- promocja
- W empik go
Zabójczyni i Czerwona Pustynia. Szklany Tron. Opowieść II - ebook
Zabójczyni i Czerwona Pustynia. Szklany Tron. Opowieść II - ebook
Celaena Sardothien, zabójczyni znana na całym kontynencie, wyrusza w podróż, która ma odmienić jej życie. Okaleczona i upokorzona przez swojego Mistrza, zostaje wysłana na szkolenie daleko na południe, do sessiz suikast – okrytych złą sławą Milczących Zabójców. By wypełnić zadanie, Celaena musi zdobyć list polecający od samego Niemego Mistrza, a nie będzie to łatwe zmuszona będzie stawić czoła nie tylko morderczym przygotowaniom, ale również zabójczemu dla przybysza z dalekiej północy pustynnemu klimatowi.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-328-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cały świat gdzieś znikł, pozostał jedynie piasek i wiatr.
Taka myśl nawiedziła Celaenę Sardothien, gdy stała na szczycie karmazynowej wydmy i patrzyła w dal. Upał był przytłaczający, nawet pomimo wiatru. Ubranie przylegało do jej spoconego ciała, ale pot – wedle słów przewodnika nomady – był niezbędny. Czerwona Pustynia stawała się niebezpiecznym miejscem, dopiero gdy człowiek przestawał się pocić. Pot przypominał o tym, że należy pić. Jeśli upał nieoczekiwanie go osuszał, wędrowiec mógł ulec odwodnieniu.
Och, przeklęty upał. Wdzierał się we wszystkie pory skóry, powodował ból mięśni oraz wściekłe pulsowanie w głowie. W porównaniu z nim lepkie gorąco w Zatoce Czaszek wydawało się wręcz błogosławieństwem. Celaena oddałaby wszystko za najlżejszy powiew chłodnego wiatru!
Stojący obok niej nomada wskazał dłonią w rękawiczce południowy zachód.
– Tam są sessiz suikast – powiedział.
Sessiz suikast. Milczący Zabójcy. Legendarny zakon, z którym miała ćwiczyć.
„Masz się nauczyć posłuszeństwa i dyscypliny” – rzekł Arobynn Hamel. Zapomniał dodać: W samym środku lata na Czerwonej Pustyni.
Wyprawa tutaj była karą. Dwa miesiące wcześniej Arobynn wysłał Celaenę oraz Sama Cortlanda do Zatoki Czaszek z tajemniczą misją. Tam odkryli, że ich zadaniem było właściwie pośrednictwo w handlu niewolnikami. Choć oboje byli zabójcami, nie spodobało im się to zlecenie i nie zważając na konsekwencje, uwolnili niewolników. Arobynn doprawdy nie mógł wymyślić dla niej gorszej kary, a sądziła, że dał już pokaz swoich możliwości. Sińce i skaleczenia, które pozostawił na jej twarzy miesiąc temu, wciąż się nie zagoiły.
Celaena skrzywiła się. Podciągnęła szal zasłaniający usta oraz nos, a potem zeszła z wydmy. Jej nogi grzęzły w piachu, ale i tak było to miłe, długo wyczekiwane urozmaicenie po wyczerpującej wędrówce przez Śpiewające Piaski, gdzie pojękiwało i pomrukiwało każde ziarnko. Przez cały dzień zwracali uwagę tylko na własne kroki. Należało stąpać tak, by melodia piasku rozbrzmiewała rytmicznie. W przeciwnym razie – wedle słów nomady – podłoże mogło się przeistoczyć w trzęsawisko.
Zabójczyni zeszła z wydmy, ale zatrzymała się, gdy uświadomiła sobie, że nie słyszy kroków przewodnika.
– Nie idziesz dalej?
Mężczyzna wciąż stał na szczycie, wskazując horyzont.
– Trzy kilometry tam.
Słabo władał wspólnym, ale w miarę dobrze go rozumiała.
Ściągnęła szal zasłaniający usta i skrzywiła się, gdy niesione wiatrem ziarenka piasku zaczęły kąsać jej spoconą twarz.
– Zapłaciłam ci, abyś mnie tam zaprowadził.
– Trzy kilometry – powtórzył nomada i poprawił wielki plecak. Opaloną twarz mężczyzny przesłaniała chusta, ale dziewczyna i tak widziała strach w jego oczach.
Tak, tak, sessiz suikast wzbudzali nabożny lęk w mieszkańcach pustyni. Znalezienie przewodnika, który zgodziłby się zaprowadzić Celaenę w pobliże ich fortecy, graniczyło z cudem, a mimo to się udało. Oczywiście proponowała im złoto, ale nawet suta zapłata nie poprawiała sytuacji. Nomadzi postrzegali sessiz suikast jako cienie śmierci i wszystko wskazywało na to, że jej przewodnik nie zrobi już ani kroku dalej.
Zabójczyni przyjrzała się zachodniemu horyzontowi. Nie widziała nic oprócz wydm i piasku układającego się na podobieństwo fal na targanym wiatrem morzu.
– Trzy kilometry – powtórzył nomada. – Oni cię znajdą.
