- W empik go
Zabójstwo Harriet Krohn - ebook
Zabójstwo Harriet Krohn - ebook
Karol Olav Torp znalazł się w trudnej sytuacji. Z jednej strony jest pogrążony w pokaźnych długach, z drugiej – nie najlepiej dogaduje się z własną córką. Mężczyzna postanawia jednak odmienić swój marny los. Aby mu się to udało, musi zabić drugiego człowieka. Torp nie waha się nawet przez moment i dokonuje straszliwej zbrodni.
Wydaje się, że od teraz jego życie nabierze jaśniejszych kolorów. Bohater nie spogląda już w przyszłość ze strachem. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak złudne jest to wrażenie. Niezawodny Konrad Sejer rusza w pościg za zabójcą.
Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0238-052-1 |
Rozmiar pliku: | 615 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Czy czytasz te listy? Mam nadzieję, choć niczego nie oczekuję, trzymam się w cieniu. Nie mam ci nic do zaoferowania i rozumiem twoje rozgoryczenie. Ale mimo to piszę, jestem przecież Twoim ojcem. Pisanie stało się miłym nawykiem, który mnie uspokaja. Ty wiesz, jak jest, jak ja się czuję. Bóg i ludzie ścigają mnie, ponieważ winny jestem pieniądze. Czuję się, jakby urządzono na mnie dzikie polowanie. Nie mam już dobrych przyjaciół, jedynie podejrzane kontakty. Pamiętasz Bjørnara Linda? Był moim najlepszym kolegą, znaliśmy się od dzieciństwa, a teraz nie chce mnie widzieć. Jestem mu winien dwieście tysięcy i nie wiem, skąd mam je wziąć. Boję się, że wyśle po mnie ludzi, i zachodzę w głowę, co ze mną zrobią, kiedy nie zapłacę. Chodzą plotki w środowisku, że próbuje znaleźć jakiegoś brutalnego windykatora. A wiesz, co oni robią z ludźmi? Obcinają im palce sekatorem. Jak tylko o tym myślę, to robi mi się niedobrze._
_Moje życie codzienne jest bardzo ciężkie. Zasiłek dla bezrobotnych nie wystarcza. Opłacanie rachunków i spłata długu na bieżąco jest wręcz niemożliwa._
_Gdyby nareszcie mógł nadejść koniec! Ja sam ponoszę winę za tę sytuację. Tobie nie wolno się martwić. Myśl tylko o sobie i bądź szczęśliwa. Bądź młoda, zdrowa i z dobrymi widokami na przyszłość! Musisz wiedzieć, że próbuję na swój żałosny sposób wszystko uporządkować. Mam jeszcze resztki energii, mimo że upadłem na kolana. Mam plany. Marzenia. Mózg gorączkowo pracuje nad znalezieniem wyjścia. Mieli, kruszy, wydaje się, że zaraz wybuchnie. Kiedy ostatni raz się widzieliśmy? Czy pamiętasz, że było to dwudziestego siódmego maja? Pokłóciliśmy się. Próbowałem tylko wytłumaczyć, jaką obsesją jest gra. Namiętnością, uzależnieniem. Trzasnęłaś drzwiami samochodu, a ja wtedy pomyślałem: „Już jej nigdy nie zobaczę, drugiej szansy nie dostanę”. Wróciłem do domu na Blomsgate, opanowany uczuciem, że nic mi się w życiu nie udało. Musi jednak istnieć jakieś rozwiązanie! Może ja go tylko nie widzę? Wpatruję się w przyszłość, od czego oczy łzawią i szczypią, krążę po pokojach, zagryzam wargi do krwi. Często myślę o mamie, myślę o niej z wyrzutami sumienia i smutkiem. O tym wszystkim, co musiała znosić z powodu mojego szaleństwa. Przedtem było łatwiej. Pilnowała nas i wszystko załatwiała. W pewnym sensie była jakby instancją korygującą. Nie mogę pojąć, że już jej nie ma. Raz w tygodniu chodzę na jej grób. Ciężko mi wtedy. Często jest tak, że chcę upaść na kolana, przekopać się, zrzucić wieko trumny i zabrać ciało mamy z powrotem. Wczoraj kupiłem wrzosiec i postawiłem przed jej nagrobkiem. Znasz go pewnie, to taki czerwonofioletowy, bujny kwiat, odporny na wszystko. Przypomina wrzos. Musisz wiedzieć, że utrzymuję tam porządek, ozdabiam, pielę i podlewam. Czasami rozglądam się za jakimś śladem, że może byłaś tam i coś robiłaś. Byłaś? Zdarza ci się stać tam samotnie i płakać? Lubię potwierdzenie tego przekonania, że śmierć przychodzi po każdego z nas. A może człowiek po prostu gaśnie, tak jak babcia, która siedzi i jest coraz słabsza… W najcięższych chwilach myślałem o śmierci jako o wyjściu z sytuacji. W dalszym ciągu mam rewolwer po dziadku. Wybacz mi, że mówię tak otwarcie, nie odpowiadasz przecież za mnie. Nie dożyję późnej starości, już teraz jestem bardzo zmęczony. Pomyśl, babcia ma dopiero siedemdziesiąt dziewięć lat. Ale siedzi zupełnie nieruchomo w fotelu i jest tylko częściowo żywa. To rodzaj półsnu, gdzie nic się nie dzieje. A jednak jej ostry profil pozostał taki sam i ta wysunięta broda, którą po niej odziedziczyłaś. Ja sam jednak nie mogę schować się w półśnie, gdyż każda komórka we mnie dygocze. Krew burzy się w całym ciele, palce drżą. Nocami leżę i wsłuchuję się w ciemności. W tym starym domu słychać wiele trzasków i szmerów, a to nie daje mi spać. „Czy już przyszli? – zastanawiam się. – Czy nadeszła moja ostatnia godzina?”. Dzisiaj byłem w agencji pracy, ale nikt nie potrzebuje zatrudnić podstarzałego człowieka. Nie mam też dobrych opinii z pracy, nie mogę nic pokazać, niczym się pochwalić. Julie! Nie poddam się, nawet gdybym musiał sięgnąć po coś ekstremalnego. Każdą godzinę dnia poświęcam na znalezienie rozwiązania. A dotyczy to pieniędzy, których nie mam, rzeczy, na które mnie nie stać, projektów, których nie ukończyłem, długu, którego nie mogę spłacić. To dotyczy strachu i wstydu, przerażenia, kiedy dzwoni dzwonek u drzwi, tych długich godzin przed nadejściem snu – jedynym, który przynosi ulgę w ciągu doby. Oczywiście, jeśli nie śnię o całkowitej zagładzie. Nie mogę tak dalej żyć, to mnie wyniszcza. Ten ciągły strach, to serce, które wali. Moja żałosna twarz w lustrze i świadomość, że wszystko popsułem. I to z powodu jednej słabości. Słabości do gry, szans i szczęścia._
_Nie proszę Cię o wybaczenie, tylko o odrobinę zrozumienia. Teraz jestem w drodze do czegoś innego. Gra nie daje mi już szczęścia i myślę, że mógłbym minąć automat do gry, zachowując pieniądze w kieszeni. Ale jest coś w tych migających światłach, jakby to był rodzaj narkotyku. Czas zatrzymuje się przed automatem, a ja czuję się pełen życia. Automat staje się moją własnością, panuję nad nim, prowokuję, a on mnie wita, przyciąga światłami i muzyką, wabi._
_A ja mu się poddaję, wciągam się, marzę. Może patrzysz na mnie jak na słabego człowieka, ale to jest tylko połowa prawdy. Gdybyś wiedziała, jak bardzo jestem zrozpaczony, jak wiele mógłbym poświęcić, żebyśmy tylko mogli ponownie nawiązać kontakt. Nie mam nikogo oprócz ciebie. Czuję, jakbym stał na krawędzi przepaści i nie wiem, czym to się skończy. Nie mam przyjaciół, nie mam pracy i nie mam dziecka. Oczywiście, w dalszym ciągu mam Ciebie, ale Ty mnie nie potrzebujesz i nie życzysz sobie się ze mną spotykać. Może czasami widzisz mnie, kiedy siedzę w hondzie niedaleko szkoły, schowany między samochodami na parkingu. Widzę cię, jak wychodzisz z przyjaciółkami ze szkoły, jak żartujesz i się śmiejesz. I że jesteś zdrowa. Widzę twoje wspaniałe rude włosy, które otaczają twoją twarz niczym chmura. Czy jest jeszcze miejsce dla mnie w Twoim życiu? Jeśli na zawsze mnie odtrącisz, nie wiem, czy to zniosę. Czy zniosę to, że będę na starość samotny, bez żadnej więzi z kimkolwiek. Samotność jest najgorszym nieszczęściem, jakie może spotkać człowieka. Nawet nie ma z kim zapłakać na tym marnym świecie. Jesteś jedyną osobą w moim życiu, z której odczuwam dumę. Ale jesteś zbyt szczupła, Julie. Czy dobrze się odżywiasz? Musisz też cieplej się ubierać, jest przecież zima. To samo powiedziałaby mama, gdyby Cię zobaczyła z odkrytą szyją. A ty jej słuchałaś. Czy pamiętasz te szczęśliwe czasy? Wtedy, gdy pracowałem w salonie samochodowym. Byłem dobrym sprzedawcą, solidnym i wzbudzającym zaufanie. Dobrze pamiętam tę radość, kiedy za każdy sprzedany egzemplarz dzwoniłem w duży dzwon. Poczucie szczęścia było częścią mojego świata. Wieczorne powroty do domu, do ciebie i do mamy, do ciepła i światła. Nie ma już światła, a życie znika. Kiedy piszę, jesteś tak blisko. Tak jakbym trzymał Cię za rękę, której nie jestem w stanie wypuścić. Posłuchaj mnie! Pomyśl o mnie, pozwól mi poczuć, że istnieję w twoim życiu! Czy dobrze Ci się mieszka, czy dobrze Ci idzie w szkole? Chciałbym zrobić na tobie wrażenie, dać Ci to, o czym marzysz najbardziej. Nie wierzę w cuda, ale wierzę, że można odwrócić los. To jedynie sprawa wyobraźni i woli. Wytrwałości i odwagi. Myślę też, że to kosztuje. W obecnej sytuacji płacę taką cenę, jaką trzeba, gdyż nie mam nic do stracenia. Przede mną są tylko czarne dni, pełne strachu._
*
Mężczyzna idzie w ciemnościach.
Na kilka sekund pojawia się w świetle lampy, po czym pochłania go ciemność i znów widać go przez chwilę, tak jakby istniał tylko w mgnieniach. Tak to odczuwa, takie stało się jego życie. Ożywia się i zapala, a za chwilę gaśnie. To uczucie wraca i znika, podobne do rozpalającej, niespokojnej gorączki. Trzymając w kieszeni zaciśnięte pięści, brnie przez ciemność. Ale przynajmniej nie zwraca na siebie uwagi. Nikt się za nim nie ogląda. Jest zwyczajnym mężczyzną w średnim wieku, o przerzedzonych włosach. I kiedy tak idzie, myśli niemal ze zdziwieniem, że tego po nim nie widać. Tego, co mam wkrótce zrobić. Jak mało ludzie wiedzą… Idę między nimi i proszę: przechodzą ulicami, myśląc tylko o swoich sprawach.
Twarze, które go mijają, są bez wyrazu. Nie widać na nich szczęścia, żadnej radości z przeżywanych dni ani z łagodnie opadających płatków śniegu. To życie, które mają w posiadaniu przez krótki czas i traktują jako coś oczywistego, przemija powoli, podczas gdy oni marzą o innym życiu, w innym miejscu. Miłość, troska o innych, wszystko to, czego człowiek potrzebuje. Idzie krok za krokiem, choć tak naprawdę chciałby zawrócić, wie jednak, że jest za późno, że zaszedł już za daleko. Nie może pojąć, jak to się stało, że dotarł do tego punktu. Odsuwa jednak te myśli, poddaje się ruchowi, pchany przez strach i konieczność. Patrzy w tę bezdenną przepaść, która się przed nim otwiera. Upadek przeraża go, ale jednocześnie kusi. Zgina palce w kieszeni – te, o które się tak boi. Myśli o sekatorze przecinającym cienką skórę i krwi gwałtownie wypływającej z kikutów. Robi mu się niedobrze. Nie może odpędzić tego obrazu. Musi się przenieść w inne miejsce, nawet jeśli budzi ono przerażenie. Nosi w sobie wielki wstyd, życie jego jest żałosne i nie zniesie tego dłużej. Musi zacząć działać. Od czasu do czasu spogląda ukradkiem na niczego niepodejrzewających ludzi. Nie dostrzegają tej całej zgrozy, która powoli w nim narasta. Czy już narasta? – zastanawia się. – Czy już zacząłem działać? Czy to już zaczyna się dziać? Czy miasto jest tylko kulisami, a otaczający go świat jedynie filmem? Domy przypominają makiety, a wszyscy ludzie są statystami. Nie, to jest rzeczywistość. Zaciska pięści, czując, jak naprężają się mięśnie. Teraz zaczyna działać, wykonuje skok, pędzi jak po szynach.
Ma rozciętą dolną wargę. Nie wie, kiedy to się stało. Czuje, że słodkawy smak krwi na języku jest przyjemny. Później, kiedy wszystko już będzie miał za sobą, ludzie będą zażenowani. Zasłonią twarze rękami i go potępią. Mimo że będzie mógł wyjaśnić. Wie, że będzie mógł wyjaśnić, krok po kroku, tę męczącą drogę, tę wielką przepaść pod nim. Jeśli tylko dadzą mu na to czas. Jeśli tylko będą chcieli wysłuchać jego historii. Ale ludzie nigdy nie mają czasu, gdyż niosą brzemię swoich własnych, smutnych historii. Och, jak mu ciężko, jak bardzo jest samotny! I tak rozmyśla, kiedy idzie ulicami, z rękami wsadzonymi głęboko do kieszeni, wpatrzony w pokryty topniejącym śniegiem chodnik.
Jest mężczyzną średniego wzrostu, dobrze zbudowanym, ubranym w zielony anorak z kapturem, który powoli przysypuje śnieg. Twarz ma szeroką, jego oczy osadzone są blisko siebie i mają szary kolor. Nie jest mężczyzną wybitnie przystojnym, ale nie ma się też niczego wstydzić. Wysokie czoło, szeroka szczęka i silny, zarośnięty podbródek. Na nogach ma buty z cholewkami, skóra jest już zniszczona i przesiąka wodą, więc z zimna nie czuje palców. Prawie tego nie zauważa, gdyż tak wiele jest do przemyślenia. Nie, nie ma odwagi teraz myśleć, wyłącza rozumowanie i jest tylko zdeterminowanym organizmem, który nie ogląda się za siebie. Teraz tylko krok po kroku zbliża się do celu, starając się odegnać od siebie strach. Nie ma odwagi oddychać, gdyż strach otacza go niczym bezbarwny gaz. Mija sklep z lustrami, dostrzega nagle swoją twarz i z przerażeniem spuszcza wzrok. Twarz jest całkiem naga, oczy ukryte w cieniu. Odwraca się i przyspiesza kroku. Jego sylwetka jest silna i krępa, barki są okrągłe i szerokie. Idzie rozkołysanym, zdecydowanym krokiem. Za każdym razem, kiedy podeszwa uderza o chodnik, błoto rozpryskuje się na wszystkie strony, wydając mokry, bulgoczący dźwięk. Nic go nie może zatrzymać. Jeśli jednak spotkam kogoś – myśli – na przykład starego przyjaciela, to możemy pogadać o pogodzie i dawnych czasach. Możemy napić się piwa w Dickensie. I wtedy wszystko by się zmieniło. Ale stary przyjaciel się nie pojawia. On nie ma przyjaciół, już nie ma, pracy też nie ma, wycofał się ze wszystkiego i żyje we własnym świecie. Żyje ze strachem, smutkiem i zmartwieniem. Jego świat jest mały i nędzny. Dzisiaj jest siódmego listopada i pada śnieg. Wielkie, mokre płaty.
Zapala papierosa, głęboko się zaciąga, wypełniając płuca dymem. Zakłuło go. Kaszle, ale wie, że kaszel zaraz przejdzie. Widzi stację benzynową z jaskrawożółtymi tablicami. Spogląda na duże plakaty z reklamą H&M. Dominują na fasadzie budynku stojącego po jego prawej stronie. Dziwne – myśli o tej bujnej w kształtach kobiecie w koronkowej bieliźnie – jest taka naga w taki chłodny wieczór. Mimo to wygląda na zadowoloną, podczas gdy on jest przemoczony i zmarznięty. Jednak specjalnie mu to nie dokucza. Nie rejestruje tego w pełni, tak jakby oglądał się z zewnątrz. Wkrótce dostrzega wejście do kwiaciarni. Natychmiast zwalnia kroku. Przechodzi ostatni odcinek i zagląda ukradkiem do środka przez okno wystawowe. Nie może się teraz zatrzymać, gdyż jest na tym torze, a przed nim już tylko stroma droga w przepaść, gdzie wszystko zniknie w ciemnościach. Czuje w środku skurcz, a jednocześnie jest wstrząśnięty i nie rozumie, jak mógł zajść tak daleko. Czeka na niego prosta sprawa do załatwienia, nikczemny czyn. On, stary dobry Charlo, Charles Olav Torp. Całkiem zwyczajny człowiek. Może mający nieco pecha, trochę słaby, ale tak ogólnie równy chłop. Bo czyż nie jest równym chłopem? On tak uważa.
Zaciska zęby, opiera się o ciężkie drzwi i otwiera je do środka. Słyszy dzwonek, którego irytujący, głośny dźwięk go dezorientuje. Chciałby wejść bezszelestnie. Nikt nie powinien zwrócić na niego uwagi, nikt nie powinien go słyszeć. Zatrzymuje się w środku sklepu. Natychmiast czuje słodki i odurzający zapach. To dla niego za dużo, przez chwilę jest oszołomiony, musi odstawić nogę na bok, gdyż kręci mu się w głowie. Zapomniał, kiedy ostatnio jadł. Już nic nie pamięta. Ten dzień pozostaje dla niego jakby za mgłą, tak jakby obudził się dopiero teraz i doszedł do siebie nad krawędzią przepaści. Rozgląda się rozbieganymi oczami po lokalu. Pełen kolorowych kwiatów, zielonych liści i gotowych wieńców sklep wygląda jak mała dżungla. Widzi jedwabne kwiaty i konewki, ziemię do kwiatów, lakiery do liści i wieńce z suszonych róż. Nieprzeliczona obfitość kwiatów. Zaczyna czytać egzotycznie brzmiące nazwy: hibiskus, monstera, chryzantema, wrzosiec… Za ladą stoi i czeka młoda dziewczyna. Przypomina mu córkę, Julie, ale nie jest tak piękna, jak ona, gdyż Julie jest najpiękniejsza, najlepsza. Kiedy myśli o córce, czuje ciepło w sercu. W tej samej chwili odczuwa tępy ból i jego własna zdrada dociera do niego w całej swej grozie. Przełyka ślinę i prostuje się. Spogląda ponownie na młodą dziewczynę. Jest drobna i ma jasne, długie warkocze. Zauważa też jej cienkie przeguby rąk, niezwykle wątłe i białe. Jest młoda – myśli. – Jej szkielet jest giętki jak u kociaka. Pewnie potrafi zejść do szpagatu, a potem zrobić mostek. Może. Tak sądzi. Jej cera jest świeża, różowa i zadziwiająco jasna. Wzrok uroczo spuszczony. Wszędzie na podłodze stoją kwiaty w czerwonych i niebieskich plastikowych kubełkach. Widzi czerwone i żółte róże, jak też inne kwiaty, których nazw nie zna. Stoi i rozgląda się wokół niezdecydowanie, trzymając ręce w kieszeniach. Przez chwilę jest zupełnie zaskoczony. Czuje się niezwykle wyeksponowany w ostrym świetle, sam na sam z tą młodą dziewczyną, która w dalszym ciągu stoi w pozycji wyczekującej. Patrzy na niego. Jest niepewna, ale nastawiona przychylnie. Ona lubi tutaj stać, lubi swoją pracę. Niedługo zamknie sklep i pójdzie do swojej kawalerki, by wziąć ciepłą kąpiel. Może czeka na nią coś dobrego do jedzenia, może coś ciekawego będzie w telewizji. Albo długa rozmowa przez telefon z serdeczną przyjaciółką. Nie jest tego pewny, ale widzi, że dziewczyna czuje się dobrze i jest zadowolona ze swojej sytuacji. Niektórzy ludzie czują się dobrze – myśli – i tak powinno być. W przeciwnym razie świat stałby się chory, krzewy i zarośla bez przeszkód bujnie by się rozrosły, zacierając wszelkie ślady po człowieku. Wtedy byłoby pięknie, błękitnozielona planeta bez ludzi, jedynie trochę pasących się zwierząt i trzepoczących w powietrzu, krzyczących ptaków. Dziewczyna jest chuda, ale wygląda ładnie. Pewnie odżywia się odpowiednio, a może jest tak aktywna, że nic jej się odkłada. Albo może jest dziedzicznie obciążona po chudych przodkach. Tak sobie myśli, przeciągając czas. Czuje serce, które bije wytrwale, i gorąco na policzkach, mimo że jeszcze niedawno krążył niemal całą wieczność po mieście szarym od deszczu ze śniegiem i od mgły. Stał nad brzegiem rzeki, wpatrując się w wodę, i myślał o takim rozwiązaniu: skoczyć i dać się ponieść na samo dno. To stanie się szybko – myślał wtedy. – Najpierw pojawi się rozrywający ból, potem głowa się rozżarzy, a przed oczami poczerwienieje. Wszystko przemknie przed oczami jak film. Choroba Ingi Lill, rozpacz Julie i jego chorobliwa obsesja na tle gry. Ale odgania te myśli. Sprawa zaczyna być dla niego rzeczywistością. To, co wyobrażał sobie przez te wszystkie dni i tygodnie, zaczyna się realizować. To jest pierwszy krok. Tak niewinny i szczery w zamiarach, jak kupno bukietu kwiatów. Dziewczyna czeka cierpliwie, ale coraz bardziej niepewna z powodu jego milczenia. Przestępuje z nogi na nogę, przyciąga ręce do siebie, po czym znów kładzie je na ladzie. Palce ozdobione są cienkimi pierścionkami, paznokcie pomalowane ma na czerwono. Dziewczyna przerzuca warkocze do tyłu na plecy. Są jasne i błyszczące, podobne do nylonowych sznurków. Po sekundzie przesuwają się ponownie do przodu, kołysząc się nad jej piersiami. A on wie, że kiedy po powrocie do domu wieczorem dziewczyna zdejmie gumki z warkoczy, jej rozpuszczone włosy będą bujne i falujące. Jakie one są młode, te dziewczęta – myśli. – Takie gładkie, takie przezroczyste. Myśli o papierze ryżowym, porcelanie i jedwabiu. Myśli o cienkim szkle. Widzi żyły, które pod skórą na jej nadgarstkach tworzą delikatną, błękitną sieć. Tam pulsuje życie, przynoszone z pokarmem i tlenem, tym wszystkim, czego ona potrzebuje, aby istnieć. Ponownie wdycha głęboko powietrze. Światło w sklepie, silny zapach róż i to niemal słodkawe ciepło stają się nie do zniesienia. Przed oczami migoczą mu czarne plamki. Tętno przyspiesza. Zaciska mocno pięści i czuje, jak paznokcie wbijają się w skórę. Ból, to dzieje się naprawdę. Nie, nic się nie wydarzyło, jeszcze nie, ale czas ucieka i prędzej czy później dojdę tam. Czy tam, dokąd dojdę, będzie strasznie? Dziewczyna za ladą ponownie podejmuje próbę, uśmiecha się uprzejmie, ale on nie odwzajemnia uśmiechu. Jego twarz pozostaje nieruchoma. Wie, że powinien się uśmiechnąć, tak aby wyglądać na zwykłego klienta, na mężczyznę, który ma właśnie zrobić coś przyjemnego. Kupić bukiet kwiatów. Ale on nie jest zwykłym klientem i nie robi niczego przyjemnego.
Z wahaniem idzie w stronę lady, kołysząc szerokim ciałem. Niepewny swojego głosu, którego przez jakiś czas nie słyszał, stara się mówić z nieco większą siłą.
– Chcę kupić bukiet – odzywa się, słysząc wysoki ton swojego głosu.
Mam mokre nogi – myśli. – Buty nie są szczelne. Po plecach spływa mu zimny pot, choć policzki są gorące. Nie jestem pewny, czy to naprawdę się dzieje. Czy nie powinienem odczuwać czegoś innego, czy nie mam być bardziej obecny sam w sobie? Myślę o wielu dziwnych rzeczach. Czy może tracę kontrolę? Nie, jestem świadomy swego celu, jestem pewny swego. Ułożyłem plan i się go trzymam. Jego ciąg myśli zostaje przerwany, gdyż odzywa się dziewczyna:
– Czy to na jakąś specjalną okazję? – pyta. Jej głos jest słodki i dziecinny, trochę sztuczny. Chce sprawiać wrażenie młodszej, niż jest w rzeczywistości, chroni siebie, pragnąc, by potraktował ją bardziej opiekuńczo. Tak właśnie robią kobiety, ale jej to wybacza, ponieważ jest młoda. Niemniej dorosłe kobiety powinny się zachowywać jak dorosłe. Nie może znieść tej samej sztuczności u starszych kobiet, które wykorzystują swoją tak zwaną słabą płeć, będąc w rzeczywistości bardziej uparte, wytrzymałe, sprytniejsze i wyrachowane od mężczyzn. To kieruje jego myśli ku Indze Lill. Ona często tak robiła, szczególnie na początku znajomości. Głos jej przybierał cukierkowo słodki ton, podlizywała się, chowając się za tym wszystkim, co było kobiece. To sprawiało, że czuł się jak brutal, ponieważ był prostolinijny i bezpośredni. Ingo Lill, nie ma już ciebie, nie wiesz, co się wydarzy, za co dziękuję Bogu. Tracę rozeznanie – uderza go myśl. – Koncentruję się na drobiazgach, a muszę wreszcie zająć się sprawą. Ile ona może mieć lat? – pyta sam siebie, przyglądając się dziewczynie. – Osiemnaście? Nie ma to jednak żadnego znaczenia. Nie znam jej i nigdy już więcej nie zobaczę. Tutaj przychodzi tak wielu ludzi i ona pewnie nikogo nie pamięta, gdyż jest młoda i żyje jak inne młode dziewczęta. Większość czasu spędza na marzeniach o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, które mają się w jej życiu wydarzyć.
Ekspedientka podwija rękawy i zabiera się do dzieła. Ma obcisłą bluzkę w kolorze ciemnej czerwieni. Podobna jest do kwiatu – wąskiego tulipana, świeża, prężna i zaróżowiona. Tak, to jest szczególna okazja. O mój Boże, gdyby tylko wiedziała! Ale nie chce o tym mówić, nie chce odkryć się więcej, niż to jest konieczne. Kupowanie kwiatów jest czymś zwyczajnym, czymś, czego nie można połączyć z tym, co wkrótce ma zrobić. Ale co ma właściwie wkrótce zrobić, czym to się wszystko zakończy? On tego nie wie, biegnie na skraju drogi, która prowadzi do rozwiązania. To przejście do czegoś nowego.
Rozgląda się po lokalu. To sklep mający dobrą renomę. Każdego dnia pojawia się tutaj cała rzesza klientów, dziewczyna ma przed oczami ciągły strumień wchodzących i wychodzących ludzi. Nieskończona liczba twarzy, zamówień i bukietów w różnorodnych kolorach. On nie wyróżnia się w swoim zielonym anoraku. Cały czas stara się mieć spuszczony wzrok, tak aby odwrócić od siebie uwagę dziewczyny. Jak to wszystko kwitnie w tych ogromnych wiadrach! Nie może prawie uwierzyć, że kwiaty pochodzą z czarnej, wilgotnej ziemi. W proch się obrócisz – myśli – a z prochu wyrosną kwiaty. Mlecz albo pokrzywa. I tak powinno być, śmierć nie jest tak straszna, jak się o niej mówi. Jest o tym całkowicie przekonany. Dziewczyna czeka cierpliwie. Jest florystką. Zna godność swojego zawodu. Jest artystką zajmującą się kwiatami. Ona nie może wyciągać i układać przypadkowych kwiatów. Chodzi o kompozycję, kształt, kolor i zapach. Nie układa nigdy dwóch takich samych bukietów. Ma swoją własną sygnaturę, ale potrzebuje czegoś, co ją zainspiruje. Niewielki bodziec, jakąś ideę. Teraz tego nie otrzymuje. Charlo jest milczący i niechętny.
– Czy dla jakiejś pani? – pyta dziewczyna ostrożnie. Zauważa jego niechęć i jej nie rozumie. Uważa, że to nieprzyjemne. Klient wygląda na niezaangażowanego, tak jakby działał z czyjegoś polecenia. Sprawia wrażenie, jakby czuł się niekomfortowo w tej sytuacji, jest nerwowy. Chyba się spocił, jego ciało kołysze się nieznacznie, szczęki są mocno zaciśnięte. Może udaje się z wizytą do szpitala? – myśli dziewczyna. – Nigdy nie wiadomo.
Charlo potakuje głową, unikając przy tym jej wzroku. Nagle uświadamia sobie, że jeśli będzie pomocny i chętny do współpracy, szybciej będzie mógł opuścić sklep. Powinien myśleć bardziej trzeźwo, nie może się teraz pogubić, musi wykonać swój projekt. Moje nerwy – myśli. – Jeżą się jak igły. Wiedział, że tak będzie. Musi się teraz skoncentrować na swoim celu.
– Tak – odpowiada nieco zbyt gwałtownie. – Dla pewnej pani.
Nagle pojawia się myśl, w jego mniemaniu mądra, że powinien coś dodać.
– Ma urodziny – mówi.
Florystka z ulgą zabiera się do pracy. Wszystko wraca na swoje miejsce, jej szczupłe ciało się uspokaja. Nachyla się nad wiaderkami i wybiera kwiaty, jeden po drugim. Palce zaciskają się ostrożnie wokół łodyg. Sprawia wrażenie, że ma plan. Nie widać u niej żadnego wahania, żadnej niepewności. Przesuwa wzrokiem po wiaderkach, ma wytrenowane oczy i jest pewna siebie. Białe lilie, niebieskie zawilce, groszki pachnące i róże. Między jej palcami powoli wyrasta okrągły, pastelowy bukiet. Środek bukietu tworzy lilia, wokół której układają się pozostałe kwiaty, pochylone i rozkołysane, ale mimo to trzymane mocno, dzięki czemu kwiaty chronią i wspierają się nawzajem. To sztuka. On widzi to i rozumie. Jest głęboko zafascynowany i oczarowany tym, co powstaje przed jego oczami, ale wzdryga się, kiedy uświadamia sobie, do jakiego okrutnego celu ten bukiet ma być wykorzystany. Przestępuje z nogi na nogę. Serce bije mocno pod anorakiem, chce je uspokoić, ale nie daje rady. Serce przestało go słuchać. No dobrze – myśli. – Niech wali tak dziko, jak sobie chce. Mam przecież jeszcze mózg, a ten funkcjonuje tak, jak powinien. To ja decyduję, to ja wydaję polecenia ciału, żeby zaczęło działać. I choć krew toczy się gwałtownie przez mój organizm i powoduje zaczerwienienie twarzy, to jednak o wszystkim decyduję ja. Jeszcze raz wciąga powietrze tak ciężko, że dziewczyna to słyszy i spogląda na niego. Domyśla się czegoś, zdaje sobie sprawę, że coś się dzieje. Nie jest jednak w stanie odczytać jego zachowania. Instynktownie skupia się na swoim dziele, na tym, co potrafi – na układaniu kwiatów. Charlo oddycha teraz spokojnie. Opanuj się – coś mówi mu w środku. – Jeszcze nic się nie wydarzyło, jeszcze nie. Nikt nic na ciebie nie ma. Możesz jeszcze zawrócić, możesz się wycofać i życie potoczy się swoim zwykłym trybem, od teraz aż do śmierci. Szybko rzuca okiem na bukiet, a po chwili oddala się myślami, tylko częściowo obecny tu i teraz. Jest zerem, nikim i nareszcie chce się wyzwolić. W głębi duszy wierzy, że częściowo zna przyszły bieg wydarzeń. Wielokrotnie powracał myślami do swych zamiarów. Będzie panował nad każdą sekundą, będzie reżyserem tego wszystkiego, co ma się wydarzyć. Tu nie ma miejsca na nieprzewidziane sytuacje, o których zresztą nie chce myśleć. Patrzy nieruchomo przez okno i widzi, że wciąż gęsto pada śnieg z deszczem. Ślady – myśli i sprawdza kieszenie. Chce się przekonać, czy niczego nie zapomniał. Nie zapomniał, rozważał wszystko, i to przez wiele tygodni. W swojej głowie przećwiczył całą sytuację, nawet kilka razy we śnie, kiedy krzyczał z przerażenia.
Bukiet rośnie.
Gdy ciszę przerywa ostry dźwięk dzwonka, Charlo wzdryga się przestraszony. Do środka wchodzi kobieta ubrana w zielony płaszcz z czarnym futrzanym kołnierzem, obsypanym płatkami śniegu. Strzepuje je beżową rękawiczką, spogląda na niego mocno umalowanymi oczami. Czy ona nie przygląda mi się oceniająco? – myśli Charlo. To jedna z tych starych, uważnych kobiet, dostrzegających każdą rzecz. Szczegóły, wyróżniającą cechę, którą może w przyszłości odtworzyć. Ale on sam nie sądzi, żeby miał jakieś cechy szczególne. Ponownie się uspokaja. Kobieta nachyla się nad jednym z wiader, wyjmuje różę i studiuje łodygę swoimi wąskimi oczami. Charlo szybko odwraca od niej twarz. Tę twarz, która wydaje mu się wielka niczym flaga. Stoi i patrzy przez okno na padający mokry śnieg. Najbardziej widać to pod latarniami: gęsty, szarobiały śnieg, padający ukośnie w ciemność. Odczuwa smutek. Z powodu tego okropnego losu, który mu został przydzielony. Nie zasłużyłem na to – myśli. – Jestem przecież miłym człowiekiem. Ale strach zżera duszę. Jest w drodze do utraty samego siebie. Dziewczyna wciąż zajmuje się bukietem. Czy ona nigdy go nie skończy? – myśli Charlo. – Bukiet jest już duży i może być bardzo drogi. Myśli o czasie, który upływa, i o sobie, tak wyeksponowanym i bezbronnym, stojącym pośrodku lokalu. To może być dla niego niebezpieczne. Od tej chwili wszystko może być niebezpieczne. Przygotował się na ten lęk. Jest w stanie utrzymać go w szachu, jeśli poradzi sobie ze swoim oddechem.
– Bukiet kosztuje dwieście pięćdziesiąt koron – odzywa się florystka. Spogląda na niego, szybko jednak odwraca wzrok. Wciąż jest niepewna z powodu jego milkliwości. Charlo kiwa głową: dobrze.
– Wygląda ładnie – dodaje, próbując w dość nieporadny sposób okazać życzliwość. Dziewczyna z ulgą odpowiada uśmiechem. Mimo wszystko istnieje w nim jakieś dobro – myśli i sprawia jej to radość.
Powinienem z nią porozmawiać i uśmiechnąć się – zastanawia się Charlo. – Oczarować ją. Kiedy chcę, potrafię to zrobić. Zapomniałaby o mnie, tak jak o wszystkich innych klientach.
– Ile czasu upłynie, zanim trafią do wazonu? – pyta dziewczyna. Jej głos jest żywszy, bardziej otwarty.
A on stoi w milczeniu i się zastanawia. Czy one w ogóle znajdą się w wazonie? Tego nie wie. Dochodzi ósma i Charlo zdaje sobie sprawę, że pozostało tylko kilka minut do zamknięcia kwiaciarni. Zanim wyruszy do akcji, będzie musiał przez pewien czas poczekać, aż ruch na ulicach się zmniejszy. Gdy ludzie rozsiądą się już w swoich domach, będzie mógł, nie zwracając niczyjej uwagi, przejść między budynkami.
– Godzina albo dwie – odpowiada, przyglądając się, jak dziewczyna zawija łodygi w mokry papier, po czym okręca dookoła celofanem, który groźnie trzeszczy. Charlo się odwraca, a kiedy ponownie spogląda w jej kierunku, widzi, jak wkłada bukiet do torby w kształcie stożka. Torba jest wyraźnie oznaczona napisem „Kwiaty od Tine” w kolorze czerwonym i niebieskim. Wyciąga portfel, żeby zapłacić, palce mu lekko drżą. Dziewczyna unika jego wzroku i wpatruje się w portfel, który ma kolor brązowy i jest dość zniszczony. Widzi swoim młodym, bystrym wzrokiem, że skóra jest zużyta, suwak popsuty, a szwy miejscami puściły. Przygląda się małej czerwonobiałej nalepce, świadczącej, że klient jest dawcą krwi. Charlo płaci, chowa portfel i sili się na niewyraźny uśmiech. Dziewczyna odpowiada uśmiechem, dostrzegając, że część jego lewego siekacza jest ukruszona. Z pewnością mężczyźnie nie chciało się iść z tym do stomatologa. Przez ten ubytek uśmiech mężczyzny jest całkiem uroczy. Charlo spogląda przelotnie w stronę czekającej starszej kobiety. Śnieg na jej ramionach już stopniał, a mokre plamy jaśnieją w świetle. Kobieta spogląda na zegarek, ma mało czasu i zaczyna podchodzić w kierunku lady. Z jej podłużnej i chudej twarzy wystaje spiczasty, czerwony nos. Wokół ust ma głębokie bruzdy, a pod oczami niebieskie cienie. Jest pewny, że twarz tę zapamięta na zawsze. Nareszcie może opuścić lokal. Drzwi się zamykają, dzwoni dzwonek. Powietrze na ulicy jest dziwnie ożywcze. Idzie ulicami, trzymając torbę. Jest na kilka sekund widoczny pod latarnią, po czym znika w ciemnościach, by ponownie wyłonić się w świetle. Torba wisi na jego ręce i się kołysze. Tak wiele uwagi poświęciła temu bukietowi, tak wiele wiedzy i doświadczenia, a to wszystko na próżno. Kwiaty są tylko biletem wstępu. Dzięki temu będzie mógł wejść do domu.
Do domu Harriet Krohn.
*
Harriet Krohn mieszka na Fredboes gate w Hamsund. To siedemnaście kilometrów jazdy. Dom Harriet należy do zasługującej na ochronę drewnianej zabudowy z połowy dziewiętnastego wieku i stoi przy bardzo spokojnej ulicy. Niskie, ładne drewniane domy z pięknie obramowanymi oknami. Większość mieszkańców tej okolicy to starsi i zamożni ludzie. Latem fasady domów udekorowane są skrzynkami z kwiatami, pełnymi pelargonii, rzeżuchy i margerytek. Dom oddalony jest kilka minut od stacji kolejowej. Przy ulicy stoi dwanaście domów, sześć po każdej stronie. Harriet mieszka pod numerem czwartym. Dom ma kolor zielony, podobny do górskich porostów, ramy okienne i okiennice pomalowano na kolor żółty. Charlo zbliża się do Hamsund. W dalszym ciągu pada mokry śnieg, on sam jest skoncentrowany na tym, żeby samochód nie zjechał z drogi. Nie może wylądować w rowie, nie tego wieczoru. Na siedzeniu obok leży stary rewolwer marki Husqvarna. Nie jest naładowany. Tylko po to, żeby zaznaczyć powagę sytuacji – myśli. – Na pewno będzie współpracowała, nie odważy się sprzeciwić, jest przecież stara. W kieszeni ma również parę skórzanych rękawiczek i torbę na wartościowe rzeczy, które z pewnością znajdzie. Jedzie trasą europejską 134, wzdłuż rzeki, która płynie po jego lewej stronie, ciemna i rwąca. Wie, że rzeka jest pełna łososi, nigdy jednak nie interesował się wędkarstwem. Myśląc o rybach, przypomina sobie dzieciństwo. Pamięta ojca, który cały czas chciał łowić, podczas gdy on sam siedział i nudził się z wędką zwisającą obojętnie nad taflą wody. Łowienie ryb było dla niego zbyt powolne, zbyt nudne. Nigdy nie powiedział tego na głos, nie chciał zranić ojca, nie chciał narzekać. Kiedyś byłem taktownym chłopcem – pomyślał. – I dlaczego myślę teraz o ojcu? Jego już nie ma. Jest wolny od wszystkich trosk. Ludzie odchodzą, tak jak i ja odejdę. I to jest dobre. Tak, to jest dobre – przytakuje sobie, spoglądając uważnie na drogę. Linia ciągła na jezdni jest prawie niewidoczna, mokry śnieg zalega na asfalcie niczym szara kasza, wycieraczki pracują ciężko, ścierając mokry śnieg. Ale honda go nie zawiedzie, honda jest niezrównana i można na niej polegać. Już wcześniej znalazł dobre miejsce na samochód. Ostatni odcinek drogi przejdzie piechotą. To tylko kilkaset metrów. W Hamsund znajduje się stary, nieczynny hotel. Na jego podwórzu można zaparkować pojazd, który nie będzie widoczny z ulicy. Wie, że auto może go zdradzić, musi więc je ukryć. Skręca w prawo i wjeżdża na drogę 35, widzi jasno oświetlony kościół w Hamsund. Nagrobki tuż obok, za ogrodzeniem cmentarza. Mija salon Opla, kilka centrów handlowych i zwalnia przy dworcu kolejowym znajdującym się po prawej stronie. To bardzo piękny budynek, przypominający duży tort z kremem i dekoracją. Nagle wydaje mu się to trochę dziwne, że myśli o torcie. Właściwie wszystko wydaje mu się dziwne tego wieczoru, tak jakby grał w filmie. Na ulicach nie ma prawie ruchu. Ludzie pozostają w domach. Dostrzega hotel, który nosi nazwę „Fredly”. Okazały, biały drewniany dom z wieloma pięknymi gzymsami i czarnymi, ślepymi oknami. Skręca na podwórze i parkuje. Nie ma tam żadnych innych samochodów. Na wprost widnieje tablica z napisem, że nieuprawnione pojazdy będą usuwane, ale on wie, że nikt tutaj teraz nie przyjdzie, gdyż przy takiej pogodzie wszyscy siedzą w domu. Nagle słyszy jakiś dźwięk. Trzask i jakby słaby brzęk. Rozgląda się gwałtownie w samochodzie, po czym wygląda przez okno. Czy może ktoś jednak nadchodzi? Czy ktoś zobaczył samochód? Ponownie opanowało go silne zdenerwowanie.
– Nie muszę tego robić – mruczy do siebie w ciemnościach. – Nie jestem teraz sobą. Czy ktoś nie może mnie zatrzymać, czy nie ma innego wyjścia?
Nikt jednak się nie zjawia, nie ma innego wyjścia. Głos, który słyszy w głowie, jest cienki, bez siły. Myśli o swoim życiu, które wydaje mu się nędzne. Poczucie winy i zdrada, słabość. Kłamstwa i oszustwa. Obietnice, których nie dotrzymał. Czy w ogóle istnieje jakieś dobro w jego życiu? Inga Lill była dobra. Julie jest największą miłością jego życia. Próbuje spokojnie oddychać. Sądzi, że przemyślał całą sytuację, wie jednak, że łatwo czegoś nie zauważyć, jakiegoś szczegółu, który okaże się decydujący i go zdradzi. To go jednak nie odstrasza. Ta ewentualność należy do przyszłości, a jego tam jeszcze nie ma, więc prawie nie wierzy, że to się stanie. Żyje chwilą obecną, robi to, co musi zrobić, a czas ucieka. Jeśli go zatrzymają, powie właśnie tak. Byłem zmuszony, nie widziałem innego wyjścia, chodziło o życie. Wyłącza silnik. Siedzi w samochodzie na tyłach nieczynnego hotelu i wsłuchuje się w ciemności. Słyszy swój własny oddech, który jest szybki i płytki. Spogląda na zegarek, wskazówki świecą na zielono. Wyciąga kwiaty z torby i trzyma bukiet na kolanach. Jest ciężki, zapakowany w biały papier. A jeśli ona ma gości? Wiele rzeczy może się nie udać. Ale nie sądzi, żeby Harriet Krohn często miała gości. Już dawno ją zauważył, śledził i przysłuchiwał się, kiedy siedziała ze swoją najlepszą przyjaciółką w kawiarni. Jest starą, samotną duszą i z pewnością będzie się wahała, czy otworzyć drzwi. Ale ja jestem uzbrojony – myśli. – W te urzekające kwiaty i stary rewolwer z czasów wojny. Będzie zmuszona zrobić to, co jej powiem. Wciąga rękawiczki i wysiada z samochodu. Zamyka pojazd. Wsadza rewolwer za pasek spodni pod anorakiem. Ponownie nasłuchuje, ale nie słyszy nic prócz swoich własnych kroków po mokrym śniegu. Tylko żebym się dostał do środka – myśli, idąc w ciemnościach. Najtrudniej będzie dostać się do domu. Starzy ludzie tak bardzo boją się wszystkiego.
Harriet Krohn krąży po pokoju gościnnym. Cienkie kostki u nóg niosą ciało o skromnej wadze czterdziestu dziewięciu kilogramów. Nogi są podobne do wygiętych gałęzi. Żyły, niczym sękate rozgałęzienia, leżą tuż pod skórą, widoczne mimo grubych pończoch. To jej ostatni dzień, ostatnia godzina na tej ziemi. Słyszy tykający zegar ścienny. Na ulicy panuje cisza. Kobieta siada przy stoliku do kawy i zjada porcję chleba posmarowaną pasztetem. Kanapkę przyozdobiła marynowanymi buraczkami, gdyż jest dokładna w doborze jedzenia. Chleb popija herbatą z niewielkim dodatkiem cukru. Czuje świeży smak buraczków zmieszany ze słodkim smakiem herbaty. Na chwilę przerywa jedzenie. Ziarno z chleba weszło między dwa zęby trzonowe, wywołując rwący ból. Usiłuje wcisnąć między zęby paznokieć. Nie udaje jej się wydłubać ziarenka, gdyż paznokieć jest zbyt gruby. Potrzebuje wykałaczki, chce jednak najpierw dokończyć jedzenie, a później posprzątać. W tym domu nie ma porozrzucanych rzeczy, wszystko jest natychmiast odnoszone na swoje miejsce. Harriet przeżuwa jedzenie długo i starannie, gdyż to dobrze wpływa na trawienie, a po zakończeniu jedzenia odnosi filiżankę i talerzyk do kuchni. Strząsa okruchy do zlewozmywaka, napełnia filiżankę wodą i płynem do mycia. Później wsypuje do wybranej miseczki żelki anyżowe i zanosi na stół do pokoju. Robi to bardziej dla ozdoby, gdyż lubi kolor tych słodyczy. Jeszcze jest za wcześnie, żeby iść do łóżka. Dopiero dziesiąta, a ona się nudzi. W taki czy inny sposób musi wypełnić czymś ten wieczorny czas, a w telewizji nie ma nic, co by ją zainteresowało. Jest niezadowolona. Nie istnieje nic, do czego mogłaby dążyć, nie ma żadnej rzeczy, na którą mogłaby z radością czekać. Jedynie starość i ogarniająca ją słabość. Wkrótce ukończy siedemdziesiąt sześć lat, ale czuje się dużo starsza. Jest dobrze zaopatrzona w srebra rodzinne i sporą sumę pieniędzy, ale nie ma siły ich sama używać lub przeznaczyć dla innych. Postanawia napisać list. W Niemczech ma siostrzeńca, z którym utrzymuje kontakt. Pisanie listu jest czymś przyjemnym i tym może zapełnić ostatnią godzinę. Do łóżka kładzie się zawsze o jedenastej. W salonie stoi stary sekretarzyk z blatem do pisania, który może opuszczać, dzięki czemu ma małe, wygodne miejsce do pracy. Wygląda przez okno i widzi gęsto padający śnieg z deszczem. W pokoju panuje miła atmosfera i jest ciepło, gdyż napaliła we wszystkich piecach. Mimo że jest drobną kobietą, porusza się ciężko po pokoju. Kiedy miała trzynaście lat, postawiono jej diagnozę –zapalenie stawów. Przez całe życie walczyła o to, żeby mieć chorobę pod kontrolą. Ale dzisiejszy wieczór jest dobry, gdyż bóle mogą być o wiele gorsze niż tego wieczoru, siódmego listopada. Bywają takie dni, kiedy pozostaje w łóżku i jęczy. Przeklina wtedy swój własny los, bo ma o wiele gorzej niż inni. Rozgoryczenie powoduje, że robi jej się gorąco, musi to z siebie wyrzucić i przelać na papier. Zapala stojącą z boku sekretarzyka lampę, której światło ogrzewa jej lewy policzek. Zajęta szukaniem czystej kartki, nie dostrzega mężczyzny, który idzie ulicą. Znajduje papier i okulary, które zakłada na nos, po czym unosi pióro nad kartką. Dla Harriet Asty Krohn ta chwila ma niemal nabożne znaczenie. Ten biały papier, nietknięty, i to wszystko, co ona ma na sercu. Nie może utrzymać spokojnie pióra w ręku, gdyż ta drży z wysiłku. Ale wie z doświadczenia, że kiedy pióro dotknie powierzchni papieru, nieco się uspokoi. Odzyska kontrolę nad mięśniami i będzie mogła pisać całkiem ładnym charakterem pisma, tworząc cienkie i ładne pętelki. Ale wie też, że kiedy skończy pisanie, pióro ponownie zacznie drżeć, gdyż wtedy ból zwycięży. Tyka zegar, bije serce Harriet. Dopóki jeszcze to robi, krew krąży w jej chudym ciele, a ona czuje ciepło i jest syta. W tym momencie ziarno, które naciska na dziąsło, ponownie daje jej się we znaki. Zapomniała o swoim postanowieniu znalezienia wykałaczki, rezygnuje z tego teraz. Mogę to zrobić później.
Charlo stoi przy schodach. Nikt nie widział, że wszedł przez furtkę. Harriet nie wie nic o jego obecności, mimo że on sam oddalony jest tylko o kilka metrów od niej. Zawsze żyła sama, a większość swojego życia spędziła w tym miejscu. Zna wszystkie dźwięki, wszystkie trzaski w tym starym, drewnianym domu. Gałązki bzu, które uderzają w okna salonu, kiedy wieje wiatr. Od czasu do czasu mysz chrobocącą na strychu. Dom jest urządzony skromnie. Pokoje są małe i ciepłe, meble proste i starannie wybrane, a kolory i wzory do siebie pasują. Niewiele jest ozdób, Harriet nie marnuje pieniędzy, gdyż nie ma upodobania do tandetnych świecidełek.
Charlo wchodzi po schodach. Harriet wciąga głęboko powietrze i stawia pióro na papierze. Pisze: „Kochany”. Złota bransoletka na prawym nadgarstku brzęczy na blacie. List powoli nabiera kształtu w jej głowie, kobieta słyszy swój własny głos, który jest stanowczy i rozbrzmiewa lekko, bez wysiłku, ręka jednak jest dużo bardziej powolna. Tę spokojną chwilę przerywa dzwonek u drzwi. Nagły, gwałtowny dźwięk w środku ciszy. Zdziwiona, podnosi głowę i nasłuchuje, automatycznie zerkając na zegar, tak jakby on miał jej powiedzieć, kto przyszedł. Pięć minut po dziesiątej. Zbyt późno dla domokrążców, zbyt późno dla jej przyjaciółki, mieszkającej obok. Mosse nigdy nie zjawiłaby się przed drzwiami o dziesiątej wieczorem. O ile nie wydarzyłoby się coś wyjątkowego. Czy tak jest właśnie teraz? Czy coś się stało? Uderzyła ją jednak myśl, że gdyby to była Mosse, to najpierw by zadzwoniła, gdyż jest taktowna i obie są już starymi kobietami. Dzwonek do drzwi wciąż dzwoni, a ona siedzi na krześle z piórem w ręce, zupełnie sparaliżowana. Wpatruje się w to jedno słowo: „Kochany”. Zamek zatrzaskowy – myśli. – Ten jest przynajmniej na miejscu. Ale teraz znów jest cicho i to ją dezorientuje. Może to rozbawiona młodzież, która cieszy się ze śnieżnej pogody i biega po ulicach, szukając rozrywki. Wiele wysiłku kosztowałoby ją wstanie z krzesła, przejście przez pokój i dojście do drzwi. Nie wstaje, jeśli nie musi. Ale ponownie ktoś dzwoni, tym razem dwukrotnie. Ten, który czeka, nie poddaje się. Uderza ją myśl, że głupio jest nie otworzyć, będąc dorosłym człowiekiem. Może to ktoś z Czerwonego Krzyża? Oni mają zwyczaj naprzykrzać się ciągłymi wizytami. Z trudem się podnosi i drepcze po omacku. Ponownie czuje ziarno, które weszło między zęby. Dochodzi do przedpokoju. Przez szybę w drzwiach widzi postać stojącą na ostatnim stopniu schodów. Czarny, masywny cień. Ponownie się waha. Kto przychodzi tak późno? Nie zna prawie nikogo. Najpierw przekręca zamek, po czym ostrożnie otwiera drzwi na szerokość łańcucha. Widzi mężczyznę w zielonym anoraku. Mężczyzna przesuwa się trochę, tak aby mogła zobaczyć go w otworze. Czy jest w nim coś znajomego? Szuka w myślach, ale nie znajduje go w natłoku twarzy, które przelatują jej przez głowę. Mężczyzna trzyma przy piersi jakąś paczkę. Harriet stoi w uchylonych drzwiach i wpatruje się w niego, czekając na wyjaśnienie. Na jej chudej twarzy rysuje się wyraz niechęci i podejrzliwości, z czego nie zdaje sobie sprawy.
– Harriet Krohn? – pyta mężczyzna.
Jego głos jest przyjazny, brzmią w nim wysokie tony, jakby cieszył się z powodu białych płatków śniegu tworzących już w listopadzie świąteczną atmosferę.
– Tak… – odpowiada i wpatruje się w tę część paczki, którą może dostrzec przez uchylone drzwi. Jaka duża jest ta paczka, jak niezwykle biała.
– Mam tutaj przesyłkę z kwiatami – mówi mężczyzna i uśmiecha się szeroko. Harriet jest zbita z tropu. Urodziny będzie obchodzić dopiero za miesiąc, a kiedy nadejdą, nikt nie przyśle jej kwiatów.
– To musi być jakaś pomyłka – mówi z wahaniem, wciąż pełna wątpliwości. Czy kiedykolwiek w życiu ktoś jej przyniósł kwiaty do domu? Nie przypomina sobie. To jest samo w sobie podejrzane. Ale kwiaty jakby szeptały do niej ze środka białego papieru. Pomyśl, kwiaty. Czy to możliwe? Czy jest coś, o czym zapomniała? Przypomina sobie miniony dzień, ale nie znajduje w nim nic niezwykłego. Mężczyzna czeka cierpliwie na schodach, płatki śniegu zatrzymują się na jego ramionach.
– Nie wiem, od kogo one są – odzywa się przybysz. – Ale ktoś przysłał pani kwiaty. Wiem, że przyszedłem dość późno – dodaje przepraszająco. – Dzisiaj miałem bardzo długą trasę i do tego utknąłem niedaleko stąd w błocie. Samochodem.
Podnosi z rezygnacją oczy do góry.
Harriet wciąż się waha. Tak jakby w głębi duszy coś ją ostrzegało. Ale oczywiście powinna przyjąć przesyłkę. Z pewnością w środku znajduje się jakaś kartka z wyjaśnieniem. Jednak jeśli chce odebrać kwiaty, musi zdjąć łańcuch. Robi to niezgrabnymi palcami i otwiera szerzej drzwi. Mężczyzna pozostaje uprzejmie na schodach, nie wchodzi. Kiedy tak stoi z kwiatami przyprószony śniegiem, wygląda niemal romantycznie. Kobieta rozluźnia ramiona. Uśmiecha się i patrzy pożądliwie na białą paczkę.
– To bardzo miłe – odzywa się Harriet. Ponownie jednak coś ją ostrzega, coś ją powstrzymuje. Przygląda się badawczo mężczyźnie, widzi uśmiech odsłaniający zęby, które biało świecą w świetle lampy. Zauważa, że jeden z siekaczy jest ukruszony, ale w jakiś dziwny sposób mężczyźnie z tym do twarzy.
– Prawda? – odpowiada posłaniec i wyciąga coś z kieszeni. Jakąś złożoną kartkę. – Muszę poprosić panią o podpis. Proszę uprzejmie o pokwitowanie.
Dla Harriet pokwitowanie przesyłki wydaje się logiczne. Ale pada śnieg z deszczem, schody są bardzo mokre, dlatego przyjmuje kwiaty, przyciska je do piersi i cofa się w głąb przedpokoju.
– Zrobimy to w środku – odzywa się Harriet. – Nie mogę podpisać, jeśli nie mam podkładki. Nie mam też okularów.