- promocja
Zachmurzenie umiarkowane - ebook
Zachmurzenie umiarkowane - ebook
Pełna emocji i refleksji lektura o tym, że odejście od przyzwyczajenia bywa zbawienne i daje szansę na głębsze poznanie siebie i drugiego człowieka.
Pojawił się cały system tajemnych znaków, sugerujących, że poza rzeczywistością, na którą Karol już dawno wyraził milczącą zgodę, istnieje inne życie. I codziennie utwierdzał się w przekonaniu, że ono jest wszędzie tam, gdzie nie ma Róży. fragment książki
„Bardzo lubię twórczość Basi Kosmowskiej, bo jest mistrzynią i wielką znawczynią emocji”. Maria Seweryn
Po trzydziestu latach związku Karol Polny w zimną sylwestrową noc opuszcza swoją żonę Różę, z domu Król. Niezauważany i niedoceniany przez towarzyszkę życia, zmęczony jej ciągłą frustracją i marchewką z groszkiem podejmuje decyzję o przeprowadzce do altany na ogródkach działkowych. Co zmusiło go do tak drastycznego kroku? Jak zareaguje Róża, bliscy, przyjaciele, znajomi?
Mogłaby to być jeszcze jedna opowieść o piekle codzienności z samotnością w tle. Ale poczucie humoru autorki, jej dystans do opowiadanej historii i życzliwość dla bohaterów sprawiają, że otrzymujemy zapis przezabawnej, a jakże głęboko psychologicznej prawdy o nas samych.
Kategoria: | New Age |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-394-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego dnia, kiedy Karol Polny postanowił zostawić swoją żonę Różę, z domu Król, nic nie zwiastowało aż tak wielkich zmian w ich dotąd spokojnym, by nie powiedzieć nudnym życiu.
Pewne sygnały nadciągającej katastrofy subtelnie emitowała trwająca poza murami mieszkania na Koszyckiej rzeczywistość. Ani spokojna, ani nudna.
Bo świat przygotowywał się właśnie na kolejną sylwestrową noc, niemiłosiernie poczynając sobie z ludźmi. Zatrzymywał ich w nerwowym pędzie, więził w sklepowych kolejkach i przepełnionych autobusach. Ustawiał samochody w gigantycznym korku, rozbrzmiewającym żałosnym klaksonem, ilekroć do uwięzionych w nim pasażerów docierała okrutna myśl, że Nowy Rok nadejdzie bez ich udziału. Odbędzie się tak czy siak. Przestawi metryki, porozbija rodziny, zmieni notowania na giełdzie. Wyrządzi kolejne szkody w dziele ratowania młodzieży, dając jej do zabawy nowe niebezpieczne zabawy i gry. Ale też wynajdzie kilka nowych leków na raka i szczepionek, przynoszących wciąż ułudną nadzieję na nieśmiertelność.
Mniej więcej w tym czasie gdzieś na krańcach Polski spadł śnieg, bijąc rekordy opadów na metr sześcienny, a jedna z kapryśnych gwiazd odwołała z powodów ideologicznych swój udział w noworocznej gali, dzięki czemu jej popularność rosła szybciej niż śnieżne zaspy na wschodnich rubieżach. I był to najważniejszy sylwestrowy news usuwający w medialny cień nawet prezydenckie orędzie.
Po południu tego dnia taniały z godziny na godzinę chińskie petardy sprzedawane ostatecznie za grosze na prowizorycznych straganach przypominających niewinne namioty upartych nomadów. Najstarsi mieszkańcy Budziszowa zerkali na nie z niepokojem, obawiając się najgorszego. Panujący w mieście niecodzienny chaos, ale głównie owe stragany, zwiastowały bliżej nieokreślony kataklizm.
– Najpewniej wojna jakaś – szeptali staruszkowie, wykreśleni przez rodziny z sylwestrowych planów, dlatego politykujący tu, na ostatnim spacerze w starym, dobrym roku.
– Ale bez Rosjan? – zdumiewali się.
– Z Rosjanami, bez nich nie ma wojen, tak że tak…
– O Niemcach też mówili. Przynajmniej w radiu, w wiadomościach…
– Tam o Niemcach, panie! Teraz to Chińczycy groźni, żółta rasa nas zalewa.
– Znaczy, kto pana zalewa? Mnie ci z góry już trzeci raz, tak że tak…
Róża obserwowała ich z balkonu, patrząc ze smutkiem, jak trwożliwie i powoli, wsparci jedynie małą armią lasek, wracają do swoich schronów z wielkiej płyty, by przetrwać w nich własną małą wojnę – kolejny rok samotności.
Jednak żadna z tych zmian, żaden z niepokojów ani scenariuszy zbliżającego się jutra nie miały wpływu na decyzję Karola Polnego, który w czasie przedświątecznego bałaganu po prostu znikł. Nie pojawił się w domu z ekologiczną torbą wypełnioną sylwestrowymi zakupami. Nie wszedł do salonu w zabłoconych butach oraz nie zrobił jednej ze swych beznadziejnych min w odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie kupił śledzi.