Celaena odwróciła się, aby zadać kolejne pytanie, ale przewodnik już znikł po drugiej stronie diuny. Przeklęła go i spróbowała przełknąć ślinę, ale się nie udało. W ustach czuła zbyt wielką suchość. Należało bezzwłocznie wyruszyć w drogę. Upał przybierał na sile i w przeciwnym razie musiałaby rozbić namiot, aby przeczekać morderczo gorące popołudnie.
Trzy kilometry. Ile czasu mogło zabrać pokonanie trzech kilometrów?
Pociągnęła łyk z niepokojąco lekkiego bukłaka, po czym na nowo zasłoniła twarz oraz usta i ruszyła w drogę.
Jedynym odgłosem był świst wiatru przemykającego nad wydmami.
Kilka godzin później Celaena wytężała całą siłę woli, aby powstrzymać się od skoku do sadzawki czy uklęknięcia przy jednym z potoków płynących po posadzce. Nikt jak dotąd nie zaproponował jej wody. Człowiek prowadzący ją po krętych korytarzach fortecy z czerwonego kamienia najwyraźniej również nie miał takiego zamiaru.
Trzy kilometry? Miała wrażenie, że pokonała ich ponad trzydzieści. Już miała się zatrzymać, żeby rozstawić namiot, gdy wspięła się na szczyt kolejnej wydmy, a przed jej oczami rozkwitły bujne, zielone drzewa. Dwie ogromne diuny skrywały bowiem oazę, w której wzniesiono fortecę.
Potwornie chciało jej się pić, ale nie na darmo nazywała się Celaena Sardothien i była najsłynniejszą Zabójczynią Adarlanu. Musiała dbać o reputację.
Zachowywała czujność, gdy wchodzili do fortecy. Przyglądała się wyjściom oraz oknom i rejestrowała obecność wartowników. Po drodze minęli kilka placów ćwiczebnych, na których ludzie w każdym wieku i o wszystkich kolorach skóry ćwiczyli, walczyli lub siedzieli w ciszy, pogrążeni w medytacji. Potem wspięli się po wąskich schodach, które zaprowadziły ich do wnętrza wielkiego budynku. W cieniu klatki schodowej panował rozkoszny chłód, ale już po chwili znaleźli się w długim korytarzu, gdzie upał znów opadł na Celaenę niczym ciężki koc.
Jak na fortecę rzekomo bezszelestnych zabójców miejsce to było stosunkowo głośne. Z sal ćwiczebnych dobiegał szczęk oręża i wszędzie słychać było brzęczenie owadów uwijających się wokół drzew i krzewów, śpiew ptaków oraz plusk krystalicznie czystej wody, tryskającej w każdej komnacie i każdym korytarzu.
Przemierzyli kolejną galerię i dotarli do rzędu drzwi. Jej towarzysz – mężczyzna w średnim wieku z bliznami odcinają-cymi się od ciemnej skóry niczym kreski wyrysowane kredą – nie odzywał się ani słowem. Przeszli przez drzwi i znaleźli się w ogromnej komnacie. Wzdłuż ścian ciągnęły się pomalowane na niebiesko drewniane słupy, podtrzymujące balkoniki. Zabójczyni wystarczył jeden rzut oka, aby nabrać pewności, że w cieniach balkonów czyhały jakieś postacie. W półmroku między kolumnami kryły się kolejne. Nie miała pojęcia, kim są ci ludzie, ale z pewnością doceniali jej wartość. Dobrze.
Podłoga była wyłożona zielonymi oraz błękitnymi płytkami ze szkła, które układały się w mozaikę. Wzór prowadził w kierunku podwyższenia, na którym – wśród palm w doniczkach – zasiadał na poduszkach człowiek odziany w białą szatę.
Niemy Mistrz.
Dziewczyna spodziewała się, że będzie to wiekowy starzec, ale Mistrz miał około pięćdziesiątki. Zadarła głowę, gdy zbliżyli się do podwyższenia. Nie miała pojęcia, czy mężczyzna w białej szacie od zawsze miał ciemną skórę, czy był to efekt długotrwałego przebywania na słońcu. Uśmiechnęła się lekko – w młodości przypuszczalnie był dość przystojny. Po plecach dziewczyny spływały krople potu. Mistrz nie miał żadnej widocznej broni, ale dwaj służący, wachlujący go gałęziami palmowymi, byli uzbrojeni po zęby. Towarzysz Celaeny zatrzymał się w bezpiecznej odległości i ukłonił.
Zabójczyni poszła w jego ślady, a prostując się, zdjęła kaptur. Była pewna, że po dwóch tygodniach spędzonych na pustyni jej włosy są w opłakanym stanie, a do tego obrzydliwie przetłuszczone, ale przecież nie przybyła do twierdzy, aby urzekać kogokolwiek urodą.
Niemy Mistrz przyjrzał się jej uważnie, a potem skinął głową. Przewodnik trącił ją łokciem. Celaena odkaszlnęła i zrobiła krok do przodu.
Wiedziała, że mężczyzna nie odezwie się ani słowem. Powszechnie wiadomo było, że złożył śluby milczenia. Przedstawienie się było więc jej obowiązkiem. Pamiętała dobrze, co Arobynn nakazał jej powiedzieć. Nakazał? „Rozkazał” zabrzmiałoby lepiej. Tym razem nie było mowy o przebierankach, masce czy korzystaniu z fałszywych imion. Skoro udowodniła, że nie zależy jej na chronieniu interesów Arobynna, on sam również nie miał zamiaru jej ochraniać. Dziewczyna zastanawiała się przez długie tygodnie nad sposobem zamaskowania swojej tożsamości – nie chciała, żeby ci ludzie dowiedzieli się, kim jest, ale rozkazy Arobynna były jasne i klarowne. Dał jej miesiąc na to, aby zdobyła szacunek Niemego Mistrza, a następnie miała wrócić do Rifthold z napisanym przez niego listem pochwalnym. Żeby nie było wątpliwości, rekomendacje miały dotyczyć właśnie Celaeny Sardothien. W razie niepowodzenia powinna poszukać dla siebie nowego miasta, a najlepiej nowego kontynentu.
– Dziękuję za udzielenie mi audiencji, Mistrzu Milczących Zabójców – powiedziała, przeklinając w duchu sztywną formułkę. Położyła dłoń na sercu i opadła na kolana. – Jestem Celaena Sardothien, protegowana Arobynna Hamela, Króla Zabójców Północy.
Nie bez powodu nazwała Hamela Królem Zabójców Północy. Niemy Mistrz z pewnością nie byłby zadowolony, gdyby Arobynn obwołał się królem wszystkich zabójców. Dziewczyna nie miała pojęcia, czy ten tytuł wywarł na mężczyźnie jakiekolwiek wrażenie, gdyż jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Wyczuła jednak, że kilku ludzi kryjących się w cieniach przestąpiło z nogi na nogę.
– Mój przełożony przysłał mnie z błagalną prośbą o przyjęcie mnie na szkolenie – ciągnęła. Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. Tak jakby potrzebowała szkolenia! Pochyliła głowę nisko, żeby Mistrz nie ujrzał wściekłości malującej się na jej twarzy. – Jestem do twojej dyspozycji – dodała i uniosła dłonie w poddańczym geście.
Żadnej reakcji.
Jej policzki sparzyło gorąco gorsze od upału pustyni. Nadal klęczała z pochyloną twarzą i uniesionymi dłońmi. Gdzieś zaszeleściły szaty, a następnie rozległo się ledwie słyszalne echo kroków. W końcu ujrzała tuż przed sobą dwie bose, ciemne stopy.
Suchy palec uniósł jej podbródek, a Celaena uświadomiła sobie po chwili, że spogląda w morską zieleń oczu Mistrza. Nie ośmieliła się nawet drgnąć. Mężczyzna mógł złamać jej kark jednym ruchem.
„To test zaufania” – pomyślała.
Zmusiła się do tego, aby zachować całkowity bezruch. Skupiła się na rysach twarzy Mistrza, żeby nie myśleć o tym, jak bardzo była bezbronna. Na czole, tuż pod ciemnymi, krótko ostrzyżonymi włosami mężczyzny, kroplił się pot. Zabójczyni nie miała pojęcia, skąd pochodził Mistrz, choć skóra w kolorze orzecha laskowego sugerowała Eyllwe. Oczy w kształcie migdałów wskazywały jednak na pochodzenie z jednego z krajów leżących na odległym, południowym kontynencie. Jak on tu dotarł?
Dziewczyna napięła mięśnie, gdy długie palce mężczyzny odsunęły luźne kosmyki włosów, które wyswobodziły się z jej warkoczy. Mistrz zaczął przyglądać się żółknącym sińcom wokół jej oczu i na policzkach oraz wąskiemu, wygiętemu w łuk strupowi na kości policzkowej. Czy Arobynn powiadomił go o jej przybyciu? Czy napisał o okolicznościach towarzyszących jej wyprawie? Mistrz nie wydawał się zaskoczony jej pojawieniem się.
Gdy mężczyzna spojrzał na pozostałości sińców po drugiej stronie twarzy, niespodziewanie zwęził oczy i zacisnął mocno usta. Celaena miała szczęście, że Arobynn wiedział, jak uderzać, żeby nie oszpecić jej twarzy na zawsze.
„Czy Sam również doszedł już do siebie?” – pomyślała z poczuciem winy. Nie widziała go w Twierdzy przez trzy dni po wielkim laniu, jakie sprawił jej Arobynn. Straciła przytomność, zanim zabrał się do chłopaka, a od chwili, gdy się zbudziła, aż do teraz świat zniekształcały wściekłość, smutek i nieprawdopodobne znużenie. Wydawało jej się, że śni na jawie.
Uspokoiła bijące szybko serce, a Mistrz puścił jej podbródek i cofnął się. Gestem nakazał jej powstać. Zerwała się z radością, gdyż zaczynały ją już boleć kolana.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Już chciała odpowiedzieć tym samym, gdy nagle strzelił palcami i czterech ukrytych wojowników rzuciło się na nią.Rozdział drugi
Nie byli uzbrojeni, ale ich zamiary były jasne. Pierwszy z nich, odziany w typowe dla tych stron obszerne szaty, złapał ją i wymierzył jej cios w twarz. Celaena wykonała unik, a potem złapała napastnika za nadgarstek oraz biceps i wykręciła mu ramię, aż mężczyzna jęknął z bólu. Zabójczyni cofnęła się i pchnęła przeciwnika na drugiego z atakujących z taką siłą, że obaj zwalili się na ziemię.
Odskoczyła i wylądowała tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał jej towarzysz. Sprawnie uniknęła zderzenia z Mistrzem. Był to kolejny test, który miał na celu wykazać, od jakiego poziomu powinna rozpocząć szkolenie i czy była godna tego zaszczytu.
Oczywiście, że na niego zasługiwała. Przecież nazywała się Celaena Sardothien, niech szlag trafi bogów!
Trzeci mężczyzna wyciągnął z fałd beżowej tuniki dwa sztylety o ostrzach w kształcie półksiężyców i ruszył do ataku. Ubrana w obszerne szaty Celaena nie miała pełnej swobody ruchu i nie była w stanie uskoczyć należycie szybko, więc tylko wygięła się do tyłu, schodząc z drogi ostrzom zmierzającym ku jej twarzy. Aż zabolał ją kręgosłup, ale sztylety niegroźnie przecięły powietrze, odcinając jedynie kosmyk jej włosów. Dziewczyna padła na plecy i wykonała kopnięcie, posyłając mężczyznę na ziemię.
Czwarty napastnik pojawił się tuż za jej plecami. Zakrzywione ostrze błysnęło w jego dłoni, gdy wymierzył pchnięcie, aby przebić jej głowę. Zabójczyni przetoczyła się po ziemi, a wrogie ostrze uderzyło w kamień, krzesząc iskry.
Zanim zdołała zerwać się na nogi, przeciwnik znów uniósł broń. Celaena spostrzegła, że markuje cięcie przez jej lewy bok, ale w rzeczywistości chce uderzyć w prawy. Usunęła się płynnie, jakby tańcząc. Miecz napastnika nadal opadał, gdy zabójczyni błyskawicznie rozgniotła mu nos nasadą dłoni i uderzyła pięścią w żołądek. Mężczyzna padł na podłogę, brocząc krwią z nosa. Dziewczyna ciężko oddychała, a szybkie hausty powietrza raniły jej rozpalone gardło. Desperacko musiała się napić.
Żaden z czterech napastników na podłodze się nie ruszał. Na twarzy Mistrza pojawił się uśmiech, a wtedy pozostali zabójcy zbliżyli się do światła. Byli wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Każdy z obecnych miał ciemną karnację, ale odmienne kolory włosów podpowiadały, że pochodzili ze wszystkich królestw kontynentu. Celaena pochyliła głowę, lecz nikt nie odwzajemnił gestu. Spojrzała na napastników, którzy podnosili się, chowali broń do pochew i znów kryli się w cieniu. Miała nadzieję, że nie wezmą sobie do serca porażki.
Raz jeszcze rozejrzała się dokoła, usiłując przeniknąć cienie wzrokiem i przygotować się na kolejny atak. Młoda kobieta, która stała w pobliżu, przyglądała się Celaenie uważnie, aż w końcu uśmiechnęła się do niej uśmiechem współspiskowca. Zabójczyni nie chciała okazywać jej nadmiernego zainteresowania, choć musiała przyznać, że rzadko zdarzało jej się widywać równie intrygujące osoby. Nie chodziło wcale o to, że nieznajoma miała włosy barwy wina i czerwonobrązowe oczy, jakich Celaena nigdy dotąd nie widziała. Nie, jej uwagę przyciągnęła w pierwszej chwili zbroja dziewczyny. Jej twórca wykonał tyle zdobień, że pancerz zapewne nie pełnił już swojej funkcji, ale nadal było to wspaniałe dzieło sztuki.
Prawy naramiennik ukształtowano na podobieństwo łba warczącego wilka. Również na nosalu hełmu, który nieznajoma trzymała pod pachą, tkwiła figurka skulonego zwierzęcia. Kolejny wilczy łeb wieńczył rękojeść jej miecza. Zbroja wyglądałaby komicznie na każdym wojowniku, ale ta dziewczyna była wyjątkiem. Celaena wyczuła w niej osobliwą, chłopięcą niewinność, przez co wydawała się jeszcze bardziej intrygująca.
Ponadto zabójczyni nie mogła zrozumieć, jakim cudem właścicielka owej zbroi jeszcze się w niej nie ugotowała.
Mistrz klepnął Celaenę w ramię, a potem skinął na opancerzoną dziewczynę. Nie zachęcał do walki – było to przyjazne zaproszenie. Zbroja nieznajomej pobrzękiwała, ale przeciwniczka stawiała kroki niemalże bezszelestnie.
Mistrz przekazał jej kilka informacji za pomocą gestów. Nieznajoma ukłoniła się przed Celaeną, a potem znów obdarzyła ją krzywym uśmiechem.
– Jestem Ansel – powiedziała jasnym, rozbawionym głosem. Mówiła z lekkim, ledwo wyczuwalnym akcentem, którego Celaena nie była w stanie rozpoznać. – Wygląda na to, że podczas twego pobytu w twierdzy będziemy dzielić pokój.
Mistrz znów zaczął gestykulować. Jego zrogowaciałe, pokryte bliznami dłonie wykonały serię znaków, które Ansel w jakiś sposób była w stanie odszyfrować.
– Jak długo masz zamiar tu pozostać?
Celaena zwalczyła ochotę, aby zmarszczyć brwi.
– Miesiąc – odpowiedziała, a potem ukłoniła się Mistrzowi. – O ile będzie mi wolno.
Droga w jedną stronę trwała miesiąc. Oznaczało to, że do chwili jej powrotu w Rifthold upłyną trzy miesiące.
Mężczyzna ograniczył się do skinięcia głową i ruszył w stronę podwyższenia.
– To zaś oznacza, że możesz zostać – szepnęła Ansel i dotknęła ramienia Celaeny opancerzoną dłonią. Wyglądało na to, że nie wszyscy zabójcy ślubowali milczenie czy czuli potrzebę zachowania dystansu wobec innych. – Twój trening rozpocznie się jutro o świcie – dodała.
Mistrz opadł na poduszki, a Celaena z trudem powstrzymała westchnienie ulgi. Arobynn wmówił jej, że przekonanie mężczyzny, aby przyjął ją na trening, graniczy z cudem. Głupiec! Wysłał ją na pustynię, żeby cierpiała, ot co!
– Dziękuję – powiedziała do Mistrza. Przez cały czas czuła na sobie spojrzenia otaczających ją ludzi.
Mężczyzna skwitował jej podziękowanie machnięciem dłoni.
– Chodź – rzekła Ansel. Jej włosy połyskiwały w blasku słońca. – Zapewne chcesz się wykąpać, zanim zabierzesz się do czegokolwiek innego. Ja na twoim miejscu nie myślałabym o niczym innym. – Uśmiechnęła się przy tych słowach. Wokół nosa i na policzkach dziewczyny zabłysły piegi.
Celaena raz jeszcze przyjrzała się zdobnej zbroi nieznajomej, a potem wyszła w ślad za nią z sali.
– To najciekawsza propozycja, jaką słyszałam od paru tygodni – powiedziała z uśmiechem.
Idąc za Ansel przez korytarze fortecy, zabójczyni dotkliwie odczuwała brak długich sztyletów, które zazwyczaj nosiła przy pasku. Odebrano je jej przy bramie wraz z mieczem i plecakiem. Dłonie dziewczyny zwisały luźno, ale była gotowa zareagować na każdy, najdrobniejszy nawet ruch przewodniczki. Nie wiedziała, czy Ansel zdaje sobie sprawę z jej gotowości do walki, ale szła swobodnie, machając ramionami, a jej zbroja pobrzękiwała miarowo.
Miała dzielić z nią pokój. Cóż za nieprzyjemna niespodzianka. Mieszkanie z Samem przez kilka dni było do zniesienia, ale z kimś całkowicie obcym? Zabójczyni Adarlanu przyglądała się Ansel kątem oka. Była nieco wyższa, ale ze względu na zbroję nie można było zauważyć innych szczegółów. Celaena nigdy nie spędzała czasu z dziewczynami, nie licząc kurtyzan, które Arobynn zapraszał do Twierdzy bądź zabierał do teatru, choć jej na ogół nie zależało na nawiązaniu z nimi kontaktu. W gildii Arobynna nie było innych zabójczyń, ale tu sytuacja wyglądała inaczej. Dziewczyna miała wrażenie, że kobiety dorównują liczebnością mężczyznom. W Twierdzy wszyscy ją znali, a tu była zaledwie jedną z wielu twarzy w tłumie.
Co więcej, Ansel mogła być od niej lepsza. Nie podobała jej się ta myśl.
– A więc – rzekła nagle przewodniczka, unosząc brwi – Celaeno Sardothien…
– Tak?
Ansel wzruszyła ramionami, choć zbroja mocno to utrudniała.
– Sądziłam, że okażesz się osobą bardziej… bardziej dramatyczną.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam – rzekła Celaena, choć w jej głosie nie było żalu.
Dziewczyna poprowadziła ją w górę po krótkich schodach, a potem weszła w długi korytarz, wzdłuż którego ciągnęły się drzwi do kolejnych pokojów. Uwijały się tam dzieci uzbrojone w wiadra, miotły i mopy. Najmłodsze mogło mieć około ośmiu lat, a najstarsze około dwunastu.
– To akolici – powiedziała Ansel, widząc pytający wzrok Celaeny. – Sprzątanie pokojów starszych zabójców jest elementem ich treningu. Uczą się w ten sposób odpowiedzialności i pokory. Czy czegoś w tym stylu.
Mrugnęła do gapiącego się na nią dziecka. Celaena zauważyła, że wielu uczniów wpatruje się w Ansel, a w ich oczach maluje się podziw i szacunek. Uznała, że jej towarzyszka musi zajmować wysoką pozycję. Jej nie zaszczycono ani jednym spojrzeniem. Zadarła wyżej podbródek.
– Ile miałaś lat, gdy tu dotarłaś? – spytała. Im więcej się dowie, tym lepiej.
– Dopiero co skończyłam trzynaście – odparła Ansel. – W ten sposób ominęły mnie najgorsze prace.
– A ile lat masz teraz?
– Próbujesz się jak najwięcej o mnie dowiedzieć, co?
Twarz Celaeny nie wyrażała żadnych emocji.
– Skończyłam osiemnaście. Ty również wyglądasz na ten wiek.
Celaena pokiwała głową. Z pewnością nie musiała przekazywać żadnych informacji na swój temat. Arobynn zabronił jej ukrywać tożsamość, ale nie oznaczało to, że musiała zdradzać jakiekolwiek szczegóły. Co więcej, ona sama rozpoczęła szkolenie, gdy skończyła osiem lat, a więc miała kilka lat przewagi nad nową znajomą. Z pewnością nie było to bez znaczenia.
– Czy ćwiczenie pod okiem Mistrza spełniło twoje oczekiwania?
Ansel uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Nie wiem. Jestem tu od pięciu lat, a on jak dotąd nie zgodził się mnie uczyć osobiście. Zresztą przestało mi zależeć. Myślę, że jestem już całkiem dobra i bez jego pomocy.
„Bardzo dziwne – pomyślała Celaena. – Jak to możliwe, że osiągnęła taki status, nie ćwicząc z Mistrzem? Choć z drugiej strony wielu zabójców Arobynna nigdy nie było szkolonych przez niego osobiście”.
– Skąd pochodzisz? – spytała.
– Z Płaskich Krain.
Z Płaskich Krain? Gdzie, u licha, znajdowały się Płaskie Krainy?
– Ciągną się wzdłuż brzegów Zachodnich Pustkowi – odpowiedziała Ansel na niewypowiedziane na głos pytanie. – Kiedyś zwano te ziemie Wiedźmim Królestwem.
Celaena słyszała o Pustkowiach, ale nazwa Płaskie Krainy nigdy dotąd nie obiła jej się o uszy.
– Mój ojciec – ciągnęła Ansel – jest władcą Briarcliff. Wysłał mnie tu na szkolenie, abym, jak to określił, „wreszcie nauczyła się czegoś pożytecznego”. Czegoś pożytecznego! I pięćset lat by mi nie wystarczyło!
Celaena zachichotała wbrew sobie i raz jeszcze zerknęła ukradkiem na zbroję dziewczyny.
– Nie jest ci gorąco w tym pancerzu?
– Pewnie, że jest – przyznała Ansel i odrzuciła sięgające ramion włosy. – Ale musisz przyznać, że przykuwa uwagę. I przydaje się, gdy trzeba chodzić po twierdzy pełnej zabójców. Nie znam innego sposobu na zwrócenie na siebie uwagi.
– Skąd ją masz? – spytała Celaena, choć niespecjalnie ją to interesowało. Zbroja tego typu byłaby dla niej całkowicie bezużyteczna.
– Och, zrobiono ją dla mnie na zamówienie.
A więc Ansel miała pieniądze. I to sporo, skoro było ją stać na taką zbroję.
– Z wyjątkiem miecza. – Dziewczyna poklepała rękojeść uformowaną na podobieństwo wilka. – To własność mojego ojca. Podarował mi go w dniu naszego rozstania. Pomyślałam, że zamówię zbroję, która będzie do niego pasować. Wilk to symbol naszej rodziny.
Znalazły się w otwartym przejściu i palące popołudniowe słońce uderzyło w nie z pełną siłą. Mimo to na twarzy Ansel nadal widniał serdeczny uśmiech. Jeśli w zbroi było jej niewygodnie, nie dawała tego po sobie poznać. Przyjrzała się bacznie przybyszce.
– Ilu ludzi zabiłaś?
Celaena niemalże się zachłysnęła, ale nadal zadzierała wysoko podbródek.
– To chyba nie twoje zmartwienie.
– Myślę, że bez problemu się tego dowiem. – Ansel zachichotała. – Ponura sława, która cię otacza, nie wzięła się znikąd.
To Arobynn zazwyczaj dbał o to, aby wieści trafiały do odpowiednich kanałów. Celaena, wykonawszy zlecenie, nie pozostawiała po sobie żadnych śladów. Zostawianie tropów wydawało jej się dość… dość tandetne.
– Ja bym chciała, żeby wszyscy ludzie na świecie wiedzieli, że to ja dokonałam zabójstwa – dodała Ansel.
Cóż, Celaenie w istocie zależało na tym, aby wszyscy na świecie wiedzieli, że jest najlepsza w swoim fachu, ale słuchając słów dziewczyny, odniosła wrażenie, że chodzi jej o coś zupełnie innego.
– Kto z was prezentuje się gorzej? – spytała niespodziewanie Ansel. – Ty czy ten, kto ci to zrobił?
Celaena uświadomiła sobie, że dziewczyna ma na myśli gojące się sińce i rany na jej twarzy. Poczuła ucisk w żołądku. Zaczynała przyzwyczajać się do tego uczucia.
– Ja – powiedziała cicho.
Nie miała pojęcia, dlaczego się przyznała. Może powinna była zgrywać bohaterkę, ale czuła się zmęczona, a wspomnienie nagle zaczęło jej ciążyć.
– Czy to twój mistrz za tym stoi? – spytała Ansel.
Tym razem Celaena nie odpowiedziała ani słowem, a dziewczyna nie naciskała.
Dotarły na koniec przejścia i zeszły po spiralnych kamiennych schodach na pusty dziedziniec, gdzie w cieniu wysokich drzew daktylowych stały ławki i niewielkie drewniane stoliki. Ktoś zostawił na jednym z nich otwartą książkę. Celaena rzuciła na nią okiem, ale tytuł napisano w dziwnym, niezrozumiałym alfabecie, którego nigdy wcześniej nie widziała.
Gdyby była tu sama, zatrzymałaby się i przekartkowała książkę, choćby po to, żeby zobaczyć słowa zapisane literami tak różnymi od jej znanych, ale Ansel szła, nie zatrzymując się, w kierunku pary rzeźbionych drewnianych drzwi.
– Oto łaźnie. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie zachowanie ciszy jest obowiązkiem, a więc staraj się nie być za głośno. Nie pluskaj też zanadto. Niektórzy ze starszych zabójców wściekają się nawet o to. – Otworzyła drzwi. – Nie spiesz się. Dopilnuję, aby twoje rzeczy zostały przeniesione do naszego pokoju. Gdy się wykąpiesz, poproś któregoś z akolitów, żeby cię zaprowadził. Kolacja będzie dopiero za kilka godzin, do tego czasu wrócę do pokoju.
Celaena obrzuciła ją przeciągłym spojrzeniem. Nie przerażała jej myśl o tym, że Ansel czy ktokolwiek inny będzie zajmował się jej bronią oraz sprzętem zostawionym przy bramie. Nie miała nic do ukrycia, choć aż ją skręciło na myśl o strażnikach obmacujących jej bieliznę. Plotka o tym, że lubuje się w drogiej i bardzo delikatnej bieliźnie, mogła zaszkodzić jej reputacji, ale była skazana na łaskę swoich gospodarzy, a pozytywna rekomendacja zależała tylko i wyłącznie od jej dobrego zachowania.
Oraz pozytywnego nastawienia.
Powiedziała więc tylko:
– Dziękuję.
Następnie minęła Ansel i wkroczyła w kłęby pachnącej ziołami pary.
Do łaźni mieli dostęp wszyscy mieszkańcy fortecy, ale na szczęście część przeznaczona dla kobiet oddzielona była od przestrzeni dla mężczyzn, a o tej porze dnia była pusta.
Łaźnie kryjące się za wyniosłymi palmami i drzewami daktylowymi, które uginały się pod ciężarem owoców, wyłożono płytkami w kolorze morskiej zieleni, takimi samymi, jakie tworzyły mozaikę w komnacie Mistrza. Chłód zapewniały białe płachty, rozwieszone na drągach wystających ze ścian budynku. Woda w niektórych oczkach wodnych parowała, w innych bulgotała, a w jeszcze innych parowała oraz bulgotała jednocześnie. Celaena wślizgnęła się do basenu, w którym woda była przejrzysta i chłodna, a jej powierzchnia nieporuszona.
Pamiętała ostrzeżenie przed łamaniem ciszy i powstrzymała jęk ulgi. Zanurzyła się pod wodę i pozostała tam do chwili, gdy jej płuca desperacko zaczęły dopominać się powietrza. Nigdy nie nauczyła się, czym jest skromność, ale na wszelki wypadek wolała nie wynurzać się całkowicie. Nie miało to oczywiście żadnego związku z tym, że jej żebra i ramiona były pokryte ustępującymi już sińcami. Na ich widok traciła panowanie nad sobą – czasami ogarniała ją wściekłość, kiedy indziej żal, a bywało, że i jedno, i drugie. Chciała być znów w Rifthold, dowiedzieć się, co się stało z Samem, wrócić do życia, które rozsypało się w ciągu kilku bolesnych chwil, ale obawiała się powrotu.
Tu, na skraju świata, owa pamiętna noc, wraz z Rifthold i wszystkimi jego mieszkańcami, wydawała się bardzo odległa.
Siedziała w wodzie do chwili, gdy skóra na jej dłoniach zaczęła się marszczyć.
Gdy trafiła do ich niewielkiego prostokątnego pokoju, nie zastała w nim swojej współlokatorki, ale zauważyła, że ktoś rozpakował jej dobytek. Nie licząc miecza, sztyletów, bielizny i kilku tunik, nie wzięła ze sobą wiele. Nawet nie pomyślała o tym, aby zabrać bardziej eleganckie rzeczy. Cieszyła się teraz z tego, widząc, z jaką łatwością piasek przeciera obszerne szaty, które kazał jej założyć przewodnik.
W pomieszczeniu znajdowały się dwa wąskie łóżka. Celaena dopiero po chwili odgadła, które należało do Ansel. Na ścianie z czerwonego kamienia nad posłaniem współlokatorki nie było ozdób. Gdyby nie drobna żelazna figurka przedstawiająca wilka, stojąca na stoliku przy łóżku, oraz manekin wielkości człowieka, na którym dziewczyna zapewne wieszała swą zbroję, Celaena nie miałaby pojęcia, że dzieli z kimś pokój.
Przetrząśnięcie zawartości komody współlokatorki również w niczym jej nie pomogło. Znalazła w niej jedynie starannie złożone czerwone tuniki oraz czarne spodnie. Wyróżniało się wśród nich kilka białych tunik, które uszyto z noszonego powszechnie materiału. Nawet bielizna Ansel była niewyszukana i starannie złożona. Na bogów, kto składa swą bieliznę? Celaena przypomniała sobie własną ogromną garderobę, eksplodującą kolorami i różnorodnością wzorów oraz tkanin. Jej rzeczy tworzyły stosy, a droga bielizna kłębiła się w szufladzie.
Sam pewnie składał wszystkie rzeczy, choć niewykluczone, że musiał z tego na razie zrezygnować. Wszystko zależało od tego, w jakim stanie pozostawił go Arobynn. Król Zabójców nigdy by jej świadomie nie okaleczył, ale chłopak nie cieszył się tymi samymi przywilejami. Sama Cortlanda można było bez trudu zastąpić kimś innym.
Celaena odepchnęła od siebie tę myśl i umościła się wygodniej na łóżku. Cisza panująca w fortecy szybko ukołysała ją do snu.
Nigdy dotąd nie widziała Arobynna tak wściekłego. Nigdy też nie była tak przerażona. Arobynn nie krzyczał ani nie przeklinał, lecz tylko znieruchomiał i zamilkł. O jego wściekłości świadczyły jedynie połyskujące srebrne oczy, emanujące śmiertelnie zimnym spokojem.
Chciała zerwać się z krzesła, gdy nagle Król Zabójców podniósł się zza ogromnego drewnianego biurka. Siedzący obok niej Sam wciągnął gwałtownie powietrze. Nie mogła się odezwać. Gdyby zaczęła mówić, zdradziłby ją drżący głos. Nie mogła sobie pozwolić na takie upokorzenie.
– Czy ty wiesz, ile pieniędzy przez ciebie straciłem? – spytał ją zimno Arobynn.
Dłonie Celaeny zaczęły się pocić.
„Warto było” – pomyślała.
Warto było uwolnić dwustu niewolników. Bez względu na to, co się miało wydarzyć, wiedziała, że nigdy tego nie pożałuje.
– To nie jej wina! – wtrącił się Sam. Celaena smagnęła go wściekłym spojrzeniem, w którym kryło się ostrzeżenie. – Oboje uznaliśmy, że to…
– Nie kłam, Samie Cortland – warknął Arobynn. – Jesteś w to zamieszany tylko i wyłącznie dlatego, że ona tego chciała! Mogłeś pozwolić, żeby się naraziła na niebezpieczeństwo, lub jej pomóc!
Sam otworzył usta, aby zaprotestować, ale zamilkł, gdy Arobynn ostro gwizdnął przez zęby. Drzwi do jego gabinetu otworzyły się. Wesley, ochroniarz Króla, zajrzał do środka.
– Ściągnij Rybitwę, Mullina i Hardinga – powiedział Arobynn, nie spuszczając oczu z Celaeny.
To nie był dobry znak. Dziewczyna usiłowała nie okazywać żadnych emocji, ale mężczyzna nie przestawał się w nią wpatrywać. Żadne z dwójki winowajców nie odezwało się ani słowem. Mijała minuta za minutą. Celaena próbowała powstrzymać dreszcze.
W końcu do środka weszło trzech zabójców – uzbrojonych po zęby mężczyzn, których ciała składały się tylko i wyłącznie z mięśni.
– Zamknij drzwi – rzekł Arobynn do Hardinga, który wszedł jako ostatni, a potem spojrzał na pozostałych i rzekł: – Brać go.
Rybitwa i Mullin w jednej chwili podnieśli Sama z krzesła i wykręcili mu ramiona do tyłu. Harding stanął przed nimi i zacisnął pięść.
– Nie – szepnęła Celaena, patrząc w szeroko otwarte oczy chłopaka. Przecież Arobynn nie będzie aż tak okrutny! Przecież na pewno nie zmusi jej, aby patrzyła, jak zadaje ból Samowi. Czuła coraz większy ucisk w gardle.
Mimo to nadal wysoko zadzierała głowę. Nawet gdy Arobynn rzekł do niej cicho:
– Nie spodoba ci się to. I nigdy tego nie zapomnisz. Zresztą o to mi właśnie chodzi.
Dziewczyna odwróciła się do Hardinga i otworzyła usta, aby prosić go o litość dla Sama.
Wyczuła cios Arobynna na uderzenie serca przed eksplozją bólu.
Spadła z krzesła. Nim zdążyła się podnieść, Król Zabójców złapał ją za kołnierz i znów uderzył. Tym razem po raz pierwszy trafił w policzek. Świat zatańczył przed jej oczami. Trzeci cios był tak potężny, że najpierw poczuła gorącą krew, a dopiero po niej ból.
Sam coś krzyczał, ale Arobynn nie przestawał bić. Celaena miała usta pełne krwi, lecz nie walczyła. Nie ośmieliłaby się stawić czoła mentorowi. Sam szarpał się z Rybitwą i Mullinem, ale ci trzymali go mocno, a Harding wyciągał ramię, aby w razie czego zablokować mu drogę.
Ciosy Arobynna trafiały w jej klatkę piersiową, szczękę i brzuch. Raziły jej twarz. Uderzał raz za razem, ale robił to starannie, na zimno, chcąc spowodować jak najwięcej bólu, ale nie wyrządzić jej trwałej krzywdy. Sam zaś wrzeszczał jakieś słowa, których nie słyszała, ogłuszona bólem.
Ostatnią rzeczą, którą zapamiętała, było poczucie winy, gdy zobaczyła własną krew ściekającą na drogi czerwony dywan Arobynna. Potem ujrzała ciemność, błogosławioną ciemność. Wraz z nią przyszła ulga na myśl o tym, że nie zobaczy, jak Król krzywdzi Sama.