosie słychać było tak głęboką niechęć, że Eve aż przechyliła głowę ze zdumienia.
– Coś się nie podoba, posterunkowa… Bowers?
– Nie, pani porucznik. – Miała jasnoniebieskie oczy, które ostro kontrastowały ze smagłą cerą. Ciemne krótkie włosy wystawały spod regulaminowej czapki. Przy mundurze brakowało guzika, a brudne buty miały zdarte obcasy.
Eve mogła jej to wytknąć, ale doszła do wniosku, że trudno stroić się co rano do takiej okropnej roboty.
– To dobrze. – Skinęła głową, ale w jej oczach można było wyczytać ostrzeżenie. Kiedy spojrzała na młodego policjanta, zatliła się w niej iskra współczucia. Chłopak był blady jak ściana i roztrzęsiony. Od razu było widać, że niedawno skończył akademię. Czuło się to na odległość. – Posterunkowy Trueheart, moja asystentka zaraz zademonstruje, jak się prawidłowo zabezpiecza miejsce zdarzenia. Patrz uważnie.
– Tak jest.
– Peabody. – To jedno słowo wystarczyło, żeby Peabody przystąpiła do działania. – Bowers, pokaż mi, co tu macie.
– Ofiara jest tutejsza. Mężczyzna, rasy białej. Znany jako Snooks. To jest jego legowisko.
Wskazała na dość zręcznie sporządzone schronienie ze skrzyni, pomalowanej w wesołe gwiazdy i kwiaty, nakrytej pogiętą klapą od pojemnika na odpadki. Wejście przysłaniał wygryziony przez mole koc, a nad nim wisiała tabliczka z ręcznie wypisanym imieniem właściciela.
– Jest w środku?
– Tak. Jednym z zadań patroli jest zaglądanie do takich legowisk, żeby zobaczyć, czy nie ma tam jakichś sztywnych do zabrania. Snooks jest niewątpliwie sztywny.
Eve dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to stwierdzenie miało być dowcipne.
– Niewątpliwie. Jaki miły zapach – wymamrotała, podchodząc bliżej legowiska, gdzie wiatr już nie rozwiewał odoru.
– Właśnie to wzbudziło moje podejrzenia. Tutaj zawsze śmierdzi. Od tych ludzi czuć potem, śmieciami i Bóg wie czym jeszcze, ale odór sztywnego jest trochę inny.
Eve znała ten zapach doskonale. Słodkawy, mdlący. I tutaj, pod wonią uryny i skwaśniałego potu, krył się zapach śmierci. Zmarszczyła lekko czoło, kiedy na dodatek wyczuła ostrą, metaliczną woń krwi.
– Ktoś go zadźgał? – Ze stłumionym westchnieniem wyjęła pojemnik z substancją zabezpieczającą. – Po jaką cholerę? Bezdomni nie mają nic, co można ukraść.
Po raz pierwszy usta Bowers wykrzywił lekki uśmieszek. Oczy nadal pozostały zimne i twarde. Na dnie spojrzenia czaiła się gorycz.
– A owszem, ktoś mu coś ukradł. – Cofnęła się, zadowolona z siebie. Miała nadzieję, że ta nadęta porucznik przeżyje niezły wstrząs, kiedy zajrzy za wystrzępiony koc.
– Wezwaliście ekipę medyczną? – zapytała Eve, pokrywając substancją zabezpieczającą ręce i buty.
– Jako pierwsza obecna na miejscu zdarzenia postanowiłam zostawić tę decyzję komuś z wydziału zabójstw – oznajmiła zasadniczym tonem Bowers. W jej oczach wciąż migotały złośliwe ogniki.
– Na litość boską, chyba widać, że to sztywny, co? – Eve spojrzała na nią z niechęcią, pochyliła się i odsunęła zasłonę.
Nadal poruszały ją takie widoki, chociaż nie tak mocno, jakby sobie tego życzyła Bowers. Eve zbyt wiele już w życiu widziała, żeby wszystko przyprawiało ją o wstrząs. Jednak nigdy nie zobojętniała na to, jak straszne rzeczy jeden człowiek może wyrządzić drugiemu. Poczuła w głębi duszy smutek, którego Bowers nigdy nie doświadczyła i nigdy by nie zrozumiała.
– Biedak – powiedziała cicho i przykucnęła, żeby dokonać oględzin.
Co do jednego Bowers miała rację. Snooks niewątpliwie był sztywny. Przypominał worek kości, zwieńczony strzechą brudnych, posklejanych w kosmyki włosów. Oczy i usta miał szeroko otwarte, więc Eve spostrzegła, że zachował nie więcej niż połowę zębów. Tacy jak on rzadko korzystali z dobrodziejstw opieki stomatologicznej.
Brunatnobrązowe tęczówki już mu zmętniały. Na oko miał jakieś sto lat i nawet gdyby go nie zamordowano, na pewno nie przeżyłby jeszcze dwudziestu, jakie mogłoby mu zapewnić przyzwoite odżywianie i najnowsze osiągnięcia medycyny.
Zauważyła, że buty ofiary, chociaż znoszone i brudne, nadają się jeszcze do użycia, tak samo jak odrzucony na bok koc. Było tu też wiele drobiazgów. Głowa lalki, kieszonkowa latarka w kształcie żaby, wyszczerbiony kubek, do którego zabity włożył starannie wymodelowane papierowe kwiaty. Na ścianach wisiało więcej papierowych ozdób: drzewa, psy, aniołki i najwyraźniej ulubione przez Snooksa gwiazdy i kwiaty.
Nie zauważyła śladów walki, żadnych świeżych sińców lub powierzchownych ran. Ktokolwiek zabił starca, zrobił to z wyjątkową sprawnością.
Z chirurgiczną sprawnością, doszła do wniosku Eve, przypatrując się dziurze wielkości pięści, ziejącej w klatce piersiowej ofiary. Ten, kto zabrał jego serce, najprawdopodobniej posłużył się skalpelem laserowym.
– Masz swoje zabójstwo, Bowers. – Eve wycofała się; zasłaniający wejście koc opadł na swoje miejsce. Kiedy zobaczyła na twarzy policjantki pełen samozadowolenia uśmieszek, zacisnęła gniewnie pięści. – No dobrze, nie lubimy się, to jasne. Zdarza się. Ale radzę ci zapamiętać, że ja o wiele bardziej mogę ci uprzykrzyć życie niż ty mnie. – Stanęła naprzeciw Bowers tak blisko, że czubek jej buta uderzył o czubek buta policjantki. Chciała się upewnić, że jej słowa zostaną dobrze zrozumiane. – Więc wysil mózgownicę i przestań się głupkowato uśmiechać, a w przyszłości nie wchodź mi w drogę.
Uśmieszek zniknął, ale oczy Bowers nadal spoglądały wrogo.
– Odzywanie się w sposób obraźliwy do niższej stopniem funkcjonariuszki jest wbrew zaleceniom wydziału.
– Co ty, naprawdę? Nie zapomnij wspomnieć o tym w raporcie. Masz go napisać w trzech egzemplarzach i dopilnować, żeby przed pierwszą znalazł się na moim biurku. Odsuń się – dodała Eve spokojniej.
Dopiero po dziesięciu sekundach wrogiego spoglądania w oczy porucznik Dallas Bowers spuściła wzrok i odstąpiła na bok.
Eve odwróciła się i nie zwracając na nią więcej uwagi, wyjęła łącze.
– Porucznik Eve Dallas. Zgłaszam zabójstwo.