Nigdy wcześniej tak się nie zachował, a przecież, o czym Róża była święcie przekonana, wychodząc, wziął z kuchennego stołu zarówno ekologiczną torbę, jak i drobiazgową listę ze spisem potrzebnych artykułów, podzieloną na trzy działy: spożywka, napoje, chemia.
Z powodu przedłużającej się i niewytłumaczalnej nieobecności męża Róża, z domu Król, krążąc nerwowo między oknami mieszkania, zachodziła w głowę, gdzie on się, do cholery, podziewa, bo to już nie te czasy, kiedy w kolejkach, w zimnie, od zaplecza…
Wreszcie przestała czekać. Za szybą zapadły sylwestrowe ciemności, które po chwili zmieniły się w kaskadę noworocznej jutrzenki. Być może przegapiła ten moment, zmuszona szybko odpowiedzieć sobie na pytanie, co musiało się wydarzyć, że akurat teraz, na chwilę przed zaplanowanym co do sekundy obstrzałem odkorkowanych szampanów, jest sama i siedzi bezczynnie na sofie, o którą jeszcze tak niedawno toczyła z Karolem bezwzględną walkę zakończoną welurowym sukcesem.
Zaczynała wątpić, czy rzeczywiście, nabywając mebel, odniosła zwycięstwo. Gdyby tak było, cieszyłaby ją ta sofa. Usiedliby teraz na niej z Karolem, zmęczeni sylwestrowym zabieganiem, żeby jak zawsze zasnąć po pierwszym toaście, po pierwszej przygodzie Kevina w Nowym Jorku lub po pierwszych dźwiękach koncertów na placach wielkich miast. Zasnęliby bez wątpienia, jak co roku. Tymczasem sen na dobre opuścił Różę, jak, nie przymierzając, Karol, a sofa nagle okazała się zbyt duża. Po co taka na jedną mnie? – myślała rozżalona, porównując się do porzuconej szmacianej lalki.
Przymiotnik „szmaciana”, oddający nagłą wiotkość całego kobiecego życia, a zwłaszcza ciała, wytoczył kilka łez. Wyglądały niewinnie, nawet wzruszająco, ale wyciskał je wyłącznie gniew graniczący z niemym pragnieniem zemsty.
Dlatego myśli Róży, z domu Król, miały dziś posmak sfermentowanego wina z wyraźną nutą goryczy. Ciężko osiadały na domowych sprzętach, nagle zbyt wielkich, aż dziw, że dotąd nie zawadzały. Lądowały, wiedzione jej spojrzeniem, na lakierowanych politurach, kleiły się do starannie przetartych szybek starego segmentu, pierwszego własnego mebla, spłaconego w minionej epoce. Przycupnęły na chwilę obok przepisu na noworoczne paszteciki francuskie, aby ostatecznie dopaść okładki porzuconego przez Karola (podobnie jak Róża), ostatniego numeru „Weterynarii w Praktyce”.
– Kurwa mać – zdobyła się na bezradne westchnienie, myśląc, z jaką łatwością Karol porzuca wszystko. I współczesne techniki leczenia owrzodzonych pęcherzy u zwierząt domowych, zajmujące pół numeru „Weterynarii…”, i ją, niemal w tym samym trybie i z taką samą łatwością.
– Zdrajcachamskurwieljeden – szepnęła przez zaciśnięte usta.
Szept przepadł w huku piromańskich wystrzałów, ale Róża poczuła się lepiej. Na tyle dobrze, by przenieść się na drugą stronę sofy, co dawało jej nieco fałszywą satysfakcję, że się czymkolwiek zajmuje. Jedyne, co mogła teraz uczynić, to uzupełnić traktowaną dotąd pobłażliwie listę grzechów Karola. Zbyt długo okazywała mu wyrozumiałość!
Przychodziły jej do głowy czasowniki przeszłe dokonane, jakby znowu siedziała nad mozolną pracą z łaciny.
– Moje smutne perfectum – sarkała, wspominając, jak to dla niego, Karola, rodziła, rezygnowała z kariery, wydawała kolacje dla wędkarzy, prała, uganiała się za brudnymi kitlami, majtkami, skarpetami. Im dłużej skupiała się nad swoim losem, tym więcej beznadziejnych czynności, bolesnych poświęceń i gestów ożywało w pamięci.
Z czasu przyszłego postanowiła zrezygnować, choć teraz chętnie by go użyła, proponując pewien kompromis: Karol zaprzestanie swoich głupich żartów znikania w sylwestra, a ona mu będzie, jak zawsze, gotowała, sprzątała, uganiała się za tymi głupimi majtkami, skarpetami, kitlami, a nawet zadba, aby na te swoje rybie wyprawy zawsze zabierał pudełko ze świeżymi kanapkami. Byłaby skłonna do tych małżeńskich uprzejmości dorzucić to i owo. Nawet dać się ponieść jakiejś fantazji z lekkim akcentem erotycznym, która dotąd pojawiała się jedynie w nerwowych snach, tak wiele obiecując.
Problem w tym, że Karol nie jest już zainteresowany ani czasem przyszłym z Różą, ani jej fantazjami. A na domiar złego zachowuje się tak, jakby bez żadnych konsekwencji i wyrzutów sumienia zaczynał życie od nowa.
W zasadzie – myśli Róża – można zacząć wszystko od nowa… Ale, na Boga, ze mną!
Jest na siebie zła. Okazała się taką ignorantką! Przecież nie dalej jak kilka dni temu walczyła z sennymi koszmarami, które jak widać, nawiedzały ją nie bez powodu. Stanowiły zapowiedź katastrofy, wizjonerskie preludium, którego nie powstydziłaby się nawet Krystyna Król. A Róża, niepomna nauk matki, potraktowała senne przestrogi z lekceważeniem typowym dla dyletantki. Jak mogła?
Z ulgą wróciła do przyjemniejszych rozważań. Taki choćby Waldek Buśko, gdy starał się o nią pamiętnego lata, nie używał żadnych czasowników. Wyrażał oczekiwania wobec Róży wyszukanymi przymiotnikami. Pragnął, by była zniewalająca, eteryczna i subtelna, a żaden z tych obowiązków nie wydawał jej się wówczas trudny. Róża właśnie taka była – i dokładnie to pamięta!
Dlaczego więc wybrała Karola, który w ogóle nie władał przymiotnikami, bo najlepiej opanował zaimki? W dodatku dzierżawcze. Niestety, intuicja Róży musiała słodko śnić o wielkiej miłości, gdy przed patetycznym księdzem dawała Karolowi heroiczne przyzwolenie na małżeński wyzysk i wieloletnią niedolę.
Matka Róży, Krystyna Król, wyspecjalizowana w złowróżbnych przepowiedniach na okoliczność wszelkich katastrof, nigdy nie mogła wybaczyć córce, że zamieniła raj na ogród zoologiczny, a futro z szynszyli na gryzonie z nieleczonymi zaparciami. Ale nawet ona w swych najczarniejszych wizjach, jakie nawiedzały ją zwykle pod koniec każdego tygodnia, nie przewidziała, że zięć kiedykolwiek odważy się zostawić Różę. Nic dziwnego. Aby kogoś zostawić, trzeba mieć charakter, a Krystyna Król nie podejrzewała Karola o posiadanie nawet własnego zdania.
– Absolutny gołodupiec – mawiała z przekąsem. – I jedyne, co ma, to apetyt…
Jeszcze na dzień przed Róży ślubem matka z podziwu godnym zaangażowaniem opowiadała swe wizjonerskie sny…
– …bo stoisz, Różyczko, w tej ślubnej sukni nad przepaścią – mruczała ponuro – i w dół z przerażeniem patrzysz, w odmęty wzburzonej rzeki zaglądasz, a pływać przecież nie umiesz… Zawsze ci mówiłam: pływanie – podstawa. Rzeka kipi, wylewa jak wulkan potężne ramiona fal, a ty taka maleńka, do skały przybita strachem jak nasz Jezus gwoździem do krzyża…
Matka z przymkniętymi oczami oddychała tak nierówno, że Róża zaczynała się obawiać, czy zdoła przeżyć własną wizję.
– …i kogo zobaczyłam? W tym śnie moim szalonym o córce swej? W białym garniturze, jak biegnie skalnym szlakiem, aby cię ratować niczym orzeł nasz biały ze skrzydłem wysoko uniesionym???… Waldusia widziałam! Tak wyraźnie, jak teraz widzę twojego ojca! Nooo, nie z takiego bliska. – Opamiętała się szybko na widok ojca, któremu podrygiwał brzuch przy każdym wojowniczym chrapnięciu. – W każdym razie – ciągnęła niestrudzenie – Walduś na moich oczach skakał po tych górach niczym rącza kozica, czy jak się nazywa to takie z rogami, ale przy tym, wyobraź sobie, w kapeluszu był! Elegancki mężczyzna potrafi się znaleźć w każdej sytuacji…
Krystyna Król westchnęła wówczas przeciągle, a Róża, znudzona przewidywalnością jej wizji, zastanawiała się złośliwie, jaki tym razem serial inspirował matkę. Może Janosik?
Wizjonerski umysł Krystyny Król, pracujący na najwyższych obrotach katastroficznej wyobraźni, sprawiał, że Róża odnosiła się do jej wszelkich snów i widzeń z miłym przymrużeniem oka. Ale dziś wspomnienie Waldka podrygującego nad przepaścią niczym orzeł nasz biały, w dodatku orzeł w kapeluszu, uruchomiło w niej ogromne wzruszenie i obudziło wyjątkową tęsknotę za matką, której prorocza dalekowzroczność okazała się jakże trafna.
Ach! Gdyby to on, Waldi Buśko, ulubieniec całej żeńskiej szkoły przedszkolanek, stanął w pamiętnym dniu ślubu obok Róży… Prawdopodobnie dziś siedziałaby w willi nad Adriatykiem, a nie na zajadle wywalczonej kanapie. Czytałaby nieśpiesznie modną powieść o szczęściu, a jedynym cieniem, kładącym się na werandzie, byłaby nuta znudzenia bogactwem, namiętnościami czy intrygami bohaterki, tak dobrze znanej z kiepskich utworów, które od lat redagowała.
Oczywiście Karol, ilekroć tylko napomknęła o utraconym domu nad Adriatykiem, złośliwie chciał wiedzieć, jak się go Waldek dorobił.
Nieważne, jak się dorobił! Czy ona, Róża, kiedykolwiek zapytała Karola, jak się dorobił zagraconego mieszkania, hemoroidów i starej skody?
Rozżalenie Róży każe jej sięgnąć po kolejnego papierosa, choć taka była dumna, że nie ma w domu ani jednej popielniczki. Do licznych win męża dopisuje mściwie czyhającego na nią od dwóch dni raka płuc albo krtani. Po dłuższym namyśle wybiera płuca ze względu na ich okrutne zasługi w kładzeniu trupem literackich geniuszy doby romantyzmu. I jakby Karolowych przewin było wciąż mało, wyciąga z zakamarków pamięci nabrzmiałą twarz Ryszarda Tulei. Teraz nie rażą jej nawet jego zbyt wydatne usta z kropelką śliny w lewym kąciku. A to charakterystyczne dla Tulei spojrzenie cynika wręcz ją ekscytuje. Za późno o kilka lat – uświadamia sobie z nagłym żalem.
Gdy Tuleja, wybitny w mieście satyryk-felietonista, dołączył do redakcji lokalnej gazety „Miejski Budzik”, miał zwyczaj przechodzić ostentacyjnie blisko biurka Róży. Świdrował ją swym cynizmem i pytał zalotnym szeptem, czy jest już wolna.
Gdyby Karol choć raz miał wyczucie i w tamtym momencie ogłosił swe odejście, Róża nawet nie byłaby ciekawa, dlaczego ją zostawia. Uznałaby wręcz, że choć raz elegancko się znalazł, jak, nie przymierzając, rasowy dżentelmen.
Ale jaki też z Karola dżentelmen! Nigdy niczego nie ułatwiał, a w komplikowaniu piął się na szczyt, którego zwieńczeniem stało się porzucenie Róży. Właśnie teraz, gdy już nikt nie proponuje jej domu nad Adriatykiem, nie wysyła znaczących spojrzeń znad biurka i nie pisze specjalnie dla niej pikantnych fraszek z ukrytą propozycją.
Z czego tak serdecznie chichotała?… Że „Różę i biurko Róży najwyższy czas odkurzyć”…
Na domiar złego Tuleja okazał się niecierpliwym adoratorem i potem taranował już tylko biurko rozwiedzionej Marioli. Być może dostała e-mailem identyczną fraszkę i wszystko inne, co los i Tuleja przeznaczyli dla Róży. Po tym, jak Mariolka przez swój gorący romans straciła pracę i odłożone na kawalerkę pieniądze, a po Tulei pozostały ostatecznie jedynie wielki kocur i ogromna kuweta, Róża odetchnęła z ulgą, że nie musi targać ton piachu, aby kot Tulei mógł się w niego wysrać. Więc dlaczego teraz zarówno ogromny maine coon, jak i kuweta wydają się jednak Róży niemal królewską rekompensatą? Zwłaszcza że komentowany głośno w redakcji romans Mariolki uchodził za wyjątkowo gorący.2
Ogródki działkowe
Tego dnia, kiedy Karol Polny postanowił zostawić swoją żonę Różę, z domu Król, nic nie zwiastowało aż tak wielkich zmian w ich dotąd spokojnym, by nie powiedzieć – nudnym życiu. Wprawdzie świat od pewnego czasu dawał Karolowi sygnały, że nie jest do końca taki, jak go Karol postrzegał przez grube i już lekko zużyte szkła swych małżeńskich okularów. Nie dość na tym! Świat prowadził z nim delikatny dialog, sugerując, że nawet z pozoru mało istotne sprawy mogą okazać się kluczowe, jeśli ich nie zignoruje i w porę odczyta sensy głębokie, dotąd wymykające się uważności Karola.
Choćby to…
Gdy zasypiał w swojej dość staromodnej piżamie, z górą zapinaną na guziki, czuł dziwny skurcz w okolicach gardła. Ten niepokojący sygnał zmuszał go do konstatacji, że nawet w kwestii piżam ludzkość poczyniła wiele zmian, dając mężczyznom wspaniałe nocne T-shirty, krótkie gatki, pieszczotliwie zwane bokserkami, mnożąc na półkach z ekskluzywną bielizną dla elegantów piżamy wręcz niepiżamowe. Takie, w których Karol czułby się wyśmienicie nawet nad jeziorem, w biały dzień, stojąc w przykrótkich majtkach ozdobionych jaszczurkami ze swoją ukochaną wędką… Tymczasem jego żona, Róża, zupełnie ten fakt ignorowała. Co roku pod choinką znajdował kolejny zestaw klasyki bieliźnianej, słusznie się teraz zastanawiając, skąd Róża brała te archiwalia, skoro sklepy od dawna były zawalone nowościami, kuszącymi tysiącem kolorowych wzorów.
Czy celowo kupowała piżamy tradycyjnie niewygodne? Z wyrafinowaniem?
Czy narażanie męża na ścisk gardła z powodu guzika wpijającego się w jabłko Adama było uknutą zemstą za wszystkie jego nieudolności, dokonującą się zwykle w okolicach Gwiazdki, gdy nabywała dla Karola kolejny nocny pancerz? Czy może manifestowała swą ignorancję dla jego coraz większej wstrzemięźliwości i zakładała a priori, że nocny ubiór nie miał i mieć nie będzie żadnego wpływu na ich małżeńskie pożycie? Tak czy inaczej, każdorazowy zakup piżamy w pasy, z cisnącym guzikiem przy szyi, był zabiegiem celowym, pozwalającym Róży okazać obojętność i lekceważenie, z jakim od lat traktowała swego mężczyznę.
Z chwilą odebrania pierwszej emerytury niepokojące sygnały zaczęły pojawiać się z regularnością, z jaką Karol od lat przyjmował leki wziewne oraz swych pacjentów.
Nie tak dawno, gdy uspokajał żonę, posługując się nadmiernie słowem „kochanie”, uświadomił sobie, że w codziennej rozmowie nadużywa tego zwrotu. Trochę z przyzwyczajenia, ale też owo „kochanie” zawsze odświeżało w nim pamięć dawnej, gorącej więzi. I nagle odkrył, że w Róży słowniku „kochanie” w ogóle nie występuje, a już na pewno nie w odniesieniu do niego, Karola.
Nie był złośliwy, ale postanowił liczyć pieszczotliwe określenia, jakie zwyczajowo wymykały się z ust par nawet z tak okazałym stażem małżeńskim jak ich.
– Wystarczyłoby, abym umiał policzyć do trzech – westchnął mocno rozgoryczony po kilkutygodniowym badaniu językoznawczym i również ten mało znaczący sygnał potraktował jako potwierdzenie smutnej teorii dowodzącej fikcyjności ich związku.
Po tym eksperymencie pojawił się cały system tajemnych znaków, sugerujących, że poza rzeczywistością, na którą Karol już dawno wyraził milczącą zgodę, istnieje inne życie. I codziennie utwierdzał się w przekonaniu, że ono jest wszędzie tam, gdzie nie ma Róży.
A zatem darmo szukać go w bloku przy Koszyckiej, gdzie przez dwadzieścia lat wrastał wątłymi korzeniami swych papci w zniszczony parkiet, wypełniał wyznaczoną mu przez żonę przestrzeń i miał wrażenie, że jeśli nie wzmocni dawki leków wziewnych, to się udusi. Dopóki opuszczał mieszkanie, aby kolejny pracowity dzień spędzić w klinice, nie odczuwał dramatycznie kurczącej się domowej przestrzeni, oferującej mu coraz mniej miejsca. Dopiero przyszpilony do własnej podłogi emeryckim PESEL-em zrozumiał, że wcale nie jest „u siebie”. Była w tym duża zasługa Róży, która upychała wszelkie napotkane ponderabilia Karola w szafie, która skrzypi. Tam, gdzie jego wędki, lornetki, odzież wędkarska i pudełka z haczykami mogły udawać, że ich nie ma.
Róża, gdyby mogła, i mnie zamknęłaby w szafie, która skrzypi – myślał rozżalony Karol, coraz bardziej pewny, że jeśli pragnie innego życia, to sam musi je znaleźć. Poza Koszycką. Poza blokiem z psującą się windą. I w miejscu, w którym nie ma Róży.
Blok jako taki nie był zły. Gdy tylko żona opuszczała mieszkanie, Karol czuł się w nim znakomicie. Ani zepsuta winda, ani jazgot psa sąsiadów nie zabierały mu przyjemności odpoczynku. Nie dręczyły go odgłosy odnawiania elewacji, a rosyjskie pieśni, które skocznie wymykały się z ciasnej kawalerki pani Wisi, emerytowanej pracownicy ambasady, sam nawet radośnie nucił.
Wszystko zmieniało się, gdy wracała. Nie tylko Karola opuszczał dobry nastrój. Sąsiedzki ratler milkł, chór Armii Radzieckiej, rezydujący u pani Wisi, natychmiast dezerterował, a krzykliwi budowlańcy od elewacji wynosili się na wyższe piętro, jakby przeczuwali nadciągającą katastrofę.
Róża nie odczytywała sygnałów wysyłanych jej ku przestrodze przez otoczenie, więc Karol uznał, że jest dość nonszalancka i krótkowzroczna. Zajmowały ją też sprawy, bez urazy, ale zdaniem Karola bezdennie głupie: brud w windzie, obleśne graffiti na klatce, wysokie ceny w osiedlowym sklepiku i okropna pogoda. Zatem wszystko, na co nie miała żadnego wpływu.
– Mama jest wiecznie niezadowolona. Wciąż źle i źle – westchnął w rozmowie z Olgą.
Córka, której się zwierzył z przygnębiających myśli, zbagatelizowała problem, tłumacząc go wiekiem przekwitania, kłopotami w redakcji i wpływem trendu.
– Trendu? – Karol mocniej przycisnął telefon do ucha, przekonany, że źle usłyszał.
– Tak. Matka kontestuje – wyjaśniła. – Obawia się wykluczenia.
– Wykluczenia z czego? – próbował ustalić zmartwiony, że nie jest to przypadłość, którą córka załatwiłaby jedną receptą.
– Z zepsutego i skomercjalizowanego społeczeństwa, które starość spycha na margines albo totalnie bojkotuje.
– Ale ona sama się spycha na margines… Nikt nie może z nią wytrzymać – ośmielił się zaledwie napomknąć, dbając, by skarga zabrzmiała delikatnie.
– No widzisz, jaka jest wykluczona – zatriumfowała córka. – Nawet przez ciebie…
Od tamtego czasu Karol często zastanawiał się, skąd w Róży ta potrzeba, by wszyscy ją zauważali. On sam marzył raczej o baśniowej czapce niewidce. Od lat snuł fantazje związane z korzyściami, jakie dałby mu ten magiczny przedmiot. Mógłby wychodzić po zakupy w papciach, od czasu do czasu zapalić papierosa w miejscu zakazanym, a nawet podejrzeć, jak przygotowują się do zawodów wędkarskich jego przeciwnicy. No i wreszcie poznałby tajemnicę Wojtka, który ma własny przepis na przynętę.
Rezygnował z tej czapki szybciej, niż o niej zamarzył. Wszelkie podglądanie budziło w nim moralny sprzeciw.
Róży też nie zamierzał podglądać. Nigdzie, w żadnej sytuacji. Długo bronił się przed okrutną prawdą, że jego zainteresowanie własną żoną osiągnęło stan porównywalny do najpotężniejszych kryzysów ekologicznych, na których znał się wybornie. Wprawdzie cudze żony interesowały go równie mało, ale było to nędzne pocieszenie i nie usprawiedliwiało obojętności, jaka zaciążyła nad ich wieloletnim związkiem. Starał się rekompensować Róży brak uczuć, jadł bez słowa skargi marchewkę z groszkiem, choć jej szczerze nie znosił. Nawet odcinał górny guzik przy swoich piżamach. A mimo to nabierał z dnia na dzień głębokiego przekonania, że dobre i spokojne życie nie ma nic wspólnego z życiem u boku Róży.
Teraz, gdy Adam ściąga kurtkę w progu małego domku stojącego na skraju miejskich ogródków działkowych, Karol z nietęgą miną gospodarza próbuje ukryć lekkie zakłopotanie.
– …I wyobraź sobie – tu zamieszkałem! Wymarzone wakacje w Grecji to nie są… Jakie Saloniki, taki salon – próbuje żartem okupić spartańskie wnętrze. – Sam widzisz, męskie klimaty…
Przez chwilę przygląda się Adamowi, otrzepującemu zaśnieżone buty, żeby z przykrością przyznać, że ten mężczyzna w niczym nie przypomina Adaśka ze studiów, Boskiej Strzały, jak go nazywały rozkochane w koszykarskiej drużynie dziewczyny z weterynarii. Adam otrzepujący buty i przecierający zaparowane okulary wręcz zaprzecza istnieniu Boskiej Strzały w ogóle! Nie przypomina wesołego drużby z Karolowego ślubu ani radosnego przystojniaka, z którym chodziło się do studenckich klubów na dziewczyny.
Na wszelki wypadek Karol sam lekko wciąga brzuch. Niewiele to zmienia.
– Gdzieśmy się, Karolu, podziali? – Przyjaciel nie pozostaje mu dłużny, patrząc, jak Karol nerwowo przeczesuje palcami resztkę dawnej okazałej czupryny.
Wystarczy jedno baczne spojrzenie Adama, by ogarnąć całą mizerię letniego domostwa.
– Pomału tu się urządzam.
– Ty się urządzasz? Sądziłem, że to Róża tak cię urządziła…
– Nie. Nie Róża. Sam chciałem.
W głosie Karola pobrzmiewa chłopięca duma. Niepotrzebnie. Nagle uświadamia sobie, że Adam tej dumy nigdy nie zrozumie. Nie on, wierny i oddany mąż, który rok temu pochował żonę. Byli nierozłączni.
– Zaraz… – Karol zmienia taktykę. Postanawia ratować sytuację bezpieczną ucieczką w przeszłość. – Ostatnio się widzieliśmy… czy nie na tym idiotycznym balu przebierańców? Na tym, gdzie Mundek uwalił się jak nieboga i nakrył sutanną?
– Mundek zawsze się uwala – przytomnie zauważa Adam, wybierając zły fotel, ten z podłamaną nóżką.
– Ale w sutannie był tylko wtedy – nie daje za wygraną Karol. Już wie, że zaproszenie przyjaciela w progi nowego życia nie było dobrym pomysłem.
– Ile to już lat minęło od tego całego balu? Ze dwa?… – Diabli biorą nadzieję, że pośmieją się z innych.
– Cztery. – Karola męczy własna paplanina. Mimo to brnie, wikła się w kolejne zdania. – A ja, gdybyśmy tak zgodnie nie wyłysieli i nie utyli, kłóciłbym się, że zaraz oblejemy egzamin z biochemii. Swoją drogą, mógłbym oblać wszystkie! Dziś marzę o takich problemach… Przykro mi z powodu twojej Zosi.
Stara się nie patrzeć na szarą i zmęczoną twarz Adama.
– Na pogrzebie taki był tłok, wszyscy się do ciebie pchali… Nie chciałem w tym chaosie… Zresztą wiesz, jak bardzo ją lubiłem. Kto by Zośki nie lubił… Poza naszymi żonami!
Adam też zdobywa się na uśmiech. Wymuszony, ale dobre i to. Zrozumieli się w pół słowa. Jak kiedyś. Czy nie z tego powodu zaprzyjaźnili się na studiach?
Przez chwilę obaj emigrują do tamtej rzeczywistości. Może i wystarczyłoby jedno „a pamiętasz tego pojeba z czwartego roku?”, żeby wieczór potoczył się wartkim śladem wciąż żywych wspomnień. Cudowna ucieczka od smętnego tu i teraz, gdy w zagraconym domku na działce spotyka się dwóch smutnych facetów.
– Zobacz, jak nam się różnie ułożyło. – Karol z lubością zapala papierosa, zadowolony, że może to zrobić, nie ruszając się z kanapy. – Ty oddałbyś wszystko za kolejny dzień z Zosią. Ja oddałem wszystko, aby żyć samotnie. Nie pamiętam, kiedy było mi lepiej.
– Po ślubie jakoś nie narzekałeś…
– Może. – Karol krztusi się dymem. – Ale teraz nie jestem po ślubie. Nawet nie wiesz, jaka to ulga, nagle budzić się w pustym… znaczy… Idiota ze mnie. Przepraszam.
– Zakochałeś się? – Adam ignoruje niezręczność.
– Nawet w dniu ślubu mnie o to nie zapytałeś. – Uśmiech Karola jest trochę wymuszony.
– Wtedy nie musiałem – pada szybka odpowiedź.
– No więc nie. – Karol ucieka wzrokiem w zamarznięte ciemne okienko. – Raczej odkochałem. Sam nie wiem kiedy.
Wszystko, co ma Adamowi do powiedzenia, zabrzmi fatalnie i nie umniejszy jego winy. Ale rozważa, czy podjąć walkę o prawdę. Powiedzieć, jak bardzo cieszył się z emerytury, jak sobie obiecywał, że nareszcie będzie miał spokój. Rybki, kino studyjne. Jakieś piwko, działka. Tyle lat czekania. W trzydziestu kalendarzach skreślał dni i robił plany. A kiedy się wreszcie doczekał – Róża krótko: „Żadnego piwa, żadnej działki, o zawodach wędkarskich nawet nie myśl!”. A jak mimo wszystko pomyślał i sprawił sobie sprzęcik – wręcz cudeńko, to mu tę wędkę wyśnioną połamała.
I to był moment w życiu Karola Polnego najbardziej szczególny. Psycholodzy znaleźliby na to wyrafinowany termin, koledzy wędkarze, gdyby poznali szczegóły, kiwaliby ze zrozumieniem głowami. Jednak prawdziwy koszmar rozegrał się w umyśle samego Karola, który tak się przeraził, że postanowił uciec jak najdalej. Oczywiście po to, by ratować Różę i siebie. Bardziej ją, to oczywiste!
Bo gdy ona łamała mu tę wędkę, Karol wyobrażał sobie, że w jeziorze, gdzie najchętniej łowił, trzyma głowę Róży zanurzoną aż po wodorosty. Piekielna żonka wrzeszczy, bulgoce, a on nic! I nawet gdy się wreszcie uspokaja, przestaje wyrzucać zapasy tlenu i potok coraz mniej zrozumiałych słów, a jej włosy, pożal się Boże, pływają po powierzchni wody jak sierść mokrego pudla, Karol nie rozluźnia żelaznego uścisku. Tylko już całkiem spokojnie planuje zakup dłuższej wędki i ze znacznie lepszym kołowrotkiem. Widział taką na Allegro, ale uznał, że jej nie kupi, za droga. Teraz już mógł. To, co przed chwilą było egoizmem, unosi się na fali przeszłości niczym pęk mokrych włosów, wyglądających jak pierścień ze zwiędłych wodorostów i trzcin.
Nie może o tym powiedzieć Adamowi, który dla swojej Zosi wziął rozwód sam ze sobą, z całym światem i wszystkimi marzeniami.
– Piwo wypijesz? – pyta, aby wypełnić niezręczną ciszę. – Zimne. Jedyna zimna rzecz, która cieszy w tym cholernym domu. Będę go na wiosnę ocieplał. Może nawet oszklę taras i kominek zmienię na taki z płaszczem. Lepiej kominek z płaszczem niż ja w płaszczu przez całą zimę – próbuje żartować.
– Po co?
– Jak to po co? Chcę mieszkać po ludzku, po to!
– Słuchaj…
Karol nie czuje takiej potrzeby. Nie on jest tu od słuchania. I nie tak miała przebiegać ta wizyta. Nagle uświadamia sobie, że boi się Adama pytań i własnych odpowiedzi. W końcu małżeństwo to nie tchórzofretka z aktywnymi gruczołami przy tyłku, więc z miejsca czujesz, że coś tu śmierdzi… Skąd taki Adam ma wiedzieć, co się wydarzyło przez tyle lat…
– Nie oceniam cię – uprzedza Adam, choć Karol dałby głowę, że już to zrobił. – Ja tylko nie mogę pojąć, jak można bez ważnego powodu zostawić rodzinę.
– Nie zostawiłem rodziny! To znaczy, Różę tak… Ją, konkretnie, zostawiłem. Po tym, jak zrozumiałem, że zaczynamy oboje umierać. A kto wie? Może już jesteśmy martwi? – Karola trochę przeraża własny patos. Oraz to, że gdy mówi o śmierci, wciąż widzi głowę Róży w wianku wodorostów. – Od dawna żyliśmy osobno…
Milknie. Odwraca od Adama niechętny wzrok. Niech przeciera te swoje okulary, przez które i tak niewiele widzi. Niech je czyści białą szmatką jak jakaś pieprzona elegantka… To nic nie zmieni, bo nie sposób wytłumaczyć facetowi, który codziennie nosi żonie bukiet kwiatów na grób, że ludzie umierają również przy kuchennym stole, jedząc jajka na twardo. W związkach wypalonych jak trawa na polu.
Gdyby taki Adam zamienił się miejscami z naszą ślubną fotografią i zawisł w sypialni – myśli Karol. – I gdyby patrzył na nas ze ściany, zrozumiałby wreszcie!
Karol od dawna czuł, że właśnie tak wisi. Róży też musiało być niewygodnie, też nie po jej myśli. Tylko jak z tej cholernej ściany zejść, aby się nie potłuc. Otrzepać z kurzu, przeprosić i przestać udawać.
Para, jaką kiedyś byli, dawno roztrzaskała się o obojętność. Codzienne stłuczki, mijanki na drodze z pokoju do łazienki, uniki przy porannej kawie, chodzenie na palcach wieczorami, z nadzieją, że stary niedźwiedź mocno śpi, my go nie zbudzimy… Zamiast słów – lista spraw do załatwienia. Zamiast czułości – podrap mnie pod lewą łopatką…
Adam zbiera się do wyjścia. Karol odprowadza go krótkimi zdaniami, w których stara się upchnąć jak najwięcej faktów: że klinikę prawdopodobnie sprzeda Wojtkowi. Porządny chłop, dobrze im się razem pracowało. Do pracy raczej nie wróci, no, może jakieś dyżury, zastępstwa… Do Róży też nie wróci… Bo to jedyny sposób, żeby cokolwiek uratować, choć ona jeszcze o tym nie wie…
– Na cmentarz bym któregoś dnia z tobą wyskoczył, Adaś, Zosię odwiedzić – mówi już do pleców przyjaciela.
Adam zapewnia, że jasne, dobry pomysł. I że Zośka by się ucieszyła, bo lubiła, kiedy wpadał, nawet ot tak, bez zapowiedzi.
– A ty wybierz się ze mną na zawody podlodowe, nawet nie wiesz, jaka frajda. – Karol przestępuje z nogi na nogę, oszukując szczypiący w łydki przymrozek.
– Dlaczego nie? – Adam poprawia szalik. – Choć nigdy nie rozumiałem tego szaleństwa. Po jaką cholerę marznąć tyle godzin z kijem zanurzonym w krze? – zastanawia się głośno.
Karol ma ochotę powiedzieć, że z wędkowaniem bywa jak ze złym małżeństwem. Spinasz się, trzymasz ten kij w mętnej wodzie. I nagle – złota rybka. Masz jedno życzenie, niech zostanie twoją żoną. Ona się zgadza. A z biegiem lat okazuje się, że to ty jesteś złotą rybką. Od spełniania życzeń. A wymagania coraz większe i wieczne niezadowolenie…
Bez przesady. Nie pora na opowieści ze złym zakończeniem. Wspomina więc mimochodem o drobnych przyjemnościach, jakim zamierza się oddawać: brydż w necie bez limitu czasowego, może sikanie z tarasu, zawsze chciał sprawdzić, jak to jest być samemu na planecie…
– …i jeszcze jedno! – krzyczy w ślad za znikającym kolegą. – Koniec z marchewką z groszkiem. Zwłaszcza w śmietanie!
Nie jest do końca pewien, czy Adam go usłyszał, a nawet jeśli, czy byłby w stanie zrozumieć winę marchewki i groszku w jego małżeńskim dramacie. W końcu kiedy się siedzi na ławie oskarżonych, głupio wypominać Róży tę marchewkę, zwłaszcza że nie dosypała do niej arszeniku…