Zabytkowa rezydencja - ebook
Zabytkowa rezydencja - ebook
Blake McClelland chce odkupić rodzinną posiadłość, lecz obecny właściciel nie chce mu jej sprzedać. Uważa go za nieodpowiedzialnego playboya, a zabytkową rezydencją trzeba się zająć. Blake postanawia stworzyć pozory, że zamierza się ustatkować. Prosi właścicielkę cukierni, Tillie Toppington, którą wszyscy w okolicy kochają i szanują, by przez miesiąc udawała jego narzeczoną. Dla Tillie to bardzo kusząca propozycja. Wreszcie spłaci swoje długi i zakosztuje luksusowego życia. Nie myśli o konsekwencjach, jakie zrodzi ten układ…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4305-6 |
Rozmiar pliku: | 734 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był najpiękniejszy tort, jaki Tillie miała okazję dekorować. Niestety tym razem ślub się nie odbył. Ślub, który sobie wymarzyła, zaplanowała i na który czekała od wielu, wielu lat. Patrzyła na trzypiętrową konstrukcję, którą ususzyła i która stała teraz w jej pracowni. Była ozdobiona kwiatami pomarańczy, wykonanymi z masy cukrowej. Spędziła nad nimi wiele godzin, by wyglądały tak realistycznie, że Tillie niemal mogła poczuć ich zapach w powietrzu. Na samym szczycie tortu znajdowała się panna młoda, której brązowe włosy, jasna karnacja i orzechowe oczy do złudzenia przypominały samą Tillie. Użyła resztek materiału z sukni i welonu, aby odtworzyć kreację ślubną.
Skłamała tylko w jednym. Jej panna młoda wyglądała jak trenerka fitnessu, a nie ktoś, kto spędzał większość czasu w kuchni, otoczony pysznymi ciastami i tortami, których nie sposób było nie spróbować.
Marcepanowy pan młody wyglądał identycznie jak Simon. Blondyn z niebieskimi oczami. W namalowanym na czarno smokingu widoczne były drobne otwory.
– A masz, zdrajco – mruknęła Tillie, ze złością wbijając wykałaczkę w miejsce, gdzie znajdował się rozporek spodni. Kto by się spodziewał, że z marcepana może powstać laleczka voodoo? Może powinna pomyśleć o nowej linii tortów dla niedoszłych panien młodych. To mógłby być hit.
Joanne wkroczyła do kuchni, przerywając Tillie rozmyślania.
– Twój ulubiony klient na ciebie czeka. Hm, może powinnam go ostrzec, że jesteś w morderczym nastroju? – dodała z przekąsem.
Tillie rzuciła asystentce zdziwione spojrzenie.
– Kto taki?
Oczy Joanne błyszczały jak diamenty w tiarze ślubnej.
– Przystojniak od czekoladowych eklerek.
Policzki Tillie zrobiły się czerwone. Klient, o którym mówiła Joanne, przychodził do cukierni codziennie od dwóch tygodni i zawsze czekał, by to właśnie Tillie go obsłużyła. Zawsze też kupował to samo. Dwie eklerki z belgijską czekoladą. Tillie nie wiedziała, czy powinna go znienawidzić za to, że z taką łatwością potrafił wywołać rumieniec na jej twarzy, czy może za to, że jedząc codziennie po dwie eklerki, nie przytył ani grama.
– Nie mogłabyś ty go obsłużyć?
Joanne pokręciła głową.
– Powiedział, że nie wyjdzie, dopóki z tobą nie porozmawia.
Tillie zmarszczyła czoło.
– Mówiłam ci, że jestem zajęta. Muszę dokończyć trzy torty urodzinowe, a potem chcę zajrzeć do pana Pendletona. Czeka na mnie i swój ulubiony biszkopt z pianką.
– Jak chcesz, ale ten gość nie wygląda na kogoś, kto zadowoli się byle wymówką – powiedziała Joanne. – Chodź przynajmniej zobaczyć, jak elegancko dziś wygląda. Ciekawe, gdzie on spala te wszystkie kalorie, które mu co dzień sprzedajesz.
Tillie odwróciła się w stronę tortu weselnego i wycelowała wykałaczkę w prawe oko figurki pana młodego.
– Powiedz, że jestem zajęta.
Joanne westchnęła poirytowana.
– Tillie, wiem, że mocno przeżyłaś tę historię z Simonem, ale minęły trzy miesiące. Musisz ruszyć z miejsca. „Czekoladowy książę” chyba ma na ciebie oko. To może być twoja szansa. Nie przyszło ci to do głowy?
– Dlaczego mam ruszyć z miejsca? – odparła z uporem Tillie. – Dobrze mi tu, gdzie jestem. Wielkie dzięki za troskę. A mężczyzn mam już powyżej uszu! – dodała, wbijając wykałaczkę w serce marcepanowego pana młodego.
– Nie wszyscy mężczyźni są tacy jak Simon. – Joanne nie dawała za wygraną.
– To prawda – zgodziła się Tillie. – Mój ojciec i pan Pendleton są inni. Na resztę szkoda czasu, pieniędzy i nerwów.
Pomyślała o tym, ile pieniędzy władowała w genialny pomysł biznesowy Simona, który oczywiście nie wypalił. O wysiłku, jaki włożyła w ten związek. Wytrwałości, z jaką czekała na ślub, ponieważ Simon z powodu głębokiej wiary nie chciał z nią sypiać przed ślubem. A po tym wszystkim zdradził ją z pierwszą lepszą, którą poznał przez internet.
Zmarnowała przez Simona ładnych parę lat, odkładając swoje życie i ambicje na bok, starając się być wspaniałą dziewczyną, a potem narzeczoną. Wierną, lojalną, gotową do poświęceń.
Jeśli teraz ruszy z miejsca, jak to ujęła Joanne, znowu będzie musiała zaufać mężczyźnie, a tego błędu nie zamierzała powtórzyć. Nigdy w życiu!
– Naprawdę mam go odesłać z kwitkiem? – zapytała znowu Joanne. Na widok podziurawionego smokingu marcepanowego Simona aż się wzdrygnęła.
– Zaczekaj, już idę – powiedziała Tillie. Rozwiązała fartuch, teatralnym gestem rzuciła go na krzesło i pomaszerowała w stronę części przeznaczonej dla klientów.
Czekoladowy książę stał przed gablotą pełną najróżniejszych ciast i ciasteczek, pożerając je spojrzeniem. Gdy wreszcie podniósł oczy, Tillie poczuła, że przeszywa ją prąd.
Przyzwyczaiła się już do tego i tylko westchnęła, jak zawsze, gdy spoglądał na nią niepokojąco pięknymi oczami w odcieniu pochmurnego nieba. W ciemnobrązowej czuprynie dostrzegała jaśniejsze refleksy, jakby ich właściciel spędzał dużo czasu na słońcu. Na pewno nie tutaj, w Anglii, biorąc pod uwagę fatalną pogodę, jaką mieli tego lata. Oliwkową skórę pokrywał ślad trzydniowego zarostu, co dodawało mu pewnej nonszalancji.
Był bardzo wysoki. Wchodząc do cukierni, musiał się schylać, a kiedy stał, jego głowa znajdowała się niebezpiecznie blisko klosza lampy wiszącej nad kontuarem.
Jednak uwagę Tillie przykuły głównie usta mężczyzny. Nie mogła przestać na nie patrzeć. Było coś niebywale zmysłowego w ich kształcie, miękkości, grymasie, gdy mężczyzna się uśmiechał. To właśnie jego usta świadczyły o pewności siebie, przebojowości. Tillie była pewna, że mężczyzna ten rządził nie tylko w swojej pracy, ale także w łóżku. Gdyby istniał jakiś wzorzec męskości, to on bez wątpienia mógłby zań posłużyć.
– To, co zwykle? – zapytała Tillie, sięgając od razu po szczypce i papierową torebkę.
– Nie dziś. – Niski głos uświadomił Tillie, że mężczyzna musiał być jednym z pierwszych w kolejce, gdy Stwórca rozdawał testosteron. Westchnęła ponownie, żałując, że nie jest kobietą, która mogłaby mieć taki okaz męskości do swojej dyspozycji.
– Dziś wyjątkowo postanowiłem nie ulec łakomstwu.
– Och! – rzuciła zaskoczona. – Może w takim razie skusi się pan na coś innego?
Fatalny dobór słów.
Mężczyzna się uśmiechnął.
– Pomyślałem, że nadszedł czas, by się przedstawić. Blake McClelland – powiedział i zawiesił głos w oczekiwaniu.
Tillie znała to nazwisko. Blake McClelland był znanym biznesmenem, magiem świata finansów i playboyem. Wiejska posiadłość, którą Tillie opiekowała się na zlecenie jej właściciela, pana Pendletona, nosiła nazwę McClelland Park. Andrew McClelland sprzedał dom po nagłej śmierci swojej żony Gwen, która osierociła dziesięcioletniego syna. Tillie szybko policzyła w pamięci. Syn miałby teraz trzydzieści cztery lata. Dokładnie dziesięć lat więcej od niej.
– Matilda Toppington. Jak mogę panu pomóc, panie McClelland? – spytała i wyciągnęła dłoń w jego stronę. Zdecydowany uścisk podziałał na nią elektryzująco. Powietrze wokół nich zgęstniało.
– Czy możemy porozmawiać na osobności?
Tillie straciła nagle zdolność jasnego myślenia. Nie mogła wydobyć z siebie słowa, nawet oddychanie sprawiało jej trudność. Wciąż czuła ciepło jego dłoni, promieniujące na całe ciało.
– Jestem teraz zajęta, więc…
– Nie zajmę dużo czasu.
Tillie naprawdę chciała odmówić, ale uprzejmość wobec klientów była najważniejszym przykazaniem w jej firmie. A co jeśli Blake McClelland chciał złożyć większe zamówienie albo wynająć ją do przygotowania deserów na przyjęcie? Niektórzy klienci byli irytujący, inni, jak ten, sprawiali, że czuła się dziwnie, ale to nie powinno być pretekstem do irracjonalnych zachowań.
– Przejdźmy do biura – powiedziała w końcu i ruszyła przodem, czując wlepione w plecy spojrzenie Blake’a McClellanda.
Joanne zerknęła na nich znad kolorowego tortu urodzinowego, obok którego leżały marcepanowe zabawki, zrobione własnoręcznie przez Tillie.
– Popilnuję sklepu – zadeklarowała się, posyłając obojgu szeroki uśmiech wyjęty wprost z reklamy pasty do zębów.
– Dziękuję, to zajmie tylko chwilę – rzuciła za nią Tillie i otworzyła przeszklone drzwi prowadzące z pracowni do biura, jak zwykła nazywać niewielki gabinet.
Stojąc w nim teraz obok postawnego Blake’a McClellanda, zdała sobie sprawę, że gabinet ma rozmiary klitki, a nazywanie go biurem było sporą przesadą.
– Może zechce pan usiąść? – spytała, wskazując krzesło stojące przed biurkiem. Od ciągłego patrzenia w górę rozbolał ją już kark.
– Chętnie, jeśli pani również usiądzie.
Tillie zacisnęła zęby, uśmiechając się z przymusem, ale zamiast usiąść, przystanęła za oparciem swojego fotela w pozycji sugerującej gotowość do obrony.
– Co mogę dla pana zrobić? – powtórzyła pytanie, mając nadzieję na szybkie załatwienie sprawy.
– Właściwie chodzi o to, co ja mógłbym dla pani zrobić.
Enigmatyczna odpowiedź sprawiła, że poczuła ciarki między łopatkami. Palce zacisnęły się mocniej na zagłówku fotela.
– Nie bardzo rozumiem – odparła chłodno.
Blake omiótł spojrzeniem stos rachunków. Wierzchni zdobiła czerwona pieczęć ostatecznego wezwania do zapłaty. Musiałby być ślepy, by tego nie dostrzec.
– Krążą plotki, że jest pani w tarapatach.
Tillie wyprostowała się dumnie.
– Proszę wybaczyć szczerość, ale co to pana obchodzi?
Blake McClelland nie dał się zbić z tropu. Nawet nie mrugnął. Przypominał snajpera całkowicie skupionego na celu.
– W pracowni zauważyłem tort weselny.
– I co w tym dziwnego? Robimy torty na różnego rodzaju przyjęcia – odparła kwaśno.
– Słyszałem, że narzeczony zostawił panią w dniu ślubu – kontynuował.
– Tak było. Widzę, że wieści szybko się rozeszły po okolicy. Nadal jednak nie rozumiem, o czym chciał pan ze mną rozmawiać. Bo jeśli o moim byłym i tej jego małej ździrze, będę zmuszona pana wyprosić.
Na ustach Blake’a pojawił się uśmiech.
Niepotrzebnie odkryła się przed nim i pokazała, jak bardzo się czuje upokorzona.
– Oferuję pani szansę odegrania się na nim. Wystarczy, że przez następny miesiąc będzie pani udawać moją narzeczoną, a ja zajmę się spłatą tych długów. – Kiwnął głową w stronę rachunków.
– Przepraszam, kogo miałabym udawać? – Tillie patrzyła na swojego rozmówcę z niedowierzaniem. Musiała się przesłyszeć, nie było innej możliwości.
Blake wziął do ręki kilka rachunków i zaczął je przeglądać. Przy najwyższej kwocie gwizdnął przeciągle i popatrzył na Tillie szaroniebieskimi oczami.
– Spłacę wszystkie twoje długi – powtórzył, przechodząc na ty, jakby uznał, że dobili targu. – W zamian żądam tylko jednego. Powiesz swojemu dobremu znajomemu Jimowi Pendletonowi, że jesteśmy zaręczeni.
Tillie otworzyła oczy jeszcze szerzej, choć było to prawie niemożliwe.
– Pan oszalał. Mam udawać, że jesteśmy zaręczeni? Nawet się nie znamy!
– Blake Richard Alexander McClelland, do usług – powiedział niezrażony i schylił głowę. – Zamierzam odkupić McClelland Park, który był w posiadaniu rodu McClellandów od połowy siedemnastego wieku.
Tillie zmarszczyła czoło.
– Dlaczego nie zwróci się pan z tym do pana Pendletona? Mówi o sprzedaży od dwóch miesięcy. Przeszedł udar i nie ma siły, by zajmować się domem tak jak dawniej.
– W tym cały szkopuł. Nie chce mi go sprzedać.
– Dlaczego?
W oczach Blake’a pojawiły się diabelskie ogniki.
– Najwyraźniej nie odpowiada mu moja reputacja. Uważa mnie za notorycznego playboya.
Tillie wyobraziła sobie, ile serc musiał złamać Blake McClelland, by pogłoski o tym doszły aż do uszu starszego pan Pendletona. Uświadomiła sobie także, dlaczego twarz Blake’a wydała jej się znajoma, kiedy po raz pierwszy pojawił się w jej cukierni. Parę dni wcześniej czytała o szalonej imprezie w Las Vegas z udziałem Blake’a McClellanda i trzech tancerek. Rzeczywiście, taki styl życia mógł być odrażający dla kogoś o tak konserwatywnych poglądach, jak Jim Pendleton, którego jedynym przewinieniem w ciągu osiemdziesięciu pięciu lat życia były dwa mandaty za nieprawidłowe parkowanie.
– Pan Pendleton nie uwierzy, że jesteśmy parą. Za bardzo się od siebie różnimy.
Blake uśmiechnął się chytrze.
– Właśnie o to chodzi. Wydaje mi się, że jesteś typem dziewczyny, z jaką według Jima powinienem się ożenić.
Mówił, jakby coś takiego było w ogóle możliwe.
Tillie dobrze zdawała sobie sprawę, że nie należy do kobiet, za którymi mężczyźni wodzą oczami na ulicy. Jej wygląd sympatycznej dziewczyny nie pasował po prostu do kogoś tak obytego towarzysko i atrakcyjnego jak Blake McClelland. Gdyby nie to, że Blake McClelland zajrzał do jej cukierni, nie miałaby nawet szansy go poznać, a co dopiero związać się z nim czy wreszcie doprowadzić do zaręczyn. Toteż propozycja Blake’a wydała się Tillie zupełnie niedorzeczna i, prawdę mówiąc, Tillie nie wiedziała, czy powinna się czuć urażona, czy może wdzięczna, że wziął ją pod uwagę. Z drugiej strony, myśl o tym, że spłaciłaby wreszcie długi, była bardziej kusząca niż cała taca eklerek z belgijską czekoladą. Nie mówiąc już o tym, że jako narzeczona Blake’a McClellanda mogłaby pokazać środkowy palec Simonowi, na co miała przeogromną ochotę.
– Pan Pendleton jest może stary, a po udarze częściowo niesprawny, ale na pewno nie jest głupi. Nie uwierzy w taką bajeczkę.
– Zdziwiłabyś się – odparł Blake. – Był żonaty przez pięćdziesiąt dziewięć lat, kiedy jego ukochana żona odeszła. A musisz wiedzieć, że wystarczyło dziesięć minut, by się w niej zakochał. Byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że znalazłaś sobie kogoś i zapomniałaś o Simonie. Bez przerwy o tobie opowiada i nazywa cię swoim aniołem stróżem. Powiedział, że zajmujesz się jego domem i psem, a dodatkowo odwiedzasz go niemal codziennie. Wtedy narodził się mój plan. Już widzę te nagłówki… „Zły chłopak usidlony przez dziewczynę z sąsiedztwa”. – Uśmiechnął się wyraźnie zadowolony. – Oboje świetnie na tym wyjdziemy.
Tillie rzuciła mu spojrzenie, od którego mógł się zwarzyć tygodniowy zapas mleka w cukierni.
– Nie chcę nadszarpnąć twojego rozdętego ego, ale moja odpowiedź brzmi „nie”.
– Nie będziesz musiała ze mną sypiać.
Tillie zlekceważyła ton, jakim to powiedział. Jakby uważał ją za idiotkę, która mogłaby mieć na coś podobnego nadzieję. Uwaga ubodła ją jednak. Czyżby była aż tak odpychająca?
– Całe szczęście, bo nie zrobiłabym tego, nawet gdybyś mi za to zapłacił milion dolarów.
Blake uśmiechnął się pobłażliwie, jakby podobne zapewnienia nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.
– Gdybyś jednak zmieniła zdanie, jestem gotów zrobić z tobą interes.
– Interes? – Tillie wbiła paznokcie w oparcie fotela, mając wrażenie, że napięta skóra wokół kostek u palców za chwilę pęknie. Miała ochotę wymierzyć policzek temu zarozumiałemu bubkowi, któremu wydawało się zapewne, że może mieć każdą. Jednak w głębi ducha wiedziała, że poszłaby za nim, gdyby kiwnął na nią palcem. – Nie zmienię zdania!
Blake podniósł z biurka długopis i bawił się nim przez dłuższą chwilę.
– Na koniec będziesz mogła mnie rzucić, obiecuję.
– Zbytek łaski – prychnęła.
– To nie łaska – odpowiedział. – Po prostu nie chcę, żeby twoi sąsiedzi gonili mnie z kijami bejsbolowymi aż do granic miasta.
Tillie pożałowała, że nie ma w tej chwili pod ręką kija bejsbolowego, którym mogłaby wybić sobie z głowy fantazje, jakie wywołała niespodziewana propozycja. Doprawdy trudno się było oprzeć pokusie zobaczenia miny Simona na wieść o tym, że zaręczyła się z samym Blakiem McClellandem. Nawet jeśli to narzeczeństwo miało potrwać miesiąc. Właśnie! To tylko miesiąc. Co jej szkodziło spróbować?
W głowie miała kompletny mętlik.
– Prześpij się z tym – powiedział Blake, najwyraźniej niezrażony odmową. – Aha, chciałbym się przejść po posiadłości. Jestem ciekaw, jak się zmieniła.
– Musiałabym zapytać pana Pendletona.
– Zrób to. – Wyciągnął w jej kierunku dłoń z wizytówką. – Mój telefon. Zatrzymałem się w pensjonacie na końcu ulicy.
Tillie przyjęła wizytówkę, usilnie się starając, by nie dotknąć przy tym jego palców. Długich, opalonych, pokrytych ciemnymi włoskami. Bardzo, bardzo męskich. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak palce te ułożyłyby się na jej skórze, piersiach, między udami…
Och, przestań, Tillie!
Skąd w ogóle brały się takie myśli? Nie miała przecież żadnego doświadczenia, a jedyną osobą, która miała okazję trzymać dłonie między jej udami, był jej ginekolog.
– Nigdy bym nie pomyślała, że gustuje pan w podmiejskich pensjonatach.
– Nie zabawię tam długo – powiedział, rzucając jej enigmatyczne spojrzenie.
Co to miało znaczyć? Że wprowadzi się do niej? Tillie musiała się przytrzymać fotela, ponieważ kolana ugięły się pod nią niebezpiecznie.
– W sąsiednim mieście znalazłby pan odpowiedniejsze warunki.
– Być może, ale nie ruszę się stąd, dopóki nie dostanę tego, po co przyjechałem.
Zacięty wyraz twarzy powiedział jej, że Blake McClelland zrealizuje swój plan bez względu na jej odmowę.
– Nikt panu nie powiedział, że nie zawsze dostajemy w życiu to, czego chcemy?
Spojrzenie Blake’a zatrzymało się na jej ustach i powędrowało niżej, w okolice starannie zapiętego guzika schludnej koszuli, pod którą unosił się i opadał wydatny biust.
Tillie poczuła, że robi jej się gorąco. Blake McClelland wprost pożerał ją wzrokiem. Nigdy czegoś podobnego nie czuła w obecności mężczyzny.
Pocałunki i pieszczoty z Simonem, który zwodził ją obietnicą seksu dopiero po ślubie, wydawały jej się teraz zupełnie nijakie. Zastanawiała się, czy to nie jest kwestia chemii, a raczej jej braku. Jeśli kiedykolwiek pożądała Simona, to mógł to być tylko efekt braku porządnego seksu.
Blake McClelland był zupełnym przeciwieństwem Simona i nic w nim nie było mdłe ani nudne. Blake był wyrazisty jak czarna czekolada albo mocna kawa o poranku. Tillie nie mogła sobie wyobrazić, by chciał spędzić w celibacie osiem minut, a co dopiero osiem lat tak jak ona.
Tym bardziej trudno jej było uwierzyć, że akurat ją wybrał na swoją fikcyjną narzeczoną. Nikt się na to nie nabierze.
– Musisz wiedzieć, że zawsze dostaję to, czego chcę – powiedział Blake niskim, zmysłowym głosem, przy którym baryton Simona brzmiał jak falset.
Tillie nie dała się zbić z tropu.
– Rzecz w tym, panie McClelland, że ja nie będę niczyją zabawką. Bo przecież chodzi o zabawę, prawda? Myślał pan, że wystarczy pomachać mi przed oczami książeczką czekową, a padnę na kolana z wdzięczności, prawda?
– Może nie na pierwszej randce, ale podoba mi się ten pomysł.
Tillie zaczerwieniła się gwałtownie. Złość pulsująca w żyłach odebrała jej zdolność mówienia.
A może to nie była wcale złość, lecz coś, co powinno ją bardziej zaniepokoić? Pożądanie. Tętniąca w jej żyłach energia seksualna, którą obudził Blake McClelland i której Tillie nie potrafiła się oprzeć.
Rzuciła mu teraz chłodne jak stal spojrzenie i ostatecznie porzuciwszy uprzejmy ton, warknęła:
– Niech się pan wynosi z mojego sklepu!
Blake znacząco postukał palcem w stosik rachunków.
– Wkrótce stracisz swój sklep, jeśli nie spłacisz długów. Zadzwoń, kiedy zmienisz zdanie.
Unosząc brwi, Tillie spojrzała na rozmówcę z wyższością.
– Nie kiedy, tylko raczej: jeśli.
Blake McClelland odpowiedział uderzająco spokojnym spojrzeniem, jakby był pewny, nie tyle siebie, co jej. Serce Tillie tąpnęło. Raz, drugi, trzeci. Gdyby leżała teraz na kardiologii, podpięta do aparatury, na oddziale niechybnie rozległby się alarm.
– Przecież wiesz, że tego chcesz.
Tillie nie miała pewności, czy nadal jest mowa o pieniądzach. W otaczającym ich powietrzu wyczuwalne było napięcie. Potem Blake podniósł z biurka wizytówkę i wyciągnąwszy rękę przez biurko, wsunął ją w małą kieszonkę na wysokości jej prawej piersi.
Wstrzymała oddech i mimo że Blake nawet jej nie dotknął, poczuła, jak twardnieją jej sutki.
– Zadzwoń – powtórzył.
– Nie doczeka się pan.
Uśmiechnął się tak, jak uśmiecha się zwycięzca, który wyprzedził innych zawodników i wie, że za chwilę stanie na podium.
– Tak myślisz?
To właśnie był największy problem. Tillie nie była w stanie myśleć. Nie wtedy, kiedy Blake McClelland stał tak blisko, wodząc ją na pokuszenie. Tillie uważała stanowczość za jeden ze swoich atutów, ale teraz nawet jej głos nie chciał brzmieć stanowczo.
Była winna mnóstwo pieniędzy. Więcej, niż mogła zarobić w ciągu roku. Musiała też zwrócić pożyczkę rodzicom, którzy byli misjonarzami w dalekim kraju i utrzymywali się z datków od wiernych. Pan Pendleton już zaofiarował jej pomoc, ale Tillie nie chciała nadwyrężać jego uprzejmości. I tak pozwolił jej mieszkać w McClelland Park za darmo i korzystać z tamtejszej kuchni, kiedy nie wyrabiała się z pracą w cukierni. Poza tym jemu też będą potrzebne pieniądze, jeśli nie sprzeda posiadłości. Tak duży i tak stary dom był sam w sobie drogi w utrzymaniu, a dodatkowo wymagał ciągłych inwestycji.
Jednak przyjęcie pieniędzy od Blake’a McClellanda w zamian za odgrywanie jego narzeczonej przez miesiąc oznaczało wejście na nieznany i niebezpieczny teren. Nawet jeśli Blake nie wymagał, by z nim sypiała, to przecież będzie musiała udawać, że tak właśnie jest. Będą się musieli trzymać za ręce lub publicznie całować. Oczywiście, dla uwiarygodnienia całej tej sytuacji.
– Żegnam, panie McClelland – powiedziała Tillie surowym tonem.
Blake był już jedną nogą za drzwiami gabinetu, gdy się odwrócił.
– Byłbym zapomniał! – Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z nich niewielkie pudełeczko, po czym rzucił je w stronę biurka z godną pozazdroszczenia precyzją. Pudełeczko wylądowało na piętrzących się rachunkach. – Będziesz tego potrzebowała.
Nie czekając, aż Tillie sprawdzi, co jest w środku, odwrócił się i wyszedł.