*
Eve przykucnęła nad ciałem i zastanawiała się, dlaczego ktoś postanowił ukraść takie zużyte serce. Pamiętała, że po zakończeniu wojen miejskich kradzione narządy wewnętrzne były bardzo poszukiwanym towarem na czarnym rynku. Bardzo często handlarze nie mieli cierpliwości i pobierali organ jeszcze przed śmiercią dawcy. Ale działo się tak dziesiątki lat temu, zanim zaczęto produkować doskonale działające sztuczne narządy.
Przekazywanie i sprzedaż organów nadal dość często się zdarzały. Wiedziała też coś o tworzeniu nowych typów sztucznych narządów, ale zwykle nieuważnie słuchała wiadomości medycznych.
Nie ufała lekarzom.
Podejrzewała, że niektórzy bogacze niechętnie odnoszą się do sztucznych implantów. Prawdziwe ludzkie serce lub nerka, pobrane od młodej ofiary wypadku, mogły osiągnąć wysoką cenę, jeśli tylko były w doskonałym stanie. Żaden narząd Snooksa nie był jednak w doskonałym stanie.
Nachyliła się niżej i zmarszczyła nos. Kiedy ktoś nie znosi szpitali i centrów zdrowia tak jak ona, natychmiast rozpozna choćby najlżejszą woń środków antyseptycznych.
Wyczuła lekki powiew w legowisku Snooksa. Zmarszczyła czoło i przysiadła na piętach.
Badanie wstępne wykazało, że ofiara zmarła o drugiej dziesięć. Dopiero analiza krwi i raport toksykologiczny pozwolą ustalić, czy w jej organizmie znajdowały się jakieś narkotyki, ale i bez tego wiedziała, że Snooks lubił wypić.
Typowa ciemna butelka wielokrotnego użytku, jakich używano do przechowywania pędzonego chałupniczo alkoholu, leżała w kącie, prawie pusta. Znalazła też niewielki, niemal żałosny zapas substancji nielegalnych. Jeden cienki skręt z zonera, dwie różowe kapsułki, pewnie jag, i małą brudną torebkę białego proszku. Eve powąchała go i doszła do wniosku, że to pewnie grin z niewielką domieszką zeusa.
Pobrużdżoną twarz Snooksa znaczyła wiele mówiąca pajęczyna popękanych naczynek krwionośnych. Dostrzegła na niej też oznaki niedożywienia i strupy, będące zapewne efektem jakiejś paskudnej choroby skórnej. Ofiara była pijakiem, narkomanem, jadła byle co i najprawdopodobniej wkrótce umarłaby we śnie.
Po co zabijać kogoś takiego?
– Pani porucznik. – Eve nie odwróciła się, kiedy Peabody odchyliła zasłonę. – Przyjechała ekipa medyczna.
– Dlaczego wyjął mu serce? – wymamrotała Eve. – Dlaczego usunął je chirurgicznie? Gdyby to było zwykłe morderstwo, to na pewno przedtem by go pobił. Jeśli chodziło mu o okaleczenie, to dlaczego nie pokiereszował go bardziej. To jest książkowa robota.
Peabody zerknęła na ciało i skrzywiła się.
– Nie widziałam żadnej operacji serca, ale wierzę ci na słowo.
– Spójrz na ranę – powiedziała z irytacją Eve. – Powinien się wykrwawić, prawda? Na miłość boską, ma w piersi dziurę jak pięść. Ale ten tutaj założył klamry, zaciski, czy jak to się tam nazywa, powstrzymał krwawienie tak, jak się to robi w czasie operacji. Nie chciał bałaganu. Jest dumny ze swojej pracy – dodała, wypełzając tyłem z legowiska. Wstała i zaczerpnęła o wiele świeższego powietrza na zewnątrz. – Ten ktoś zna się na chirurgii. Musiał się tego gdzieś nauczyć. I wydaje mi się, że sam nie dałby rady. Wysłałaś patrol, żeby poszukał jakichś świadków?
– Tak. – Peabody powiodła wzrokiem po opustoszałej ulicy, wybitych oknach, stercie pudeł i skrzynek w zaułku po drugiej stronie jezdni. – Życzę im powodzenia.
– Witam, pani porucznik.
– Morris. – Eve uniosła brew na widok najlepszego eksperta medycznego w całym wydziale. – Nie spodziewałam się, że przyślą mi takiego fachowca do zwykłego bezdomnego.
Uśmiechnął się zadowolony, oczy mu rozbłysły. Włosy miał zaczesane do tyłu i zaplecione w warkocz. Głowę chroniła czerwona narciarska czapka. Poły długiego płaszcza w tym samym kolorze gwałtownie łopotały na wietrze. Morris ubierał się ze smakiem.
– Akurat byłem wolny, a ten przypadek wyglądał interesująco. Brak serca?
– W każdym razie ja go nie znalazłam.
Prychnął rozbawiony i podszedł do skrzyni.
– Zobaczmy, co tu mamy.
Zadrżała i pozazdrościła mu długiego, z pewnością ciepłego płaszcza. Miała taki – Roarke podarował jej na Gwiazdkę – ale nie wkładała go do pracy. Za żadne skarby nie chciała dopuścić, żeby wspaniały brązowy kaszmir pobrudził się krwią i innymi płynami ustrojowymi.
Znów kucnęła. Pomyślała z żalem, że jej nowe rękawiczki tkwią pewnie w kieszeni tego płaszcza. Dlatego właśnie ręce przemarzały jej teraz do kości.
Wsunęła je do kieszeni skórzanej kurtki, skuliła ramiona dla ochrony przed wiatrem i obserwowała Morrisa przy pracy.
– Piękna robota – wyszeptał. – Doskonała.
– To fachowiec, co?
– O, tak. – Umocował na czole mikrogogle i zajrzał do otwartej klatki piersiowej. – Bez wątpienia fachowiec. To nie jest jego pierwsza operacja. Musiał też mieć najlepsze narzędzia. Żadne tam skalpele domowej roboty czy nieporęczne rozwieracze żeber. Nasz zabójca to chirurg o złotych rękach. Zazdroszczę mu ich.
– Wyznawcy niektórych kultów używają ludzkich narządów do swoich ceremonii – powiedziała Eve, trochę do siebie. – Ale zwykle zabijają brutalnie, okaleczając ciała. Przy tym lubią rytuały, muszą mieć odpowiednie otoczenie. Tutaj nic takiego nie widać.
– Nie wygląda mi to na sprawę związaną z religią, tylko z medycyną.
– Owszem. – To potwierdzało domysły Eve. – Czy mogła tego dokonać jedna osoba?
– Wątpię. – Morris pociągnął się za dolną wargę. – Do tego rodzaju operacji w tak trudnych warunkach musiał mieć pomocnika.
– Jak ci się wydaje, dlaczego wyjęli mu serce, jeśli nie chodziło o ceremonię na cześć ulubionego demona?
– Nie mam pojęcia – oznajmił radośnie Morris i dał jej znak, żeby się wycofała. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, wypuścił powietrze z płuc. – Dziwię się, że stary wcześniej nie udusił się od tego smrodu. Po oględzinach dochodzę do wniosku, że jego serce długo by nie wytrzymało. Zebrałaś odciski i próbkę DNA do identyfikacji?
– Już zabezpieczone i gotowe do przebadania.
– W takim razie pakujemy go i zabieramy.
Eve skinęła głową.
– Zaciekawił cię na tyle, żebyś go umieścił na początku swojej kolejki sztywnych? – spytała.
– Prawdę mówiąc, tak. – Uśmiechnął się i dał znak swojej ekipie. – Dlaczego nie masz czapki, Dallas? Cholernie tu zimno.
Uśmiechnęła się krzywo, ale rzeczywiście, oddałaby miesięczną pensję za kubek gorącej kawy. Zostawiła Morrisa i podeszła do Bowers i Truehearta.
Bowers zacisnęła zęby. Była przemarznięta, głodna i wcale jej się nie spodobało, że Eve i szef działu medycyny sądowej gawędzili tak przyjaźnie.
Pewnie z nim sypia, doszła do wniosku policjantka. Znała takie jak ta Eve Dallas. Znała je dobrze. Awansują tylko dlatego, że rozkładają nogi przed kim trzeba. A Bowers tylko dlatego dotychczas nie awansowała, że nie chciała ściągnąć majtek.
Na tym to wszystko polega, myślała z goryczą. Serce zaczęło jej łomotać, krew pulsowała w skroniach. Jeszcze kiedyś im wszystkim pokaże.
Suka, dziwka. Słowa te tłukły jej się po głowie, cisnęły na język. W ostatniej chwili je powstrzymała. Postanowiła zachować panowanie nad sobą.
Eve zdziwiła nienawiść, jaką dostrzegła w spojrzeniu Bowers. Była zbyt silna, jak na reakcję na krótką i zasłużoną naganę od starszego stopniem oficera. Eve miała dziwne wrażenie, że powinna przygotować się na atak, sięgnąć po broń. Jednak uniosła tylko brwi i przez chwilę pytająco patrzyła na Bowers.
– Jaki wynik?
– Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie – warknęła Bowers. – Z tymi ludźmi zawsze tak jest. Nie wystawiają nosa ze swoich nor.
Eve patrzyła na nią, ale kątem oka spostrzegła, że jej młody kolega lekko drgnął. Wiedziona instynktem, sięgnęła do kieszeni i wyjęła kilka drobnych żetonów kredytowych.
– Przynieś mi kawę, Bowers.
Pogarda na twarzy policjantki w jednej chwili zmieniła się w oburzenie. Eve musiała bardzo się starać, żeby się nie roześmiać.
– Mam iść po kawę?
– Zgadza się. Mam ochotę na kawę. – Eve chwyciła dłoń Bowers i wcisnęła w nią żetony. – Moja asystentka również. Znasz okolicę. Skocz do najbliższego czynnego barku i przynieś nam kawę.
– Trueheart jest niższy stopniem.
– Peabody, czy ja mówiłam do Truehearta? – zapytała miłym tonem Eve.
– Nie, pani porucznik. Odniosłam wrażenie, że zwraca się pani do posterunkowej Bowers. – Peabody uśmiechnęła się. Jej także nowo poznana policjantka nie spodobała się od pierwszego wejrzenia. – Piję kawę z cukrem i śmietanką, pani porucznik woli czarną. Zdaje się, że najbliższy barek jest o jedną przecznicę stąd. Nie zajmie to wiele czasu.
Bowers stała jeszcze przez chwilę, potem odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Suka – wymamrotała pod nosem.
– Ojej, Peabody, Bowers właśnie nazwała cię suką.
– Moim zdaniem, zwracała się do pani.
– Chyba masz rację. – Eve uśmiechnęła się złowrogo. – No, Trueheart, mów, co wiesz.
– Słucham? – Jego twarz pobladła jeszcze bardziej.
– Co o tym sądzisz? Co wiesz?
– Ja nie…
Kiedy nerwowo zerknął na sztywno wyprostowane plecy oddalającej się Bowers, Eve stanęła na linii, którą podążał jego wzrok. Jej oczy spoglądały zimno i rozkazująco.
– Nie myśl o niej. Teraz masz do czynienia ze mną. Chcę usłyszeć, czego się dowiedziałeś.
– Ja… – Jabłko Adama podskoczyło na jego szyi. – Wszyscy w najbliższej okolicy utrzymują, że nie widzieli tu żadnych gwałtownych zajść ani nie zauważyli, żeby ktoś odwiedzał ofiarę w czasie, który nas interesuje.
– I?
– Tylko… Chciałem to powiedzieć Bowers, ale nie dała mi skończyć – wyjaśniał pośpiesznie.
– Powiedz to mnie – zaproponowała Eve.
– Chodzi o Kulasa. Odkąd patroluję tę okolicę, miał swoje legowisko po tej stronie ulicy, tuż obok Snooksa. To tylko kilka miesięcy, ale…
– Przechodziłeś tędy wczoraj? – przerwała mu Eve.
– Tak jest.
– I widziałeś jego legowisko obok Snooksa?
– Tak, jak zwykle. Teraz przeniósł się na drugą stronę ulicy, prawie na jej koniec.
– Przesłuchałeś go?
– Nie, pani porucznik. Jest nieprzytomny. Nie mogliśmy go dobudzić, a Bowers stwierdziła, że nie warto zawracać sobie nim głowy, bo jest całkiem pijany.
Eve przyglądała mu się z namysłem. Na jego policzkach pojawiły się rumieńce, trochę ze zdenerwowania, a trochę od ostrych podmuchów wiatru. Spodobały jej się oczy chłopaka. Bystre i uważne.
– Kiedy skończyłeś akademię, Trueheart?
– Trzy miesiące temu.
– W takim razie można ci wybaczyć, że nie rozpoznałeś głąba w mundurze. – Chłopak uśmiechnął się lekko. – Mam przeczucie, że jeszcze będą z ciebie ludzie. Wezwij wóz i każ przewieźć swojego kumpla Kulasa do komendy. Kiedy wytrzeźwieje, chcę z nim porozmawiać. Zna cię?
– Tak.
– W takim razie zostań z nim i przyprowadź go do mnie, kiedy oprzytomnieje. Chcę, żebyś wziął udział w przesłuchaniu świadka.
– Chce pani, żebym… – Oczy Truehearta zrobiły się wielkie i błyszczące. – Zostałem przydzielony do zbieraczy… Bowers mnie szkoli.
– I chcesz, żeby tak zostało?
Zawahał się i cicho westchnął.
– Nie, pani porucznik, nie.
– Dlaczego więc nie chcesz wypełnić moich poleceń? – Odwróciła się i podeszła do policjantów zajmujących się ciałem ofiary, a Trueheart patrzył za nią z uśmiechem.
– To było bardzo miłe – stwierdziła Peabody, kiedy wróciły do samochodu, trzymając kubki gorącej obrzydliwej kawy.
– Nie zaczynaj.
– Daj spokój, Dallas. Bardzo się temu chłopakowi przysłużyłaś.
– Dostarczył nam potencjalnego świadka, a poza tym to była jeszcze jedna okazja, żeby dokopać tej idiotce Bowers. – Eve uśmiechnęła się blado. – Sprawdź ją przy najbliższej okazji. Lubię wiedzieć wszystko, co się da, o ludziach, którzy chcą wydrapać mi oczy.
– Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do komendy. Mam skopiować dane?
– Tak. Przeleć też dane na temat Truehearta.
– Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby przelecieć samego Truehearta. – Peabody znacząco uniosła brwi. – Przystojniak.
Eve zerknęła na nią z ukosa.
– Żałosna jesteś, i w dodatku za stara dla niego.
– Jestem od niego starsza najwyżej dwa, no, może trzy lata – odparła Peabody z urazą. – Niektórzy faceci wolą doświadczone kobiety.
– Zdawało mi się, że wciąż coś cię łączy z Charlesem.
– Spotykamy się. – Peabody wyprostowała ramiona. Nadal niechętnie rozmawiała o nim z Eve. – Nie przyrzekliśmy sobie jednak wierności.
Licencjonowanemu pracownikowi agencji towarzyskiej trudno byłoby zachować wierność, pomyślała Eve, ale nic nie powiedziała. Kilka tygodni wcześniej nieopatrznie wyraziła swoją opinię na temat zbyt bliskiego związku Peabody z Charlesem Monroem i o mało nie doprowadziło to do zerwania łączącej ich więzi.
– Odpowiada ci to? – zapytała tylko.
– Oboje doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej. Lubimy się. Dobrze się razem bawimy. Wolałabym, żebyś… – Peabody urwała i zacisnęła usta.
– Nic nie powiedziałam.
– Ale bardzo głośno myślisz.
Eve zacisnęła zęby. Obiecała sobie, że tym razem się powstrzyma.
– Teraz myślę tylko o tym, żebyśmy zjadły śniadanie, zanim zaczniemy papierkową robotę – odparła spokojnie.
Jej asystentka poruszyła zesztywniałymi ramionami.
– Bardzo chętnie coś zjem, zwłaszcza jeśli ty płacisz.
– Płaciłam ostatnim razem.
– Nie sądzę, ale mogę sprawdzić. – Rozpogodzona Peabody sięgnęła po elektroniczny notes, co wywołało u Eve atak wesołości.ROZDZIAŁ 3
3
Okazało się, że słusznie postąpiła, odwiedzając najpierw męża, a nie doktor Mirę. Lekarki nie było. Eve zawiadomiła ją pocztą elektroniczną, że nazajutrz chce się z nią spotkać w sprawie zawodowej, a potem pojechała do Centrum Drake’a.
Szpital mieścił się w jednym z tych rozległych kompleksów, sięgających od przecznicy do przecznicy. Często mijała takie budowle, ale nigdy nie zwracała na nie uwagi. To znaczy, tak było przed pojawieniem się Roarke’a. Odkąd zagościł w jej życiu, kilka razy odwiedziła takie eleganckie kliniki, nakłoniona przez męża prośbą lub groźbą, czasami zanoszona tam na rękach, gdy pilnie była jej potrzebna pomoc lekarska. Eve nadal uparcie twierdziła, że za każdym razem wystarczyłaby podręczna apteczka i krótka drzemka.
Nienawidziła szpitali. To, że miała teraz odwiedzić jeden z nich jako policjantka, a nie pacjentka, nie robiło jej żadnej różnicy.
Główny budynek był stary i wyglądał bardzo szacownie, zapewne dzięki starannym i kosztownym zabiegom konserwacyjnym, którym co jakiś czas go poddawano. Wokół niego i z niego wyrastały przejrzyste i białe konstrukcje, połączone lśniącymi tubami pasaży. Krążące w powietrzu pojazdy tworzyły srebrzysty krąg wokół całego kompleksu.
W wystających częściach budowli zapewne mieściły się restauracje, sklepy z pamiątkami i tarasy, gdzie pacjenci oraz odwiedzający mogli podziwiać widoki i wmawiać sobie, że nie znajdują się w budynku pełnym chorych i cierpiących.
Ponieważ komputer podkładowy w wozie Eve działał sprawniej niż ten w biurze, postanowiła z niego skorzystać, żeby uzyskać kilka ogólnych informacji. Centrum Drake’a było raczej miastem w mieście niż kompleksem szpitalnym. Znajdowały się tam centra szkoleniowe, sale wykładowe, laboratoria, oddziały intensywnej opieki, sale operacyjne, pokoje i apartamenty chorych, najróżniejsze pomieszczenia dla personelu i, jak można się tego spodziewać w centrum medycznym, poczekalnie dla odwiedzających.
Na dodatek znajdowało się tam kilkanaście restauracji – w tym dwie pięciogwiazdkowe – piętnaście kaplic, elegancki hotelik dla członków rodzin i przyjaciół pacjentów, którzy chcieli być w pobliżu swoich chorych, niewielkie ekskluzywne centrum handlowe oraz trzy kina.
Były tam niezliczone ruchome mapy i punkty informacyjne, dzięki którym goście mogli odnaleźć drogę do właściwego sektora. Transportery kursowały między parkingami i poszczególnymi wejściami, a szklane obłe kabiny wind, błyszczące w słońcu jak krople wody, sunęły w górę i w dół po białych ścianach gigantycznych budowli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki