Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zaburzenia rytmu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
29 kwietnia 2025
32,99
3299 pkt
punktów Virtualo

Zaburzenia rytmu - ebook

Nic nie przygotuje cię na to, co nadchodzi

Jaki wpływ na losy Wszechświata może mieć katastrofa w porcie lotniczym imienia Marii Konopnickiej w Nakle nad Notecią? Co się stanie, gdy jasnowidz postanowi obrabować bank? I dlaczego czasem lepiej nie budzić się przed czasem?

„Zaburzenia rytmu” to zbiór opowiadań, które wciągają w wir nieoczywistych zdarzeń oraz absurdalnych zbiegów okoliczności. Humor przeplata się tu z nostalgią, groteska z przenikliwą analizą codzienności, a wydarzenia nie z tej ziemi z rzeczywistością, która może nadejść szybciej, niż się spodziewasz.

Czy taki los czeka ludzkość? Przekonaj się – jeśli masz odwagę zajrzeć w przyszłość.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-687-7
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KUSTOSZ

Tego dnia rano pierwszy raz od ponad dwóch miesięcy poziom promieniowania spadł do granic tolerancji. Kempiński na wszelki wypadek odczekał pół godziny i ponownie odczytał wskazania licznika. Odetchnął z nieskrywaną ulgą. Wreszcie mógł przerwać przygnębiającą bezczynność i wyjść na powierzchnię.

Zlustrował okolicę przez niewielki peryskop. Zatoczył nim powoli pełne koło, nie dostrzegając żadnych zagrożeń. Jak dziesiątki razy wcześniej było pusto, jałowo. Nauczony doświadczeniem niczego groźnego się nie spodziewał, nie miał jednak w zwyczaju zaniedbywać środków ostrożności. Energicznie złożył części optyczne urządzenia, a hydrauliczne mechanizmy zabuczały cicho, chowając pozostałe fragmenty w suficie bunkra.

W znajdującej się obok niewielkiej śluzie wisiał skafander, stały ciężkie buty z ołowianymi wkładkami w podeszwach, a na składanym stoliku leżała maska przeciwgazowa z przesuwanymi na gogle przesłonami anty-UV. Kempiński ubrał się wprawnie, mając za sobą wiele takich poranków. Zakładanie odzieży ochronnej było tak rutynową czynnością, że sprawdzanie jej szczelności i aktywacja przesłon maski odbywały się w zasadzie na poziomie dawno wyrobionych odruchów. Chwilę później był gotowy.

Zasyczał rozszczelniony właz bunkra i ciężka, ołowiana klapa uniosła się majestatycznie, wpuszczając do śluzy dzienne światło. Kilkanaście stopni drabinki zostało pokonanych w zaledwie kilka sekund. Kempiński stanął na zewnątrz pierwszy raz od wielu dni. Był 12 kwietnia 2043 roku. Od atomowej apokalipsy minęło prawie dziesięć lat.

Silny podmuch suchego wiatru uderzył go niespodziewanie w plecy, zmuszając do postawienia kilku kroków. Wzbity w górę tuman siwego kurzu przesłonił i tak ledwo dostrzegalne, mdłe słońce, ograniczając na moment widoczność. Drobiny kurzu to opadały, to wzbijały się, przeganiane co i rusz z miejsca na miejsce nowymi podmuchami. Kempiński przetarł rękawicą osłonę licznika i jeszcze raz dla świętego spokoju odczytał wyświetlane cyfry. Radioaktywność otaczającego świata była tego ranka w granicach tolerancji osoby zabezpieczonej w odpowiedni sposób. A on zawsze dbał o to, aby nie narazić się na napromieniowanie.

Nie zachwycało go samotne życie w zniszczonym w atomowym kataklizmie świecie, jednak z pewnością nie dojrzał jeszcze do jego przedwczesnego zakończenia. Nawet jeżeli kiedykolwiek nadejdzie chwila, w której podejmie taką decyzję, był przekonany, że umrze w inny sposób niż na skutek choroby popromiennej.

Każdy stawiany krok wzbijał kolejne kłęby kurzu. Wiejący wciąż wiatr porywał je i rozpraszał, jakby znajdował w tej czynności dziką satysfakcję. Przegonione chmury odsłoniły na moment jaskrawą kulę słońca, zmuszając idącego niespiesznie człowieka do aktywacji najsilniejszej przesłony. Szybki, oszczędny ruch sprawił, że przezroczyste dotąd gogle maski wyraźnie ściemniały. Kempiński poprawił niesiony na jednym ramieniu plecak i nie zwalniając nawet na moment, szedł ku ruinom pobliskiego miasta. Jego atomowy schron był oddalony od przedmieść o niecały kwadrans marszu, wkrótce więc zagłębił się w labirynt niszczejących od lat ulic i domów.

Miasto nie zostało zbombardowane żadną rakietą z głowicą nuklearną. Nie było gigantycznego grzyba, nie rozeszła się burząca wszystko na swej drodze fala podmuchu i nie szalały apokaliptyczne pożary. Zabójca był cichy i niewidoczny. Radioaktywne chmury powstałe w miejscach odległych wybuchów zostały przygnane do jego miasta przez wiatr. Ten sam, który dzisiejszego ranka hasał bezkarnie i gwiżdżąc przeciągle w różnych szczelinach, naigrawał się z wolno idącego człowieka.

Kempiński wymijał przerdzewiałe wraki samochodów i sterczące, ułamane na różnych wysokościach kikuty latarń. Mimo iż aglomeracja nie została trafiona bezpośrednio, i tak była ruiną. Brak mieszkańców, którzy dbaliby o posesje, szybko sprawił, że zmieniły się one w rudery. Miasto nie miało gospodarzy od prawie dziesięciu lat. Przez pierwsze osiem po atomowej wojnie pozostawione było samemu sobie. Suchy, niestrudzony wiatr naniósł mnóstwo pyłu, systematycznie zasypując węższe ulice grubą warstwą. Wszędzie walały się najróżniejsze śmieci. Niekonserwowane okna i drzwi stopniowo wypaczały się, z zewnętrznych elewacji złuszczała się farba i odpadał tynk, a ulewne, jesienne deszcze sprzyjały wszechobecnej korozji.

Po ośmiu latach spokój specyficznego cmentarzyska zakłócony został krokami człowieka. Kempiński dobrze pamiętał swój pierwszy po wojnie spacer. Najbardziej obawiał się własnej reakcji na widok niezliczonej ilości trupów. Wychodził z założenia, że wysoki poziom promieniowania wysterylizował dokładnie całą ziemię. Konsekwencją tego faktu miało być zahamowanie procesu bakteryjnego rozkładu martwych ciał. Okazało się jednak, że na szczęście mocno pomylił się w tej kwestii.

Mimo znacznej radioaktywności otoczenia bakterie przetrwały. W wyniku mutacji z pewnością powstało wiele nowych szczepów, jednak zdolności do rozkładu materii organicznej w ich wykonaniu nie zanikły. W domach, w biurach, w samochodach oraz w setkach najróżniejszych miejsc wybranych przez napromieniowanych ludzi na ostatnie chwile życia nie było ciał. Bielały za to szkielety pokryte groteskowo strzępami ubrań. Nie był to oczywiście przyjemny widok, ale Kempiński i tak odetchnął z niekłamaną ulgą. Od tamtego ranka przychodził do miasta każdego nadającego się ku temu dnia. Włóczył się ulicami, odwiedzał sklepy, apartamenty, biura…

Spóźnione refleksje, które nachodziły go podczas takich spacerów, skłoniły go do odwiedzenia trzech miejskich muzeów. Wcześniej nie miał okazji tego uczynić, teraz wolnego czasu miał aż nadto. Żałował, że ogląda zgromadzone eksponaty w całkowitej ciszy; że nie słyszy opisów i komentarzy przewodnika, jednak nie mógł w tej kwestii niczego zmienić.

Kiedy tak stał przed zmatowiałymi, mocno zakurzonymi gablotami, naszła go w pewnym momencie myśl na swój temat. Uśmiechnął się z przekąsem, uświadamiając sobie, że jest kimś w rodzaju kustosza. Był specyficznym przewodnikiem po olbrzymim muzeum z niezliczoną ilością niszczejących eksponatów. Nie miał jednak kogo po nim oprowadzać. Nikt nie odwiedzał jego miasta, potencjalni zwiedzający dawno już nie żyli.

Kempiński nigdy nie precyzował celów swoich wędrówek. Szedł tam, gdzie akurat danego dnia miał ochotę. Raz odwiedził kino, bezskutecznie próbując uruchomić projektory. Innym znów razem chodził po parku, gapiąc się na bezlistne kikuty okorowanych drzew oraz dawno wyschłe, zasypane wszechobecnym pyłem fontanny. Przygnębiony, z pochyloną głową, szerokim łukiem omijał lunapark i place zabaw.

Z kolei z podniesionym czołem spędził kiedyś pół dnia na miejskim stadionie. Sztuczna murawa znacznie wyblakła i poszarzała od przykrywającego ją pyłu, jednak od biedy przypominała trawę. Udawał, że jest znanym piłkarzem, bożyszczem tłumów, które dopiero co zdobyło zwycięskiego gola w ostatniej minucie jakiegoś ważnego, decydującego o mistrzostwie meczu. Uniósł ręce w triumfalnym geście, choć skafander ochronny mocno ograniczył zakres tego ruchu. W wyobraźni słyszał własne nazwisko skandowane przez wielotysięczną rzeszę rozentuzjazmowanych kibiców.

W walącej się szatni znalazł sflaczałą piłkę i kopał ją zaciekle po pylistym boisku aż do zupełnej utraty tchu. Dopiero problemy ze złapaniem oddechu, głośne walenie tętna w skroniach i pot zalewający oczy zmusiły go do zrezygnowania z dalszej gry. Od tamtej pory co jakiś czas zaglądał na stadion, by kopać marną namiastkę piłki i rozgrywać w myślach następne finałowe, oczywiście zwycięskie mecze.

Któregoś dnia pod wpływem kolejnej zachcianki odwiedził szereg sklepów jubilerskich. Zimne, nieczułe klejnoty leżały w zakurzonych gablotach, niewzruszone upływem czasu i wydarzeniami, których były niemym świadkiem. Szlachetne kamienie w pierścionkach i wisiorkach, bransoletki, kolie, kolczyki – wszystko to było teraz niczyje. Niezmierzone kiedyś bogactwo nie miało już jakiejkolwiek wartości. Dawne przedmioty pożądania zmieniły się w pokryte patyną świecidełka.

Najbardziej lubił odwiedzać hipermarkety. Po zgromadzonych w nich organicznych towarach zostały puste półki i mnóstwo walających się dookoła, kruszejących opakowań z folii. Te obszary rozległych hal omijał zazwyczaj z daleka. Większość czasu spędzał natomiast w działach z narzędziami, akcesoriami sportowymi i elementami wyposażenia wnętrz. Celem jego działań były te towary, które nie uległy destrukcyjnemu wpływowi czasu. Kempiński po prostu się nimi bawił. Ustawiał szklanki lub kieliszki w gigantyczne piramidy, a potem niszczył dopiero co powstałe budowlane arcydzieła, ciskając w nie na przykład młotkiem.

Innym razem kryształowe wazony służyły za specyficzne kręgle, a w roli rozbijającej je kuli wystąpił wystrzelony z dużą siłą hokejowy krążek. Plastikowe płyty z muzyką i filmami śmigały we wszystkich kierunkach, śląc dookoła blade refleksy przyćmionego pyłem słońca. Za tarcze dla kuchennych noży robiły komputerowe klawiatury lub wiszące dookoła, wyblakłe plakaty z reklamami. Kempiński miał w ten sposób swój mały udział w zniszczeniu miasta.

W jakikolwiek sposób nie spędziłby dnia, zawsze przychodził moment powrotu do bezpiecznego azylu. Ociężale powłócząc nogami i przedłużając tę czynność tak bardzo, jak tylko się dało, kierował swe kroki w stronę zlokalizowanego poza miastem bunkra. Nigdy nie było wiadomo, kiedy nadarzy się sposobność do następnego spaceru. Równie dobrze mógł włóczyć się po martwej aglomeracji przez trzy dni z rzędu, jak i mieć przerwę w wyprawach trwającą trzy miesiące lub dłużej. Tych ostatnich okresów przymusowej bezczynności nienawidził z całego serca. Nudził się wówczas jak mops. Cóż w końcu można było robić w małym, jednoosobowym schronie atomowym?

Sposobów na wypełnienie nadmiaru wolnego czasu starczyło mu na kilka pierwszych lat. Później z nudów chciało mu się wyć. Odwlekał więc moment powrotu do bezczynności, obawiając się, że kolejne dni spędzone w samotności i ciszy sprawią ostatecznie, że zwariuje.

Niespodziewanie nadepnął na drucianą obręcz. Pozostałość po samochodowym kołpaku trzasnęła głośno pod jego ciężkim butem, przerywając niewesołe rozmyślania o czekającym go powrocie. Kempiński rozejrzał się dookoła. Po prawej stronie był zamknięty na głucho sklep ogrodniczy. Mocno wyblakły, ledwo czytelny szyld jakimś cudem nie spadł jeszcze znad drzwi. Wisiał mocno przekrzywiony na opierającym się korozji ostatnim haku i kołysał się w podmuchach wiatru. Brudne szyby zazdrośnie strzegły tajemnic wnętrza dawnego sklepu. Stojący przed witryną człowiek widział jedynie niewyraźne zarysy półek i lady w środku lokalu.

Leżący obok nadepniętego dopiero co kołpaka pokaźny fragment tynku posłużył do rozbicia szyby. Brzęk tłuczonego szkła rozbrzmiał głośnym echem na pustej ulicy. Kempiński ostrożnie przekroczył pozostałe w okiennej ramie, ostre odłamki i znalazł się w dawnym ogrodniczym raju. Spędził w nim trochę czasu, bawiąc się między innymi różnego typu nożycami i sekatorami. Przebijał nimi rdzewiejące konewki, rozcinał kruszejące siatki ogrodzeniowe, wbijał w puszki z impregnatem do drewna lub różnorakimi środkami ochrony roślin. Potem urządził wyścig zgromadzonych na zapleczu kosiarek. Metą była jedyna niezastawiona półkami ściana przy wejściu.

Po półgodzinie spękana podłoga przed nią zasłana była olbrzymią liczbą metalowych i plastikowych części rozbitych z impetem urządzeń. Następnie różnego rodzaju narzędzia do pielęgnacji ziemi posłużyły jako oszczepy. Tarczami były natomiast ustawione w równych rzędach plastikowe kubły na śmieci i kompostowniki. Akty wandalizmu mnożyły się jeden po drugim i nic nie wskazywało na to, że ich koniec jest bliski.

W końcu jednak niszczący wszystko dookoła człowiek zmęczył się i zaniechał dalszej destrukcji. Ze smutkiem i równocześnie tęsknotą malującą się na twarzy spojrzał w kąt ogrodniczego sklepu, gdzie stał automat z napojami. U jego podnóża widoczna była szeroka, zaschnięta plama koloru brązowego. Wypełniający cienkościenne, aluminiowe puszki płyn przeżarł ściany swego więzienia, rozlał się dookoła, a potem zwyczajnie wyparował. Wewnątrz maski rozległo się ciężkie, stłumione grubą gumą westchnienie zawodu.

Cóż! – Kempiński westchnął po raz kolejny. Dziś też nie napiję się coca-coli.

Powoli zaczynał tracić nadzieję, że jego poszukiwania nieskorodowanej, pełnej puszki zakończą się kiedykolwiek sukcesem. Dla zaspokojenia tej przyjemności gotów był nawet złamać podstawowe, ściśle dotąd przestrzegane zasady bezpieczeństwa. Zamierzał przynieść do swego schronu napromieniowaną puszkę i w pełni świadom związanych z tym zagrożeń wypić jej zawartość. Do tej pory nie miał jednak okazji zrealizować tych zamierzeń, a nieubłagalnie upływający czas sprawiał, że stawało się to coraz mniej prawdopodobne.

Ze złością kopnął zepsuty automat. Ciężki but bez trudu zgruchotał ścianki i drobne kawałki plastiku rozprysły się we wszystkie strony. Sfrustrowany człowiek, z głośnym chrzęstem deptanego szkła, wyszedł na ulicę. Po drugiej stronie stał pokryty warstwą pyłu, rdzewiejący po cichu ford. Kempiński zajrzał do wnętrza. Stelaże siedzeń jako jedyne zachowały pierwotny kształt. Skruszała kierownica dawała się rozpoznać jedynie po typowym miejscu zamontowania. Pozostałe wyposażenie auta zmieniło się w bezkształtną masę zalegająca na dziurawej podłodze.

Kempiński ponownie ciężko westchnął. Kiedyś jeździł takim samochodem. Niestety raptem parę dni. Kupił go za długo odkładane pieniądze tuż przed wybuchem wojny i tak naprawdę nie miał okazji się nim nacieszyć. Jazda z parkingu przed blokiem do pracy i z powrotem zajmowała w obie strony raptem dwadzieścia minut. Zaplanowany zaś w najdrobniejszych szczegółach dłuższy wypad nad morze się nie odbył. Atomowa pożoga skutecznie wykreśliła ten i wiele innych planów z życia Kempińskiego. Ileż by dał za ucieczkę od przygnębiających wspomnień! Za spokój ducha wolnego od powracających uparcie obrazów z przeszłości. I za sny bez wizji dawnego, normalnego, przedwojennego życia.

Odprowadził wzrokiem przeganiany przez wiatr, postrzępiony kawałek folii. Resztki jednorazowej torebki sunęły smętnie na czele żółtawego tumanu kurzu, to wzbijając się, to znów opadając na zapyloną ulicę. Kolejny przedwojenny relikt. Następne nieme świadectwo czasów, które nieodwracalnie minęły, choć nie odeszły w zapomnienie.

Zrezygnowany mężczyzna ruszył wzdłuż zaśmieconej ulicy. Patrzył na wszystko wokół niewidzącymi oczami, głęboko zamyślony nad swoim smutnym losem. Odnosił wrażenie, że radioaktywny pył mimo zabezpieczeń przedostaje się pod gumowany skafander, a zwłaszcza pod maskę, powodując nieprzyjemne drapanie w gardle i pieczenie spojówek.

W podmuchu wiatru z metalicznym brzękiem zsunął się z okna nadgryziony zębem czasu parapet. Arkusz przeżartej rdzą blachy zadzwonił na spękanym chodniku, wyrywając pierwszego od wielu lat przechodnia z odrętwienia. Kempiński się zatrzymał. Na dziś miał dosyć. Mimo iż dopiero co minęło południe i do zachodu słońca miał jeszcze sporo czasu, postanowił wrócić. Tym razem nie odwlekał momentu podjęcia nielubianej z założenia decyzji ani nie szukał powodów do zwolnienia kroku. Szedł w stronę swego betonowego azylu, nie rozglądając się na boki. Patrząc na czubki ciężkich butów z ołowianymi wkładkami w podeszwach, opuszczał jedyne w swoim rodzaju muzeum. Był tu ponurym, nikomu niepotrzebnym kustoszem.

Po półgodzinie marszu dotarł wreszcie do uniesionego włazu prowadzącego do śluzy schronu atomowego. Mimo upływu czasu, mimo wiatrów, pyłu i deszczów napis umieszczony na okrągłym wieku był cały czas dobrze widoczny. Wymalowane na szarym tle jaskrawożółte litery tworzyły slogan reklamowy: „Schron atomowy Kowalczyk & Pokora. W nim przeżyjesz wszystko i wszystkich”.

– Mieliście rację – mruknął Kempiński pod adresem wytwórców bunkra, schodząc do śluzy po szczeblach drabinki. – Pieprzeni wizjonerzy!

Te dwa krótkie zdania były swoistą mantrą kończącą wszystkie dotychczasowe spacery. Kiedyś była w nich wyraźnie wyczuwalna złość. Później w kilku słowach dało się zauważyć rozpacz. Aktualnie zaś można było wychwycić, że wypowiadał je ktoś pełen smutku i rezygnacji.

Zabuczały hydrauliczne mechanizmy opuszczające właz. Wkrótce potem rozległ się charakterystyczny syk powietrza towarzyszący uszczelnianiu hermetycznego zamknięcia. Kempiński przystąpił do rutynowych czynności oczyszczania i zdejmowania odzieży ochronnej.

Na zewnątrz niezmordowany wiatr przeganiał śmieci w sobie tylko wiadomym kierunku. Za jego sprawą szara pokrywa z żółtym napisem to pokrywała się cienką warstwą pyłu, to znów była z niej oczyszczana. W oddali samotnie i w milczeniu niszczało radioaktywne miasto-muzeum.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij